Pogrzeb (Orkan, 1933)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Pogrzeb
Pochodzenie Nowele
Redaktor Stanisław Pigoń
Wydawca Wojciech Meisels
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POGRZEB

— Coz pedzioł ksiądz wikary? — pytały się kumoszki kobiety, która wyszła z izdebki do sieni.
— Eh, moiściewy! — machnęła ręką — syćko w ręku boskiem...
— Oj tak, tak moi kochani... Ale przecie? — pytały ciekawie.
— Ha no, pedzioł, ze jak sie nie polepsy, to bedzie źle...
— No wicie, wicie, jak to jegomość przeźry naprzód syćko...
Tak w sieni rozprawiały ciekawe kumoszki, otaczając kołem „gaździnę“, której mąż leży w izdebce na śmiertelnym barłogu. W ostatniej chwili posłano po księdza; to też przepchał się sankami przez zaspy śniegowe, by choremu przynieść ostatnie pocieszenie... Został sam z chorym w izdebce, a w sieni i piekarni zgromadzili się sąsiedzi; jedni z troskliwości kumoterskiej, drudzy z obowiązku chrześcijańskiego, a inni wreszcie z ciekawości i chęci pomówienia „z jegomościom“... Mróz trzeszczący nie powstrzymał ich; nawet zdalsza przyszli i prawie całą napełnili piekarnię.
W izdebce chory spowiadał się księdzu. Wynędzniałą twarz uniósł na ręku i słabym głosem mówił swoje przewinienia. Jakie?... to rzecz Boga.
W sieni i piekarni stali gazdowie, kobiety i dzieci, wszyscy z nabożnemi minami, słuchając, rychło z izdebki ozwie się sygnał Komunji św. Wreszcie głos dzwonka wybiegł do sieni. Ludzie poklękli i poczęli mówić pacierze, jakie kto umiał: jedni litanję, drudzy koronkę, a inni wreszcie zwyczajne „paciorki“. I znów dzwonek ozwał się powtórnie. Ludzie wstali, zamieniając pacierz na cichą gwarę...
W piekarni, przy piecu, dziewczyna służąca warzyła mleko dla „furmana“, który zziębnięty bił „kerpcami“ o podłogę.
Drzwi zaskrzypiały od izdebki i ksiądz wikary ukazał się w sieni. Lud rzucił się do rąk „jegomościa“, całując go po białych dłoniach...
— No, jakze jegomościu, będzie jesce co z niego? — pytali śmielsi gazdowie.
— Ha, Bóg to raczy wiedzieć... Czemuście po doktora nie posłali? — spytał, zwracając się do żony chorego.
— O mój jegomościcycku, — odrzekła kobieta płaczliwie — edyć radziliśmy, co my mogli... Co ino kto doradziół, to sie uzywało. Ale to wólo Bosko syćkiem rządzi.
— Hej! — przyświadczyły kumoszki.
Ksiądz wzruszył ramionami, otulił się w futro szerokie i wyszedł przed sień.
— No, Wojciechu, jedziemy!...
Wojciech rzucił „zeleźniocek“ z mlekiem, wziął biczysko i ruszył ku sankom. Zawrócił na miejscu...
— Siadajcie, jegomościu!...
— Jedź, jedź... Ja zejdę na dół, za potok... Jeszczebym gdzie karku nadkręcił po tych wertepach śnieżnych.
— No, to jegomościa sprowadzimy! — ozwało się paru gazdów.
— A dobrze...
Kobiety znów rzuciły się do „jegomościa“, by ucałować ręce na pożegnanie, które on niechętnie na mróz wysuwał.
Sanki ruszyły, zapadając w zaspy co chwila, a ścieżyną, wydeptaną przez ludzi, którzy zwykle „gęsiego“ chodzą do kościoła, toczył się w szerokiem futrze „jegomość“, za nim paru gazdów, odzianych w krótkie kożuchy.
Tymczasem ludzie przeszli z sieni do izdebki i otoczyli chorego, dręcząc go najrozmaitszemi pytaniami. On wysilał się i odpowiadał, bo „kto wie, cy ich jesce uźry“, czuje, że go „ino tela z tego“ na świecie...
— Toście destament robili? — spytał kumotr daleki.
— Robiół... pisorz...
— I wasej-eście zostawili syćko?
— Ehę!...
— A dzieciskom nic? — spytała ciekawie kumoszka.
— Jak bedą matki słuchać, to będą mieć... Dyć ona nie bedzie wiekować na świecie...
Starszy chłopak patrzył się bezmyślnie na ojca, a dziewczynka płakała pod oknem... Mały Józuś pobiegł za matką do piekarni.
— Hej, dzieciska! — począł biadać chory. — Zeby mi Pon Bóg doł tela zycio, coby to odrosło! A tak — matce bieda... Nie popchną, nie przyźrą koło chałupy... Matce bieda!... Zeby je choć słuchały...
I dwie łzy wzruszenia wytrysły mu na powieki. Wtem kaszel porwał go suchy i dławił parę minut. Twarz zczerniała od wysiłku, od szamotania płuc... Opadł powoli głową na „zagłowek“ i osłabiony, patrzał wkoło po zebranych...
— Z cego wom tyz to tak wlazło do tych piersi? — zagadnęła go najbliżej stojąca kobieta.
— Et... — zatknął się, wargami ruszał, a głos ugrzązł w gardle.
— Dejcie pokój, nie pytojcie!... Widzicie, ze kumotr słabsi. Godanie ich męcy — zauważył rozumnie starszy z gazdów.
Zgromadzeni pozierali na chorego, to na siebie, jakby spojrzeniem chcieli mówić: „Hej, juz go niedługo... Tela z tego... Do casu ino“...
A chory zapatrzył się w sufit... Wzrok szklistej barwy nabierał i twarz znieruchomiała, jak oblicza bohomazów, które wiszą na ścianie nad łóżkiem.
Ludzie poczęli się wreszcie rozchodzić, żegnać...
— „Ostańcie z Bogiem!“ — „Krzepcie sie jako!“ — „Z Panem Bogiem!“ — „Dy zeby Bóg doł“... — Krzyżowało się naprzemian.
I chory odprowadzał wzrokiem ku drzwiom każdego, jakby chciał rzec: „Dy jo cie juz nie uźrę więcy!...“

— To padocie, ze umar ten ze zagrody?
— Oj tak, tak. Umar te nocy...
— Wiecne odpocywanie... Niezły to był gazda!... Ha no, i nos tu niedługo... E, siądźciez kumotrze, nie stójcie. Dyć kaz wom tak pilno?...
Stary Jontas postawił stołek sąsiadowi. Ten usiadł powoli...
— O, nika mi sie nie śpiesy. Inoch wom przysed pedzieć...
— To padocie, Bartłomieju, ze te nocy?
— Hej, koło północka. Krzypota[1] go chyciła, ta i zadłowiła na piekne.
— Oj, ta krzypota... dyć ona nie zartuje, ino, jak sie uweźmie, to i zadusi...
— A to syćko od roboty.
— Ba, od cegozby insego!... Ono ta, jak cłek dźwignie, to tego odrazu nie cuje, ale jak sie potem syćko zezbiero na kupę, to Panie Boze ratuj!
— Hej!...
I starzy dwaj kumotrowie biadali na „ciężką procę“, z pracy zeszli na biedę, a bieda to ulubiony, ba, konieczny temat rozmów górskiego ludu. Powitanie „biedą“ rozpoczynają, a pożegnanie „biedą“ kończą...
O czemże innem mają mówić, kiedy bieda wypełnia treść ich życia...
Ona po kamienistem polu sunie się za gradobiciem, ona do stodół zagląda po nieudałych prawie zawsze żniwach, ona wygląda z każdego kąta w chałupie, ona jest towarzyszką nieodstępną biednego gazdy...
Toć to prawda, że dawniej było niewielu gazdów we wsi, ale każdy wypasał po pięćset owiec na trawiastych pastwiskach. Dziś namnożyło się gazdów — „ot, zycanie, ludzi przybywo“ — a grunta stopniały, rozdrobiły się i rzadko znaleźć gazdę, któryby troje bydląt wyzimował. A komorników mnoży się coraz więcej, którzy ledwie dach mają nad głową, najemników, którzy idą we świat „lo chleba“ — a i we świecie ludzi nie brakuje...
Ciemna przyszłości! — jaką karmę gotujesz dla ludzi bez zagonów, których coraz więcej?... Ot, i z przyszłości towarzyszka Bieda ręce do „swoich“ wyciąga i z okropnym uśmiechem przedstawia im swego syna...

To godny matki płód! — a imię jego: Głód...

..............
..............

Kiedy się już starzy nagadali do woli, pierwszy Bartłomiej podniósł się ze stołka.
— Uciekocie juz, kumotrze? — spytał gospodarz.
— E, trza iść dali... A mozebymy zaźreli do nieboscyka? Zbierzcie sie, kumie!
— E, dyć... choć po śmierzci trza go zobacyć, bo go już nie uźrymy.
Wdział kożuch na biodra i wyszli razem, prując śnieg kolanami, ku chałupie, gdzie spoczywał umarły... Po drodze przypominali sobie pożycie sąsiedzkie z nieboszczykiem.
— Był to zgodliwy cłek. Niech mu ta Bóg grzechy odpuści!... Z nikim nie zadar, nie zacął, a doradziół kazdemu, jak ino zdoloł... U niego dostoł syćkiego: cy to jarzma, cy to kołu, cy jakiego insego sprzętu.
— Hej! — potwierdził sąsiad. — Pamiętom, kie jesce był chłopokem nieduzym, jak my se to razem posali po lesie. On ta strugał fujorki, jo rzempolił na skrzypcach i wesoło nom było! Hej... Do odbiórki[2] my razem chodzili. He, był to zmyśny chłopok! Co on ze zydami nawydziwioł!... Niech mu ta tego Pon Bóg nie rachuje. Potem wzięni go do wojska... A kie przysed do chałupy, to już ojca nie zastoł, ino goły grunt. On sie, wicie, wzion, ozyniół, długi pospłacoł i tela z tego, ze sie zacął brać do świata, kupił se woły i cosi kajsi, a tu, wicie, trza syćkiego odejść... Bo śmierzć nie zartuje, ino przydzie i: „Pódź Kuba do wójta!“
— Hej, nie zartuje... nie — powtórzył sąsiad.
Stanęli przed progiem chaty, do której zdążali... Obejrzeli się jeszcze poza siebie, jak zwyczaj każe i weszli do wnętrza. W piekarni na długiej desce, przykryty białą płachtą, leżał trup...
Ludzi było sporo w izbie, starszych i młodszych. Naschodzili się „na pociesenie kumosce“, kiedy ją taki smutek dotknął.
Ona, z załamanemi rękami siedziała pod piecem, popłakując od czasu do czasu. Dzieci koło niej sie usadowiły i patrzyły ciekawie, to na ludzi, to na leżącego tatusia, nie rozumiejąc jeszcze nieszczęścia, jakie na nich spadło...
Koło przeciwległej ściany stolarz „hyblował“ deski na trumnę... Robił on wszędzie „trunny“, to też obojętnie spoglądał na patrzących i na nieboszczyka, dla którego robi „kołyskę“ (jak mówił).
— Dy mi to nie pierwsyzna — rzekł, kiedy go prosić przyszli. — Ino ta poliwa przystrójcie!...
To „poliwo“ pociągał od czasu do czasu „na frasunek po umarłym“, jak mawiał, ale deski hyblował gładko i spajał dokumentnie.
— Jak wom zrobię trunnę, — gadał — to sie wom do nie za sto lot chrobaki nie przecisną!... Jakby gróborz natrafiół trupa, kopiąc grób, to go zdrowiuteńkiego wydobędzie. I gotowi biskupi kanunizować nieboscyka za taki cud ocywisty!... Bo ino wtedy chroboki lazą, kie trunna ladaco...
Wierzyli mu i nie wierzyli, a on bajał, gdy „poliwa“ pociągnął.
Wieczór się robił powoli... Kurniawa[3] rzucała śniegiem do okna, a ludzie posiedli, gdzie kto mógł, i pocieszali, jak mogli, strapioną wdowę...
— E, kielozeście zapłacili, kumosiu, za pogrzyb? — spytała jej ciekawie sąsiadka.
— Calutkie trzydzieści ryńskich, kumosiu, calutkie...
— Ale przecie bedzie ładne nobozeństwo?...
— Edyć bych tyz chciała dopomóc nieboscykowi, co ino w mocy. Zamówiłach nobozeństwo, wilije za umarłych. Ksiądz plebon nie chcioł tani przystać, jak za trzydzieści. Prosę go, zeby tyz co opuściół, bo i na nas bieda, a jegomość mi pado, ze za dwadzieścia to nawet na smentorz nie odprowadzi... a tu jakoz bez odprowadzenio chować! Przecie my tyz katolicy. Musiałach hań od kumotra pozycyć i zanieść jegomościowi. Sprzedom krowę na jarmarku, to im oddom. Ale coz było robić? Kie trza, to trza, a chciałach koniecnie, zeby go tyz ućciwie pochowali! Dyć zasłuzół na to... — I zalała się łzami na nowo.
— Nie krzyćciez, kumosiu! — pocieszały ją inne — dyć sie wom już nie wróci! To darmo... Juz musicie przyjąć, kie tako wólo Bosko...
Wdowa uspokoiła się powoli, gdy starzy, „zeby sie im nie cnęło siedzieć, coby nie zdrzymnęli“, poczęli kolejno opowiadać różne historje, mające związek ze „śmierzcią“.
Więc stary Jontas, gdy już inni skończyli, tak zaczął:
— Kiedy mój nostarsy syn, dyć go znocie, słuzół przy ułanach, pojechoł z całom kompanijom na Węgry, ka ich starsi posłali. Było to, wicie, wtedy, kie Segedyn zaloła woda, bo akurat mi opowiadoł, ze stoli pod Segedynem, coby ratować mieszkańców... No i wicie, on stoł ze swoim śwadronem w jedny wiosce, ino se ni mogę zbocyć, jak sie ta wieś nazywo... No, ale niech sie nazywo, jak chce. Dość, ze tam było... On, wicie, jeździół z raportem do miasta i wraco nazod koło północka... Kie juz był w połowie drógi, słysy jakiesi tyrcenie za sobą. Oglądo sie, a tu baba, ubrano cołkem bioło, jedzie za nim na wózku... Miesiąc świeciół, to widzioł dobrze, kto jechoł. Zdziwiół sie okropnie, ze to ani konia, ani zodnego zwierzęcia, coby wózek ciągło, ino sama baba siedzi na dwóch kółkach i jedzie krok w krok za nim... Zląk sie cegosi, włosy mu jaze copkę podniesły. Zacion konia, puściół w galop i pędzi, co tchu, a tu tyrcenie nie ustaje... Co on prędzy, to i baba prędzy; co on pomali, to i baba pomali... Jaze dojechoł do wsi. Baba skręciła do noblizse chałupy, a on wpod do swoje kwatery. Nic nie godo, ino zsiado z konia, a tu wtydyrnecki[4] wpado kobieta z te izby, ka bioło baba skręciła, i lamentuje, ze ij chłop umar... Wtedy, wicie, mój chłopok przysed na to, ze ze śmierzciom jechoł.
Zaciekawienie na twarzach słuchających było ogromne. Paru gazdom fajki pogasły, a oni słuchali ciekawie. „Dyć jest o cem słuchać, moiściewy... Hej!“
— Mnie sie zaś tak zdarzyło — podjęła niemłoda kobieta, którą powszechnie z wielkiego szacunku „chrzesnomatką“ zowią. — Wysłach se wiecór na pole i widzę: na trowniku cosi biołe lezy... Myślę... cyby gopa spadła z krzasła, bo sie to, wicie, za dnia bieliznę susyło... i posłach podnieść. Lezało wom tak, jak poswijono łoktuska...[5] Schylom sie po to, kiedy ono, wicie, podniesło sie samo ze ziemie i posło powietrzem ku tetaizbie...[6] Coś mnie wzdrygnęło... Wróciłach sie zaroz do izby i jescech dobrze drzwi nie zawarła, kie z tetaizby wpado kumoska i pado z krzykem, że ij dziecko umarło... No, wicie sami, co to było...
— Hej! — odezwało się kilku z drżeniem w głosie.
A dzieci trwożnie pozierały, to ku drzwiom, to do okna, czy tam „cego biołego“ nie zobaczą...
Opowiadania poczęły się wysuwać jedne z drugich i przesiedzieli tak noc całą... do rana, a nikt się nie zdrzemnął, jedna wdowa tylko, ukołysana strapieniami, „zemzała“ na chwilkę...
Świtać poczęło i ranek się robił. „Kurniawa“ ustała... mróz tylko skrzył się po śniegu gwiazdkami, a od wschodu słonka „obezgło się“ na pogodę...
Ludzie się poczęli rozchodzić do domów, by zjeść co, ogarnąć się i przyjść znów odprowadzić nieboszczyka do kościoła i na cmentarz...

Od chałup z pod lasu gromada ludzi płynie powoli, rozsuwając miałki śnieg z pod nóg... Czterech tęgich parobczaków trumnę czarną niesie na ramionach. Wszyscy na mróz głowy poodkrywali i nucą półgłosem jakąś smętną, grobową pieśń o czyścu...

Na białem tle ta czarna masa, jak cmentarz, posuwa się powoli... Czasem melodja popłynie ku sinym lasom, czasem poważny, basowy głos dzwonu o pobliską górę się obije, to znów rozdzierający płacz kobiety, idącej za trumną, przedrze powietrze, a cała wioska spokojna, cicha, weselszą szatą białą przybrana, śnieżystą piersią w słońcu oddycha, rzędami drzew i miedz poorana...
Przed kościołem stanęła gromada ludzi. Naprzód trumnę ponieśli młodzi do kościoła, za nimi posunęli się starzy, kobiety, dorośli i niedorostki... Nieduży kościółek wnet zapełnił się zgromadzonymi „na pogrzyb“.
Grabarz z pomocą parobczaków postawił trumnę na katafalku i zapalił dwadzieścia cztery świec. „Z trzydzieści reńskich dość światła, powiedział ksiądz pleban“ — tak objaśniał grabarz ciekawych.
Organista zaintonował żałobną pieśń i ksiądz w czarnym ornacie wyszedł do ołtarza... Po skończeniu mszy św. rozpoczęły się wilje. W jednej ławce ksiądz wikary, w drugiej organista, śpiewali monotonnie naprzemian psalmy pogrzebowe. A lud płakał, „kie sie jegomość z organistom przemowiali...“
Spory pagórek centów piętrzył się na tacy przed trumną. To lud „na ochwiarę“ złożył... „Przecie cent, to nie piniądz, a nieboscykowi sie jako tako dopomoże... Hej!“
I skończyło się nabożeństwo. Trumnę wynieśli z kościoła; za nią szedł zwolna ksiądz w żałobnej kapie, dookoła zaś postępował lud rozpłakany...
Zatrzymali się nad grobem... Ksiądz pokropił i rzucił drewnianą łopatką parę grudek zmarzłej ziemi na trumnę. Lud zaczął szlochać głośno... Kobieta-wdowa z krzykiem rozpaczy rzuciła się ku trumnie, objęła ją czerwonemi od zimna rękami i zawodząc głośno, całowała zimne deski...
— Nie mogliście się w domu wypłakać!... — odezwał się „jegomość“. — Tu już krzyczeć darmo!... — Zaintonował „Salve“ i uważając obowiązek za spełniony równoważnie do zapłaconej sumy, oddalił się szybko, bo mróz nie żartował.
A kobietę ledwo zdołali znajomi odedrzeć od grobu... „Ozcymali“[7] jej jak mogli, a ona ostatkiem łez żegnała „nieboscyka“.

Lud otoczył grób kołem i począł nucić rzewnie, cicho pieśń nagrobną:

Pogrzebmy to ciało w grobie —
Niechaj tu spoczywa sobie...
Albowiem z ziemi stworzone,
W ziemię będzie obrócone...

Straszną prawdą silniej już zabrzmiała druga zwrotka:

Możny i ubogi równy —
Nikt od „śmierzci“ nie wymówny;
Któż wie, na kim kolej stoi?
Przeto niech się każdy boi...

Lud rozśpiewał się, rozpłakał i nie spieszyło mu się do domu, choć mróz szczypał twarz i oczy... Gdy skończył jedną pieśń, zaraz rozpoczynał drugą, a co która to rzewniejsza żałobną melodją... Jakby głos skarżącego się z trumny, leciał śpiew po drzewach:

W tą podróż odchodzę... nie biorę nic z sobą —
W postaci okryty śmiertelną żałobą...
Tylko cztery deski, z siedmiu łokci szata —
To cała zasługa z mizernego świata...

To znów podzielili się młodzi i starzy na dwa chóry żałobne, chóry umarłych i żywych. Młodzi pytają grobów:

Zatrzymajcie się — rozpytajcie się:
Czyje jęczą prochy?...
O syny, córki!... — co te pagórki,
Co szepczą te lochy?...

A odpowiedź grobów płynie:

Pominęli nas — zapomnieli wczas
I nie rzekli nam:
Wieczny pokój wam!...

I bolesną powtarza się skargą. A żywi pytają się znowu:

Odezwijcie się — upomnijcie się,
Smutne kostek jatki!...
Nie zna was cudzy — krewni i słudzy,
Nie znają was dziatki...

Odpowiedź umarłych, jak z grobów, jękiem się wydobywa:

Śpijmy głęboko... Już wasze oko
Nie zobaczy nas,
Chyba w sądny czas...

Pieśni się skończyły... Ludzie pocichu szeptali paciorki — i poczęli się rozchodzić w nabożnem milczeniu po cmentarzu... Każdy przecie chciał się i za „swoich“ pomodlić, — a nie było człeka, „coby kogosi ze swoich tu ni mioł“...
Wreszcie ostatniego dziada mróz wygnał z cmentarza i cisza była w zmierzchu drzew, — wielka cisza grobów...

Prawdziwą boleść tego ludu tylko na cmentarzu można zobaczyć. W furcie cmentarnej zbywa on się ziemskich namiętności — i te prawdziwe skarby pięknej duszy jego otwierają się na widok grobów rzewnością nieopisaną, smutkiem prawdziwym, i płyną w żałobnych melodjach na świat z cmentarza... Zawzięty chłop, gdy na cmentarz wejdzie, gotów darować wszystko największemu wrogowi... Tu się odbija prawdziwa jego wiara, uczucie... Komedją są wielkopańskie pogrzeby „na urząd“ wobec tych bogatych świątyń smutku żałości ludu!... Piszę to, com widział i słyszał. Dzieckiem jeszcze, wypłakałem duszę przy tych cmentarnych śpiewach ludowych. I nie żal mi smutku owego... Kto chce lud poznać, — niech idzie słuchać jego nagrobnych pieśni. I nie wiem, czy jest człowiek myślący, któryby potrafił łzy powstrzymać, gdy tylko samą melodję usłyszy owej pieśni grobów...





  1. Krzypota = suchy kaszel.
  2. Odbiórka = pobór do wojska.
  3. Kurniawa = zawierucha śnieżna.
  4. Wtydyrnecki = prędko (w jednej sekundzie).
  5. Łoktuska = biała lniana płachta, używana przez kobiety, jako wierzchnie odzienie.
  6. Tetaizba = tamta izba, czyli dom sąsiedni („ku tamtej izbie”).
  7. Ozcymali = tłumaczyli, perswadowali.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.