Poglądy ks. Hieronima Coignarda/Ksiądz Hieronim Coignard
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Poglądy ks. Hieronima Coignarda |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Les opinions de M. Jérôme Coignard |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niemam potrzeby streszczać tutaj życiorysu księdza Hieronima Coignarda, profesora krasomówstwa w kolegjum, w Beauvais, bibljotekarza pana de Séez, (Sapiensis episcopi bibliothecarius sollertissimus, jak go nazywa nagrobne epitafjum), późniejszego sekretarza katedry św. Inocentego, a w końcu konserwatora owego „Astaracjanum“, tej królowej bibljotek, której zatraty nigdy dostatecznie odżałować nie będzie sposobu. Wiadomo, że zginął od sztyletu żyda kabalisty, nazwiskiem Mozaides (judeac manu nefandissima), pozostawiwszy dużo niepokończonych prac, oraz niewygasłe wspomnienie pięknych maksym, wygłaszanych w rozmowach z przyjacioły. Szczegóły żywota jego, oraz tragicznej śmierci przekazane zostały potomności przez ucznia znakomitego człowieka, Jakóba Ménétrier, nazywanego także Rożenkiem, albowiem był on synem pewnego właściciela gospody przy ul. Św. Jakóba. Ów Rożenek pałał ku temu, którego zwał zawsze mistrzem swoim, uwielbieniem i miłością gorącą. — Mistrz mój ukochany — zwykł był mawiać ― to najwykwintniejszy umysł, jaki pojawił się do tej pory na ziemi! ― On to właśnie, Rożenek, z całą skromnością i wiernością bezprzykładną spisał wspomnienia o księdzu Hieronimie Coignard, a postać nieodżałowanego męża zmartwychwstaje w nich, niby Sokrates w Memorabiljach Ksenofonta.
Ze starannością niesłychaną, ścisłością pedantyczną i umiłowaniem wielkim nakreślił przepyszny portret i ożywił go tak, że stawa przed nami w całej prawdzie, nieskazitelnie wierny. Praca ta przywodzi na myśl portrety Erasma malowane przez Holbeina, które oglądamy w Luwrze w muzeum bazylejskiem, w Hampton-Court i nie możemy się nasycić ich pięknem. Krótko i węzłowato, dał arcydzieło!
Zdziwi nas zapewne, że pamiętników owych nie opublikował drukiem. Mógł to uczynić temłatwiej, że został księgarzem przy ulicy Św. Jakóba, dziedzicząc księgarnię „pod obrazem św. Katarzyny“ po panu Blaizot. Być może, trawiąc żywot pośród ksiąg, uczuł niechęć dorzucenia kilku nawet kartek do owego potwornego zwału poczernionej bibuły, butwiejącej w spelunkach antykwarzy. Zrozumiały nam staje się ów wstręt, gdy mijamy rozłożone po skwerach pudła bukinistów, pełne dwususowych książczysk, których karty, mieszczące sny o nieśmiertelności pożera i rozkłada słońce i deszcz. Są to przedmioty budzące w człowieku kultury refleksje, co wiodą do poznania nicości wszelakiej pisaniny i przypominają owe trupie czaszki, które Bossuet posyłał samotnikowi-trapiście, by mu sprawić rozrywkę. Przyznaję w zupełności, że sam włócząc się pomiędzy Pont-Royal, a Pont-Neuf odczuwałem nieraz ową nicość doskonale. Skłaniam się tedy do przypuszczenia, że uczeń księdza Hieronima Coignarda nie wziął się do opublikowania swej pracy, z powodu iż wykształcony przez tak znakomitego mistrza miał zdrowy sąd o sławie literackiej i cenił ją wedle wartości istotnej, to znaczy nie miał jej za nic. Wiedział, że jest chwiejna, krucha, że podlega błędom rozlicznym i zależy od okoliczności marnych i nic nie znaczących naprawdę. Widząc, iż współcześni mu ludzie są ograniczeni, zawistni i płytcy, nie żywił zgoła nadziei, by potomność stała się nagle mądra, sprawiedliwa i głęboka. Mniemał conajwyżej, że pokolenia przyszłe, dalekie sporom chwili bieżącej, w braku sprawiedliwości obdarzą nas przynajmniej zupełną obojętnością. Mamy niemal zupełną pewność, że połączy nas ona wszystkich, wielkich i małych, w cichem zapomnieniu i ziści spokojną równość milczenia. Ale gdyby nawet nadzieja ta złudną się miała okazać, gdyby pokolenia wieków, co przyjdą zachowały niejakie wspomnienia imion naszych, czy utworów to łatwo przewidzieć, że znajdą one upodobanie w tychże utworach jedynie przez opaczne ich zrozumienie, wkładanie w nie własnych idei, gdyż to jedynie czyni dzieło genjuszu trwałem poprzez wieki. Długotrwałość arcydzieł uwarunkowana jest tragikomedją intelektualną zgoła marną, gdzie arlekin podaje rękę pedantowi w tworzeniu błazeńskich kalemburów na temat tego co dała dusza artysty. Nie waham się twierdzić, że w naszej dobie nie ujmujemy jednego jedynego wiersza Iljady, czy Boskiej Komedji w tem znaczeniu, jakie posiadały pierwotnie. Życie to przemiana, a żywot pogrobny naszych pisanych myśli nie może również wyłamać się z pod tego prawa. Przetrwają, ale jedynie pod warunkiem, że będą się stawać coraz odmienniejsze od tego czem były, rodząc się z dusz naszych. To, co w nas podziwiać będzie potomność, niepodobne nam będzie zgoła i całkiem obce.
Nie jest wykluczone, że Jakób Rozenek, człowieczek prostoty niesłychanej nie zdawał sobie wcale sprawy z tych problemów odnośnie do małej książeczki, która wyszła z pod jego pióra. Krzywdębyśmy mu uczynili wielką, posądzając go o przesadne mniemanie o sobie.
Znam go zda mi się dobrze. Zastanawiałem się nad jego książką. Wszystko co mówi i czyni, świadczy o wielkiej skromności ducha. Nie było mu coprawda tajne, że talent posiada, wiedział również jednak, że jest to rzecz najtrudniejsza do przebaczenia. Łatwiej dużo darować ludziom wybitnym małoduszność i obłudę serca. Godzimy się chętnie z ich tchórzostwem, czy złośliwością, a nawet powodzenie nie przysparza im nieprzyjaciół, o ile tylko jest niezasłużone.
Przeciętnych natychmiast podnoszą i pożerają przeciętni z najbliższego otoczenia, bowiem uznanie owo na nich samych spływa. Chwała człowieka małego nikogo nie razi, jest to raczej potajemne schlebanie wulgarności. Talent natomiast tai w sobie zuchwalstwo i pokutuje za nie, budząc głuchą nienawiść i skryte oszczerstwo. Można podziwiać tylko zdrowy pogląd Rożenka i uznać go za godnego ucznia mistrza, będącego znawcą ludzi, jeśli świadomie zrezygnował z uciążliwego bardzo zaszczytu rozgniewania tłumu głupców i złośników zapomocą utworu swego. Koniec końcem rękopis Jakóba Rozenka nie został wydrukowany i znikł na więcej, niż sto lat. Udało mi się szczęśliwie odnaleść go u pewnego handlarza przy bulwarze Montparnasse, który rozkłada poza zakurzonemi szybami swego sklepiku ordery lilji burbońskiej, medale ze św. Heleny i dekoracje lipcowe, nie wiedząc że daje w ten sposób ludziom współczesnym pełną melancholji lekcję rezygnacji. Rękopis ten ogłoszony został w roku 1893 przezemnie pod tytułem „Gospoda pod Królową Gęsią Nóżką“ i do niego odsyłam czytelnika, ręcząc że znajdzie w nim więcej nowości, niż w niejednej starej księdze. Ale tutaj nie idzie mi wcale o tę rzecz.
Jakób Rożenek nie poprzestał na zaznajomieniu świata z czynami i poglądami swego mistrza w opowieści skomponowanej jak romans. Zebrał on także dużo mów i rozmów księdza Hieronima Coignarda, nie mogących znaleść miejsca w pamiętniku (tak nazwaćby należało właściwie rzecz p. t. Gospoda pod Królową Gęsią Nóżką) i powstała stąd mała książeczka, która wraz z innymi papierami dostała się w moje ręce.
Publikuję ją obecnie pod tytułem: „Poglądy Księdza Hieronima Coignarda“. Ochotne przyjęcie przez publiczność pierwszej pracy Jakóba Rozenka dodało mi odwagi do puszczenia w obieg tych djalogów, które odzwierciadlają ową przedziwną, pobłażliwą mądrość i wielkoduszny skeptycyzm byłego bibljotekarza biskupa de Séez, jakiemi przepoiło go zgłębianie ludzkiej natury, z konieczności nacechowane pogardą i życzliwością jednocześnie.
Nie mogę brać odpowiedzialności za poglądy tego filozofa na przeróżne sprawy z zakresu polityki i moralności. Obowiązek mój jako wydawcy ogranicza się wyłącznie do przedstawienia myśli danego autora w jaknajkorzystniejszem świetle. Wolnomyślny umysł jego gardził wszelkiemi wierzeniami pospólstwa, nie poddawał się bezkrytycznie zapatrywaniom swego czasu, a jedynie w rzeczach dotyczących wiary świętej był zgoła nieugięty. Pod każdym innym względem ważył się na walkę z wiekiem swoim i to właśnie wzbudza we mnie cześć dla niego. Winniśmy wdzięczni być wielkim umysłom, niweczącym przesądy. Łatwiej atoli wielbić je, niż naśladować, przesądy bowiem tworzą się i zmieniają na kształt chmur wieczyście ruchliwych. Z zasady zawsze wydają się dostojne, zanim przybiorą wygląd ohydny, toteż rzadkimi są ludzie nie ulegający urojeniom, panującym współcześnie i mający odwagę spojrzyć w oblicze prawdy, przed którą korzy się hołota. Ksiądz Coignard był człowiekiem, zajmującym skromne stanowisko i to samo wystarcza mojem zdaniem, by go postawić powyż takiego Bossueta i tych wszystkich dostojników, którzy jaśnieją w pierwszych rzędach teatru świata, w tradycyjnym otoczeniu zwyczajów i wierzeń.
Jeśli z jednej strony cenić należy wolność umysłu księdza Coignarda, nieskażonego pospolitymi błędami, jako też to że namiętności nasze i obawy nie miały doń przystępu, to z drugiej strony należy podnieść, że ten znakomity człowiek posiadał niezwykłe, oryginalne poglądy na przyrodę i społeczeństwo i mógłby był niewątpliwie zachwycić wszystkich wspaniałą, ogarniającą całokształt rzeczy konstrukcją myślową, gdyby, mu jeno nie brakło zręczności, czy woli nasypania do luk widniejących pomiędzy różnemi prawdami całej masy świętych sofizmatów, coby całość spoiło w jednę bryłę. W ten to jeno sposób buduje się wielkie systematy filozoficzne, gdzie jedynem lepiszczem jest zawsze sofistyka. Brakło mu zmysłu twórczości systematycznej, lub też, powiedzmy, znajomości sztuki symetrycznej architektury i brak ten sprawia, że okazuje się tem, czem jest w rzeczywistości, to znaczy najmędrszym z moralistów, czemś w rodzaju równoczesnego kontynuatora Epikura i św. Franciszka z Asyżu.
Ci mężowie, to zdaniem mojem dwaj najlepsi przyjaciele cierpiącej ludzkości, jakich spotkała na swej bolesnej, obłędnej wędrówce. Epikur wyzwala dusze ze złudy strachu i uczy je dostosowywać pojęcie szczęścia do swej nędznej natury i małych sił swoich. Zacny św. Franciszek, czulszy i bardziej zmysłowy wiedzie ich ku szczęściu drogą wewnętrznych marzeń i chce, by za jego przykładem dusze tonęły w radosnem upojeniu, zapadały w bezdeń urocznej samotności. Obaj byli dobrzy, jeden bowiem zniweczył złudy przestarzałe, drugi stworzył złudy nowe, z których zbudzić się nie sposób.
Nie przesadzajmy jednak w niczem. Ksiądz Coignard nie dorównywał napewne ani czynami, ani myślami najodważniejszemu z mędrców i najpłomienniejszemu ze świętych. Nie umiał, odkrywając prawdy rzucać się w nie, niby w przepaść. W najśmielszych dociekaniach swoich zachowywał metodę człowieka, odbywającego miłą przechadzkę. Nie przejmował się zbytnio pogardą ogólną, jaką go napawali ludzie. Brak mu było owej bezcennej złudy, która stanowiła siłę Bakona i Dekarta, nie mógł jak oni uwierzyć w siebie, utraciwszy wiarę w innych. Niedowierzał prawdzie, którą nosił w sercu i rozsiewał skarby swego ducha bez zwykłego namaszczenia. Brakło mu tego wspólnego wszystkim fabrykantom idei zaufania do siebie, tej zarozumiałości, że jest wyższym nad wszystkich genjuszów, którzy dotąd istnieli.
Jest to błąd, jakiego świat nie przebacza nigdy, bowiem sława oddaje się jeno temu, kto się stara o jej względy. Było to wielką słabością i brakiem konsekwencji ze strony ks. Coignarda, że posunąwszy swe filozoficzne zuchwalstwo do granic ostatnich, nie miał odwagi proklamowania się pierwszym z ludzi. Serce atoli jego pozostało pokornem, a dusza czystą i owa niedomoga intelektualna, przeszkadzająca wznieść się ponad wszechświat przyprawiła go o stratę nienaprawialną zgoła. Ach... wyznam szczerze, że właśnie to czyni go bliższym memu sercu.
Twierdzę bez wahania jako filozof i chrzecijanin, ks. Coignard łączy w sobie w sposób iście przedziwny epikureizm, chroniący nas od cierpienia i prostotę świętego, ową niewyczerpaną krynicę szczęścia.
Zwrócić winniśmy przedewszystkiem uwagę na to, iż nietylko przyjmuje ideje Boga w tym kształcie, w jakim dała nam ją wiara katolicka, ale stara się poprzeć ją argumentami ściśle rozumowymi i silnie ugruntować. Nie stąpa śladami owych zręcznych i praktycznych deistów z profesji, którzy stworzywszy na swój użytek Boga, moralistę, filantropa i skromnisia, są z nim za pan brat i żyją w zupełnem porozumieniu niby świnia z pastuchem. Bezpośredni i bezceremonjalny stosunek z tak wielką osobistością nadaje ich dziełom wielki autorytet, a ich samych w oczach publiczności otacza nimbem czci i uznania. Ks. Coignard nie robił nigdy tak dobrego interesu na Bogu, wielkorządcy świata, umiarkowanym, zrównoważonym, wolnym od wszelakiego fanatyzmu, którego wyśmienicie wprowadzić można w zespół ludzki, na wiec polityczny, do salonu, czy akademji. Takiego Przedwiecznego nie posiadał ks. Coignard, przeświadczony atoli że poznać wszechświata nie można inaczej, jak intelektem własnym, uznał świat za poznawalny i nie cofając się nawet przed możliwością wykazania absurdalności takiej koncepcji, odniósł przyczynę jego istnienia do inteligencji zasadniczej, nazwawszy ją Bogiem. Zostawił tej idei całą mglistość nierozłączną z wszelką zasadą i całą nieuchwytność, odsyłając żądnych szczegółów do teologji, która, jak wiemy, sekcjonuje Niepoznawalne z całą starannością operatora.
Owa rezerwa zarysowująca krańce jego inteligencji była nader szczęśliwym pomysłem, chociaż z drugiej strony odjęła mu, zdaniem mojem, chęć zbudowania jakiegoś uroczego i ponętnego systematu filozoficznego i uchroniła przed wetknięciem głowy w jednę z takich właśnie łapek na myszy, do których spieszy zazwyczaj każdy duch wolny, pragnąc coprędzej zakończyć żywot swój. Czując się doskonale w starej jamie szczurzej, odnalazł z niej niejedno wyjście, a zerkając na prawo i lewo czynił odkrycia w świecie i obserwował uważnie przyrodę.
Nie podzielam jego wierzeń religijnych i zdaje mi się, że wprowadziły go one nieraz w błąd, podobnie jak tumaniły całe pokolenia i wieki, ku szczęściu, czy nieszczęściu ludzi. Być może jednak, że stare błędy nie są tak straszne, jak nowe, a jeśli już musimy dać się wodzić za nos, to lepiej chyba trzymać się złud, których ostrze stępiało.
Muszę twierdzić, że o ile ksiądz Coignard przyjął za zasadę wierzenia chrześcijańskie i katolickie, to jednak nie krępował się wcale gdy szło o wyciągnięcie z nich konkluzji nader oryginalnych. Z korzeni ortodoksji wykwitł prąd jego bujnej duszy i rozkwiecił się nadobnymi kielichami epikureizmu i pokory. Wspomniałem już, że starał się zawsze wypłoszyć ze świata owe nocne widziadła, one przeraźne maszkary, owo, jak je nazwał djabelstwo gotyckie, czyniące pobożny żywot prostego mieszczucha areną, na której szaleje sabat codziennego trywializmu małpującego religję. Teologowie dni naszych zarzucają mu, że się posuwał w ufności w miłosierdzie boże zbyt daleko, że dochodził aż do zupełnej bezbożności. Taki zarzut znajdujemy w artykule jednego z wybitnych myślicieli[1].
Nie wiem doprawdy, żali ks. Coignard „grzeszył zuchwale w nadziei nieprzebranego miłosierdzia bożego“, nie ulega jednak wątpliwości, że łaskę traktował w rozmiarach bardzo szerokich i zgodnych z naturą, a świat w oczach jego nietyle przywodził na pamięć pustać Tebaidy, co roskoszne ogrody Epikura. Przechadzał się też po nim z ową, pełną zaufania naiwnością, będącą zasadniczym rysem jego charakteru i podwaliną nauki.
Żaden umysł nie jednoczył w sobie, zaprawdę, takiego zuchwalstwa i umiłowania pokoju, oraz tak nie słodził pogardzy nektarem dobroci. Etyka jego to synteza śmiałości filozofów kynejskich i pokornej czystości pierwszych mnichów św. Franciszka w Porcjonkuli. Pogardzał ludźmi z nieopisaną czułością, starając się pouczyć ich, że jedyną wielką rzeczą jaką posiadają, jest to zdolność cierpienia bez granic, a zarazem jedyna rzecz rozsądna i piękna na jaką się zdobyć mogą, to litość. Uczył braci swych, zdolnych jeno pożądać i cierpieć, jak mają hodować w sobie cnotę pobłażania i roskoszy. Doszedł w konkluzjach swych do wskazania za źródło wszelkiego zła, występku pychy, który jest jedynym zarazem grzechem przeciwko naturze.
Zdaje się miał rację, ludzi bowiem unieszczęśliwia głównie przesadne mniemanie o sobie samych i swych bliźnich, a gdyby nabrali poglądu skromniejszego i zgodniejszego z tem co stanowi istotę natury człowieka, staliby się wyrozumialsi dla bliźnich i dla siebie zarazem.
Życzliwość tedy sprawiła, iż z pogardą odnosił się do bliźnich swoich, że tępił ich uczucia, wiedzę, filozofię i instytucje społeczne. Pragnął gorąco i miał odwagę wykazać im, że nie byli w stanie stworzyć ni wymyślić niczego, co godnem byłoby gwałtownej napaści, ni żarliwej obrony, a gdyby wiedzieli jak niezdarne i kruche są ich największe dzieła, więc naprzykład ustawodawstwo i państwowość, toczyliby o nie jeno pozorne walki i turnieje, bawiliby się jeno w atak i obronę jak czynią dzieci, budujące pałace i niezdobyte twierdze z piasku nad brzegiem morza.
Nie trzeba tedy oburzać się, ni dziwić, że starał się obniżyć wszystkie owe ideje, które służą do wytwarzania pojęcia sławy i zaszczytów kosztem pokoju i spoczynku człowieka. Nie imponował jasnowidzącej duszy jego majestat prawa i wyrażał ciągle żal, iż nieszczęśliwi uginają się pod takiem brzemieniem zobowiązań, których zasady i znaczenia najczęściej zgoła odnaleść nie sposób. Wszystkie zasady wydawały mu się jednakowo wątpliwe i chwiejne. Doszedł do tego, że twierdził, jakoby obywatele dlatego jeno skazywali na infamję tak wielką liczbę podobnych sobie, iż w ten sposób, na mocy kontrastu, sycą się tem lepiej czcią własną i szacunkiem. Ten pogląd sprawił, iż wolał towarzystwo złe od dobrego, idąc śladami Tego, który przestawał z „publikanami i wszetecznymi“. W takiem to środowisku zachowywał czystość serca, dar sympatji i skarby miłosierdzia. Nie będę tu mówił o czynach jego opowiedzianych w dziele p. t. „Gospoda pod Królową Gęsią Nóżką“. Nie chcę nawet zaciekać się, żali, jak to powiadano o pani de Mouchy, więcej był wart, niźli życie jego. Czyny nasze nie są to nasze dzieła, zależą bowiem więcej od okoliczności, niż nas samych. Różne ręce kierują nami, nie warciśmy często samych siebie, a jedyna rzecz, jaką posiadamy naprawdę, to myśl nieuchwytna, ona bowiem stanowi jądro naszej istoty. Stąd też płynie owa pycha opinji publicznej.
W każdym razie stwierdzam z przyjemnością, że wszyscy bez wyjątku ludzie kultury uznali księdza Coignarda za człowieka bardzo miłego i interesującego. Trzebaby też być prawdziwym faryzeuszem, by nie przyznać że było to piękne dzieło boże. Teraz wracam coprędzej do samej nauki jego, gdyż o nią tutaj wyłącznie idzie.
Brakiem największym znakomitego męża był zupełny zanik instynktu czci. Natura odmówiła mu tej zalety, a nie uczynił nic by ją nabyć. Bał się widocznie, że wielbiąc jednych, poniży drugich, zaś miłość chrześcijańska jaką się odznaczał, obejmowała wszystkich porówni, maluczkich i wielmożów. Ofiary budziły w nim politowanie, zaś kaci napełniali go taką wzgardą, że nie uznawał ich nawet za godnych nienawiści. Nie życzył im nic złego, żałował jeno iż stali się złymi.
Nie wierzył, by jakiekolwiek represalje legalne, czy samorzutne mogły usunąć zło, przeciwnie mniemał, że je zwiększają tylko. Nie lubował się w złośliwych przytykach, czy satyrze, jaką się posługuje zemsta osób pojedyńczych, a także, w pełnem majestatu okrucieństwie prawa. Uśmiechał się czasem patrząc na pogrom posiepaków policyjnych, lecz był to jeno zrozumiały odruch człowieka z ciała i krwi, objaw dobroduszności jego.
Pogląd jego na zło był nader prosty i zrozumiały, Wywodził go wyłącznie z organicznej budowy człowieka i jego uczuć naturalnych, nie zaćmiewając go zgoła ową masą przesądów, spiętrzonych w kodeksach w tak sztuczną, nielogiczną budowlę.
Wspomniałem już, że nie stworzył własnego systemu, nie mając skłonności rozwikływania trudności zapomocą sofizmatów. Widocznie wstrzymała go zaraz ta pierwsza trudność w rozważaniach nad sposobami ziszczenia na ziemi szczęścia, lub przynajmniej pokoju. Przekonany był, że człowiek jest z natury swojej bydlęciem niezmiernie złem i społeczeństwo jest dlatego wstrętne, ponieważ owo bydlę wkłada cały swój genjusz w tworzenie go. Nie spodziewał się tedy niczego pomyślnego z powrotu do stanu natury. Wątpię, czy byłby zmienił zapatrywanie, choćby żył dość długo, by przeczytać „Emila“. W czasie jego śmierci J. J. Rousseau nie przewrócił jeszcze świata do góry nogami krasomówstwem najszczerszego uczucia, zjednoczonem z najfatalniejszem rozumowaniem.
Był on wonczas ledwo małym urwipołciem i niestety widywał na ławkach napoły bezludnych aleji Lyonu innych księży, zgoła niepodobnych do księdza Hieronima Coignarda. Jakaż to wielka szkoda, że znakomity mąż, mający tyle znajomych w różnych warstwach społeczeństwa, Strona:Anatol France - Poglądy ks. Hieonima Coignarda.djvu/27 Strona:Anatol France - Poglądy ks. Hieonima Coignarda.djvu/28 Strona:Anatol France - Poglądy ks. Hieonima Coignarda.djvu/29 Strona:Anatol France - Poglądy ks. Hieonima Coignarda.djvu/30 Strona:Anatol France - Poglądy ks. Hieonima Coignarda.djvu/31 Strona:Anatol France - Poglądy ks. Hieonima Coignarda.djvu/32 Strona:Anatol France - Poglądy ks. Hieonima Coignarda.djvu/33 Strona:Anatol France - Poglądy ks. Hieonima Coignarda.djvu/34 Strona:Anatol France - Poglądy ks. Hieonima Coignarda.djvu/35 Strona:Anatol France - Poglądy ks. Hieonima Coignarda.djvu/36 deklamacją naszych mężów stanu, a politowaniem przejęłyby nas wywody naszych ekonomistów, kłócących się o meble w płonącym domu.
Słowa księdza Coignarda przedstawiają nam się jako prorocza wzgarda zasad wielkiej rewolucji i tych praw demokracji, na których w ciągu lat stu wznosiliśmy przy pomocy wszelakich gwałtów i nadużyć chaotyczne gmachy coraz to nowych, buntowniczych form rządu, potępiając bez żadnej ironji same bunty.
Gdybyśmy zaczęli uśmiechać się potrochu z tych głupstw naszych, które wydawały się szczytne, a były często krwawe, gdybyśmy doszli do przekonania, że przesądy współczesne mają skutki równie śmieszne lub ohydne, jak dawne, gdybyśmy spojrzeli na jedne i drugie z takim jak on miłosiernym skeptycyzmem[2], spory stałyby się mniej częste w tym najpiękniejszym z krajów świata, a praca księdza Coignarda stałaby się, w swoim zakresie, nader pożyteczną dla całej ludzkości.
- ↑ Jan Lacoste pisze w „Gazette de France“ z dnia 20. maja 1893:
Ksiądz Hieronim Coignard, to kapłan pełen prudencji, pokory i wiary. Nie twierdzę, by postępowaniem swem czynił zawsze zaszczyt swej tonzurze, a duchowna sukienka jego pokaleczoną została może tu i owdzie niewielkiemi dziurami. Ale nawet wówczas kiedy ulega pokusie, kiedy djabeł porywa go w szpony unosząc bez dostatecznego oporu, to nie traci on nigdy wiary i ufa zawsze, że przy łasce bożej poprawi się i ostatecznie wejdzie do królestwa niebieskiego przeznaczonego dla sprawiedliwych. W istocie daje nam budujące widowisko śmierci pięknej i godnej chrześcijanina-katolika. Widzimy tedy, że ziarno gorczyczne wiary, zdobiące życie, oraz pokora tkwią w słabostkach ludzkich.
Jeśli nawet ks. Coignard nie jest świętym, to kwalifikuje się co najwyżej do Czyśćca. Ale mimo, że się tam pewnie dostał, to jednak nie wiele brakowało by zleciał na dno piekieł, albowiem życie jego nacechowane szczerą pokorą, nie wykazuje zgoła żadnego aktu skruchy, ani żalu za grzechy. Miał zbyt wielką ufność w miłosierdzie boże i nie czynił żadnych wysiłków, by uczynić duszę swą podatną na działanie łaski. Dla tego to ciągle popadał w dawne grzechy. Na niewiele zdała mu się tedy wiara i był nieomal heretykiem, albowiem święty sobór trydencki w VI. i IX. kanonie szóstej kongregacji rzuca anatemę na tych, którzy twierdzą, jako „niezdolen człowiek uczynić złego wbrew woli Boga“ i mają taką ufność w potęgę wiary, iż za zbyteczny uznają każdy wysiłek woli własnej, sądząc, iż sama do zbawienia wystarcza“. Dla tego ta łaska boża, która spływała na ks. Coignarda, jest wprost cudowną i nie zdarza się w normalnych warunkach życia. - ↑ Jest to doskonale odczute. Huques Rebell przyznał również, że istnieje skeptycyzm miłosierny. Nie na podstawie, coprawda, poglądów ks. Coignarda, lecz na podstawie kilku prac pokrewnych zanotował kilka uwag, które tutaj przytaczam dla poparcia sprawy. Możnaby pisze dojść do ciekawych wyników na podstawie tych prac, które dostarczają materjału niezwykle pouczającego:
1. Organizacja społeczeństwa nie zawisła od woli osobniczych, ale od woli natury czyli, mówiąc prościej, od zespołu istot najinteligentniejszych, żyjących w tem społeczeństwie, które wybierają sposób życia najkorzystniejszy.
2. Ludzie jednej epoki posiadając tę samą organizację osobniczą i te same namiętności, co ludzie innej epoki nie mogą posiadać zgoła odmiennych urządzeń społecznych. Wynika stąd, że rewolucja polityczna jest jeno ruchem wirowym ludu dookoła swych dawnych zwyczajów, który wraca do punktu wyjścia. Jest to więc choroba, przerwa w ewolucji ludzkości, wynika też stąd, że wszystkie społeczeństwa żyją i umierają w jeden i ten sam sposób.(Huques Rebell: „L’Ermitage“ z kwietnia 1893 r.)Ksiądz Coignard poprzestaje na stwierdzeniu, że dany lud, w danym czasie zdolny jest do wytworzenia jednej tylko formy rządu.