<<< Dane tekstu >>>
Autor Anatole France
Tytuł Poglądy ks. Hieronima Coignarda
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Les opinions de M. Jérôme Coignard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


II.
ŚWIĘTY ABRAHAM.

Była piękna, ciepła noc letnia. Komary i ćmy tańczyły wokół latarni nad drzwiami „Małego Bachusa“, a ks. Coignard zażywał świeżego powietrza pod sklepieniem portyku św. Benedykta Beturneńskiego. Rozmyślał głęboko, jak to było jego zwyczajem, gdy nagle ujrzał Kasię. Siadła na ławce kamiennej tuż przy znakomitym mężu, który nie lenił się nigdy chwalić Boga w dziełach jego. Z wielkiem tedy upodobaniem jął przyglądać się onej dziewczynie, że zaś umysł jego był rzeźwy i zdobny, przeto mówił jej rzeczy miłe i przychlebne. Chwalił ją zato, że nietylko dowcip w języku posiada, ale również w karczku, łonie i innych częściach swej osoby. Powiadał, iż uśmiechać się potrafi nietylko wargami i policzkami, ale także każdym dołeczkiem i każdą szpareczką swego nadobnego ciała, tak że każdego mierzi osłona, w jaką jest spowita i radby patrzyć na to uśmiechanie bez żadnej przeszkody.
— Z uwagi na to, że grzeszyć już musimy na tej nędznej ziemi — mówił — i nikt nie może unosić się pychą, jakoby mu nie zagrażał upadek, tedy proszę Boga, by mi udzielił przywileju, iżbym właśnie z tobą upaść mógł, dzieweczko miła, o ile nie sprzeciwia się to woli twojej. Wynikłyby stąd dwie wielkie korzyści, a mianowicie: po pierwsze, mógłbym grzeszyć z radością wyjątkową i roskoszą niewysłowioną, powtóre zaś znaleść usprawiedliwienie w potędze wdzięków twoich, jest bowiem niewątpliwie zapisane w księdze losu, iż wdziękom twym nikt oprzyć się niezdolny. Należy wziąć to pod głęboką rozwagę. Zdarza się widzieć ludzi nieroztropnych, spółkujących z kobietami szpetnemi i niemiłej postaci. Nieszczęsni ci, czyniąc tak, bliscy są zatraty dusz swoich, bowiem grzeszą by grzeszyć, a grzech ich pracowity przepojony jest jadem zła. Tymczasem cudne ciałko twoje, droga Kasiu to okoliczność łagodząca wielce sprawę w oczach Przedwiecznego. Wdzięki twe zmniejszają niezrównanie występek, z którego łatwiej rozgrzeszyć, ile że jest mimowolny. Krótko mówiąc nadobna panienko, gdy siedzę przy tobie, czuję że łaska boża opuszcza mnie, oddala się i ulata niby gołąbek srebrzysty. W chwili, gdy wymawiam te słowa, majaczy on ledwo widzialnie na niebie, ponad dachami, kędy wśród rynien miłują się koty, miotając wrzaski dziecięcym skargom podobne, a księżyc bezczelnie siada na cembrowinie komina i gapi się na nas głupawo. Wszystko co mi danem jest widzieć z osoby twej Kasienko, porusza mnie wielce, a to czego dojrzy nie mogę, oczy moje stokroć silniej jeszcze.
Na te słowa Kasia spuściła oczęta na własne kolana, potem potoczyła niemi połyskliwie po obliczu księdza Coignarda i rzekła słodkim głosikiem:
— Widzę życzliwość w tych słowach księże Hieronimie, przeto uczyń mi łaskę pewną, przyrzeknij, że ją spełnisz, a niezawodnie wdzięczną się okażę.
Zacny kapłan przyrzekł ochotnie, któż bowiem na miejscu jego mógłby inaczej postąpić?
Wówczas Kasia zaczęła mówić z wielkiem ożywieniem:
— Wiadomo ci jest księże Hieronimie, że wikarjusz Św. Benedykta, ksiądz Peruczka, obwinił brata Anioła o kradzież osła i wniósł skargę do konsystorza. Otóż niema w tem wszystkiem słowa prawdy. Biedny brat Anioł pożyczył sobie jeno osła celem wożenia po wioskach okolicznych świętych relikwji. Osioł sam zgubił się gdzieś w drodze, a relikwie odnalezione z trudem zostały. Jest to rzecz pryncypalna, jak powiada zacny braciszek. Niestety ksiądz Peruczka domaga się gwałtownie zwrotu osła i nie chce słuchać wyjaśnień żadnych, toteż zdaje się, że nieszczęsny brat Anioł powędruje do więzienia w Arcybiskupstwie. Ty jeden kochany księże Hieronimie możesz ułagodzić go i skłonić, by cofnął skargę swoją.
— Ależ miła panienko, — zawołał ksiądz Coignard — ani nie mogę, ani nie mam ochoty uczynić tego!
— Oo... — rzekła Kasia, przysuwając się doń bliziuteńko i patrząc z czułością niewysłowioną — czułabym się nader nieszczęśliwą, gdybym nie zdołała napełnić cię ochotą wielką, drogi księże Hieronimie. Jeśli zaś idzie o możność, to wiem dobrze iż możesz i to bardzo nawet możesz. Tedy nie sprawi ci trudności wyzwolenie biednego braciszka. Wystarczy jeśli podarujesz księdzu Peruczce ośm kazań wielkopostnych i cztery kazania adwentowe. Ułóż ten tuzin kazań, księże Hieronimie, ułóż na poczekaniu. Cóż to dla ciebie drogi księżuniu, kazanie? Możesz wytrząść z rękawa ile chcesz i czynisz to nawet z wielką przyjemnością. Zabierz się do roboty coprędzej, a ja przyjdę po nie sama do twej celi u Świętego Inocentego. Ksiądz Peruczka uwielbia niezmierną wiedzę twoją drogi księże, oraz twe zasługi i uznał, że tuzin twych kazań dorównywa wartością cenie osła. Skoro je tylko będzie miał, niezwłocznie cofnie skargę. Sam mi to powiedział. Cóż to za trudność napisać tuzin kazań, zważ tylko a przyrzekam solennie, że sama napiszę na końcu każdego... amen! Trzymam cię za słowo drogi księżuniu... prawda?
To powiedziawszy, otoczyła ramionami jego szyję.
— Odmawiam stanowczo! — oświadczył ksiądz Coignard rozplatając cudne ramionka, obejmujące go uściskiem — Obietnice dane pięknej dziewczynie dotyczą jeno rzeczy cielesnych, przeto nie jest występkiem łamać słowo! Nie licz na to wcale nadobna panienko, bym miał wydobywać ze szponów świętego konsystorza twego brodatego gacha. Jeśli nawet ułożę kazanie, czy dwa, czy cały tuzin kazań, to jeno na temat złych, niegodnych mnichów, co łażą niby wszy obrzydłe po brodzie i szatach świętego Piotra. Ten brat Anioł, to szelma! Wtyka naiwnym kobietom miast świętych relikwji kości baranie, czy świńskie, które sam ogryzł poprzód z żarłocznością obmierzłą. Wiózł on, ręczę za to, na grzbiecie osła księdza Peruczki pióro ze skrzydeł archanioła Gabrjela, promień z gwiazdy Trzech Królów, a w małej fiolce odrobinę dźwięku dzwonów świątyni Salomona. Jest to oszust, łgarz i ty go miłujesz Kasiu, oto trzy powody dla których znosić go nie mogę. Zostawiam twej domyślności panienko do wyboru, który z tych powodów jest najsilniejszy. Może właśnie przeważa ów, który posiada najmniej cech uczciwości, bowiem brały mnie ku tobie przed chwilą ciągoty nieprzystojne imieniu, wiekowi, ni stanowisku memu. Odczuwam boleśnie krzywdę, jaką twe cycuszki napoły odkryte czynią nieraz Kościołowi Pana Naszego Jezusa Chrystusa, którego członkiem jest arcyniegodnym. Myśl o tym wstrętnym kapucynie napełnia mnie takiem obrzydzeniem, że nagle przyszła na mnie chęć zatopić się w medytacjach nad którymś z przepięknych ustępów św. Jana Chryzostoma, miast ocierać kolana swoje o twe łydki nadobna Kasiu, co czynię już od kwadransa, bowiem żądza grzesznika znikoma jest, zaś chwała Boga, wiekuista. Nigdy nie miałem przesadnego poglądu na grzech nieczystości i tę sprawiedliwość oddać mi chyba każdy musi.
Nie przeraża mnie nigdy, jak św. Nikodema taki drobiazg, jak n. p. poigranie roskoszne z piękną dziewczyną, natomiast oburza mnie nikczemność duszy, obłuda, kłamstwo, jaskrawe nieuctwo, słowem to wszystko co czynią brata Anioła skończonym kapucynem. Obcowanie z nim ubliża ci panienko, nabierasz przezto manjer flondry, szmaty, co nie przystoi zgoła twemu stanowisku dziewczyny lekkich obyczajów. Wiem jaki z tem związany jest wstyd i troska, ale stan ten nierównie wyższym jest jeszcze od kondycji smrodliwego kapucyna. Wisielec ten pozbawia cię honoru, podobnie jak ubliża rynsztokowi ulicy św. Jakóba, myjąc w nim nogi swoje. Pomyśl o cnotach, jakiemi byś się jeszcze mogła przyozdobić w swym niewyraźnym zawodzie, z których nawet jedna jedyna, gdyby była jeno dość wielka, mogłaby ci rozewrzyć wrota szczęśliwości niebieskiej. Ale nic z tego jak długo związaną będziesz chucią cielesną z oną bestją poczwarną.
Oddając się nawet czasem temu, czy owemu, bo wszakże trudno inaczej na tym podole płaczu, mogłabyś Kasieńko miła kwitnąć w świętej wierze naszej, w nadziei i miłosiernych uczynkach, miłować biednych i odwiedzać chorych. Mogłabyś zostać jałmużniczką współczującą niedoli, w czystości serca radować się widokiem nieba, wody, lasów i pól. Otwarłszy rankiem okno swej izdebki, mogłabyś chwalić Boga, wsłuchując się w szczebiot ptasząt. Czasu pielgrzymki pobożnej na górę św. Walerjusza uklękłabyś pod kapliczką i płakała rzewnie nad utraconą niewinnością swoją, a wówczas ten, który czyta w sercu człowieka, rzekłby: — Oto córka moja umiłowana Katarzyna, a w duszy jej płonie zarzewie świętego ognia, który nie wygasł doszczętnie!
— Księże Hieronimie! — przerwała mu Kasia porywczo — Całe, widzę, kazanie mówisz i to z pamięci!
— Czyż nie żądałaś przed chwilą tuzina, nadobna dzierlatko?
Rozgniewała się na dobre.
— Strzeż się księże Hieronimie! — zawołała — Od ciebie samego zależy, czy będziemy przyjaciółmi czy wrogami! Ułożysz tuzin kazań, czy nie? Namyśl się zanim odpowiesz!
— Panienko, — odparł poważnie ks. Coingnard — nigdy w życiu nie popełniałem czynów hańbiących, po namyśle! Nie chcesz księżuniu? Nie? Pomyślno... raz... dwa... Odmawiasz? Pożałujesz, bo zemszczę się srogo!
Dąsała się przez chwilę, zamilkła i odsunęła się. Nagle skoczyła mu na kolana i zaczęła krzyczyć:
— Puść mnie! Puść mnie księże Coignard! Jakto, w tym wieku nie masz poszanowania dla swej sukienki duchownej? Nie duś mnie tak. To wstyd! Wstyd... Księże, puszczajże raz do licha!
Piszczała, jęczała najokropniej, a w tejsamej chwili ujrzał ksiądz Coignard wchodzącą pod sklepienia portyku pannę Lecoeur, masarkę z pod „Trzech Dziewic“. Szła o tej późnej porze spowiadać się u trzeciego wikarjusza św. Benedykta i spostrzegłszy parę na ławce, odwróciła głowę z wyrazem nieopisanego wstrętu.
Ksiądz Hieronim przyznał w duchu, że zemsta Kasi była natychmiastowa i niezawodna, gdyż cnotliwość panny Lecoeur, wzrastając z wiekiem stała się tak potężna, iż gromiła każdy objaw nieczystości w całej parafji i przeszywała siedm razy na dzień ostrzem języka grzeszników, oddających się uciechom cielesnym w ulicy św. Jakóba.
Ale Kasia sama nie zdawała sobie sprawy z rozmiarów swej zemsty. Zauważyła idącą przez plac pannę Lecoeur, ale nie dostrzegła ojca mego, który znajdywał się również w pobliżu.
Szedł wraz ze mną zabrać księdza Coignarda pod „małego Bachusa“, a mój zacny życiodawca czuł wielki pociąg do Kasi i nic go bardziej nie gniewało, niż natręctwo rozlicznych gaszków, dobierających się do jej skarbów zbyt obcesowo. Nie łudził się wcale co do jej postępowania, ale wiedzieć, a widzieć były to, jego zdaniem, dwie zgoła odrębne nieprzyjemności. Krzyki Kasi dolatały bardzo wyraźnie do jego uszu, a był porywczy i nie umiał panować nad sobą. Toteż bałem się bardzo, by gniew jego nie wyładował się w słowach ordynarnych i brutalnych pogróżkach. Widziałem już w duchu jak bierze w rękę wielki szpikulec, zawieszony zawsze u pasa, niby szpada honorowa, bowiem sławę swą zakładał i zaszczyt cały na tem, że był kuchtą.
Ale obawy moje były w połowie jeno uzasadnione. Okoliczność ta, że Kasia okazała się cnotliwą ułagodziła wielce mego rodzica, toteż poprzestał na tem, że chwyta księdza na gorącym uczynku i nie zamierzał go obrażać, przeciwnie zadowolenie wzięło górę nad gniewem.
Zbliżył się do mego drogiego mistrza dosyć poufale i rzekł z szyderczą powagą:
— Księże Coignardzie, wiedz o tem, że każdy kapłan zbliżający się do dziewki, zatraca swą cnotę i naraża na szwank honor. I jest to nawet słuszne, że roskosz nie dorównywa stracie.
Kasia oddaliła się, strojąc powabne minki uciśnionego niewiniątka, zaś mistrz mój odpowiedział ojcu z miłym uśmiechem słodko i wymownie, jak zawsze:
— To wyśmienita maksyma mistrzu Leonardzie. Ale nie należy jej stosować bez zastanowienia i przyklejać wszędzie, za lada okazją, jak to czyni kulawy nożownik, wybijający na każdym koziku swój znak wyobrażający psa z podniesioną nogą. Nie będę się zapuszczał w roztrząsanie, czy na apostrofę zasłużyłem, poprzestanę jeno na zapewnieniu że może tak było w istocie.
Jest rzeczą nieprzystojną zgoła mówić o sobie samym, a zbyt wielki gwałt bym zadać musiał skromności wrodzonej, zmuszając się do dyskusji o sprawach dotyczących mnie osobiście. Wolę tedy przeciwstawić twierdzeniu twemu drogi Leonardzie przykład czcigodnego Roberta d’Arbrissela, który przez bliskie stosunki z prostytutkami osięgnął wielkie zasługi duchowe. Mogę również zacytować św. Abrahama syryjskiego, pustelnika i anachoretę, który nie zawahał się nocować w domu o bardzo złej sławie.
— Cóż to za święty Abraham? — spytał mój rodzic, którego myśli były zgoła gdzieindziej w tej chwili.
— Usiądźmy przed drzwiami twej gospody, — rzekł niezrównany mistrz mój przynieś dzban wina, a opowiem ci Leonardzie historję owego wielkiego świętego, jak ją podaje sam święty Efrem, mąż wiarygodny wielce.
Ojciec zgodził się niezwłocznie, zajęliśmy wszyscy trzej miejsce pod wystawą gospody, a mój drogi mistrz w te ozwał się słowa:
— Święty Abraham, stary już w onym czasie, żył samotny na puszczy w małej chatce. Nagle zmarł brat jego, pozostawiając córkę, dziewczynę wielkiej piękności, Marję. Przekonany, że życie jakie sam wiedzie będzie równie doskonałem dla bratanicy, Abraham zbudował jej celkę blisko swojej chatki i uczyniwszy okienko w ścianie, głosił jej przez nie słowo boże.
Przyuczył ją pościć, trwać na modlitwie i śpiewać psalmy i tak żyli sobie przez czas pewien. Ale pewnego dnia wśliznął się do celi Marji mnich jeden, musiał to być mnich fałszywy, albo też kapucyn i podczas kiedy święty mąż, zagłębiony był w Pismo, przywiódł ją do grzechu.
Gdy się to stało raz, drugi i trzeci, rzekła do siebie dziewczyna:
— Umarłam już dla Boga i nie mam siły powstać z martwych, przeto lepiej iść mi w okolicę, gdzie mnie nikt nie zna.
Porzuciła swą celkę i udała się do miasta sąsiedniego, mianem Edessa, gdzie były roskoszne ogrody i rzeźwe wodotryski, a i dotąd jeszcze miasto owo zalicza się do najpiękniejszych miast Syrji.
Przez kilka dni trwał mąż święty, Abraham w głębokiej medytacji i bratanicy dawno już nie było kiedy otwarłszy okienko, spytał:
— Czemuż to Marjo nie śpiewasz psalmu, który nuciłaś tak pięknie?
Nie otrzymawszy odpowiedzi, powziął podejrzenie straszne i domyśliwszy się całej prawdy, zakrzyknął:
— Oto wilk drapieżny porwał mi owieczkę moją!
Przywalony brzemieniem troski trwał na pustyni przez dwa jeszcze lata, poczem doszły go wieści, iż Marja wiedzie gorszący żywot. Chcąc działać roztropnie poprosił jednego z pątników, by rzecz zbadał i przyniósł wiadomość ścisłą. Pątnik zbadał sprawę najdokładniej osobiście, wrócił i powiedział świętemu, że Marja w istocie zeszła na ścieżkę grzechu cielesnego. Natenczas św. Abraham uprosił onego pątnika, by mu pożyczył stroju rycerskiego i konia, a zasłoniwszy dla niepoznaki twarz wielkim kapeluszem, udał się do wspaniałej gospody, gdzie, jak mu powiedziano, miała swój apartament Marja. Przybywszy na miejsce, rozglądał się wszędzie czy jej nie zobaczy, gdy się jednak nie ukazywała, wziął na bok gospodarza i spytał udając iż się uśmiecha pożądliwie.
— Zacny panie, słyszałem że macie tu u siebie śliczną dziewczynę!
Czy mógłbym ją zobaczyć? Gospodarz był bardzo uprzejmy dla swych gości, przeto zaprowadził przybysza do pokojów Marji, a święty mąż na pierwsze wejrzenie osądził z samego stroju swej bratanicy, jak powiada św. Efrem, że musi częściej rozbierać się niż ubierać, czyli że pędzi żywot arcyniegodny. Patrząc na to, doznał św. Abraham wielkiego przygnębienia.
Udał jednak wesołość i zamówił wystawną biesiadę. Marja była dnia tego właśnie w usposobieniu ponurem, bowiem nie zawsze dając roskosz doznawała jej sama, a widok owego starca, którego nie poznała z powodu iż nie zdjął słoniącego mu oblicze kapelusza, nie budził w niej nadziei na wielkie cielesne uciechy. Gospodarz zburczał ją z powodu tak złego humoru, zgoła niestosownego dla dziewczyny jej kondycji, ona zaś odrzekła z westchnieniem:
— O jakaż szkoda, że nie spodobało się Bogu, bym zmarła przed trzema laty!
Św. Abraham przybrał sposób wysłowienia się światowego rycerza i rzekł:
— Panienko nadobna, nie przybyłem tutaj by razem z tobą opłakiwać grzechy, ale by radować się miłosnemi uściskami.
Gdy jednak gospodarz zostawił ich sam na sam, święty mąż przestał grać przybraną rolę, zdjął kapelusz, zalał się łzami i spytał:
— Czyż nie poznajesz mnie droga córko moja? Czyż nie widzisz żem jest Abraham, ojciec twój przybrany?
Ujął jej ręce i przez całą noc zagrzewał do żalu, skruchy i pokuty, strzegąc się pilnie, by nie przywieść jej do zwątpienia w możność naprawy życia.
Córko moja, mówił Bóg jeden jest bez grzechu! My, słabi ludzie musimy grzeszyć na tej ziemi!
Marja miała duszę z natury dobrą, a serce czułe, zgodziła się przeto wracać na pustynię i gdy dzień nastał nowy ruszyli oboje. Chciała zabrać suknie swe i klejnoty, ale święty mąż przekonał ją, że lepiej zostawić te znikomości światowe. Posadził ją przed siebie na konia i osadził w celi pustniczej, gdzie zaczęli na nowo wieść bogobojny żywot poprzedni. Święty Abraham postarał się jeno, by celka Marji nie miała dostępu z zewnątrz i by każdym razem musiała przechodzić przez izdebkę, w której sam mieszkał. W ten sposób, przy pomocy bożej ustrzegł swej drogiej owieczki i nie utracił jej do końca dni swoich.
Taka to jest historja o świętym Abrahamie!
Powiedziawszy co rzec miał drogi mistrz mój sięgnął po szklankę z winem, a ojciec oświadczył Szczerze:
— Przecudna to opowieść. Nieszczęsne przygody biednej Marji wycisnęły mi łzy rozczulenia z oczu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: [[Autor:|]] i tłumacza: Franciszek Mirandola.