<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Pokolenie Marka Świdy
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1929
Druk Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIII

Codziennie przed południem zapuszczał się w Aleje Ujazdowskie i wysiadywał w parku, podchodził do zarośli, zakrywających gmachy szpitalne, i myślał, czy też żyje jeszcze podchorąży Śniat, jak przekraść się do niego bodaj jeszcze jeden jedyny raz i posłuchać go, zanim umrze. Nie wiedział, czego Śniat chce, jak on rozumie wielką swoją rzecz, nie dociekał, czy wogóle jest w tem jaki sens. Porywało go jego natchnienie, wola i wiara, obie tak uparte i potężne, nawet na progu śmierci. Rozważał to jak w zachwyceniu, zapatrzony w wizję, która nie dawała się ogarnąć. Śniat myli się w zaślepieniu. Śniat jest prorokiem i niesie w sobie najwyższą prawdę epoki. Państwo polskie słusznie tępi niebezpieczne głupstwo, Państwo polskie bezecnie i brutalnie dusi prawdę. Należy krzyczeć na całą Polskę: hańba! Trzeba bronić Śniata i obronić jego wielką ideę. Ale na to trzeba Zgłębić ją, w nią uwierzyć. Niepodobna było przedostać się do czerwonego pawilonu, sierżant gdzieś się zapodział, wartę sprawowali nie dobroduszni prostaczkowie z baonu wartowniczego, ale zimni, nieprzystępni w swoich hełmach żandarmi. Chodził Marek pod zrosłym gąszczem akacyj i kwitnących jaśminów, za któremi tuż Sniat snuł swoje olbrzymie marzenie i umierał. Żałował go najserdeczniej i bezsilnie. Wyrzucał sobie, że nie umie go obronić i zazdrościł mu, wstydząc się siebie. Gdybyż mógł zaprzepaścić się w myśli jakiejś wyłącznej, natrętnej, namiętnej i nią jedynie żyć, dla niej wszystko ze siebie poświęcić! Czuł w sobie nadmiar sił i oglądał się za celem, za dziełem, za jakiemś bodaj szaleństwem, byle czepić się czegoś, zmagać się, cierpieć i cieszyć się, poddać się czemuś i to samo zwyciężyć i zdobyć. Ale był jak spętany, był bezsilny. Jak ciężka choroba, coś go dręczy i zatruwa. Za każde parę dni złudzenia, za rzadką dobrą godzinę musi drogo zapłacić. Zaledwie coś mu się uroi, jak sen i — znowu nic. Jaśminy odurzały go i mąciły wielkie jego marzenia. Poprzez zapach upajająco słodki przebijało się udręczenie, zdawien znajoma chimera. Czy to ona? Czy tylko jej wspomnienie? Zdumiewała go sama pamięć o tem, co było, co mogło być; niedowiary obcym stawał się obraz zatraconej przeszłości. To drugi on, jakby powtórzony w odbiciu magicznego zwierciadła, objawiał się znienacka, rozdwajał w nim myśli, chęci. I zapadał w tępą zadumę, bezmyślnie wysiadywał na ławce w kasztanowe alei, bezmyślnie czytał gazety, które mu wpychał prze biegający z nowinami bosonogi urwis. Potem zrywa się, szybko wychodził z parku. Długo wałęsał się między ulicą Piękną a Szopena, niby niechcący, niby na przekór sobie, bądź z drwinami, bądź w strachu śmiertelnym, że stanie się właśnie tak, jakby chciał. Bez potrzeby zawracał przed czemś i uciekał, to znowu gonił za czemś, co mogło przez tę chwilę przemknąć się, wymknąć... Drżeniem zdejmował go czyjś kształt, czyjeś ruchy, zarys jasnego wiosennego kapelusza. Serce w nim zamierało na ślad, na cień jakowegoś podobieństwa. Gdy tak wartując, dochodził do rogu Szopena, odwracał oczy w inną stronę i mijał to miejsce w nieubłaganej, zimnej zawziętości. Manewry te powtarzały się od kilku dni i nie doprowadziły do niczego. Były prześmieszne, ale narazie nie było komu się śmiać. Jątrzyła nienawiść, duma zraniona domagała się zemsty. Jej wypełnienie wyrażało się w niezliczonych obrazach, jeden lepszy od drugiego, coraz wymyślniejszy, coraz okrutniejszy. Ale gdy nareszcie naprawdę ją spotka, co było możebne w każdej chwili, to — o ile nie zdąży uciec — powita ją z niesłychaną poprawnością, zimno jak lód. Nie zawaha się ani na ćwierć sekundy i minie ją z doskonałą, oczywistą obojętnością. A potem niech się dzieje, co chce. Co? Nic.
Ani godziny nie mógł usiedzieć w domu, w wynajętym, obrzydłym, pustym salonie, gdzie rzeczy jego leżały wciąż nierozpakowane, zwalone na kupę. Włóczył się byle gdzie, odwiedzał uwięzionego Nusyma, poznał jego narzeczoną i jego wielkie plany bukolicznokolonjalne, związane z daleką in spe polską Paraną. Przekomarzał się z mecenasem Niedowiejskim, który w tych dniach przesileniowych o mało nie został był wojewodą, u Lourse’a wdawał się w spory polityczne z tamtejszemi powagami, dobierał Polsce ministrów, zamierzał wzniecić w prasie kampanję w obronie Śniata, zaczynał szkicować jakiś list otwarty, codzieu postanawiał, że od jutra, od samego rana rozpakuje swoje papiery i zabierze się poważnie do pracy. Żył z dnia na dzień, jak to bywa przed wyjazdem, ale nigdzie się nie wybierał. Dni kończył na przewlekłych, do świtu trwających kolacjach, wśród butelek, w miłem towarzystwie, z byle kim. Nie nudziło mu się całkiem, wiedział, że lada dzień, lada chwila musi się coś stać, przyjść niechybnie. Uporczywie na to czekały dnie mijały jak za mgłą. Sypiał doskonale, zmordowany próżniactwem; sny miewał zwyczajne, jakieś postrzępione, całkiem głupie. Raz ocknął się z ciężkim jękiem i długo odpoczywał zmordowany, beznadziejnie nieszczęśliwy.
Siedzi cicho w oficynie w Jordanowicach, pogląda przez okno na zaspy śnieżne i słodko drzemie w milem cieple. Zegar szepce — już tak, już tak, już tak! Miły świerszczyk, ten sam, odzywa się zrzadka, ledwie dosłyszalnie, jakby zdaleka. Czerwienieje niebo na zachodzie, łuną palą się niskie, ciężkie chmury. Zaskrzypią sanie po zmarzłym śniegu, wesoło zadzwonią janczary, to Kuba powraca z miasta. Załomoce, zatupoce w sieni Kuba, obija buty ze śniegu, otworzy drzwi szeroko, mróz wali do zacisznego pokoju. Wpada Kuba z krzykiem, z hukiem, z jakąś radosną nowiną, gada a gada — ależ ten Kuba jest siwy?l Rozpina ciężką wilczurę, zapuszcza rękę w bezdenną kieszeń i ciska na stół grubą książkę Markowi pod same oczy. Grzmi śmiech Kuby barani, aż dźwięczą szyby. Ha-ha-ha! Marek szuka okularów, śpieszy się, maca się po kieszeniach, szuka wszędzie nieudolnie, nieskończenie długo, wreszcie porywa książkę i, nosem wodząc po okładce, czyta pięknie odbity tytuł: Marek Świda — Powieść o Polsce. Łzy tryskają mu z oczu. Doczekał. Wie, co jest w książce, od deski do deski, wie, każdą jej kartę ma w duszy, wszystkich jej ludzi co do jednego zna ze starej przyjaźni, bo życie z nimi spędził. Przyciska książkę do piersi dygocącemi rękami, wznosi do góry zapłakane oczy i w lusterku, wiszącem tuż powyżej, widzi w czerwonem świetle słońca, które zaraz się skryje, swoją białą głowę, zestarzałą, pooraną twarz... Jego marzenie, jedyne dzieło żywota — powieść o Polsce. Za — niego pisał ją chrześniak imiennik, Kubów i Jagnieszcyn syn, młodzieńczy Marek Świda. Czyż to nie wszystko jedno?
— Gdzież się podziało moje życie?!
Zawołał Marek głosem wielkim, strasznym. Zawołał i obudził się. Zatruła go mara senna. Otrząsał się ze zgrozy. Zgroza stała ponad drwinami z senników egipskich, z wróżb, z przywidzeń i z nastrojów. Zatarł się obraz, został w duszy cierń jego prawdy. Marek nie spodziewał się już niczego. Skończyło się rozkoszne, pocieszne widowisko świata i ludzi, na które oddawna patrzał z wyżyny, odosobniony i samotny. Sromotnie spędzono go z nieswojego miejsca i cóż za pociecha, że o tem nikt nie wie? Wstyd przed sobą był najgorszy. Nie pozwalał zamarzyć, zapamiętać się w zmyśleniu, nie dał z ubocza podpatrywać osobliwemi oczami osobliwości, zapełniających ten świat. Gdy opadła czarodziejska zasłona wyobraźni, życie naraz stało się przeklęcie zwyczajne i tylko prawdziwe. Zrobiło się ciasno, duszno. Doprawdy, nie warto było żyć.
Okna księgarni, przed któremi tak lubił wystawać, dręczyły go teraz niezmiennie, gdziekolwiek je mijał. Było to prawdziwe opętanie. Ból go przejmował, gdy ujrzał nową powieść, gdy na tomiku poezyj odczytał nieznane czyjeś imię, wchodzące do literatury nieśmiało i uroczo. Cierpienie jego było zbyt szczere, by miał komukolwiek zazdrościć, kogokolwiek oskarżać. Któż był winien, że tak się z nim stało? Nikt. Za każdym razem, gdy patrzał w okno księgarni, żegnał wszystkie swoje marzenia. Mozajka barw, formatów, tytułów, winiet, zwały ksiąg, książek, książeczek. W każdej, nawet najskromniejszej zamknięty świat, światek, bodaj zakątek życia, płomień, płomyk, iskierka czyjejś duszy. W wielkiej szybie majaczy w odbiciu prawdziwe życie — ulica i ludzie. Ruch uliczny prześlizguje się widmowo po szkle i wikła się z tem, co spoczywa zamknięte za oknem. Na tło rozłożonej, wielkiej, ozdobnej księgi albumowej pada nikły zarys białego kapelusza, czyjeś oczy... Zanim je poznał, już się przeraził, jak gdyby się stała rzecz niepojęta.
Stoi tuż. Ona go widzi. Marek uparcie patrzy w szybę. Royal Gallery... L’Illustration... Die Kunst... The Studio... Jeżeli zacznie pierwsza... Ale on zanic na świecie... Zanic! Oczy gasną, znika zarys białego kapelusza. Marek przerażony odrywa oczy od szyby. Jest, stoi, patrzy ku niemu ukradkiem. — Ach, sama wiesz, żeś wszystkiemu winna! Ty przeklęta! Ukochana... Już go ogarnia żałosno-radosne roztkliwienie, ugina się w niewoli. Jej niepewne, nieśmiałe spojrzenie odmienia go w jednej chwili. Kłania się nareszcie i czuje, że ponosi go jakaś zła siła. Staje się ponad miarę swobodny, lekceważący, uśmiecha się niemal drwiąco. Pani Goślicka spuszcza oczy. Zaczyna się najgłupsza rozmowa. Najgłupszą rozmowę przerywa jakiś stary pan, bibljofil i krótkowidz, który wsuwa się między nich, dotyka nosem szyby. Marek z nienawiścią patrzy na jego obwisłą, brudną panamę, na obstrzępione szpargały, które mu wypychają wszystkie kieszenie, Idą Nowym Światem. Zaledwie coś się nawiąże, natychmiast rozłączają ich ludzie, włażą między nich, przeszkadzają, potrącają. Przedzierają się przez tłum. Ona jest zwinna, lekka, wysmukła, zresztą jej z drogi ustąpi każdy z tych panów. Wyprzedza go, oddala się. Marek jak pijany roztrąca przechodniów i goni za nią; jest dziś wyjątkowo niezgrabny, to wzmaga jego złość. Gdy się zrównali, zapytuje niedbale:
— Pani jeszcze w Warszawie?
— Tak. A pan?
— Owszem. Gdzież pani wybiera się na lalo?
— Na Hel, sama nie wiem poco, ale jutro już wyjeżdżam.
— Jutro? Doskonale pani robi. Co za upały!
Marek powtarza sobie wkółko — jutro, jutro, jutro — bo nie rozumie tego słowa. Jeżeli ona wyjeżdża jutro... Ze złości zapada w jakieś niepoczytalne zaćmienie.
— Więc jutro pani jedzie? Doprawdy, wolałbym panią spotkać jutro, nie dzisiaj.
— To byłoby niemożliwe, jutro mnie tu już nie będzie.
— Właśnie dlatego!
— Jakto? Nic nie rozumiem.
— Nic? Aż nic? To już doprawdy za mało, szanowna pani. Bo nic to znaczy przecież naprawdę nic! Nie odpowiedziała. I jemu odjęło mowę. Utknął w nim wezbrany potok natchnienia. Miał jej wypowiedzieć wszystko, wszystko do dna i to, co dawno już się należało, i to, co teraz dopiero odgadł w sobie. Ona musi to wiedzieć, bo nigdy już się nie spotkają. Szli w milczeniu. Marek czuł obok siebie lekki, posuwisty rytm jej kroków, szelest sukni. Dość było obrócić głowę, by ją ujrzeć, dość było wyciągnąć rękę, żeby jej dotknąć, a jednak była ona jeno zamętem, złudzeniem. Sunęło obok niego widmo jego nieustannych, nieprzeliczonych myśli, upragnień, natchnień, żalów, wzlotów i upadków, chwil dobrych i złych, modlitw, przekleństw. To jego własne, samotne opętanie, szaleństwo przywidzenia, marzenie o niemożliwości, chimera, która nie istnieje a jątrzy, sen uporczywy. Kto na świecie zdołałby go aż tak poniżyć? Tak uwikłać i zgnębić? Kto śmiał odebrać mu radość życia, całą wolność? Kto się poważył stanąć na jego drodze i zagrodzić mu cały świat? Nie może być żyjąca kobieta tak potężnem szatańskiem bóstwem. I niema w niej bóstwa ani krzty. Dość spojrzeć na nią zwyczajnemi oczami, a zgaśnie, sczeznie opętanie, zostanie tylko piękna kobieta. Czy aż tak piękna? I to nie.
Zamajaczyło w nim przedziwne światełko. Zamigotało, zgasło i zapaliło się znowu. Zaczynał coś chwytać, wyślizgiwało mu się wnet i wciąż. Już czuł, że natychmiast się obudzi. Świat oczywisty jeszcze przez chwilę zasnuwał się jak dymem, głuchł i już mu się wymykał. W pomąconym korowodzie odchodziło kędyś wszystko: przechodnie, drzewa, tramwaje, samochody, blask słońca. I ona zniknie, albowiem nigdy jej nie było naprawdę. Wystarczy samo pomyślenie o tem, by ją zgasić w sobie, jak świeczkę. Ale nie wypadało iść tak dłużej, nic nie mówiąc, do czego to podobne? Co też ona sobie pomyśli? A niech myśli, co chce.
— Cudownie w tym roku kwitną lipy, prawda, jak pachną?
Rzucił to swobodnie, lekceważąco, tak ot, byle coś powiedzieć. Na nieszczęście, spojrzał na nią. Szła z pochyloną głową, patrząc w ziemię, skromnie, jakby pokornie. Usta jej drgały, zaciskając się w podkówkę, jak u dziecka, któremu się zbiera na płacz. Już nie mógł oderwać od niej oczu. Tak doszli do rogu Szopena. Marek ścierpł w rozpaczliwym strachu. Ale pani Goślicka skręciła w swoją ulicę, nie zważając nań zupełnie, jak gdyby szła sama jedna. Odrazu przyspieszyła kroku i Marek, jak pociągnięty, bez wahania podążył za nią. Nieznajomy, wspaniały motyw, jak hymn zabrzmiał z poza ogrodzenia Doliny, rozrastał się, wznosił się w akordach — ach, jakże był mu potrzebny w tej chwili, on właśnie, ten sam! Ktoś go odgadł, ktoś o nim wszystko wiedział i oznajmia mu teraz? Co? Co? Słuchał, cały uniesiony na dźwiękach, i czekał. Ale hymn urwał się nagle tak samo, jak się był odezwał. Wśród ciszy przewijało się i zamierało jego odbicie gdzieś aż w głębi duszy.
Ani go zapraszała, ani go wypraszała. Otworzyła drzwi, weszła bez jednego słowa, on za nią. Zamknęła drzwi i, porzuciwszy go w ciemnym przedpokoju, odeszła gdzieś w głąb mieszkania, znikła. Nic go już teraz nie mogło zadziwić.
W saloniku wszystko było poprzewracane do góry nogami. Walizki, porozkładane rzeczy, drobiazgi. Dywan zwinięty w rulon, okna ogołocone z firanek, meble porozstawiane byle jak sterczały martwo w białych pokrowcach. Marek z tępą rozpaczą stał wśród nieładu. Tutaj kończyło się coś nieodwołalnie. Rozglądał się po zrujnowanym pokoju, jakby nie rozumiejąc jeszcze, że wyrok zapadł, choć było te oczywiste i bardzo proste. Cóż tu znaczy on? Nastręczała się wizja nieznajomego Helu i stała przed nim uparcie w postaci szerokiej wydmy nad wodą. Nad samą wodą pani Goślicka do niepoznania odmieniona w skąpym kąpielowym stroju. Lśnią w słońcu obnażone nogi i ramiona, nad białym karkiem włosy zwinięte w węzeł połyskują rudawemi płomykami. Ocknął się, raz jeszcze rozejrzał się wokoło, jak gdyby chcąc się o czemś ostatecznie upewnić i bez wahania wpadł do gabinetu. Ponosiło go natchnienie obłędu niepoczytalne, lekkie, śmiertelne, nieomylne. Spytał stanowczo, groźnie:
— Pani wyjeżdża jutro?!
— O siódmej rano...
— Nie! Nie! Nie!
Spojrzała nań z przestrachem, ogromnemi oczami. Rozchylone usta drgały, ale nie wymówiła ani jednego słowa. Oplotła się ramionami, zwarła się w sobie, nisko pochyliła głowę. Patrzyła nań z pod brwi, nie odrywając oczu, oniemiała. Dygotały kurczowo zaciśnięte kolana, zwinęła się w kłąb, wparła się w kąt kanapy. Oczami jeszcze trzymała go na wodzy, bo gdy odejmie spojrzenie... Stał w progu, a był to jak gdyby nie on, lecz jego widmo, które już przychodziło o zmierzchu dnia lub po nocy i przerażało, pociągało i znikało zawsze. W jasnym dniu był wyraźny, obcy, straszny. Jeszcze chwila, jeszcze jedna chwila i opadły wysilone, śmiertelnie znużone powieki. Wszystkiemi swojemi siłami walczyła z nim w ciemnościach — koszmar znajomego snu. Odpychała go rękami, kolanami, sprężyła się cała. Ale już omdlewają ręce, nogi. Zaraz się zbudzi. I jak na chwilę przed obudzeniem ogarnęło ją szaleństwo, bezwład snu, jego władza. Osunęła się, zepchnięta z jakiejś krawędzi. Jak we śnie, gdy już leciała w niezgłębioną czeluść, chwyciła się zań z całych sił, owinęła go ramionami, przygarnęła się mocno, mocniej, najmocniej, zatopiła się w nim i zginęła.
Marek stał na balkonie, w słońcu i patrzał wdół na cichą, pustą ulicę. Dziwne to było miejsce. Wyraźnie widział pod sobą każdą kostkę bruku, każdy listek młodych drzew. Wesoło podskakiwały wróble, szukając czegoś po ziemi, i ćwierkały zawzięcie. Ani jednego przechodnia, już zawczasu każdy strzegł się i omijał to miejsce. Ulica była odcięta od miasta, zamknięta niewidzialnem zaklęciem. Przechylił się przez kamienną balustradę i bacznie, uporczywie patrzy pod siebie. Ulica powoli zapada się w głąb, balkon chwieje się pod nim, przechyla się łagodnie, rytmicznie, jak na falach. Wróble spłoszone podrywają się całą gromadką i, piszcząc w przelocie, toną wśród liści. Ktoś zamyka pośpiesznie okna otwarte nawprost na czwartem piętrze. Drugie... Trzecie... Czwarte... I ten już wie i nie chce na to patrzeć, nie chce nic słyszeć ani wiedzieć. Marek czeka, aż zamknie ostatnie okno. Zimno przenika go nawskroś w rozżarzonem słońcu południa. Więc to już? Już? Napróżno pyta. Stamtąd poza nim ani słowa, ani dźwięku, ani szmeru. Bez litości milczy straszny pokój, wydał swój wyrok i czeka. Już się niecierpliwi. Zaraz. Ach, zaraz! — jeszcze jedna, jedyna myśl-zgroza, myśl-zachwyt, jedno ostatnie spojrzenie. Odwraca się, patrzy w głąb. Oślepiony słońcem, zrazu widzi jeno zamęt przepływających cieniów i barw. Niewyraźnie majaczy postać siedząca w kącie pokoju, tuż o parę kroków, a daleko już, jak daleko! Ośmiela go ta dalekość i chwila, która już idzie, nadchodzi, nadejdzie i wszystko odkupi. Cóż mogę więcej? Daruj, pożegnajże mnie spojrzyj ostatni raz! Znał teraz całą, wszystką prawdę o sobie i o niej, ale za późno było na słowa, choćby umiał je wypowiedzieć, gdyby nawet zdołał przemówić. Zatopił w niej uwielbiające spojrzenie i jeszcze raz, ostatni raz wchłaniał ją w siebie, żeby była w nim i z nim, gdy odejdzie w swoją nieznaną dal. Więc nic? Napróżno. Oczy wbiła w ziemię i bezwiednie co chwila odgarniała włosy, które jej spadały na czoło. Była niedostępna, nadludzka i onaż to była, na którą poważył się był... Chciał zawołać głosem wielkim, porywał się, by runąć do jej stóp. Stał jak przykuty za obie ręce do kamiennej balustrady, do tego miejsca, skąd blisko do wiecznej nocy — jeden skok. Niespodzianie podniosła głowę. Marek uchwycił jej spojrzenie i dopieroż poznał, co był uczynił. Uciekał w strachu śmiertelnym przed temi oczami, obrócił się w miejscu lekko, nie czując swego ruchu, przełożył nogę przez poręcz, mocno zacisnął powieki. Zgasł on i cały świat. Słońce pchało się jeszcze do oczu czerwoną ciemną nicością i w tej łunie łomotało gdzieś głucho jego serce. Nic, prócz jedynej, ostatniej pamięci — pocom ja żył! Tylko poto! Już! Już! Już! Już! Szybko, skokami biło rozjątrzone serce. W zgrozie i w szczęściu przechylał się, przeważał się już cały, odrywał się od siebie i jak w gorącym wichrze rozkoszy uczuł, że go ktoś chwyta za szyję, przechyla, obala go wtył. Gdy otworzył obłąkane oczy, ujrzał ją tuż przed sobą. Jej rozrzucone włosy paliły się w słońcu. Mocno zaciskała w swoich dłoniach obie jego ręce i ciągnęła ku sobie. W twarzy skażonej przerażeniem drgał i znikał, odradzał się, przemykał i gubił ślad, cień uśmiechu. Zaledwie dostrzegalny, nieuchwytny, nie dozwalał się pojąć, nie dozwalał w siebie uwierzyć. Gdy tak stali twarzą w twarz zbliska, z poza drzew wynurzył się, rozpostarł się, jak obłok na niebie, wspaniały głos hymnu. Orkiestra powróciła do pracy, gotując dla ludzi dzieło wiekopomne, wiecznie młode, godzinę zapamiętania i cudu ku pojęciu i poznaniu siebie i całej głębi nikłego życia i jego całej radości. W akordach potężnego śpiewu splatała się wielkość i niedola człowieka w tysiącogłos jego przeznaczenia, w jego żywot, jego śmierć. Długo drgało po nim milczenie. Zapatrzeni w siebie, w zapamiętaniu tej chwili poczynali niewiadomy, nowy swój żywot. W ich duszach wciąż jeszcze grał hymn na chwałę życia. Od obszaru miasta płynie ku nim zgłuszony i niejasny szmer — pogłos powszedniego dnia, który niesie w sobie wszystko.


KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.