Pokolenie Marka Świdy/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pokolenie Marka Świdy | |
Wydawca | J. Mortkowicz | |
Data wyd. | 1929 | |
Druk | Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ANDRZEJ STRUG
POKOLENIE
Marka Świdy
POWIEŚĆ
WYDANIE DRUGIE
WARSZAWA - MCMXXIX - KRAKÓW
WYDAWNICTWO J. MORTKOWICZA
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE W WARSZAWIE
DRUKARNIA NAUKOWA T-WA WYDAWNICZEGO W WARSZAWIE
RYNEK STAREGO MIASTA 11.
|
Marek co chwila mrużył oczy od blasku i pogrążał się w słodkiej nicości. Budził się — widział gazetę rozłożoną na kolanach, złote ściernisko, pachnące świeże snopy, wyłamaną linję żeńców, którzy już dochodzili do gruszy. Zasypiał. Majaczyła daleka wojna z gazety, przemykał się bliski strach przed czemś nadchodzącem. Trzeba było zerwać się natychmiast na równe nogi. Ale ciężkie słońce przytłaczało go do ziemi. Zamroczony i bezwładny macał w ciemnościach za jakowąś pomocą. Przemknął się kosooki Japończyk z gazety i życzliwie wyszczerzył do niego zęby. Za nim cienki jak czarny patyk cień pachciarza Froima. Aż wielka mucha zagrała mu w samo ucho. Zerwał się i spojrzał ku domowi: aleją lipową już sunął ogromny słomiany dach ojcowskiego kapelusza.
— Pan idzie! Pan idzie!
Na jego wołanie poruszył się żwawiej ten i ów. Stara Zośka obłudnie zaintonowała chrypą jakieś śpiewanie. Nicpoń Jasiek wylazł skądś i jął zbierać zalegające garście, a śliczna przodownica Józefka odwróciła się, wiążąc powrósło i szydziła paniczowi bezczelnie, prosto w oczy.
— I czegóż ty głupia się na mnie wyszczerzasz?
— Zęby masz na sprzedaj, czy co?
— Bo z panicza coraz lepszy przystawca. O jak się zwijają: Krysta! Nie staraj się tak, bo se wszystkie palice oberżniesz! O, i Michałowa wyłazi z pod gruszki. Wyspaliście się. Co?
— Oj słoneczko... Oj ty Boże... — drze się bez sensu stara Zośka.
Biały obłok nakrył pole gorącym cieniem. Pod nim wisi w powietrzu rozpostarty, nieruchomy jastrząb. Daleki las drgnął i mieni się w blasku.
— Niech sobie nasz pan klnie i choleruje, niech tam i lagą człowieka przemierzy, we sto razy pan dziedzic jest lepszy od panicza.
— Widzicie ją. I bez co tak? — stawiał się niepewnie Marek.
— A już tak. Starszy pan o człowieku nie zapomni, a paniczowi ten człowiek wszystko jedno, co za nic. Nie chciała jaby służyć, jak panicz będzie dziedzicem.
— Jabym ciebie sam nie zechciał, — bąkał Marek w strasznej złości. Nienawidził bezczelnicy, bo w jej głupiem gadaniu widział obok chamskiej niewdzięczności za wszelakie pobłażanie i jakiś przykry okruch prawdy. Jak ona śmie...
Jeżeli niecierpiał i jej, i tych żeńców, i wszystkich fornali, to przecież tylko dlatego, że mu ojciec każe „praktykować“. Nigdy nie nauczy się napędzać ludzi przy robocie. Ani wymyślać. Było to bowiem jakieś niesprawiedliwe i niegodne... Bezwzględnie miał słuszność, ale wstydził się tego i gardził sobą. Więc niecierpiał wszystkich „ludzi“ na folwarku. To było jego tajemnicą. A głupia Józefka ośmiela się tak przy wszystkich...
Ojciec przystanął w alei, gada i macha rękami. Odcina się wyraźnie na tle nieba, na górce. Gruby mały ojciec w kapeluszu jak parasol i cienki długi Froim w czarnym chałacie i maleńkiej czapeczce żydowskiej wyglądają na dwie figury z jakiejś szopki. Z Marka wydarł się nagły, niespodziewany śmiech.
I wszystko wkoło stało się wesołe, cudne, ukochane. Za chwilę będzie wolny! Za chwilę będzie szczęśliwy. Słońce roziskrzyło się jeszcze i zapachniał szczęściem cały świat.
Gdy jako tako „zdał służbę“, jak na dziś dość tanim kosztem, natychmiast zapadli się w nicość żeńcy, ojciec, mus i przymus. Biegł miedzami. Ciężkie kłosy smagały go po twarzy i kryły resztę niepotrzebnego świata. Przez chwilę jest żołnierzem japońskim i biegnie przez pole „gaoljanu“ ze straszliwym, śmiertelnym rozkazem. Czuje w sobie rozkosz bohaterstwa.
Za chwilę wypełni rozkaz. Rozpiera go chwała i radość jego czynu. Szalona rozkosz zatracenia jak żarem płomienia oblewa go od stóp do głów. Biegnie i, nie wiedząc o tem zupełnie, krzyczy wniebogłosy pogodnym, cichym polom: — Banzaj! banzaj!
Spieszył w radosnym niepokoju, pełen niejasnych nadziej na sprawy jakoweś niesłychane, które tej właśnie nocy ze snów jego zapomnianych wynurzyły się i już tam są. Tam one na niego czekają. Biegł stęskniony. Gnała go nieprzeparta ciekawość. Napróżno wmawiał w siebie, że nic stać się nie mogło, przecie że nic...
Zimne Doły zajmowały kilkanaście morgów parowów i wertepów, obrosłych pokręconemi choinami i wszelakiem krzem. Niegdyś parowami wiła się drożyna, którą chłopi z Zieleńca przemykali się w ukryciu i skracali sobie drogę do niedalekiego traktu. Nie pomagały zasadzki karbowego Gryczana, ani grzmoty nad tą okolicą ojcowskich cholerowań, ani tablica z napisem o straszliwych karach, ani nawet sędzia gminny w Oblasach. Chłopi jeździli tędy, powołując się mętnie na jakieś zamierzchłe przywileje, a po drodze tępili nikłe sosenki i wypasali to pustkowie. Aż pewnej burzliwej nocy ulewa oberwała całą połać stromego zbocza, które wraz z drzewami i krzakami zjechało na sam spód głównego parowu i nazawsze usunęło nieprawości chłopskie. Od tego kataklizmu powyżej nasypiska jęły się gromadzić wody i teraz w czeluści parowu lśniło małe jeziorko, obrosłe dookoła zwartym gąszczem tarniny, berberysu i leszczyny.
Marek miał tu wiele kryjówek, ale najmilej było nad jeziorkiem. Tu na kawałku deski wspartej na dwóch złomach opoki czytał, rozmyślał, wreszcie obkuwał się, z mozołem gotując się do rozstrzygających „poprawek“, które stale przywoził sobie na wakacje. Zaszyty w gąszcz, miał przed oczami tylko pasmo wody i wgórze niebo. Niezgłębiony odmęt światów mieścił się w tym zakątku. Dość było spuścić się po stromem zboczu i przedrzeć przez gęstwinę, by zapomnieć o tem, co się działo tam na górze między ludźmi, gdzie wszystko było nudną nieprawdą. On dopiero tutaj stawał się innym Markiem, tym prawdziwym. Cóżby powiedzieli ludzie, gdyby wiedzieli!
Nigdy się nie dowiedzą. Niema tu żadnego udawania ani skrytości. Poprostu — tajemniczy jakiś cud. Gdybyż to można było opowiedzieć! Ale naprzód niepodobna tego wyrazić a potem — wstyd. Niech już tak pozostanie. Na takie sprawy najmądrzejsi ludzie są ciemni, a najgorsi to dorośli. Cóż na to poradzić.
Sny — to sny. W obudzonej głowie zostaje zamęt i wielka ciekawość za tem, co się dopiero co działo i uleciało niepoznane. Zostaje czasami przedziwna radość, że istnieją jednak tajemne światy. Choć niewiele o nich wiadomo i prawie że nic, one ozdabiają wszystko co tylko jest, i tę codzienną prawdziwość, i ludzi, i wszelkie ich sprawy. Ale sny — to sny.
Cóż powiedzieć o zjawach, najprawdziwszych, które biorą się niewiadomo skąd i zaczynają sobie żyć w najlepsze, niewołane i niepytane-ukochane! Pełna głowa wzniosłych myśli, jak w najmądrzejszej książce. Przed oczami w biały dzień ukazują się obrazy ludzi nieznanych. Wiele z tych zjawisk zostanie już nazawsze w pamięci, jak żywe i własne. Inne przelecą mimochodem i zgasną, śpiesząc gdzieś przez świat. Odbywają się tu przedziwne sprawy ludzkie, powikłane, jak w powieści. One wzruszają do łez, one śmieszą do rozpuku. Ale takich opowieści nigdy nie było i niema. Wszystko nowe! Co tam rzeczy zmyślone, napisane — nigdy nic podobnego nie bywa po książkach. Książkę każdy zrozumie, ale nie takie rzeczy. Nikt! Jeden był taki — mały Ignacek, ale Ignacek umarł właśnie w zeszłym roku. Na szkarlatynę. To był chłopczyna jedyny, co nigdy niczemu się nie dziwił. Od pierwszego słowa chwytał rzecz i rozumiał. Ten się znał na sprawach tajemnych.
Zresztą nigdy nikt. W domu go napastują, że zawsze lubi być sam. Komu to szkodzi? Że się nie umie bawić? Jakieś rozrywki? Polowania? Utrapienie ojca, że nie ma szlacheckich gustów. Ach, ten stary!
Przyłazi stary znienacka do parowów. Sterczy na górze w kapeluszu i wypatruje cichaczem. Spuszcza się z wielkim trudem i sapaniem. Sapie, dycha i rozgląda się śmiesznemi oczami. Przywidziało mu się, że coś tu zastanie, że go na czemś przyłapie.
— I cóż ty tu robisz całemi dniami? Żaby pasiesz w tym bajorze?
— Nie. Czasami czytam, czasami sobie myślę.
— A cóż ty masz do myślenia?
— Tak sobie, o wszystkiem.
— Tak odpowiada tylko cymbał, albo ostatni próżniak.
— Może, proszę ojca...
— Może? Wielki człowiek, filozof. Dlaczego nie pojedziesz choćby do Oblasów? Trzy tygodnie tam nie byłeś. Nauczyłbyś się od Olka, co to jest ziemianin, szlachecki syn. Tu, w tych dziurach niczego się nie nauczysz!
— Od Olka też się niczego nie nauczę. To idjota.
— Idjota? Ten idjota ojca wyręcza, jak dorosły. Jego nad ludźmi postawić, to nie to, co...
— To mi nie imponuje. A klnąc nad ludźmi nigdy nie będę.
Wywiązywała się rozmowa, przewidziana do najdrobniejszych szczegółów. Stary wypominał litanję synowskich niedołęstw i uchybień, a Marek odgryzał się apatycznie, jakby z musu. Kapelusz i biały kitel ojca znikały wreszcie za krzakami.
— Osioł jeden. Pustelnik...
W zeszłym roku powyżej zapuszczonego kamieniołomu (opoka tutejsza uparcie dawała znikomą ilość wapna) oberwała się ziemia i między korzeniami koślawej sosenki odsłoniły się białe żebra, piszczele i czaszka ludzka. Z bijącem sercem stał Marek nad tem odkryciem. Długo trzępciał i dygotał. Wreszcie opamiętał się i wnet odgadł. Były to kości pana Tuchołki. W okolicy nic nie słyszano o takiej bitwie. Prawdopodobnie, może nawet nie było jej zupełnie. Ale tu właśnie zjawił się zakopany tragiczny powstaniec, który padł, świadcząc krwią straconej sprawie. To było niezbite. Wyłonił się, odkrył jemu jednemu, małemu Markowi. Tajemniczy, wieczny znak!
Opodal na miejscu wynioślejszem wykopał Marek mogiłkę głęboką na łokieć. Wysłał ją grubo gałązkami sośniny, pachnącą macierzanką, odważnie pozbierał resztki do ostatniej kosteczki, przeniósł i ułożył w porządku. Usypał kopczyk, okrył go darniną. Niech spoczywa w spokoju pan Tuchołka. I nikt nie ma o tem wiedzieć!
To imię nieznane ogarniało w sobie wszystko, co czuł i wiedział Marek o zamierzchłych czasach. Co słyszał od dziadka, który sam był w partji, co wyczytał w jedynej książce, która w klasie krążyła z rąk do rąk w kółku kolegów wtajemniczonych i pewnych. Duch pana Tuchołki żył w jarach Zimnych Dołów krążył wszędzie i ożywiał puste miejsca. Stał się towarzyszem, pomagał myśleć, czuwał i wspierał. Z nim uczyniło się miło. Znowu nikomu nie można tego wytłumaczyć, nawet oznajmić. Ludzie są ludźmi. Jeden tylko był na świecie Ignacek, który odrazu pojął był niesłychaną nowinę. Cóż, kiedy umarł.
Ale i on nie odszedł całkiem. Snuł się gdzieś zawsze w pobliżu i słyszał, co się do niego mówiło. Nieraz w klasie, zwłaszcza na ostatniej godzinie, kiedy nuda stawała się już zupełnie nie do wytrzymania, zmarły kolega porozumiewał się z nim cichaczem, wiercił sprytnemi oczkami i wyrabiał swoje miny. Raz tylko był na wakacjach w Jordanowicach. Ten czas przesiedzieli przeważnie w parowach. Marek podzielił się z nim posiadłością. Wymierzyli granicę, ułożyli pracowicie wielkie kamienie graniczne i połać z jeziorkiem otrzymała nazwę Marki, zaś część z kamieniołomem i z widokiem na trakt i na wieś Zieleniec była Ignacowem. Pobudowali, kopiąc w zboczach, dwa szałasy, gdzie odwiedzali się nawzajem, żyjąc zresztą samodzielnie, a porozumiewali się zdala umówionemi okrzykami.
Szałas w Ignacowie był urządzony z komfortem. Najmilej tam było siedzieć w dni deszczowe, gdy przed szałasem palił się ogieniek. Piekli kartofle i rozmawiali o wszystkiem po swojemu, czyli jak nigdy nikt z nikim. Po takim Ignacu nadarmo było szukać przyjaciela.
Rok szkolny wlókł się z dnia na dzień i zawsze przeważała nuda. W klasie było za ciasno i jakoś podle, głupio było i nijako na stancji u pani Habinakowej między łobuzami i osłami, pod terrorem „dryblasów“, panów z najstarszych klas, którzy już palili papierosy i gadali o pannach. Marek żył, drzemiąc, i patrzał sennem okiem, jak ktoś za niego odrabiał lekcje, wysiadywał w szkole i brał w jego imieniu dwóje i piątki. Ów ktoś zastępował go nawet w zabawach i bijał się za niego z kolegami. Budził się na święta, gdy przyjeżdżał do domu, odżywał zupełnie podczas letnich wakacyj. Po wojnie japońskiej nastała era zaburzeń i wielkich w Polsce nadziej. Zapanował męt, weszło w modę strzelanie do dygnitarzy i strażników, co wówczas nazywano terrorem. Ojciec te sprawy potępiał, matka wynosiła je pod niebiosa, a Marek nie zdążył wyrobić sobie o tem własnego zdania. W piątej klasie zastał go przewrót szkolny i już odtąd nastały tak zwane (na wyrost) „polskie porządki“. Walki i ofiary proletarjatu wyrobiły i uczniakom jaką taką niepisaną konstytucję. Odrazu skończyło się z przeklętym odwiecznym rygorem. Uczyniło się w szkole przyjemnie, ustał strach. U pani Habinakowej „dryblasy“ wykradały się kędyś na całe noce, a pomimo to kucharka i obie służące zaszły wkrótce w ciążę. W tym okresie burz i przemian Marek zaczytany był w powieściach Juljusza Verne’a, potem w „Uranii“ Flammariona i niebardzo wiedział, co się działo dookoła. Urania oderwała go zupełnie od spraw ziemskich. Miał zostać astronomem. W pogodne noce w ciągu długich godzin wystawał z zadartą głową i z rozkoszą dawał się wciągać otchłani niebios. Na wielkanocnej spowiedzi przyznał się do wyznawania herezji, że Bóg — to poprostu siła ciążenia, za którą zamęczono Galileusza i Giordana Bruna. Otrzymał jednak rozgrzeszenie, ale został na drugi rok w piątej klasie z matematyki. Przyszły astronom, przybywszy do domu z przykrą nowiną, wytrzymał perory i biadania, wszystkich przeprosił, wszystko przyobiecał i rozpoczął swoje rozkoszne lato. W parowach, gdzie wiernie pilnował porządku pan Tuchołka, zastał wszystko pomyślnie. Zastał siebie dawnego, prawdziwego i dobre lotne myśli. Odrazu nawiązały się sprawy tajemnicze, widzenia i zjawy i rozmowy z Ignackiem — jak za najlepszych czasów. W szałasie zarządzone zostały znaczne ulepszenia: przybyła skrzynka z przyborami do pisania i z niezmiernie grubym kajetem. Z obrzynka deski narządzony został stół. Marek pisał pamiętnik. Na pierwszej stronicy czerwonym atramentem wykaligrafowany był tytuł: „Na pierścieniach Saturna“.
Któregoś lata w upalne południe poza krzakami przesunęła się postać zgięta we dwoje pod jakimś ciężarem. Obudzony ze szczytnej kontemplacji, sam nie wiedząc kiedy, Marek zerwał się, wyskoczył z szałasu. Ujrzał drepcące bose nogi, a nad niemi worek, wypchany czemś bardzo ciężkiem. Nie wiedząc poco — ach, jakże od dawna wyczekiwał czegoś nadzwyczajnego — zawołał groźnie: — Stój! — Worek zsunął się na ziemię — potoczyły się oczywiście dworskie kartofle. Znowu nic. Nic niesłychanego, a rzecz taka zwyczajna i głupia. Cóż go obchodzi, że kradną ojcu kartofle? Dziewczyna, jak dzika koza, odsadziła się odrazu wgórę na ostrostrome zbocze i znikła w leszczynie.
Bez chwili namysłu skoczył za nią ot, ze zbytków, złapać szkodnicę, postraszyć i puścić. Ale w momencie przedzierania między kolącą tarniną, gdy ujrzał wgórze, tuż nad sobą jej białe nogi... Było to nieznane. To było okropne. Błogie. Straszne. Jedna sekunda.
Dopadł jej w ciasnem miejscu w samym gąszczu. Uwięzła. Z zielonego cienia spojrzały weń wystraszone, dzikie, szare oczy. Czarnemi spalonemi rękami przygarniała na piersi rozdartą koszulinę. Dygotała.
— Nie bój się... Ja tylko tak...
Niedołężnie wymawiał słowa. Coś go dusiło. Spojrzał i natychmiast odwrócił oczy. Oboje dyszeli w cierpkim zapachu rozprażonych liści. Marek szeptał:
— Nie bójże się, głupia — ja tylko tak... Możesz sobie zabrać swoje kartofle...
Dziewczyna nie odrywała od niego ogromnych, po dziecinnemu przerażonych oczu. Ostrożnie pogłaskał ją po głowie.
— No nic! To nic! Przychodź sobie kopać choćby codzień, ja ci nie dam krzywdy zrobić... Bo to we dworze mało kartofli? Tędy dobrze wynosić, nigdy nikogo, tylko ja...
Spuściła głowę i patrzyła kędyś zpodełba bokiem. Nagłe zerwała się i chciała się przecisnąć między Markiem a zwartym gąszczem krzów.
— Nie — nie! Nie uciekaj!
Mocno ją objął, zatrzymał dygocącą. Sam drżał ze wstydu. Dziewczyna była prawie naga, koszulina i spódniczka wisiały w strzępach. Przez skautowską koszulę ogniem paliły go ciemne jagody nieodrosłych jeszcze, dziecinnych piersi. Strasznie. Cudnie. Boże — co tu robić? To było jak sen. Jak zmyślenie.
— Niech mnie panicz puści!...
Nie mógł się od niej oderwać. Poznawał niesłychane, które się stawało. Więc to jest tak? Uwielbieniem zdejmowały go białe kolana dziewczyny. Czuł dla niej nieprzebraną wdzięczność, że już stoi spokojnie, przytulona. Że na coś czeka...
I on czekał.
Dopiero pod sam koniec lata doczekali się oboje. Widywali się codziennie. W najdzikszym zakątku, w największym gąszczu, ukryci przed całym światem i przed każdym przypadkiem, założyli sobie dom. Szałasek wysłany był sianem i zabezpieczony od deszczu. Marek wykradał z domu matczyne koszule i stare ubrania, znosił smaczne rzeczy, dźwigał cichaczem całe plecaki kaszy i słoniny z domowej śpiżarni — codzień czemś Łuckę obdarował. Naturalnie uczył ją czytać, a sam nauczył się przytem całować. Słodycz tych pieszczot pogrążała go w nadziemskiej niemocy. W ciągu długich godzin spoczywali w milczeniu, zatopieni w sobie spojrzeniem. Łucka piękniała w oczach.
Opowiadał jej o różnych mądrościach i obiecał nauczyć ją wszystkiego. A jak tylko skończy szkoły i będzie dorosły...
Na to przysięgał. Bo jest wolnym człowiekiem. Nic mu nie znaczy szlachectwo, ani ojcowski folwark. Dlaczego nie ma być chłopem a zarazem znakomitym astronomem. No nie? Tak bywa ciągle w Ameryce, a zdarza się nawet i w Czechach (demokracja!).
Pomimo woli, niewiadomo kiedy i jak, w niepamięci i we trwodze... We wstydzie i w szczęściu — wreszcie...
Wracając do szkoły, Marek już wiedział, że przestał być dzieckiem, które żyje przez sen i nic nie widzi z tego, co jest. Obudził się i z niezmierną, jakby świeżo odnowioną ciekawością rozglądał się po świecie. Wszystko było inne.
Najosobliwszą nowością w tej nareszcie szóstej klasie był jego nieznajomy sąsiad z lewej strony, duży chłopak o śmiesznym sterczącym nosie, nazwiskiem Botwid. Z prawej, tak samo jak zeszłego roku, siedział najpilniejszy Nusym Skurnik, specjalnie wyzyskiwany przyjaciel od podpowiadania i ściągania. Ów Botwid spadł do klasy, jak z księżyca. Siedział napuszony z miną pełną odrazy, jakby wszystko, co tu było, zdejmowało go nieposkromioną ohydą. Nigdy się nie śmiał, ani nawet uśmiechnął. Do nikogo nie zagadał pierwszy. Był odgrodzony od klasy jakby parawanem. Nauczycieli ignorował. Wyrywany, odpowiadał półgębkiem, jak z łaski, i zawsze doskonale. Przezwano go lordem Kretynem. Ni mniej, ni więcej przebywał on w Anglji, gdzie się podobno był nawet kiedyś urodził. Po polsku mówił bez błędów, ale pociesznie i sztucznie. Zresztą nie rozmawiał z nikim, a otwierał gębę tylko w razie ostatecznej potrzeby.
Na mieście spotykano lorda Kretyna w monoklu, czasami w towarzystwie siwego pana i wspaniałej pani, którzy dojeżdżali skądściś w te strony własnym olbrzymim samochodem. Monokl wyśmiewano, ale samochód zaimponował. Marek trzymał się wobec tego wszystkiego w zimnej rezerwie, ale pilnie obserwował Anglika.
Tego roku, późną już jesienią, zachciało mu się być pięknym. Właził w lusterko i martwił się. Zakradał się do prywatnego salonu pani Habinakowej i pozował przed wielkiem „tremem“ popstrzonem przez muchy. Bywało lepiej i gorzej. Czasami był zupełnie brzydki, chwilami przystojniał, najczęściej i stale bywał pospolity, nijaki. Nie mógł się wyrzec nieokreślonej nadziei na urodę, kiedyś, może, gdy zmężnieje, może kiedy przyjdą wąsy... Naogół brzydził się sobą. Wynikło to utrapienie w sklepie Widerkiewicza z materjałami piśmiennemi na widok wspaniałej pani, jaka chyba jedna jedyna mogła być na świecie. Jakaś przejezdna wielka dama z okolicy. Jej kapelusz, okrycie, zapach, jej oczy — wszystko zdumiewało i było tak doskonałe, że zdawało się nieprawdziwem. Mocna i duża, jakaś giętka w każdym ruchu. Jej głos... Aliści przed sklep zajechał samochód. Za szybą siedział z monoklem w znudzonej twarzy kolega Botwid.
Marka przeszedł dreszcz. Zląkł się, że natychmiast może być przedstawiony bóstwu, bóstwo zauważy jego istnienie — spojrzy... W nieprzebranej mnogości zamajaczyły mętnie najdalej idące możliwości.
Ale Anglik czekał sobie na ulicy. Pani wyszła, wsiadła do samochodu, znikła. W sklepie został po niej ostry zapach nieznanych perfum. Odtąd jego stosunek do sąsiada stracił wiele z samodzielności i rezerwy. Odczuł chęć zbliżenia się, nastręczał podstępne okazje, niemal zabiegał. To go poniżało we własnych oczach, ale co tam. Byleby bodaj usłyszeć cośkolwiek...
Po tem, co zaszło, nie mógł już być dłużej takim brudasem. Szorował się i kąpał, wybierał jakieś mydła i napisał do domu list o nowe ubranie, gdyż „nigdzie się pokazać nie może“. Jakże zazdrościł urody Żółdowiczowi. Zamieniłby się z nim bez namysłu, mniejsza o jego głupotę. I taki niebotyczny osioł chodzi we chwale, wszyscy się za nim oglądają!
Miasto było nikczemne. Nic się tu nigdy nie działo. Dziura pełna gęstej nudy. Wszystkie twarze znajome. Wszystko zgóry wiadome. Moskiewskie sfery czynownicze i wojskowe znowu na pierwszem miejscu. Po krótkim okresie niejakiego wahania ustaliła się tu po dawnemu Tuła „rodina moja“. Z przepychem i paradą, z niezmiernym napływem kudłatego popstwa poświęcono właśnie nową cebulastą cerkiew, olbrzymie paskudztwo, które zawaliło na wieki wieczne jedyny piękny plac miasta. Już tłuką w ogromne garnkodzwony na pohybel lepszym nadziejom. A tyle prorokowano, — i cóż to będzie — lada dzień, jutro, wreszcie na wiosnę. Od samej wojny, od tylu już lat... Nic nie będzie. Marek był ze wszystkiego niezadowolony a najbardziej ze siebie samego. Dotąd nigdy nie miał ze sobą najmniejszego kłopotu. Żyło się dobrze, nawet radośnie. Głupio, po dziecinnemu, uroczo. Skądże ta nuda? Oczy, które śmiały się do całego świata, nic teraz nie widziały, jeno pustkę i wszystko co najgorsze. Poco wogóle myśleć o sobie? A myślał ciągle. Chciał być zupełnie innym.
Zachciało mu się być czemś. Gdybyż przynajmniej miał nadzieję, że kiedyś dojdzie do czegośkolwiek. Ale żadnych widoków. Nie ma inteligencji, ani odwagi. I ta podła brzydota...
Spojrzeć po klasie — każdy wie, czego chce. Jeden chce mieć rower, drugi zbiera marki pocztowe i nic mu więcej nie potrzeba, inny ciągle się modli i wybiera się przystąpić do marjawitów. Ten się kocha, tamten wie, że będzie lekarzem, inny rolnikiem. Ten i ów należy do tajnego kółka i coś tam knuje.
Reszta zaś nie chce o niczem wiedzieć — to są właśnie najmądrzejsi. Żyć sobie bez troski! Ach, te troski...
I pewnego wieczora napisał wiersz. Sam nie wie, jak się to stało. W najgłębszej tajemnicy, wstydząc się sam siebie, podziwiał własne dzieło, nie wierząc jeszcze, że on to sam wymyślił i napisał. Natchnienie! I odrazu wiedział o sobie wszystko.
Wszystkiemu była winna piękna pani. Niechże będzie błogosławiona! Nigdy jej nie zobaczy. Zawsze jej zostanie wierny.
Na poezje zakupiony został podłużny zeszyt w safjanowej miękkiej oprawie. Nosił go zawsze w kieszeni, na sercu. Pisał zrzadka, tylko wówczas, gdy się w nim budziło natchnienie. Było to przedziwne drganie w sercu, przedziwna żałość nad samym sobą i bliskie, wzbierające łzy. Czasami nawet płakał. Nigdy nie potrzebował się namyślać, pisało się samo, szybko, niewiadomo kiedy, jednym ciągiem. Zaczynało się i urywało — wiersz był gotowy. Zawsze o niej jednej. Modlitwy. Litanje. Jakże bywał szczęśliwy! Ona porywała, jak kiedyś gwieździsta otchłań niebios. Teraz nic a nic nie chciał o niej wiedzieć — niech nazawsze pozostanie tajemnicą i zagadką. Odzyskał dawną niezależność w stosunku do Botwida. Ale coraz gorzej mu szło w ułatwionej „polskiej“ szkole. I matematyka, i języki — nawet ten polski, upragniony od pokoleń. Nusym Skurnik robił za niego, co mógł. Kandydat do złotego medalu kręcił głową.
— Świda, opamiętaj się! Byle choć cośkolwiek! Czyż trzeba dużo? Tu trzeba mało. Ale nic? To już całkiem za mało.
— Cóż, kiedy nigdy nie mogę zebrać myśli. Owszem. Ja chcę.
— Poco tu jakie myślenie? Teraz wszystko łatwo. Wszystkie osły poprzechodzą, Żołdowicz przejdzie, ciebie jednego zostawią na drugi rok.
Niech go zostawią na trzeci rok, na siódmy rok! Co o jego sprawach może wiedzieć taki Skurnik.
Z geografji przechodzili właśnie Anglję. Stary profesor Konczewski opowiedział swoje wrażenia z dawno odbytej podróży („kiedy królowa Wiktorja była dziewicą“) i zabierał się do wyrywania. Ale wzruszony młodemi wspomnieniami, uśmiechnął się łaskawie i odłożył niemiły „katalożek“.
— Mamy tu jednak, o ile się nie mylę, prawdziwego Anglika. Botwid! Pójdź-no tu i opowiedz nam, co wiesz o swojej Anglji.
Botwid wyszedł na środek, ukłonił się wytwornie i sztywno — jak w najprawdziwszym kinematografie, spojrzał po klasie ze wzgardą i zaczął.
— Anglja, panie profesorze, nie jest moją. Zato w Angli nie mówią nikomu przez „ty“, chyba w modlitwie lub w psalmach do Pana Boga dla wyrażenia najwyższej czci...
Nie wiedząc co na to odpowiedzieć, stary belfer wygnał go z przed katedry i długo coś skrobał o tym skandalu w wielkim dzienniku klasowym. Poczem wyrwał Marka, bardzo szybko odprawił go z pałą i porwał inną ofiarę. Marek pisał w bruljonie.
— Czemu od pół roku siedzisz koło mnie, jak mormon? Nosa zadzierasz, kiedy wszyscy niegorsi od ciebie. Nie każdy może przyjechać z Anglji. Ale ty też nie przyjechałeś jeszcze z wielu miejsc, jakie są. Samochodem nikomu nie zaimponujesz, nawet w naszej dziurze. Ani monoklem. Nie rób ze siebie małpy. Czyż każdy Anglik musi być taki? Jeżeli nie, to się nie przymuszaj. Możesz mi odpisać w paru słowach. A jak nie, to nie.
Wydarł kartkę i pod ławką podał sąsiadowi, nie patrząc. Przed końcem lekcji otrzymał odpowiedź.
— Zachowuję się, jak należy w waszym kraju, gdzie wszyscy są ciemni i głupi, gdzie się nic nie dzieje. Nie przyjechałem tu z własnej woli, bo pod przemocą. Tam mi było dobrze. Jest to mój permanentny protest. Oderwali mnie od wszystkich przyjaciół, więc poco mam się do kogo odzywać? Monokl to sprawa prywatna, a odrazu mnie przezwali lordem Kretynem! Jacy inni, taki ja. O tobie wiem co myśleć. Ale ty nic, więc i ja. Jeżeli chcesz, to od teraz możemy się znać. Od dawna miałem zamiar zaprosić cię do siebie na wakacje. Jeżeli się zgadzasz, odpisz zaraz.
Mknęli. Marek zgubił się w pędzie i w obrazach podróży po dalekich, nieznanych stronach. Unikał pamięci na to, co go czeka u kresu za horyzontem sinych lasów, ku którym wciąż dążą i wciąż je mijają i zawsze widzą przed sobą inne, nowe. Może tak będzie wiecznie? Ach, byłoby najlepiej. Najwyższe szczęście pędzić ku czemuś nieznanemu i nic nie wiedzieć!
Lasy, piachy, pustynne mokradła, rozległe jak całe krainy, wielkie niespodziane jeziora, nieznane rzeki. Przetną jakąś linję kolejową, która zaszła im drogę, przejadą pędem, trąbiąc przeraźliwie, przez środek jakiegoś żydowskiego miasta, przez brudne rojowisko niższych tworów, kątem oka ujrzą ich nikczemną nędzę i wylecą znowu w piękny świat, oni dwaj, ludzie wolni, panowie. Botwid patrzał przez swoje szkło na lewo, Marek na prawo. Nie mówili ze sobą prawie nic. Botwid wogóle był niemową, Marek trzymał język za zębami ze strachu, że nie wytrzyma i zapyta wręcz, albowiem byli już niedaleko. Gdy się dowie, zdradzi się ze swoim strachem, ze swoją radością. Anglik nic nie powie, ale dostrzeże wlot, czego nie powinien. Najlepiej — nie pytać o nic i nic nie wiedzieć.
A jeżeli ona właśnie, kiedy już tak strasznie blisko, płynie sobie w tej chwili po dalekiem morzu? O tej porze może jest gdzieś w Szwajcarji, może na wyspie Wright? Taka wielka pani może być wszędzie. Zdusi, zdławi żal, sekunda rozpaczy. Natchnienie zaszepce maleńki wierszyk, najcichszy, najtajniejszy.
Przybyli póżnym wieczorem. Nikt na nich nie czekał. Marek skłonił się najpiękniej, jak umiał, poważnemu starszemu panu, który stał uśmiechnięty pod kolumnadą wjazdową. Ale był to stary lokaj Teofil, który Botwida pocałował w rękę. W sieni olbrzymiej i wysokiej, jak kościół, w półmroku stały z obu stron posągi. Zalana światłem sala jadalna, daleko w przestrzeni, pośrodku, stół zastawiony po królewsku. Kredens, cała budowla, piętrzy się jak wielki ołtarz. Marek zasiadł do kolacji stropiony, wszystkiego niepewny i siebie, niemal w przerażeniu. Jadł, bojąc się obejrzeć wokoło. Nigdy nie widział nic podobnego. Do stołu usługiwała prześliczna panna w muślinowym fartuszku. Wstyd było brać, gdy podawała półmiski taka piękność. Botwid spoglądał na nią ostro, z nienawiścią. Z wytwornością jako gospodarz pożegnał gościa i życzył mu dobrej nocy. Wydał mu się tutaj, na miejscu, nietylko dorosłym ale jakby starcem. Przez schody, o jakich się czyta tylko w powieściach, kozaczek podobny do przebranej dziewczyny cicho po grubych dywanach zaprowadził go do jego pokoju. Był to wielki gabinet, zasłany dywanem, z alkową, z balkonem otwartym na szumiące drzewa. Na oknach stały olbrzymie bukiety róż. Wyszedł na balkon, gałęzie drzew sięgały prawie do okien. Migotały przez nie gwiazdy. Zadumał się. Ocknął się. Kozaczek stał przy drzwiach w karnej postawie. Odprawił go, rozebrał się szybko i wsunął się do olbrzymiego łoża. Ugięło się pod nim, zakołysało sprężyście, miękko, rozkosznie. W szumie drzew grała tęskna, znajoma melodja. Na chwilę zamąciło się wszystko. Marek zerwał się, usiadł na bujającym się materacu. Wszystko to było jak z literatury. Zawrotna jazda. Tajemniczy zamek, pełen wspaniałości i niewiadomych przyszłych wydarzeń. Cisza milczenia nad tem, co ma być jutro... I otóż mądre były dziecinne brednie i zmyślenia tamtych lat. Samotne fantasmagorje, te, które się rodziły w Zimnych Dołach, pełne niemożliwej nieprawdy, były przeczuciem, naprzód wybiegającem widzeniem tego, co kiedyś miało się stać.
Ze zdumieniem stanął po raz pierwszy na brzegu jeziora, do którego przylegał park. Sina dalekość i biała cerkiewka na wyspie i białe kwilące rybitwy. Jakby tu kiedyś był. Ta sama, dawna ożyła w nim niespokojna, dygocąca radość i jej znajoma dolegliwość, i jej rozkosz. Każdego życie jest spisane w niecofnionych wyrokach i musi się wypełnić do samego ostatka. Ciska ktoś człowiekowi okruszynki wiedzy o tem w mętnych snach. Marek dopiero teraz posiadł na własność swoje czasy dziecinne, spostrzegł bieg własnego życia i domyślił się, że nic się nie staje nadaremno, gdy ktoś prowadzi za rękę ludzką istotę, bezradną i ciemną. Zdarzyła się chwila, gdy czuł tę rękę w swojej — ciepłą, dobrą.
Na zamku panowała zupełna swoboda, każdy robił, co chciał. Tryb życia był osobliwy. Mieszkańców nic nie łączyło. Było tu, jak w hotelu, gdzie każdy sobie. Schodzili się tylko dwa razy codnia na obiady i kolacje, jak w pensjonacie. Hrabia Lutyński, wytworny starzec, już niedomagał na umyśle i w rozmowie mieszał kilka języków. Usłyszawszy nazwisko młodego gościa, odrazu przyznał się z nim do powinowactwa i ku wielkiemu zakłopotaniu Marka opowiadał niestworzone historje o jego dziadku a nawet o rodzonym ojcu. Pomieszał mu się przodek Świda z przodkiem Kmitą i odtąd stale już nazywał Marka — monsieur Kmita. Zapędzał się i w opowiadania skandaliczne z kronik różnych rodów magnackich i brnął w prostocie ducha w najgrubszą pornografję bez względu na obecność młodych chłopców i córki. Pani Chosłowska nie zważała na to, zresztą nikt nie słuchał, co plecie stary. Botwid był dla ciotki uprzejmy, jednak Marek zauważył parokrotnie jego szybkie spojrzenia, któremi obrzucał ją, gdy nań nie patrzyła. Poprostu zionęły nienawiścią. Starał się niczemu nie dziwić. Nic jeszcze z tego nie rozumiał, ale przeczuwał nieomylnie, że ci dwoje mają jakąś wspólną utajoną historję i prowadzą jakąś grę. W rozmowie o rzeczach najpotoczniejszych rysy ich przybierały cechy wyrazistsze, jak maski aktorów, głos załamywał im się, spojrzenia się wymijały. A słowa były obojętne, grzeczne. To znowu wpadali w język angielski i gulgotali, zapominając o gościu. Pani Chosłowska zawsze miała dla Marka uśmiech i uprzejme słowo, ale nie zwracała na niego żadnej uwagi. W każdym razie był jednak niczem i był zwyczajnym szczeniakiem. Nie oczekiwał też niczego innego. Był szczęśliwy, że mógł być z nią pod jednym dachem, upajać się jej zapachem, uwielbiać ją ukradkowemi spojrzeniami. Spotkania przy stole były jedynemi momentami, gdy mógł ją zobaczyć. Codzień, za każdym razem pojawienie jej było nadspodziewanym cudem, nową rewelacją jej czaru — jeszcze jedną zdumiewającą przemianą. Marek, wytrawny samotnik, opanowany i skryty, nie mógł podołać zadaniu ponad siły. Zdradzał się. Mimo jego szalonych wysiłków, by pokryć wrażenie, piękna pani rychło odgadła jego śmieszną tajemnicę. W braku lepszej rozrywki bawiła się nim i zaczęła mu okazywać wyjątkową łaskawość. Kokietowała go, odurzała, doprowadzała go do szczytu śmieszności i zapominała o nim w jednej chwili, gdy wstawano od stołu.
Marek od pierwszego z nią spotkania nazajutrz po przyjeździe ani na chwilę nie odzyskał przytomności. Obiad i kolacja. O południu i wieczorem dwie fale uderzały weń codnia i rozbijały wszelkie rodzące się rozumniejsze pomyślenia o tem. Wieczorna fala wtrącała go w ekstazę na całą noc. Usypiał jak zatruty czarownym napojem, a niebawem szmer, czyjś dech, skrzypnięcie posadzki podrywało go na równe nogi. Nadsłuchiwał i drżał we trwodze. Wypadał na balkon i otwierał ramiona ku ciepłej nocy, ku ciemnej czeluści parku. Wszędzie majaczyła wizja najtajniejsza, na którą nie było słowa, która nie układała się nawet w pomyślenie. Była ona jak niedostępna żadnemu pojęciu, zatarta pamięć o widziadle sennem. Migotała w gwiazdach, szeptała we szmerze gałęzi, wszędzie, kędy spojrzały oczy, uparcie stawała w ciemnościach. Zarzucała nań swoje opętanie w potoku woni, ciągnącej z głębiny mroku od niewidzialnej gęstwy rozkwitłych jaśminów. Jej tajemna moc nakazywała zarówno wierzyć, jak i przeczyć. Tak — nie. Tak — nie. Spokojnie mierzył te słowa starożytny zegar stojący na konsoli przed lustrem. Tam w głębi majaczyło widmo tego, co się miało stać — lub nie. Lustro już wiedziało naprzód.
Na wielkopańskiej klaczy, ujeżdżonej wytwornie, okrążał dookoła jezioro, przesadzał płoty i rowy zawsze samotny. Pani Chuna — tak się to urobiło jakoś w rodzinie z imienia Jadwigi i było jakieś znamienne i cudne — obiecała mu kiedyś towarzyszyć, ale snać zapomniała o tem. I ona wyjeżdżała na dzikim karym ogierze imieniem Erebus, ale samodzielnie i w porach nieprzewidzianych. Napróżno marzył Marek o konnem spotkaniu. Na koniu mógł był się wydać nieźle, nie jak śmieszny wyrostek-niezgrabiasz na śliskich posadzkach magnackich wspaniałości, kiedy mu przy stole leciało wszystko z rąk. Jeździł i Botwid na hunterze Express ale też własnemi drogami. Raz spotkał go Marek pośrodku wsi Szyrkawce, otoczonego przez szarobrudną masę stłoczonego chłopstwa. Chciwie wpatrzeni w młodego dziedzica, stali bez czapek zasłuchani. Botwid z wysokości konia przemawiał donośnie i spokojnie. Mówił w czysto chłopskiej białoruskiej gwarze swobodnie, lepiej niż zazwyczaj po polsku. Spostrzegłszy Marka, urwał mowę, dodawszy tylko:
— Do widzenia, dobrzy ludzie. Wytrzymajcie i bez te dwa lata. I proście Pana Boga, żebym dożył. Jak dożyję i wy doczekacie. I jak to wam obiecywałem — wszystkiego dotrzymam. Zostańcie zdrowi!
Przetorował sobie drogę przez zbity tłum. Baby całowały go po butach, chłopi biegli za koniem. Pokłusowali razem. Za wsią Botwid odezwał się.
— Pan plenipotent wnet będzie o tem wiedział przez żydów. Wieczorem przyjedzie do ciotki radzić. Dobrze im tak. — Zaśmiał się drewnianym głosem „po angielsku“.
— A cóż takiego? — nieśmiało spytał Marek.
Botwid zasadził monokl — i zatoczył wokoło okiem.
— To wszystko moje. Dwadzieścia siedem tysięcy dziesięcin! Tartaki, kamieniołomy, smolarnie, fabryka mebli, terpentyny, celulozy. Lasy, bory, cegielnie, rasowe obory, stadnina... Czort wie, czego tu niema. Niedźwiedzi moc. Co tam niedźwiedzie — łosie są. Podpisuje dziadek, stary ramol z wodą w głowie, a rządzi ona z panem Pieńkowskim. Temu najlepiej! A czy ja mu czego żałuję? Niech mnie drze. Ale krzywda ludzka? Nie! We mnie krew białoruska z dziada pradziada. Niechno ja dożyję! Zapamiętają chłopi młodego Botwida z pokolenia w pokolenie. Byleby dożyć...
— Tych dwóch lat nie dożyjesz?
— Ej, kolego Świda. Nie takie to proste.
— Dlaczego? Powiedz!
— Opowiedziałbym z ochotą. Ale jeszcze nie czas. Jeszcze mogę wytrzymać. Kiedyś powiem ci wszystko. Tobie jednemu.
Marek pomyślał: tajemnice rodu Botwidów, powieść Walter Scotta. Ale mu to zaimponowało.
Park był obszarem trudnym do zbadania. Jego ogrom okopany wysokim starym wałem i fosą (robota jeńców tatarskich) zawierał całe łąki z sianokosami, kępy olbrzymich dębów, stawy obrośnięte oczeretem. Przepływała tamtędy rzeka z wysepkami, z mostkami. Najpiękniejsze miejsca były to wąskie cyple parku, daleko zabiegające w jezioro. Na końcu jednego z takich półwyspów wybrał sobie Marek miejsce do kąpieli. Raz wylegiwał się nago na słońcu, patrząc w obłoki, rozmarzony i wciąż po swojemu oczekujący na niewiadome. Usłyszał tętent konia — pani Chuna kłusowała wzdłuż jeziora. Przywarł do piasku. Tętent głuchł, zacichał i wzmagał się znowu. Przybliżał się, nadlatywał, i już był tuż — tuż... Leżał struchlały, zamknął oczy. Erebus dychał potężnie tuż nad nim. Rozpędzony koń niespokojnie przebierał nogami, pryskając gorącym piaskiem na nagie rozciągnięte ciało Marka. Pani Chosłowska długo patrzyła w dalekość jeziora. Nagle ogier zachrapał i rzucił się w bok. Spostrzegła i ona. Roześmiała się.
— Dzień dobry, panie Marku! Przepraszam — gdybym wiedziała... Ale niechże pan wstanie!
Zerwał się. Zaszumiało mu w uszach. Skulił się, osłaniał jak mógł.
— Niech pan stoi spokojnie, równo. Ślicznie się pan opalił. Niechno mi pan popatrzy w oczy!
Spojrzał. To nie mogło nie być snem. Więc widział, jak we śnie. Pochylona z konia, patrzyła nań uporczywie, głęboko, poważnie, bez cienia szyderstwa.
Opętała go oczami. Widział w nich niezgłębioną otchłań i swój cały los w tej głębinie. Nie był sobą. Stawał się niewolnikiem, rzeczą, niczem. Już nie czuł wstydu. Chwytało go szaleństwo.
— Niech pan stanie tam, na kamieniu!
Wskoczył na ciepły, wygładzony złom granitowy, wystający z wody.
— Niech pan założy ręce na karku — tak! Czemu pan tak drży? Przecie chyba dzisiaj dość ciepło? Muszę pana narysować. Pan wie, że jestem malarką?
Erebus kręcił się i przeszkadzał jej patrzeć. Raz po razu wielokrotnie cięła go szpicrutą. Ogier wspinał się, rzucał się w bok, wreszcie skoczył jeszcze raz i stanął drżący. Napatrzywszy się, ruszyła koniem, podjechała tuż do kamienia. Giętka szpicruta drżała w jej ręku.
— Pan się we mnie kocha? A umie pan być wierny? Ślepo oddany? Na przepadłe? Wytrzyma pan próbę?
Chciał przemówić, wargi mu drżały, w gardle zacisnęło się coś. Nie mógł odpowiedzieć ani słowa.
— A ot moja próba!
Cięła go naodlew przez pierś i natychmiast z zamachem cięła po koniu. Ogier stęknął i odsadził się z miejsca. Już znikła między olchami. Dopiero w tej chwili uczuł Marek ból. Czerwona, nabrzmiała pręga piekła jak ogień. Od piersi spływały po całem ciele strugi rozkoszy. Stał na kamieniu i nie śmiał się ruszyć. Lękał się, że się zbudzi i wszystko stanie się nieprawdą.
Przybył graf Pieremietjew, potentat z Petersburga, zaprzyjaźniony z domem. Przy stole zapanowała francuszczyzna. Graf, dżentelmen już szpakowaty, dziwnie nadskakiwał Botwidowi, który zachowywał uprzejmą odporność. Pani Chosłowska była jakby łącznikiem między gościem a siostrzeńcem. Znowu tajemnica — myślał Marek. Gdy obserwował ten arystokratyczny zespół, zdawało mu się, że przenika jakiś dramat, rozgrywający się za temi udanemi uprzejmościami i pustą rozmową. U kredensu uwijała się piękna panna pokojowa, rzucając ku państwu ciekawe spojrzenia. — I ona w to wplątana — imaginował sobie Marek. Stary hrabia gadał w przestrzeń niesłuchany przez nikogo. Stary komedjant rozmyślnie robi idjotę. A ten Moskal to właśnie najgorszy łotr... Pożałował kolegi Botwida, który broni się, jak umie, ale jeszcze nie widzi całej głębi intrygi. Z nią nikt nie wygra sprawy — to demon. Marek wiedział, że jeszcze jest poza spiskiem, ale każdej chwili na jedno skinienie nakazujących oczu, za jeden uśmiech... Czyż on wie, co zrobi? Botwid często poglądał nań z drugiego końca stołu wzrokiem zagasłym i znużonym, jakby wzywając ratunku. Na to wszedł pan plenipotent Pieńkowski, przepraszając natarczywie za opóźnienie, zakręcił się, zagadał, obejmując niezwłocznie reżyserję całej intrygi.
Noc była parna. W nieprzebitych ciemnościach drzewa szamotały się z wichrem, który wpadał i przelatywał. Zacichały liście, nastawało milczenie i Marek czekał. W pewnej chwili z parku odezwały się głosy.
Marek zakradł się na balkon, przyczaił się za balustradą. Poznał skrzekliwy głos grafa i rozkoszny niski ton pani Chosłowskiej. Dźwięki rosyjskiej mowy dobiegały niejasno. W ciemnej przestrzeni, niewiadomo — blisko czy daleko, majaczyła biała plama jej sukni. Rozmowa wzmagała się, przygasała i nagle w ciszy wybuchł jej śmiech. Zagrała w nim zła siła, przemoc, triumf nad wszystkiem co dobre, słabe, szlachetne.
O ty, piekielna — ty, przepiękna!
Cisza. Zapach róż wpełzał do pokoju i rozpościerał się w ciemnościach. Za oknem cichutko zaszeptało obudzone drzewo. To łopotała drżąca, struchlała osika, która żyła w wiecznym niepokoju, wciśnięta między obce szlachetne drzewa. Marek słyszał szybkie uderzenia własnego serca. Tak — nie. Tak — nie, powtarzał niestrudzenie i cicho stary zegar. Na sekundę ożyły ciemności stłumionem, niezmiernie dalekiem łyśnięciem. Gdzieś jeszcze dalej, z za świata ozwał się ciężki pomruk. Idzie burza... I nagle zaszumiały, zahuczały drzewa. Pod arkadą alkowy, na tle mętnej poświaty okien stanęła czarna postać.
— To ja!
Opasała go niemożliwość. Jak gorąca kąpiel, oblała go władza jej nagiego ciała. Palące usta pełzały po jego twarzy, wężowe miękkie palce błądziły po obezwładnionych ramionach, po biodrach. Zaogniła się, zapiekła bolesna pręga pod ciężarem jej piersi. Sen! Sen! Sen! Nadchodzi czyjaś potęga, nadlatuje przemoc. Lada chwila spełni się straszna tajemnica.
Już tuż! Już tuż! Wydziera się z niego żywa moc, toruje sobie bolesne, rozkoszne drogi — rozwiera się dusza, rozpęka, aż jako śmierć, jak cud przedrze się w nieskromionym, rwącym potoku wypełnienia szaleństwa.
Ciężko przewalały się dalekie grzmoty. Co chwila w nagłych przebłyskach objawiały się i gasły jej oczy, jej usta, jej piersi i nagi połysk rozrzuconego ciała. Czuł na twarzy jej oddech i ciche nakazujące słowa.
— Przysięgasz?
— Przysięgam!
— Na zawsze?
— Na wieki!
— Tylko ja jedna?
— Tylko ty!
— Czekaj. Jutro się dowiesz. Nikt nie ma nic poznać! Pilnuj się! Słuchaj ślepo!
Już jej nie było, gdy zatętniała po liściach ulewa.
Nazajutrz, gdy pociąg ruszał ze stacji, zaczęła się w wagonie rozmowa. Już wszyscy w okolicy wiedzieli. Stary pan, lekarz tutejszy, stwierdzał niezbicie.
— Dziedziczna manja samobójcza. Dobrze znałem Botwida ojca. Trzy razy próbował i dopiero za czwartym... A ot i ten mały już zaczyna. Rana ciężka, ale wyjdzie. Zdegenerowany ród. A ze strony matczynej, po kądzieli — stary hrabia Lutyński, opiekun a w razie czego generalny spadkobierca, zawsze był narwańcem, fortunę magnacką stracił i już idjocieje. Pani Chosłowska, hr. Lutyńska z domu — jeszcze przecudna baba, ale też zwyrodniała. Znana petersburska Messalina — na prawo i na lewo. Jeszcze podlotkiem w instytucie Smolnym to było...
Na uczcie koleżeńskiej w osobnej salce hotelu „Janina“ zaledwie paru maturzystów było jeszcze o tyle o ile przytomnych. Przebrzmiały toasty i mowy: i serdeczne, i napuszone, i najgłupsze. Marek nie mógł jakoś odbyć swojego występu. Rozpędzał się i cofał. Koniecznie musiał tym kolegom wypowiedzieć wszystko, co tylko czuł. W takim dniu! Jakże był wzruszony, wiedząc, że oto za chwilę rozejdą się i rozpodzieją się po świecie, każdy sobie. Naraz ich wszystkich pokochał. Przez całe dziewięć lat nie zważało się na nich — tyle, że byli. Gdzież się podziało tak szybko tyle lat? Wszyscy życzą sobie na tę przyszłość. Każdy się spodziewa najlepszego. Ale życie tak szybko przemija... Mają wiedzieć i zapamiętać nazawsze, że ani jedna godzina nie wraca. Niech żyją! Niech nie gniją po różnych dziurach na dobrych posadach, na swoich folwarkach... Niech nie tyją, nie głupieją odrazu. Niech im się jak najdłużej czegoś chce! Wydało mu się, że od tej chwili, gdy wstaną od uczty koleżeńskiej, zależy los każdego z nich i wszystkich. Taki dzień!...
Byli przy kawie i likierach. W różnobarwnych butelkach, flakonach, kamionkach porozstawiane były zagraniczne i krajowe specjały. Opatentowani dojrzałością wchodzili w swoje od wczoraj nabyte prawa.
Z lubością i dumą wdrażali się w obyczaje i nałogi tych starych. Rozmawiali i zachowywali się już jakoś inaczej. Zagrzebywali swoje urocze niemowlęctwo, dbali, żeby nic zeń nie zostało. Jeden przed drugim udawali. W toastach sadzili wzniosłościami, jak to czynili przy wódce ich ojcowie. Była już etykieta i śmieszna powaga. Polska, Młodość, Młoda Polska, Społeczeństwo, My pokażemy, Nasza epoka i znowu Polska i jeszcze, i jeszcze. A co najmniej połowa z nich pójdzie stąd hurmem prosto na Jezuicką, na dziwki, niejeden po raz pierwszy w życiu — w taki dzień!
Marek pociągał złocistą słodką benedyktynkę i czyniło mu się coraz bardziej gorzko. Ogarniające go mętne „zawianie“ było jak czarna ciemność. Nie mógł dłużej milczeć. Albowiem jeśli się rozejdą bez jego ostrzeżenia...
— Koledzy! Cicho tam, Leparski! Darasz, słuchaj! Koledzy — ja mam głos!
— Uwaga, panowie!
— Jeszcze jedna mowa?
— Świda się obudził!
— Koledzy! Kto deklamuje: ruszaj z posad bryło świata, a sam się nie ruszy — cóż się stanie z całą bryłą? A któryż to z was zamierza się ruszyć? Proszę! Niech się odezwie!
— Wszyscy ruszamy do domu!
— Co znaczy ruszać się?
— Nie przeszkadzać!
— Koledzy! Bez żadnej blagi — to rzecz najpierwsza. Majorkiewicz zakończył swoją wspaniałą mowę słowami godnemi rycia na spiżu...
— Majorkiewicz, właź pod stół!
— Powiedział był: obyśmy doczekali niepodległej Polski! Oto program młodego pokolenia. Doczekać — wielkie słowo! Zaprawdę, w takiem czekaniu jest niezmierna głębia dziejowa! Żyjcież zdrowo po siedemdziesiąt i siedem lat, a gdy powyzdychacie, nie doczekawszy spełnienia polskich życzeń — nie wasza będzie wina. Potomność was rozgrzeszy i zkolei będzie czekała. Ale niedoczekanie ich i wasze! I twoje, kolego Majorkiewicz!...
— Brawo, Świda!
— Czego ty się czepiasz?
— Upił się!
— A my doczekamy!
— Niech gada!
— Cicho tam!
— Drodzy koledzy — nadewszystko strzeżcie się być porządnymi ludźmi. Człowiek tylko porządny — to jest największe nic. To właśnie bryła, której nic nie poruszy z „posad“. O posado! O folwarku! O żono — żono z posagiem... O kapitaliku uciułany!
— Tylko socjalizm!
— Precz z żydami!
— Proszę o głos!
— Siadaj, Skurnik, to nie o tobie, któż z nas od ciebie nie ściągał?
— Słuchajcież!!
— Tylko takie właśnie najszanowniejsze kołtuny czekają, a nigdy nic z tego. Ludzie żywi myślą, chcą, walczą, zdobywają! Ja wam...
— Frazes!
— Niech żyje walka!
— Z motyką na słońce! Dziękuję pięknie...
— Głową o mur?
— Tchórze!
— Koledzy, ja mam głos! Więc jeżeli nie chcecie czynu, jeżeli niema w was ani woli, ani odwagi, tedy — cicho o tem! Świętości nie szargać! Zachować godność niewolnika! Milczeć o Polsce.
— Brawo! Brawo!
— Mocno powiedziane!
— Idjota!
— Sam jesteś idjota! I jeżeli w tym roku doczekaliśmy jubileuszu trzechsetlecia świetnej dynastji Romanowów, jeżeli w tym roku zapomnieliśmy o pięćdziesięcioleciu powstania...
— Kto zapomniał?
— Chyba ty!
— Jeżeli w tym roku...
— Dosyć tego!
— Kazanie popielcowe!
— Gadaj poprostu, czego od nas chcesz?
— Otóż to. Koledzy, ja chcę, ażebyśmy wszyscy w tym wielkim dniu uczynili rachunek sumienia na całą przyszłość, gdyż dopiero od jutra mamy rozpocząć prawdziwe życie. Miądzy innemi chcę i tego, żeby ani jeden z naszego grona nie ważył się pójść prosto stąd na Jezuicką. Przynajmniej dzisiaj, wara wam, bydlaki jedne!... Drodzy koledzy! Jestem zbyt wzruszony, żeby wyłożyć wszystko, co dzisiaj czujemy. Więc rozstańmy się dzisiaj, pogrążeni w skupieniu.
Już kończę, a nakoniec chcę, byśmy się tutaj, zaraz, związali uroczystą przysięgą...
— Przysięgamy!
— Wszyscy co do jednego!
— I ja!
— Do grobowej deski, przyjaciele! Bracia!
— Zawsze razem!...
Na progu salki stanęły dwa tragiczne widma.
Bez kropli krwi w trupich twarzach, słuchały. Ich znękane oczy, utkwione w Marka, zdradzały zarodek jakowejś myśli. Dwaj samobójcy dostrzegli jakieś świtanie — a więc można będzie żyć? Chwiejnie, trzymając się mocno pod ręce, zmierzali ku biesiadnemu stołowi. Przyklękli, wysoko wznosząc prawice. Po zielonych policzkach spływały łzy.
— I my przysięgamy!
— Amen!
To wierni przyjaciele Jankiewicz i Byszewski szczęśliwie powracali z Rygi.
Do późnej jesieni rozglądał się Marek po wymarzonym Krakowie i jakoś nie mógł się połapać. Zapisany na Studjum Rolnicze, zrzadka chodził na wykłady. Przepełnione audytorjum budziło w nim razę. Pomimo, że tu nikogo nie wyrywano, nie pilnowano i że każdy był wolny — w przykry sposób przypominało to sztubę. Jakieś nieoczekiwanie puste były i te wyższe studja. Raził go nawał nowego koleżeństwa. Chciał być sam, musiał dojść ze sobą do ładu. Narazie bowiem nic jeszcze nie wiedział. Leniwie zwiedzał zabytki miasta, łaził wszędzie, od rana aż do obiadu u Chmury. Kraków wzruszał go swoją melancholją i rezygnacją. Polubił mury, planty, hejnał. Ładny był tutejszy smętek, jeno wysiedzieć w tem było za nudno. Spodziewał się, jak wielu, że znajdzie tu skrawek wolnej, żywej Polski. Nic podobnego.
Tyle, że gazety pisały bez cenzury, a w oknach wszystkich księgarni leżały zakazane książki. Ani śladu życia. Tu i owdzie grupy zapalczywej młodzieży i zrzadka awantury na komersach w sali Johna i na wiecach w Collegium Novum. Kościoły, Wawel, muzea zawierały odmęt pamiątek sprawy umarłej. Tu dopiero dokonał odkrycia, że Polska naprawdę spoczywa w grobie. Opłakana i uczczona, leży zamurowana, a nad nią Kraków — Mauzoleum, jedyne miejsce do składania wieńców, narodowych westchnień i łez. Wielka przeszłości! Jakże ją czcił i wielbił.
Ale szukał czegoś żywego. Potrzebował podniety, gdyż ciągle jeszcze drzemał. Zasnął na letnich wywczasach w Jordanowicach i dotychczas nie mógł się ocknąć. Zamknęło się w nim coś dawnego, a nic się jakoś nie zaczynało. Męczyli go ludzie, nudziły książki, sam ze sobą czuł się nijako. Z kolegów byli tu Darasz i Majorkiewicz. Darasz należał do wielu organizacyj i zaczynał wodzić rej w jakiejś świeżo odszczepionej grupce. Opowiadał niestworzone dziwy o rosnących potęgach i nadchodzących przewrotach dziejowych. Natarczywie wciągał kolegę, ale apatja Marka była mocniejsza. Zresztą był na takie.bujanie“ zbyt krytycznym: rosnące potęgi, bliskie przewroty — zawsze się tak gadało.
Majorkiewicz, genjalny karykaturzysta szkolny (a cichaczem pornograf), utonął w akademji, pracował od rana do nocy, gdyż przekonał się dopiero tutaj, że nic nie umie. Tylko sztuka! Marek rozglądał się między ludźmi, patrzał, słuchał — ale nie mógł sobie nikogo upatrzeć. Nurzał się w próżniactwie. Nie czuł z tej racji żadnych wyrzutów, ale nienawidził swojego pustego dnia. Nie nudził się, on walczył z tą pustką i szukał odpowiedzi. Poco żyć? Nikt o to nie pytał, tem bardziej na niego spadał ten obowiązek. Nowy tutejszy kolega, ekspatrjowany Warszawianin i szykowiec Rewkowski, również dusił się w Krakowie. Bojkot uniwersytetu pozbawił go ukochanej „stolicy“. Tęsknił za wrzawą, za życiem.
— Co tam wy z prowincjonalnych dziur... Dla was tu raj, boć żadnego nawet porównania z Siedlcami, nawet z Łomżą. Ale my z Warszawy...
Rewkowski wybierał się do Sorbony, gdzie studjowało mnóstwo jego kolegów. Ten doreszty zbrzydził Markowi historyczne miasto. Wymusił na nim przeświadczenie, że nie gdzie indziej, jak w szerokim świecie, szukać mu należy samego siebie. Zaczął pisywać listy do domu i w mętnych aluzjach przygotowywał sobie grunt do daleko idących propozycyj. Ale czyż podobne idee mogły przebić niespożyte mury drewnianego dworku w Jordanowicach? Utopja! Tysiące polskich studentów mogło się rozjechać po wszystkich Europach, byle nie pewien Świda. — Żadnych głupstw! — tyle ojciec, a matka — ach, owszem, gdyby nie paryska rozpusta...
Nie Paryża mu było potrzeba. Zabrakło mu — siebie. Sam sobie się zgubił. Nieznacznie oderwał się od niego wiecznie obecny, zażyły sobowtór, ukochany podpowiadacz myśli. To on wybierał i wskazywał oczom rzeczy osobliwe, on odsłaniał głębie.
Nurtowała tęsknota za dawniejszem, kiedy się żyło ponad prawdą dnia, kiedy wraz z małym Ignackiem znali się na najtajniejszych sprawach, kiedy pustelni w Zimnych Dołach naprawdę strzegł prawdziwy pan Tuchołka. Teraz trzeba na serjo. Nie można być wiecznie dzieckiem. Jakże smutno! Do djabła, — jest się dorosłym. Przymuszał się i dzień, dwa przychodził na wykłady. Kurs szedł w całym rozpędzie, wyprzedzili go dawno i nikt się nie oglądał na Marka. Nic nie rozumiał z przyrodniczych mądrości. Cała ta wiedza wydała mu się zbędną. Czyż aż tyle trzeba, żeby być sobie papą Świdą, który licho wie poco też kiedyś skończył te swoje Puławy? Nieporozumienie, wmówiony konwenans. Blaga wierutna. Co innego naprzykład astronomja... Ale i to było kiedyś... Gdzieżeś ty, Uranjo, królowo otchłani gwiazd?
Darasz rozgrzeszał go z próżniactwa i sam czuł wzgardę dla audytorjów.
— Tylko idjota może się obkuwać w takich czasach.
— W jakich?
— Tylko ślepy nie widzi, w jakich...
Nieraz o tem gadali, Marek uważał go za manjaka.
W końcu listopada na rocznicę śmierci Wyspiańskiego wznowiono „Wesele“. Marek poszedł, bo jakże było nie pójść, ale źle uprzedzony do przedstawienia, nasłuchawszy się od małego dziecka zachwytów, a w ósmej klasie wyczerpującego wykładu i komentarzy do każdego słowa przez nudziarza i pedanta pana profesora Knopfa, którego dla nochala i zwisającego podgardla zwano pelikanem. Zrobiły swoje i wypracowania, mozolnie i gorączkowo pitraszone nocami w przeddzień ostatniego terminu, ściągane z różnych artykułów literackich i od Nuchyma Skurnika. „Język Wyspiańskiego“, „Idea Złotego Rogu“, „Lud polski w Weselu“. No — zobaczymy.
Ujrzał to, o czem nie miał ani pomyślenia, ani pojęcia. Nie znał Wesela, nic o niem jeszcze nie wiedział. Chłonął żyjące obrazy, opętany muzyką słowa, urzeczony przez sprawę najgłębiej tajemną.
Jak kwiat mistyczny, rozwierała się przed nim i potężniała, rosnąc w oczach. Za każdym obrazem wzmagało się widzenie rzeczy niedostrzegalnych, niepoznawalnych. Coraz nowe i nowe odsłaniały się tajniki spraw codziennych i ludzi powszednich, takich jak wszyscy, jak każdy — jak on sam. Wszędzie siebie poznawał. Wpleciony w misterjum, roztapiał się i zanikał. Wsiąkał w ogrom czyjegoś myślenia, czyjegoś cierpienia. Ogarnęło go, omotało, opowiło czyjeś potężne, tragiczne marzenie. Pełne rozpaczy, najserdeczniejsze, rodzone. I to, co już w sobie wiedział, i to, co dawniej majaczyło w półsennem, dziecięcem myśleniu i to, co młodemi oczami już nawpół dostrzegał, patrząc po ludziach. I jeszcze jak skądś, z głębiny, jak z zapomnianych snów rozwarło się przed nim i odezwało słowo jego plemienia, echo zamarłego życia praojców, przekazane we krwi, wyssane z mlekiem matki, nieomylne i wieczyste.
Treść oczytana, słowa znajome napamięć, i postacie, i symbole zatarły się i zanikły wobec nawałnicy nieznanego objawienia. Z poza każdej zjawy dramatu wyrastały zjawiska nowe, teraz, dopiero co, z niczego zrodzone. Zewsząd tryskały promienie niezachwianej prawdy. Uderzały w duszę, biły w samo serce. Aż rozwarło się naoścież serce zamknione.
Marek łkał gorącemi łzami w ukorzeniu przed świętością, rozmodlony w Polsce.
Jej wizja posępna i ukochana weszła mu w duszę i stała tam, jak cierń. Nie dawała o sobie zapomnieć, bolała, jątrzyła. W niepokoju, w zachwycie nosił ją w sobie, jak cudem odnaleziony skarb, którego szukał nadaremnie i o nim śnił. W dzień zimowy o poranku stanął oczarowany u wylotu ulicy Sławkowskiej. Sukiennice, Panna Marja, Rynek w śniegu i w ciszy. Snują się czarne cienie ludzkie, przędą powszedni dzień. Nad niemi stare wieżyce i mury. Niespożyte i odwieczne czekają na ludzi. Za nich czuwają. Cierpliwie patrzą na.starych i młodych, na pogrzeby i na orszaki weselne. Aż kiedyś wypełni się czas, nastanie dzień. Tę moc przetrwania czytał Marek, jak z proroctwa. Ono wpisane było w stare cegły i kamienie, w strzeliste dachy, w obramione śniegiem załamki i krawężniki. Uderzyła godzina. Z pod pozłocistej korony, z pomiędzy rozkwitłych u szczytu gotyckich wieżyczek rozebrzmiał hejnał. Jakowąś myśl-prawdę obwieszczał miastu trębacz od Panny Marji, nieświadom tego, co spełnia. Ozwały się mury nieme i martwe — święte.
Otworzył zdziwione oczy Marek, zbudziwszy się pewnego poranka. Łowił zjawę, która przed sekundą stała nad nim pochylona i szeptała do ucha słowa wieszcze. W nich zawierał się on cały i jego przyszły los. Wszystko o sobie wiedział do samego ostatka. Życie wielu lat i każdy ich dzień. Nieujawniony splot ludzi i wydarzeń, cierpień, zabiegów, radości, śmiechu i łez... Cały jego czas, wszystko, co zakopują wraz z człowiekiem w grobie, opowiedziane mu było i jeszcze przed sekundą wiadome. Nie zostało w pamięci nic. Poczuł jeno głód poznania tego i przeżycia. Już nie wiedział, co go czeka. — Niechże będzie, co chce — byleby odrazu zacząć, natychmiast. Zerwał się w radości, że nie było jeszcze nic, że czeka go nienapoczęty ogrom dni, niewyczerpanych w swojem bogactwie, każdy przerozmaity, każdy niespodziany. Ujrzał swą młodość i zdumiał się, oczarowany. O ty — życie pełne tajemnic! O szczęście!
Rozpierał go nadmiar sił. Rozszalały się olbrzymie zamiary. Wielkie prace. Walki. Zwycięstwa. Zdobycze. Natychmiast porwał ze stolika jedną z wielu kurzem pokrytych książek — był to podręcznik chemji. Niech będzie, co chce, niech to narazie będzie bodaj chemja — wszystko odrobi, wszystkich dogoni, przegoni.
Na święta nie pojechał do domu. Nie było poco. Już tam nie miał nic własnego. Zerwała się żywa więź dziecięca z rodzicielskiem gniazdem. Świat go zabrał matce i ojcu. Nie miał czasu na ferje. Zresztą żal mu było dobrego miasta. Niechnoby mu teraz spróbował obrzydzać Kraków jakiś z wielkiego świata Warszawiak. Niewiadomo kiedy, od jakiegoś dnia, zaczęła się w nim odmiana. Świadomość tego utonęła w odmęcie rzeczy nowych — wszystko się naraz zbiegło. Coś się przerwało, jak tama. Lunęły wydarzenia i zapełniały wszystkie godziny. Otoczyli go ludzie, gwar. Za długo był głupim. Jak mógł stronić od kolegów, gdzie tylu dzielnych ludzi? Od wesołości, od życia, od Michalika? Jednak obkuwał się pilnie. Owa przyroda nie nęciła go zanadto. Pracował, by zużyć nadmiar sił, ale gdyby miał co innego, dopierożby pokazał! Czyż to można odrazu wybrać sobie cel, powołanie życia? Podziwiał innych, którzy wszystko wiedzieli naprzód. Obok pewnego uznania miał dla nich dobrotliwą pogardę. Niewiele i jakby nic jeszcze o sobie nie wiedział — tyle pewnego, że nigdy nie będzie dziedzicem. Nigdy nie będzie cholerował na jordanowickich parobków. Z rozkoszą odstąpi tę misję starszemu bratu Kubie, który wyleciał był z czwartej klasy j praktykował u wuja gdzieś aż pod Lublinem. A on? Ej, zobaczymy jeszcze! Wiedział niezbicie, że nie będzie też ani lekarzem, ani adwokatem, ani przemysłowcem, ani... To wszystko nie dla niego.
Wszyscy wiedzieli, że koleżanka Sława kocha się w nim nazabój. Wszyscy wiedzieli, że kolega Gzowski chodzi z tego powodu jak upiór i po trzeciej morelówce napomyka o samobójstwie i rzeczach cmentarnych. Widziano ich zawsze razem, zdręczonych, zawikłanych w tragiczne sieci. Marek głęboko chował swoją dumę z tego powodu. Sława była śliczną pannicą, królową wydziału prawa. Co jej się we mnie mogło spodobać? Zastanawiał się nad tem częściej, niż można się było do tego przyznać. Sprawdzał i w lusterku. Ale to, co się nazywa miłością, przejmowało go głęboką odrazą. Zrzadka we śnie nawiedzał go zapach perfum pani Chosłowskiej. Jej niski głos, jej migotliwe panujące oczy — ból, rozkosz, strach. Potem co było — ach, czyż było? — wszystkie kobiety i wszelkie z niemi amory wyobrażały mu się jako parodja ckliwa i do niczego nie potrzebna. Uniwersyteckie krakowskie zakochania, narzeczerlstwa i zerwania były to tylko śmieszne i nudne komedje. W wiosenne popołudnia chodzili na Błonia we troje z koleżanką Sławą i z jej cieniem. Bawił się tym tragicznym węzłem i dręczył rozmyślnie i ją, i jego. Niby to chciał ich oboje nauczyć rozumu, wreszcie skłonić, żeby się nareszcie pobrali. W istocie napawał się siłą i własną wyższością. Nigdy go nie uwikła kobieta. Jakaż ona ma być, żeby mu zapłacić za świętą wolność? Nikomu nie da do siebie dostępu. Żadna nie wciągnie go w błoto familijne, nikczemne i kołtuńskie.
Jedna jest tylko na świecie... Nie, była. Wiedział niezbicie, że nigdy jej nie spotka w życiu. Bo niechże zaraz, czy za dziesięć lat spojrzy nań nakazującemi oczami...
— Ach dla tej jednej... Nie tęsknił, nie pragnął. Nigdy nie marzył, zapomniał najzupełniej. Jeno gdzieś w najtajniejszej głębinie jego tlił zawsze strach. Był on jak nieobecny, niby urojony. Władał potężnie, był uwielbieniem, zaprzedaniem się w wieczną niewolę, pragnieniem zatracenia, poniżenia, hańby, zbrodni. Cóż mu znaczyły spojrzenia i westchnienia uroczej Sławy, jej tajemne listy, wyzute ze wstydu dziewicze wyznania? Prawdziwie pięknem i wartem zachodu jest tylko to, co niemożliwe.
Myślał: prawdopodobnie przez całe życie będę niczem. Nie ustatkuję się do siwego włosa. Może niczego nie osiągnę, ale będę żył na wolności i nigdy się nie pogodzę z byle czem. Zaś byle czem nazywało się narazie wszystko. Życie ludzkie wokoło wydawało mu się bardzo ciekawem. Z kolegami żył dobrze, uczył się z nimi, z nimi się bawił, pił, dyskutował, wchodząc w ich zatargi wzajemne, widział bezstronnie ich wartość, ich śmieszności, ale własnego szczerego udziału nigdy w tem nie miał. Obserwował wszystko, nie łączył się z nikim i z niczem. Żył bez troski i mawiał sobie po krakowsku: mam czas.
Przyglądał się ciekawie Daraszowi. Chłopak, wciągnięty przez mądrzejszych od siebie w pewne sprawy konspiracyjne, uwierzył tak dalece w szczytne fikcje, że stał się fanatykiem, man jakiem i karykaturą niebezpieczną dla powagi pewnych zamiarów, boć — co dopuszczał i Marek — nie mogło tam być i bez niejakiej powagi. Darasz trzymał się sztywno, jakby kij połknął, odzywał się tonem bezwzględnym i kapralskim, patrzył na każdego ostro i wyzywająco. Zawsze w maciejówce, w szarej kurtce i sztylpach, o każdej godzinie gotów był do marszu na Warszawę. Gadania nie było z nim żadnego. Od pierwszych słów dyskusji wymyślał i sobaczył, inaczej przy swej zapamiętałej gorliwości mógłby przekonać niejednego z wątpiących.
— Cóż, Marek, jeszcze nie? — rzucał mu ostro i z pogardą, wysoko zadzierając brodę.
— Uważaj-no, jeden guzik masz niezapięty, żeby cię zaś nie postawili pod karabin!
— Mogę się całkiem porozpinać, żebyś...
Inni zagorzalcy byli daleko mniej pewni siebie. Ktoś tem wszystkiem rządził, ale do wysokich sfer Marek nie miał dostępu.
Późnym wieczorem poszli kiedyś całą bandą na Panieńskie Skały. Tam palili ognie, śpiewali, zakochane pary porozłaziły się po ciemnościach, noc była przepiękna i Marek zachwycał całe towarzystwo patetycznym wykładem o gwiazdach. Sława była weń wpatrzona nieprzytomnemi oczami, kolega Gzowski umierał. Tak doczekali świtu. W drodze powrotnej Marek nieznacznie, jak to on umiał, odczepił się od towarzystwa, zbył czemś tragicznego kolegę, który żądał od niego ostatniej rozmowy (jeszcze jednej) i został sam. Dostrzegł w sobie nieśmiałe szeptanie radości. Ktoś mu pokazywał krople rosy na zbożach i ledwie dostrzegalne pasemka mgieł, snujących się pod Kopcem. Patrz! Patrz! W dali ciemne wieże i czerwone dachy miasta, wgórze piętrzy się Wawel. Stał i czekał. Od oddalającego się coraz bardziej towarzystwa dobiegały chóralne głosy:
„Pod Krakowem czarny las!...“
Piosenka ta była słowem zaklęcia. Natychmiast szczyt kopca zapłonął od słońca. Zbudziło się, rozwarło oczy ukochane miasto i spojrzało tysiącem zmieszanych barw. Wydęła się w bezmiar kopuła niebios. Zaiskrzyły się rosy. Ozwały się z oddala za porannym powiewem pachnące trawy i zioła, co gdzieś tam leżały w pokosach. „Po zielonym moście jadą dziwni goście...“ Witajcież!
Chłonął czar chwili. Pełną piersią brał w siebie rzeźwe tchnienie poranku. Osnuły go i przykuły do miejsca dziwy zjaw niespodzianych. I wróżby szczęścia, i jasne drogi życia, i zamęt jakichś ogromnych spraw, i sława walk, i chluba ciężkiej ofiary, i za wszystko nagroda — radość. Szeptała pokusa, kazała patrzeć hen, ponad wszystko, w słoneczną krainę przyszłości dalekiej. Nie zaznaj strachu przed niczem! Żyj! Zgasły, pierzchły z duszy tajemne głosy. Gdzieś opodal zawrzasła ostro komenda. W cudownej godzinie tego poranku była fałszem, zgrzytem. Skazili senne oblicze matki-ziemi ci żołnierze, rozciągnięci na skraju Błoń w kilka zwartych ciemnych linij. Śród barw przyrody, na tle polskiego Krakowa byli brudną plamą. Marek omijał ich zdaleka bokiem. Szedł, nie patrząc, byleby prędzej stracić to z oczu i nie oglądać więcej c. k. mustry. Ścigał swoje marzenie. Dognał go rytmiczny śpiew żołnierski — nadspodziewany. Stanął i patrzał. Kompanje wracały ku miastu w kolumnie marszowej. Cywilne kapelusze, szare kurtki strzeleckie, popodwijane spodnie, sztylpy, maciejówki. Zbieranina maszerowała tęgo, aż tętniła ziemia. W młodzieńczych głosach dźwięczała ochota i radość. To oni...
O ojców grób bagnetów poostrz stal...
Nadchodziły wieści coraz gorsze — coraz lepsze. Ostatnie komunikaty w ostatnich gazetach z Warszawy były nader nijakie. Potem już tylko niejasne nowiny, pogłoski i alarmy, roznoszone przez żydów. W tych niepewnych dniach jeden jedyny Froim przynosił do dworu skąpe wiadomości, które oględnie cenzurował i wreszcie wypowiadał panu dziedzicowi szeptem. Młocarnia huczała od rana do nocy. Dziedzic klął i spieszył się omłócić, co się da, i zdążyć sprzedać, zanim przyjdą Niemcy. Był strapiony. Albowiem życie spędził w spokoju, bez żadnych pozadomowych aspiracyj. Nie miał się z czego cieszyć i nie miał się na co skarżyć. Wojna zrobiła z niego polityka i dyplomatę. W domu zaczął się parlament. Spory, partje. Przez cały rok stary Świda miał rację wraz z Wielkim Księciem i koalicją. Przyzwyczaił się do obiecanej autonomji ziem polskich. W duszy swojej ugodził się z Moskalami. Teraz co?
W domu kłótnia. Kobiety triumfowały. Autorytet starego był zraniony. Nerwy, astma. I zabrnął tak, że w tych właśnie dniach bronił do upadłego Moskali, wbrew oczywistości i wbrew sobie samemu, albowiem teraz właśnie znienawidził ich na nowo za zawód najdroższych nadziej, za strategiczne pożary i za niedającą się ogarnąć całym jego strachem klęskę niemieckiego najazdu. Matka i Janka chodziły rozpromienione.
Marek był od początku bezpartyjny i obserwował wydarzenia jako filozof. Od roku nie umiał się przechylić na żadną stronę — właśnie jako Polak. Nienawiść do Moskali równoważyła się z nienawiścią do Niemców. Wojna się zaciągnęła i teraz któż na świecie mógł przewidzieć, jaki będzie jej koniec? Kiedy? Należało być nieczynnym — czekać. To było dopiero dręczące. Marek czuł głębokie poniżenie nietylko za Polskę, ale i swoje własne, człowiecze. W roku Apokalipsy, podczas światowego zmagania się narodów, które przerastało wszelką wyobraźnię, on wysiadywał u papy i mamy w Jordanowicach, nic nie wiedział, nic nie robił i nic nie znaczył, właśnie jak małe dziecko. Nie inaczej jak za czasów, gdy chadzał do swoich parowów. To go truło. Albowiem wielka wojna narodów zdejmowała go zachwytem. Jego wyobraźnia była opętana. Straszliwa sprawa wojny odurzała ogromem swego nieprawdopodobieństwa. Tu, w dalekiem zaciszu, wydawała się mytem, snem. Marek od roku uwikłany był w mary i widziadła nieprzerwanego snu. Widmo wojny zasłoniło przed nim życie codzienne i jego prawdę. Sam zagubił się w sobie, utonął w dalekiej wizji, rozpodział się po morzach i lądach, gdzie nieznane obce sprawy narzucały mu się jako własne i jedyne. Chwilami i Jordanowice i wojna jednako stawały się nieprawdą. I to, i tamto było czyjemś zmyśleniem. Takie zamącenia stawiały go sam na sam wobec dręczących zagadek. Poznał godziny fantastyczne, obłędne. Ze strachem wydzierał się z niebezpiecznych odmętów zmordowany i długo jeszcze niepewien prawdy lub nieprawdy własnego istnienia. Codzienne komunikaty z frontów były dlań poematami grozy i wielkości. Zawsze nienasycony, pochłaniał wieści o wojnie, upajał się niemi, niezależnie od powodzenia lub klęski tej lub drugiej strony. W zmaganiu się narodów widział jakiś cel świata, olbrzymi a zatajony. Nie było to bynajmniej zwycięstwo którejś ze stron walczących. Raczej przeokropne, bo leśne i wspaniałe narodziny nowego świata. Los pod dawał druzgocącej próbie wszelkie dawne wartość i okazywał, jak niszczeją one, albowiem były fałszem. Snać nie było innego sposobu odmiany starej ludzkości, Kolosalna mordownia nabierała sensu. Na wieki wieków pouczała tych, co ocaleją. Bóg był w tej wojnie, który dość miał nieprawości i kłamstwa starej kultury. Gdy wypali się pożar świata, na gorących zgliszczach pocznie wyrastać nowe życie. Ze krwi miljonów powstanie Polska.
Śmieszyły go orjentacje i usiłowania polskie, bolało bratobójstwo, poniżała bierność i bezsilność. Aż wyrozumowal sobie własny pogląd mistyczno-tragiczny i czekał końca, ale spokoju nie zaznał. Jego młoda siła domagała się upustu, wyobraźnia porywała go ku dalekim bitwom. Jakże zazdrościł! Tym, którym pali się w sercach święta zajadłość walki, którzy utonęli w kurzawie wojennej i padają w ekstazie jako prawdziwi ludzie epoki, nadludzie, budujący dzieje. Dla Polaka nie było tam miejsca. Jako niewolnik stawał i ginął w obcym, wrogim szeregu jednakowo tu, i tam. A Marka, ojciec wybronił od poboru za pięćset rubli.
I cały rok zeszedł mu na niczem. Wzmagała się nienawiść ku sobie i pogarda. Cóż on był winien? Co miał robić? Ciążył mu niewypełniony jakowyś obowiązek. Musiało z tego być jakieś wyjście. Czuł, że przez ten wielki rok zmalał on, zmarniał, zgłupiał.
Uparcie przesiedział ten cały czas zakopany w Jordanowicach, nie chciał wychylić nosa w szerszy świat, bodaj do tego miasta Siedlec. Nie robił nic.
Odwrót. Wszystkiemi drogami, traktami i naprzełaj przez pola ciągną na wschód pobite armje. Wloką się tabory nieprzerwanemi pasmami od świtu do nocy. W kurzawie gościńców brną bure, zwarte i stłoczone kolumny piechoty. Koła armat wyciskają na ścierniskach głębokie nowe drogi. Dzień po dniu to samo. O świcie, w upale południa, w pomroce nocnej. W deszcz czy w pogodę. Masa wojsk przewala się w tumanach kurzawy, lgnie w błocie nieprzeliczona, niewyczerpana. Nocami szeroko, jak okiem zajrzał, od horyzontu do horyzontu zapalały się na zachodzie łuny. Od rana do nocy mgła dymów stoi w tej stronie i za dymy, jak za chmury, codziennie kryje się czerwone słońce. Jordanowice, leżące w zapadlinie na uboczu, zdala od traktów, nawiedzane były jeno przez maruderów lub zabłąkanych w odwrocie żołnierzy. Tym przed kuchnią czeladną dawano coś zjeść i pozbywano ich się co prędzej. Wpadał na koniu oficer łącznikowy i rozpytywał o coś natarczywie, szukając na mapie. Jeden opowiadał zdyszanym głosem okropne, nikomu jeszcze nieznane, nowiny, drugi za powiadał niezwłoczną kontrofensywę. Obrywki jakichś zagubionych taborów zajeżdżały na dziedziniec i bi wakowały długo, biorąc paszę i kradnąc, co się da Dzikie brodate typy z otchłani głębokiej Rosji, pierwotne telegi-kibitki, kosmate garbonose konie gościły na folwarku, jak nieznane plemię z wędrówek narodów, dopóki nie odszukał tego ktoś z nahajką i, piorąc na prawo i lewo, klnąc i wrzeszcząc, nie ruszał ich z samowolnego postoju.
Marek nie mógł się opamiętać. Nie mieściło mu się w głowie to, co widział. Nagłe zbliżanie się wojny zaskoczyło go. Na to nie był przygotowany. Prawda codziennych obrazów wydawała mu się wątpliwą. Przez cały rok dzień po dniu czytał gazety, na mapach miał zawsze wytyczoną linję frontu, a teraz, gdy wojna błąkająca się po mapach natrafiła zkolei i na niego, nie wierzył. Bitwa pod Jordanowicami? Jordanowice w komunikacie, ogłoszone całemu światu? Albowiem wojna była dalekim mitem, ułudą. Tak było jeszcze wczoraj. Ale od dziś już trzeba inaczej... Chodził jak błędny. Błąkał się po cienistym, pachnącym sadzie, gdzie w ciszy południa brzęczały pszczoły i spadały przejrzałe jabłka. Nagle odzywała się młocarnia i Marek wybuchał śmiechem warjackim, nieposkromionym. Papa młóci! Stary grubas w odwiecznym połatanym kitlu i kapeluszu jak parasol zamierza przeciwdziałać temu, co nadchodzi, usiłuje to podejść i oszukać! Nie wie, że jutro mogą nadciągnąć tacy, co mu spalą wszystko docna. A jeżeli ci nie zdążą, to pojutrze nadejdą Niemcy i zabiorą mu do ostatniego ziarenka wszystko, co, śpiesząc się i klnąc, zdołał w tych dniach omłócić. W rozmowie z Janką niespodziewanie rozpłakał się. Oboje przestraszyli się tego wybuchu i w osłupieniu patrzyli sobie w oczy.
— Co ci jest? Marek — czyż ty się boisz?
— Głupia jesteś! Czego mam się bać? Ale muszę, muszę coś ze sobą zrobić. Trzeba coś zacząć. Rozumiesz? Nie będę tu sterczał, jak idjota. W takich czasach! Ani godziny więcej!
— Więc co?
— Właśnie, że nie wiem.
— Zupełnie słusznie. Mój drogi, tu niema nic do zrobienia. Gdyby cię wojna była zastała w Krakowie, mógłbyś ruszyć razem z tamtymi — a teraz cóż...
— Dziękuję ci za strzelców. Takich samych miałem tu bliżej u hetmana Gorczyńskiego.
— Głupie porównanie.
— Wszystko u nas głupie.
— Nie, są i wielkie idee: jedź do Rosji, do naszej drugiej ojczyzny. Rwij tam, jak tysiące hołoty polskiej „na kazionnyj szczot“. Spełnij nakaz ojców narodu z wiekopomnego komitetu. Razem z tobą przeniesie się tam Polska do najbliższej zwycięskiej ofensywy. Nasza godność wymaga, by Niemcy nie zastali w Polsce ani jednego Polaka. Jedź, przysiądź się na jakiej teleżce, będą ci radzi. Rozerwiesz się...
Janka umilkła, widząc, że bratu płyną znowu łzy.
Nad ranem za oknem zjawił się nikły, rudawy człowieczek i pokazywał mu jakiś dziwny przedmiot owinięty w papier i omotany szpagatem. Na szczęście, dzieliła ich szyba. Marek udawał, że śpi. Ale przybysz przenikał przez zamknięte powieki i patrzył weń z taką pogardą...
— Nie otworzę okna. Nie wezmę tego do ręki. Ja nie jestem nawet cham. Ja jestem nic...
Ocknął się w przykrej ponurości. Świt wpełzał przez okna. Budziły się muchy. Gałęzie miotały się na wietrze, przyciemniając i rozjaśniając jego białą izdebkę i szumiały w niepokoju. Nagle brzękła szyba po raz drugi, trzeci... Naprawdę ktoś stuka! Uderza zlekka pięścią w ramę okna. Szyby dźwięczą już w obu oknach. Otworzył nagle oczy — nikogo. Jeno jakby ktoś zrzucał ze strychu ciężkie worki, wielkie głazy. Zapewne drogą na Zieleńce za ogrodem idą w odwrocie ciężkie baterje. Aż oba okna w ciągiem nieprzerwanem drganiu wydobyły cichy ton, przenikliwy, nakazujący, przepotężny. Odgłos poderwał Marka z pościeli. Już wiedział, że to jest dzień jego przeznaczenia. Poczuł się we władzy wielkich wydarzeń. Jak słomka trawy wpadł przed chwilą w rwący potok i już go niesie nurt. Napróżno pytać i myśleć. Nie trzeba wysiłku woli, ani rozumienia. Ani chęci, ani oporu. Odtąd co ma być, samo się będzie działo. Ulga! Wtem nagle dreszcz. To przeczucie — dziś mój koniec.
O szarym, pochmurnym świcie, w wietrze, w szumie drzew tłumy burych żołnierzy zapełniły folwark. Pokotem zwaliły się kompanje piechoty pod stodołami. Przemordowane, sponiewierane, pokulone postacie leżą cicho. Inni rozrywali ogrodzenie, rąbali młode lipki, któremi obsadzony był okólnik. Pusta szopa już prześwieca nawskroś. Sprawnie i szybko znikały kędyś jej bale i tarcice. Za stodołami niewidzialni ludzie sypali z głębin dołów ziemię, która tryskała i układała się w żółty pokrętny wał szeroką wyłamaną linją. Bito kołki, zaciągano druty. Punkt oporu, — Jordanowice-folwark. Z obory wylewał się potok krów, ich ryk zapanował nad gwarem pracujących żołnierzy, nad dalekim grzmotem dział. Pośrodku stada kroczy jak patrjarcha z biblji Dorego, sunie kędyś biedny ojciec.
Oczy nieprzytomne, twarz czerwona, na czole nabrzmiała jak bas niebezpieczna chora tętnica. Pod spichrzem brat Kuba ładuje na wozy worki. Ze dworu wynoszą do ogrodu meble, portrety, dywany, pościel, kufry. Między stajnią a spichrzem widać, jak z górki polem zjeżdżają kłusem armaty i jaszcze, i hurkocą głucho i potężnie. Ze stajni wyprowadzają cugowe konie. Strzałka wyrwała się i jak małe źrebię ugania po okólniku, oszalała. Trzeba dopomóc Jance, która dźwiga toboły. Trzeba opamiętać ojca, którego przecie lada chwila strzeli szlag... Nagle runął na wszystko przeraźliwy, rozdzierający, niepojęty trzask i huk. Baterja za ogrodem. Salwa. Salwa. Salwa. Powietrze zanosiło się od jęku. Żałosny, zawzięty, ponury głos śmierci szlochał, zawodził i gasł, i wznosił się aż pod niebo w spazmie nieprzebranego okrucieństwa. Marek usiłował myśleć, ale w każdy zaczątek bił huk, jęk i rwał, rozpylał wszystko w głowie. Jedyne, co zostało, było to odruchowe pragnienie ucieczki z piekła i od czegoś niepojęcie gorszego, co nadchodziło i niebawem musiało tu być. Wysunął się w pole i niechcący wszedł w swoje parowy. Wierny pies Chochoł zjeżony, z podwiniętym ogonem, szedł za nim w ślad. W Zimnych Dołach nad jeziorkiem przewiesił ktoś od zbocza do zbocza długą pajęczynę. Patrzył wgórę na to dziwo. Ponad nim pasmami przelatywały smutne jęki, westchnienia. Salwy od folwarku dochodziły zgłuszone. Usiadł w gęstwinie na mokrej trawie. Położył się i zasnął. Znalazł się wśród ścisku, w niewiadomym tłumie. Pełno kwiatów, wrzawy i słońca. Połyskujące, mosiężne trąby grają hymn potęgi i triumfu. Patrzy w łopocące sztandary i zgaduje ich dziwne znaki. Trąby zlewają się z okrzykami tłumu i jak potok wszystko posuwa się kędyś, gdzie wśród wysokich masztów, różnobarwnych wstęg i zieleni ma być przyczyna i cel uroczystego zamętu. Z oddala patrzy, wyciąga szyję w tłumie, żeby dostrzec. Tuż przed nim odsłonięty kark dziewczyny i strzecha uciętych czarnych włosów — koleżanka Sława, Zapytuje: czy to Kraków? Cóż to jest? Ściska go ktoś za rękę. Mały Ignacek patrzy weń sprytnemi oczkami, które wszystko rozumieją. Mały potakuje dobrotliwie: byczo jest, wszystko pysznie! A pan Tuchołka? Na to Botwid śmieje się drewnianym głosem, po angielsku i bełkoce po swojemu, ale Marek wszystko rozumie, jak po polsku. Wsłuchuje się i wie, że jakaś wielka radość... Że już teraz... Nareszcie!
Obudziła go cisza. Tylko gdzieś na wielkiej dalekości stał murem nieprzerwany, jak odgłos nadchodzącej burzy, akord głuchy i podziemny. Słońce było wysoko. Wspiął się na grzbiet, skąd można było sięgnąć dookoła. Na zachodzie za lasami mgła dymów. Pola puste. Na folwarku cisza. Oto prawda dnia, a tamto było omamieniem. Nagle tuż pod nogami, na dnie bocznego parowu, który otwierał się ku polu buraków, ujrzał między kępami leszczyny stłoczoną gromadę osiodłanych koni. Konie kiwają łbami, parskają, skubią trawę i zapamiętale oganiają się od bąków. Strzemiona podzwaniają, pot koński bije od dołu rześkim oparem. Kilku młodych żołnierzy pokrzykuje na konie, paląc papierosy. To już oni! Niemcy? Austrjaki?
Na folwarku ani śladu tamtych. Zostały rowy, rozpoczęte umocnienia, ścięte lipki, rozebrana stodółka. Przed kuchnią kupka ułanów z krótkiemi karabinkami za plecami. Siedzą i stoją, piją mleko i wgryzają się w olbrzymie pajdy chleba ze serem. Z biciem serca, ze wstydem i z pewną ku nim odrazą przechodzi Marek przez ciżbę. Ucałowałby każdego, a zarazem z każdym może się natychmiast pokłócić o byle co, o jedno słowo i o wszystko. Przed dworem warta z dobytą szablą. Na ganku młody chłopiec, oficer, pochylony nad talerzem, pakuje zawiesiste kawalce szynki i przez tę szynkę przepuszcza stłumionym głosem wiekopomne nowiny. Ojciec rozpromieniony i zapłakany. matka, Janka wniebowzięte. Kuba siedzi z wybałuszonemi oczami ogłupiały. Siostra przewierciła go triumfującem spojrzeniem. W tych oczach było natarczywe zapytanie. Jak ona śmie...
— Marek, to ty?!
Kolega Gzowski, opalony na czarno, w siwej ułance, jest wypiękniony i niepodobny do siebie. Gdzież się podziało widmo z krakowskiego dramatu? Uściski i początek bezładnej gadaniny. Ostra strzelanina tryska tuż za ogrodem. Jeszcze jeden strzał.
— To nic — placówki. Zaraz tu będzie cały dyon.
— Co takiego?
— Co?
— Dyon?
— Dywizjon, tak się mówi dla skrócenia.
— A ty co — tak sobie?
— A tak, cóż miałem robić?
— No tak... — I Gzowski podsuwa mu pod sam nos brudny, opalony paluch i pierścionek z nikłym brylancikiem.
— Ach, mój drogi, mój drogi, cóż to za dziewczyna, co za człowiek!... I sama — to niewiarogodne — pierwsza do mnie przyszła, jak tylko kadrówka miała ruszać za kordon. Po tylu tragedjach takie nadspodziewane szczęście!... A jej listy!...
Tętent i szczęk. Nawała konnych wlewa się na podwórze od strony pola. Pchają się przez wszystkie przerwy między budynkami, przez rozgrodzone płoty. Już ich pełno. Tuman kurzu i ostry dech koński. Młodość. Rozpęd. Siła. Pierwszy dyon idzie w pościgu. Marek patrzy w wizję nieznanego świata, ale to wszystko własne, od dawiendawna urodzone w duszy. Zawsze, zawsze o tem wiedział, jeszcze kiedy! Wówczas z małym Ignackiem, z panem Tuchołką...
Opamiętał się dopiero daieko za Bugiem. Długo szli w rezerwie przez spustoszone poła, przez spalone bezludne wsie. Zagubieni wśród olbrzymich mas obcego wojska, ciągnęli w kurzawie gościńców, na spiekocie, w pocie i utrudzeniu. Strzałka już zaprzestała harców i próżniaczej dworskiej swawoli, wdrożyła się do karności, nauczyła się oszczędzać siły na tej niezwykłej wycieczce, która trwała od świtu do nocy w ciągu tygodni. Szła we dwójce, pilnując swego miejsca. Chochoł, który aż do Bugu wiernie biegł przy szwadronie z wywieszonym językiem, znikł gdzieś, snać zbałamucony przez zdziczałe bezpańskie psy, które bandami hasały przez pola, żyjąc padliną. Marek miał za towarzysza w dwójce starego marsowego żołnierza, który od początku wojny niezłomnie tkwił w szeregu. Był to szczeniak z siódmej klasy z oficjalnym pseudonimem „Cosinus“, nazywany potocznie Koźminkiem. Wobec nowego kolegi zachowywał się milcząco i wyniośle. Marek przekupywał go papierosami, które ten, owszem, brał i palił, ale w niczem nie zmiękczył swojej pogardy. Nadał sobie nawet prawo przewodzenia nad nim i komendy, choć od tego był kapral patrolowy medyk Czuba, wachmistrz plutonowy Wołodyjowski, który już miał wąsy, a u szczytu stał, jadący na przedzie, niedostępny i oficjalny, sam we własnej osobie obywatel podporucznik Gzowski (pseudonim Sław). Dalej i powyżej dowódca drugiego szwadronu porucznik Sęk na koniu łaciatym, jak krowa, i wreszcie w nimbie postrachu i władzy rotmistrz Belina, pan i król dyonu, szafarz rzadkich łask i powszedniej.jasnej cholery“. Przypominało to trochę szkołę, konną wycieczkę krajoznawczą, było jakieś niesamowite, zabawne, udane, urocze i niepoważne. Wciąż natarczywie gdzieś jechali, kłócili się o kwatery z Austrjakami, kołowali przez bezdroża, żeby wyminąć kolumny wojsk, spotykali się ze swoją piechotą i gubili ją na’ całe dnie marszu. Ani jednego strzału, ani cienia grozy, nigdzie trupa. Pola i lasy, pogoda i wesołość. Więc to tak? Gdzież się podziała wojna? Czekała aż za Bugiem, na wyjeździć ze starego lasu, gdzie w pogotowiu leżało pokotem pełno piechoty. Wypuścili ich ławą kłusem przez płaskie pole z dyrekcją na wieś i cerkiewkę. Jakże wiali i rwali zpowrotem pod zbawcze drzewa! Przekradali się pędem przez leśne drożyny, okrążając wieś, smagani przez gałęzie, ogłuszeni wyciem szrapneli w chaosie jęków, leśnych trzasków i zgrzytów. Gdy wreszcie wypadli na otwartą przestrzeń, wrzask Beliny usiłował sformować ich do szyku, ale nie dał rady. Kupami, które okryły całe pole, rwało wszystko przed siebie na daleki zrudziały żywopłot czy zagajnik, który stał przez chwilę, ale wnet rozłamał się, otworzył i kupkami ruszył w dal. Zaczęły się wyścigi, błyskały wzniesione szable. Wszystko wyglądało na zabawę. Znienacka ujrzał Marek olbrzymią kudłatą czapę i płaskonosą dziką twarz z wystraszonemi oczami. Kozak, jak pajac szarpnięty za sznurek, podniósł do góry oba ramiona. Zderzyli się końmi. Jakiś ułan tnie w wielką czapę i Moskal wali się z konia. Drugi wśród szczęku pogmatwanych pik pali raz po raz z rewolweru w czerwone brodate pyski. Koźminek z twarzą objuszoną łapie jakiegoś konia. Marek przedostaje się ku gromadce siwych kurtek, które wiatr niesie po szerokim wygonie wśród kończastych kęp jałowca. Zajeżdża mu drogę rozjuszony olbrzym bez czapki i chwyta go za ramię żelaznemi kleszczami. Marek patrzy w okrutne obce oczy i przez ćwierć sekundy nie wie — czy to już, czy aż tak można.. Tnie naodlew. Kleszcze puściły. Na to z nieba spadają wyjące, srogie gniewy i wybuchają po polu w trzasku i dymie rozpękające się na tysiąc skowytań, zgrzytów, pogwizdów. Skulony i zrośnięty z koniem, gna po polu, uchodząc z zamieci szrapnelów. Strzałka ponosi, płynie powietrzem, skacze przez obalone konie, przez rozciągnięte trupy, przez kępy jałowca... Dzika radość! Poryw i co za duma!
— Jestem na wojnie i żyję!
Z Daraszem zetknął się dopiero za Kowlem. Kapitan Darasz, dowódca baonu w 5 p. p., był dalej nieprzejednany.
— Oczywiście, monsieur Świda w ułanach, to jeszcze potrafi każdy młody szlachcic. Byle po lekkości, nie do pracy bojowej.
Marek obraził się nie o siebie, lecz za kawalerję. Koleżeńskie słowo — osioł — niebacznie rzucone przez ułana, wywołało efekt straszliwy.
— Wojsko jest! Baczność sk... jeden! Aresztuję cię i pod sąd polowy! Złaź mi z konia natychmiast!
Oficerowie i piechociarze pokładali się ze śmiechu. Marek, przerażony swą zbrodnią, ruszył koniem i zwiał. Stopniowo wrastał w gromadę i stawał się, jak ci starzy. Z równą łatwością przejmował ich wady i cnoty. Opanował język i obyczaj. Mówił: Oferma — co jest? — oddaj trupa — fasunek — morowo — ausgesslossen — bałagan. Kradł dla Strzałki w dywizjonowym taborze, stojąc na nocnej warcie, uwielbiał Komendanta, kochał Belinę i psioczył nań, ile wlazło, wyszydzał cekamendę, robił kawały Austrjakom, śpiewał wiersze o N. K. N-ie, o departamencie Piotrkowskim, jak gdyby nie był onegdajszym przybłędą, ale morowcem z pierwszej kadrowej. Jego ukochanie dla tej I-ej Brygady równało się w bezwzględności chyba gorliwiej aż do zachłyśnięcia się krytyce wszystkich jej urządzeń i niezliczonych »bałaganów“. Naprawdę i szczerze gotów był każdej chwili oddać życie za tę Polskę, która narazie mieściła się wyłącznie i całkowicie w I-ej Brygadzie. Poznał ordynarny, szczery miód braterstwa broni, które każe piersią stanąć za kolegę w każdej potrzebie, i podzielić się z nim ostatnim papierosem, i zapłakać na jego pogrzebie, i natychmiast, gdy go zakopią, zapomnieć. I urok nocnych podchodzen i jazdy po bezdrożach przez lasy i bagna, na było-nie-było, między nieprzyjaciela za Beliną, po warjacku. Poznał spokój absolutnego niemyślenia, i rozkosz kawalerskiej odwagi — brawury, i strach, podnoszący włosy na głowie, gdy się leży i wrasta w matkę ziemię pod karabinem maszynowym. Nauczył się nie spać po trzy noce zrzędu i głodować, umiał zeżreć odrazu, na zapas, bochenek czarnego Chleba. Zapomniał o sobie, o domu i o wszystkiem.
Wojna stała się rzeczą powszednią, ani miłą, ani niemiłą — poprostu była i żadną miarą nie mogło być inaczej, bodaj na zawsze, przez całe życie i już. Czas przystanął i na coś czekał, dnie przemijały niepostrzeżenie. Między Stochodem i Styrem, na pozycji pod Koszyszczami, na zimowych kwaterach w Borowiczach, w okopach pod Kostiuchnówką, w pieszej psiej służbie. Aż odwróciła się łatwa fortuna i Brusiłow przerwał się przez Łuck w samo jądro zwycięskiej c, k. armji, wygodnie rozłożonej na zeszłorocznych laurach. Nadszedł dzień, kiedy i Brygada musiała brać nogi za pas i ruszać na Stochód za generalnym „rückzugiem“. Dywizjon z radością dorwał się do koni i szedł w tylnych strażach lasami, przez bagniste strugi i piachy. Pod Trojanówką, kędy ściągały rozproszone baony, dopadli dragoni z zasadzki drugiego szwadronu w ciasnem miejscu, w lesie, na zrujnowanym przez przemarsze „prügelweg’u“. Ostrzelali, nabili koni. Obskoczyły ułanów papachy i piki i „ura“ wrzaski.
— Poddaj się!
Szalony pęd do wyścigu w pomieszaniu z nieprzyjacielem. Przejęło Marka nawskroś, jak szydłem, przez obie nogi i zapadła się pod nim Strzałka — od jednej kuli. Urżnęło go coś przez czapkę, przez łeb, aż wszystkie gwiazdy... Leżąc, ocierał sobie ze krwi zalane oczy. Ostatnie, co widział, było to źrebiątko od zabitej „Rzepy“ wachmistrza Kolca, która leżała tuż. Stoi i rży nad matką bezradna, biedna dziecina. Drepce w miejscu pod ulewą kul i nie odchodzi, węszy i rży cienko, żałośnie. Targnęło się w nim serce na ten obraz. Zapłakał. Jeszcze go pchnie w przelocie piką rozpędzony, zapóźniony dragon, potrąci go kopytem, przewali go na drugi bok i zniknie, a za nim wszystko.
Wyszły z wiosną pługi na Jordanowickie pola. Ożyła ziemia z długiego snu od czasów dalekiej martwicy listopadowej. Oto i ona, ocknięta, zaczęła drgać pod stopami ludzi, którzy zimę przebyli w zamęcie odurzenia, w zgiełku kłopotów, walk, radości. Dotąd nieopamiętani, jak pijani, nie poznawali swoich wielkich dni, i siebie samych, i świata, i niczego na świecie. Wszystko było zbyt nowe, za mocne. I ani chwili wytchnienia! Potokiem, potopem zlewały się wydarzenia, przewroty, zjawy nieoczekiwane, nieproszone dary hojnego losu. Jak we śnie... Skręcało się serce w bólu, radości i wnet zamierało. Lada chwila zerwie się czarodziejski sen i wychynie wszystko dawne, przeklęte i na wieki wieków już pożegnane. Zamęt czasów, nawała wisząca odę wschodu i zachodu, codzienne wieści, codzienne groźby czyniły wszystko wątpliwem. Człowiek żył trwogą, myślał jak w gorączce, budował chwiejnie, poomacku, na niepewne. Nie mógł się opamiętać, nie dano mu zebrać woli, skupić myśli. Patrzał na to daleki, potężny świat. Zimno, badawczo, ze spokojem okrucieństwa, z bezwzględnym uśmiechem oczekiwania, jak na widowisku, gdzie idzie gra o?ycie i śmierć istot jakichś udanych, doskonale obojętnych, okazujących pokraczne, pocieszne teatrum nieznanego narodu, który nagle zjawił się na świecie niespodziany, nieproszony. Sam na sam porał się Polak ze swoją wolnością.
Wbrew i naprzekór siostrze entuzjastce brat Kuba dopiero z wiosną zaczął swoją radość. Przez całą zimę chodził chmurny i zatroskany — teraz odżył wraz z ziemią, z którą był zrosły. Wchłaniał dech wiosny, wilgotny zapach rozoranej gleby, ogarniał oczami miłości ciemną zieleń obudzonych ze snu ozimin, witał rozkwitłe na miedzach krzaki tarniny. W cieple słońca odżyło w nim serce zgnębione nowością i nieufne. Tu, w polu, gdy orał pod nowy siew, zapatrzony w siną drgającą w blasku dalekość, zasłuchany w natarczywą skowronkową pieśń, dostrzegł nagle, jak w przypomnieniu dawnego snu, jakby mu zdjęto w tej chwili z oczu bionę ślepoty... Dopieroż opamiętał się zdumiony. Toć inne jest wszystko na ziemi, inne obłoki na modrości nieba, nowy niebywały wiew płynie powietrzem... Wszędzie w obrazie przyrody leży niepojęte znamię uroku, błogosławieństwo, uśmiech ziemi. Aż nabrzmiały łzami oczy zapatrzone w widziadło cudu, wszędzie ona, niewidzialna, jak powietrze wchłaniane w każdym oddechu, żywa i żywiąca — Polska. Zadumał się w sobie brat Kuba i zapamiętał się zeszczętem. Równo i cicho chodziły pługi.
Koło południa dojrzał od strony dworu siostrę. Janka biegła niemal, zdaleka wołała, czyniła bratu jakoweś znaki, powiewała jakimś papierem. Kuba nastroszył się, ścierpł. Serce uderzyło szybciej.
— Nie, nie, nie! — Zaprzeczał i upewniał się jeno dla przekory sobie.
— Bo jakże? Skąd, u Boga? Ale już uwierzył.
— Co? Co? — Nie dosłyszał wołania, więc pytał, choć już wiedział.
— Wilno zdobyte!
Co za smutek! I co za radość... W jednej sekundzie na obie strony rozwarło się serce. Jeszcze boli żal zawodu, a już śmieją się oczy. I to swoje, z pod serca, rodzone. I tamto własne ukochane. Bezmyślne pytanie — cóżbyś ty wolał?
Janka patrzy badawczo.
— Tyś pomyślał...
Ujęła go za ręce z serdecznem wylaniem, kobiecem i siestrzanem — nigdy nie bywało między nimi czułości. Kuba nie mógł wstrzymać łez.
— Ale powiedz, Kuba, choćby z Markiem stało się najgorsze... Choćby — nie daj Boże — śmierć... Powiedz, gdyby nie było kiedyś tysięcy takich jak on — któżby teraz poszedł był na Wilno?
Szli ku domowi w jakiemś łączącem milczeniu. Znali swoje myśli. Zaginiony brat zbliżył ich, zapoznał ich ze sobą nawzajem i tak już było trzeci rok. Stał się on teraz w domu bardziej widomy i obecny, niż ongiś, gdy przebywał stale, obcy, zamknięty w sobie i milczący. Czekali ze spokojną, niczem nieumotywowaną nadzieją. Gorączkowe spodziewanie się, pełne przeczuć i zawodów, zaczęło się dopiero od śmierci ojca.
Dziwnie umierał stary dziedzic. Życie do starości upłynęło mu z dnia na dzień bez wydarzeń i zamiarów, zagrzebane na roli, w spokoju i ciszy, które zamurowały go szczelnie od świata, pogrążyły w zadowoleniu i w prostactwie. Dopiero w ciągu dwóch ostatnich tygodni konania dobył się zeń na jaw świat polotnych myśli, jakby cudzych, zabłysnął w nim i zgasł nikomu w rodzinie nieznany, zakopany skarb. W tych dniach mówił dużo, w pośpiechu, przemagając cierpienie, które go dławiło i dusiło. Skarżył się na swój czas, pusty i okrutny, popowstaniowy skazany na gorzką pokutę, na nicość. Błogosławił wojnę światową. słowami niebywałemi, jak poeta, jak myśliciel malował jej wizję. Wraz ze łzami wylewał swoją radość, że dożył Polski. Płakali razem z nim żona i córka, i syn i stary doktór Niemyski z Zajęczna.
— Byłem niczem aż do śmierci, taki był mój czas dla małych ludzi, nawet dla większych. Iluż zmarniało! Słuchaj ty, Kubo, synu i ty, Janko... Bądźcież godni wielkich czasowi Żyjcie jak ludzie! Kto jeszcze wie, co bądzie w tej Polsce? Wszystko może być. Ale wy zawsze z lepszymi. Któż lepszy? Ten, co dla niej chce najwięcej, nie dla siebie, albo dla swoich. Nie wszyscy Polacy siedzą po dworach, tamci też ludzie — urodzeni dla lepszego lósu. Nie pożałuj, Kubo, twojej ziemi dla tych ciemnych i chciwych. Ty stracisz, zyska ojczyzna. Zamało jeszcze nas Polaków na taki wielki kraj; któż nas obroni i zasłoni? Bądźcież uczciwi nietylko w życiu własnem, ale i z Polską.
Tak mówił na śmiertelnem łożu zapamiętały wróg Rządu Ludowego i reformy rolnej. Przypomniał sobie starego fornala Tomasza Zawiślaka, który jeszcze za ś. p. ojca służył w Jordanowicach i poszedł był na łaskawy chleb, na żebry. Wyznał nie przed księdzem na tajnej spowiedzi, lecz wobec swoich krzywdy, jakie czynił był dziewkom po okolicy, paniczem będąc. Łzami uczcił dzieci własne, potopione, podrzucone, pomarnowane bękarty, zmarniałe w nędzy, lub po kryminałach... Mętnie widziały jego oczy jakowyś lepszy świat, gdzie wszystko inaczej. O tem najchętniej gadał, szeroko, bałamutnie, chwilami wzniośle i pięknie, jakby w proroczem zachwyceniu. Syna Marka błogosławił.
— Gdyby nie wrócił, czcijcie jego pamięć świętą, albowiem on to wsławił nasz nędzny ród. On odkupił moje leniwe niedołęstwo. A gdy wróci do domu, niechże będzie najpierwszy! Daj Boże, niech wraca zdrów i cały, ale może przywlec się o kulach jako nędzarz, ranny na wojnie, kaleka, sponiewierany w okropnościach moskiewskich. Dla niego całe wasze serce... Pamiętaj o nim zawsze, Kubo, jak rodzony ojciec. Nie potrafi on dbać o siebie, ani zechce. Postrzeleniec i narwany, ale w nim jest skarb ukryty. Wszyscy pamiętajcie, żeby jego serce zawzięte, żeby jego tajemne chcenie i zapalczywość nie przepadły na marne, jak bywa po ludziach. Wspomagajcie go zawsze i dbajcie jak o małe dziecko. Kto wie, co z niego wyrośnie? Może... Dużo on może potrafić. Ale pamiętaj, Kubo, starszy synu — on nigdy nie zarobi na siebie.
Umarł stary Świda i spoczywa pod lipą na cmentarzu parafjalnym w Kąkolownicy. Jego ostatnie dnie pełne były jakowychś odkryć i postanowień, jak gdyby dopiero teraz połapał się w sobie, opamiętał i miał rozpocząć nowe, lepsze życie. Jego ostatnie słowa były o zagubionym synu. Ocknął się na chwilę już przy gromnicy, gdy na kolanach odmawiali nad nim litanję za konających swoi i domownicy, i służba. Przytomnie rozejrzał się dookoła po wszystkich. Zapytał:
— Marek nie wrócił?
— Jeszcze... nie — wyjąkała rozszlochana stara żona.
— Jak tylko wróci... budzić mnie zaraz!
Zamknął powieki, usnął, umarł.
Janka dojeżdżała zrzadka do Warszawy po nowiny. Wciąż jeszcze czyniła starania, by zdobyć wieści o bracie. Poznała wielu jego kolegów i chlubiła się tem, że oni właśnie pierwsi stanęli w Wilnie. Chodziła po rozmaitych biurach reemigracyjnych, przesiadywała całymi dniami w ponurych barakach powązkowskich, rozpytywała o brata rzesze powracających nędzarzy, słuchając straszliwych opowiadań z kraju zatracenia. Ze stolicy zazwyczaj przywoziła pełną głowę nieopisanej kaszy, nasłuchawszy się wieści, opowieści, bajd i plotek. Bywała w sejmie, na odczytach i wiecach i zmykała czemprędzej do domu. To, co się działo w Polsce, nie dawało się przeniknąć. Jedni powiadali — Piłsudski i koniec, więcej nie trzeba. Reszta: wszystkoby się ułożyło, gdyby nie on. Zdumiewała ją ponurość miasta i ludzi. Ta jest stolica kraju w epokowym, pierwszym roku wolności?! Spotykała na ulicy oficerów gadających po moskiewsku, spotykała i szwargocących po szwabsku. Gdzie się pokazała, pakowano w nią okropności o kradzieżach, o zdradach, o świństwach. O korupcji i bałaganie we wszystkich urzędach i na wszystkich frontach. Paskarze panoszyli się we chwale, drwiąc z głodu, nędzy i rządu. Dygnitarze państwowi chodzili w dziurawych butach. Gazety szczuły się na wyścigi, produkowały skandaliczne rewelacje. „Myśl Niepodległa“ Niemojewskiego i kazania księdza Skargi-Oraczewskiego i szczytne pantominy Bajtla, filantropa i szklarza. A jutro zamach stanu! Anegdoty o chamach sejmowych, anegdoty o pani Paderewskiej. Zamach stanu odłożony na piątek! Kompanje Milicji Ludowej defilowały przez ulice w najsprawniejszym żołnierskim szyku, śpiewając „Czerwony Sztandar“ jawnie i oficjalnie. — Sędziami wówczas będziemy my.. Wówczas — to znaczyło dziś, jutro. Wszystko wisiało na włosku, było iluzją, krótkim snem. Łagodność pierwszego gabinetu była w najwyższym stopniu podejrzaną. Francuzi wciąż zwlekali z pomocą, gdy na wszystko co było w Polsce czerwonego wystarczyłaby jedna jedyna czarna dywizja. To też tłumy rozkochane we Francji wystawały w dzień i w nocy pod oknem Bristolu, w którym powiewał zbawczy Tricolore, przywieziony przez pełnomocnika jedynego legalnego rządu narodowego In Partibus Fidelium w Paryżu... Wreszcie czerwony gabinet położył się, zmorzony własną łagodnością, bataljony Milicji Ludowej wciąż ze śpiewem „Czerwonego Sztandaru“ na ustach poszły na front bić czerwoną armję. Balkony na Nowym Świecie waliły się pod naporem wygłodzonego entuzjazmu, gdy do stolicy wjeżdżał Ignacy Paderewski. Urywały, się sznurki improwizowanej uprzęży, gdy tłumy obwoziły po Warszawie Wojciecha Korfantego. Ku końcowi stycznia rozpoczęła się wiosna narodu.
A tymczasem w Belwederze...
— Nie. Z tego nic nie będzie!
— Trzeba rządy oddać Francuzom!
— Nic, tylko Amerykanie!
— Niechno przyjedzie Haller!
— Namby tak bolszewików, na jakie trzy miesiące!
— Rozpędzić sejm! Dyktatura Piłsudskiego!
— Nie bójcie się, Dowbór już ciągnie na Warszawę z armją Wielkopolską.
Ludzie inteligentni powtarzali bajdy niestworzone i tem nawzajem żywili się na codzień, jak chlebem powszednim. Niebawem wszyscy przywykli do tej strawy. Uczciwi patrjoci poglądali po sobie ze zdumieniem i codzień szerzej otwierali oczy.
— Wiesz pan, kto został mianowany starostą w Sporyszu?
— Kto?!
— Ten!!
— Ten? Ten?
— Ten sami!
Nazajutrz nowy vice-minister aprowizacji.
— Jakto? Oni?! Niepodobieństwo!!
— Ależ tak!
— Blaga!
— No mówię panu!
— Absurd!!
— U nas? Teraz? Wszystko idzie.
Niedouczone młode błazny, arystokratyczni lalusie z przedzieloną głową uciekali przed wojskiem do nieprzeliczonych zakamarków ministerstwa spraw zagranicznych i szastali się po całej Europie w niewyjaśnionych misjach za parytetowe, marki, w sleepingach. Zatęchli w c. k. służbie hofraci pospołu z żonatymi, „na Polkach“ czynodrałami z Carewokokszajska narządzali w Polsce młode państwo. Wszędzie fachowcy! Niedorznięci przez bolszewików sztabs-kapitanowie domagali się szarż generalskich i pierwszeństwa przed dyletantami i buntownikami z Legjonów. Dekowali się na wygodnych przydziałach tymczasowo, na peredyszkę, póki tam („u nas“) nie zwycięży Denikin, W tych mętnych wodach pono krążyły tu i owdzie istoty ciche, mrówki niewiadome, niedostrzegalne. Brnąc przez błoto, trudziły się zajadłe, warjackie, opętane Polską. Była taka legenda o szlachetnych widmach, gdyż nie znać ich było nigdzie ani słychać i nikt o nich nie mówił. I była chyba prawdą, bo czemże u licha trzymało się jeszcze wszystko i czemu posuwało się z dnia na dzień ku lepszemu przez wszystkie zapory i skandale? Była ich nieprzebrana moc, byli wszędzie, we wszystkich warstwach, we wszystkich dzielnicach, na wszelkich urzędach, na wszelkich frontach, we wszystkich obozach i partjach. Na nich to stała, trzymała się nimi Polska i z mozołem, pod przychylnem okiem opatrzności dźwigała się z trzęsawiska.
Kuba zakopał się i okopał na folwarku przeciwko całemu światu. Nie chciał wiedzieć, co się gdzie dzieje, nie czytał gazet. Gdy Janka wracała ze stolicy i wytrząsała ze siebie to, co w nią tam napchano, nie chciał słuchać i uciekał w pole. Wiedział swoje. Chciał spokojnie upajać się radością i nie dawał, by mu kto do słodyczy czarownego puhara dolewał warszawskiego paskudztwa. W polu nic mu nie mąciło uciechy. Urodzaje były piękne. Zboża pobielały i szumiały pieśnią dostatku. Z ukochaniem patrzał na niwę własnego, polskiego żyta. Nie na rekwizycję dla Niemca, nie jak dawniej dla Moskala na podatki, ale dla siebie zbierze i zwiezie ten dar boży. Dla siebie i dla Polski. Słodko zbierać nawet na niesprawiedliwy kontyngent i oddać co do ziarenka wszystko, co tam przepisano — przecie nie w obce ręce. Gdy się cieszył przychówkiem, kiedy kupował konia, wiedział, że to jego, że zabrać mu tego nie ma prawa nikt — jeden rząd na potrzeby armji na froncie. Było to zaś to samo, co przełożyć z jednej kieszeni do drugiej — obie są własne. Wyśmiewał się z Janki, że chciała wszystko a wszystko zrozumieć, że trapiła się tem i szukała po gazetach i w Warszawie najlepszej polityki dla wyzwolenia ojczyzny.
— Ty jesteś prościuch, ciemny chłop!
Mawiała czasami — cham. O chłopa się Kuba nie obrażał. Chłop to ziemia. Ziemia to Polska. Któż ma nią władać i rządzić? Źle czy dobrze, mniejsza o to, ale inaczej być nie może. Tu niema dwóch zdań! Jak wszyscy samotni myśliciele z głębokiej prowincji, Kuba był kategoryczny. Ułożył sobie w głowie własną Polskę raz na zawsze i to mu wystarczało.
W niczem go nie mogły ponadwyrężać żadne nowiny, rewelacje, agitacje i dyskusje. Miał Naczelnika Państwa, rząd. Sejm i armję Tym dalekim mocom przekazał wszelką władzę, myśl i wszelakie troski. Sobie zostawiał siedemnaście włók jordanowieckiej krainy i niewielki obszar najbliższej okolicy, która pokrywała się niemal z granicami gminy Kąkolownica. Nie każdego było stać na taki światopogląd. Ale Kuba ukończył cztery klasy i rozumował w trybie uproszczonym. Zresztą co innego miał na głowie. Ze śmiercią ojca, który był upartym manjakiem staroświeckiego gospodarstwa, miał ręce rozwiązane i z żelazną energją jął się wielkich reform i meljoracji w swojem państwie. Gospodarkę przeobrażał na czysto zarodowohodowlaną i w dalekiej wizji oglądał wspaniałą krowią rasę polską, której początek dadzą na okolicę jego reproduktory, a na cały kraj niezliczone pokolenia jałówek i byczków, pochodzących ze sławnej jordanowieckiej obory. Wertował dzieła specjalne, odbywał dalekie podróże do Wielkopolski dla zwiedzania znakomitych obór, pracował, marzył, tworzył.
O tej porze Marek dusił się i topił się z upału w ciasnocie i w okropnym zaduchu parowca „Balikpapan“ na wygładzonych jak szkło, białawych, oleistych wodach morza Nan-Hai. Jeszcze wczoraj pogrążony był w ekstazie radości. Nie mógł się opamiętać w tej nowej, jeszcze jednej fazie swojego losu. Rozjątrzony był rozkoszą przeobrażenia. Wszystko, co w sobie miał i czuł, było nieuchwytne. Patrzył w świat nie swojemi myślami, nieoswojone w nim było jeszcze każde włókienko mózgu. W nieprzerwanym uroku upojenia dozwalał, by mąciła się w nim prawda z ułudą. Sam przed sobą stał się urojeniem niepodobnem do sprawdzenia. Wymykał się sobie, igrał swawolnie, jak dziecko z ogniem, ze straszliwem niebezpieczeństwem pomylenia swoich snów z tem, co jest. Co chwila odrywał się od prawdy dnia i godziny, od siebie i miejsca, gdzie jednak mimo wszystko znajdował się z całą pewnością. Pogmatwał się cały. Gdzież tu jaka pewność? Jedno było; radość. Urodziła się ona w chwili, gdy holownik odczepił się, wywlókłszy statek na obszar morza. Kiedy poczuł, że oderwał się od lądu, a okiem zatoczył po nieznanym ogromie wód, odłączyła się od niego cała żywa pamięć o tem, co było — jeszcze przed sekundą było i znikło. Niepodobna do prawdy poczwarność wspomnień, dolegliwy i dręczący aż do obłędu strach, strach przed tem, co było, a co przeminęło już tak dawno, niezmożona nuda jego niesłychanych przejść i przygód i śmiertelne znękanie duszy, i pustka wszelkiej przyszłości — to oddalało się od niego, malało, majaczyło niewyraźnie, nikło i znikło, jak brzeg lądu. A teraz wszystko na nowo. Na okręcie znalazł się odrazu w tłumie ludzi i zjawisk nadzwyczajnych. Wyczekując w porcie, napatrzył się niemało dziwów nieznanego świata, ale ów brudny staroświecki „Balikpapan“ nabrał i stłoczył na swoim pokładzie i w pakownych wnętrzach taki stek osobliwości ras, ubiorów, języków, tyle postaci wręcz nieprawdopodobnych, że Marek wpadł w stan natarczywego podziwu, od którego nie mógł się żadną miarą uwolnić. Tem lepiej, pozna to, czego za żadną cenę nie spotkałby na światowej renomy linjach. Owe białe wspaniałe budowle, które widział w porcie, przerastały niesłychanie możność finansową jego nędzy i żądały wyraźnych dokumentów, gdy on nie posiadał nawet żadnych. Chiński agent zabrał go bez żadnych formalności za niską opłatą, obiecując zawieźć do Singapore — „może nawet“ do Colombo. Przystał, wsiadł, teraz płynął. Był w takim stanie zgnębienia, że nie mógł czekać ani godziny dłużej. Tem lepiej... Ale w swej osobnej własnej kajucie zastał już trzy osoby, jeśli tak nazwać było można dwie stare malajskie baby, wymyślnie poobwiązywane w pstre szmaty, oraz półnagiego młodzieńczego Herkulesa, ich opiekuna. Na najżywsze protesty i żądania, wyrażane zapomocą okrzyków, znaków i szczątków barbarzyńskiej angielszczyzny, chiński kapitan o twarzy trupa, plugawej i zdechłej, zawołał tłumacza starego Araba, który w zdaniach połatanych z kawałków angielskich, niemieckich i nawet rosyjskich tłumaczył mu dobrotliwie, że kajuta jest umówiona na cztery osoby i jeśli pasażer jest z tego niezadowolony, to niech siedzi cicho i niech się strzeże pana kapitana, albowiem gniew jego jest straszliwy. Marek szukał wyrazów na napiętnowanie tej bezczelności, ale nie otworzył jeszcze ust i nie zdążył pisnąć słowa, gdy trup kapitana ostatnim jakby wysiłkiem wycharczał parę zgniłych dźwięków i pasażer osobnej kajuty, nieludzko kopnięty przez „tłumacza“, poleciał ze stromych schodów kapitańskiego pomostu na sam dół, głową w olbrzymią rozkrojoną dynię, którą obsiadła była w kucki liczna rodzina Malajów. Wyrzucony stamtąd przez kilka czarnych pięści, znalazł się w obliczu chudych Hindusów. Posępne jak czarne szkielety głodomory patrzały weń z pod białych turbanów nieodgadnionemi spojrzeniami, jakby z poza grobu, z przed tysiącleci, bez szyderstwa i bez cienia ludzkiej życzliwości. Ich czarne milczące oblicza opętywały go. Ich obraz i ten moment nabierały nagle niepojętego znaczenia. Marek odkrył, że poto się urodził, poto wybuchła wojna światowa, poto on sam przeszedł wszystkie swoje koleje, ażeby spotkać tych fakirów i patrzeć teraz w ich przepaściste oczy. Odkrył, że zna ich oddawna ze snu, który teraz dopiero się przypomniał. Uczuł się w ich władzy. Jak niewolnik, jako ślepe narzędzie będzie im służył w niewiadomych straszliwych sprawach. Dowiedział się, że nigdy nie ujrzy Polski ani domu. Tajna sekta dusicieli! Oto oni, o których zaczytywał się ongiś w tłumaczonej z angielskiego roztrzępionej książce, pachnącej stęchlizną, znalezionej na strychu.
Ci sami, których widma jeszcze raz objawiły mu się w Krakowie, w kinie „Zachęta“, w wieszczych obrazach „Dusiciele z Ghazipur“. Nikt nie ujdzie przed swoim losem. Naokoło w tłumie ani jednej białej twarzy! Wśród zgiełku ani jednego dźwięku ludzkiej mowy! Dusiciele odbierali mu duszę, mącili mu w myślach, a gdy chciał wydostać się z pomiędzy nich, przygważdżali go do miejsca okrutnemi oczami. Nagle roześmiał się. Czar zgasł. Znienacka wszystko stało się nadzwyczaj śmieszne. Śmiał się ze swej przygody z kapitanem, z czarnych fakirów, ze swego przywidzenia. I okręt, ze wszystkiem, co na nim było, i morze, i on sam było to jedno wielkie widowisko, ciekawe i zabawne, ale do niczego nie obowiązujące. Wszystko jedno, co z tego miało wyniknąć, nawet lepiej nic naprzód nie wiedzieć, ciekawiej będzie patrzeć i czekać. Odeszła niedawna gorączka powrotu. Polska i Jordanowice stały się samą tylko przeszłością. Należały do dawnego świata, gdzie była wojna, niewola, Rosja, rewolucja, bolszewicy. Sybir, Mongolja, Mandżurja... Nareszcie oderwał się od tego na zawsze. Tem samem odciął się od Polski, która była wszak jeszcze dawniej. Przecie, że tak?... Jeszcze wątpił, rozmyślał. Jakże pragnął poradzić się kogoś, coś w sobie sprawdzić. Rozglądał się. Ani jednej białej twarzy! To już całkiem nie było śmieszne. I znowu pociecha, ulga — wszystko to sen. Nie może być na świecie tak strasznie załadowanego i natłoczonego okrętu. Żaden parowiec na świecie nie może nosić nazwy „Balikpapan“ — jest to słowo nieistniejące lub zmyślone, wyraźnie na kpiny właśnie. Takie rzeczy śnią się każdemu. A teraz, gdzież i kiedy jest on, który śni? Z dręczącego dociekania wyrywa go ekstaza zachwytu. Anamicka dziewczyna! Oparta o wzorzyste toboły, w cieniu brezentu rozwieszonego nad pokładem, spoczywa w bezwładzie, jak widziadło sennej królewny prześladowanej przez los w zaczarowanej bajce. Plugawy ścisk tłuszczy, ordynarne, cuchnące nędzą, bezwstydnie porozwalane golasy z niewiadomych krain, z tysiąca wysp, obszarpani marynarze o gębach zbójów i podleców, brud i gnój, wrzask i smród osaczyły ją dookoła. Łatwo się było domyśleć, że uczyniono tak poprostu dla artystycznego przeciwieństwa, ażeby jej piękność stała się jeszcze cudniejszą. Zaledwie dostrzegalnym półuśmiechem ciemnoczerwonych ust i spojrzeniem oczu, przywartych czarnym cieniem rzęs, szukała czegoś wiadomego sobie jednej w migotliwej dalekości za bezbrzeżnemi wodami, płonącemi w ogniu słońca. Tam jej ojczyzna, tam jej ród. Na jakiejś wyspie morza, w otchłannych głębinach nieznanego lądu, gościniec krętej, leniwej rzeki w zielonym cieniu, pod sklepieniem rozszalałych drzew wiedzie do zatajonego ostępu, do samego serca puszczy. Tam spiętrzone, rzeźbione pałace i świątynie grają zlotem i tysiącem barw w modrej głębinie nieba, u stóp zastygłej w śniegach krainy gór, na brzegach świętego jeziora. Tonie w kwiatach, mieni się w oczach utajona stolica. Nie postała tam noga przybysza obcej rasy, panującej na morzach. Jeszcze trwa nieskalany odwieczny czar wolnego plemienia. Jeszcze pradawni bogowie władają duszą ludu, rozsianego wśród morza zieleni w tysiącach plecionych chat.
Jeszcze bóg żyjący, król i jego boski ród odbierają należną cześć, jako i jego przodkowie ojcowie bogów, których duchy, zaklęte w szczyty gór, w cudowne źródła, w święte węże, strzegą kraju i ludu. Ale napróżno modlą się kapłani w mrokach najtajniejszej świątyni u stóp bóstwa bóstw, w którego odsłonięte oblicze od wieków nie śmiał spojrzeć nikt. Jeden jedyny stuletni kapłan mocą i oczami ducha, wiedzą ukrytą ściga po niezmiernym świecie królewnę porwaną i zagubioną. Strasznemi zaklęciami zwalcza jej wrogów, wyzwala ją i prowadzi zpowrotem. Dziewczyna poglądała sennie w dal, oplotła rękami nagie kolana. Na zdartym, wypłowiałym kobierczyku jej stopy spoczywały jak skarby klejnotów. Wytoczone z ciemnego bursztynu, spięte w kostce mosiężnemi klamrami, mocne, zwięzłe, wyraziste, wymarzone w kształcie, stworzone dla uwielbienia — stopy królewny, przed któremi bije czołem tłum wasali. Prześwietną, niepodobną do prawdy była ona jedna jedyna ponad wszystkiem, co tu roiło się nędzne i niegodne. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Marek ślubował sobie... Nagle porwał go tłum. Czarne golasy, obszarpańcy, wytatuowani majtkowie, stare baby, nagie dzieci, kłęby różnokolorowych szmat i bronzowych spoconych ciał — wszystko pchało się ku przodowi okrętu, obalając patrzących ku Mekce, rozmodlonych Arabów, depcąc i potrącając rozłożone na pokładzie biwaki rodzinne, przewalając się przez barykady pak i worków. Cóż to jest? Wypchnięty naprzód przez tłum, znalazł się wobec niepojętego widowiska, w które zapatrzone były w milczeniu setki roznamiętnionych oczu. Przewalało się coś błyskawicznie po deskach pokładu, wiło się, zwierało i rozciągało, mieniło się w oczach. Nie dawało się dostrzec i poznać. Było jakieś opętujące, ohydne i straszne. Gdy zatoczyło mu się pod same nogi, wrzasnął cienkim, kobiecym głosem i ścierpł, nie mając gdzie uciec. Zahuczał śmiech. Szydziło zeń sto dzikich, poczwarnych, nieopisanych twarzy. Znowu sen. Z niezmiernym wysiłkiem, przedzierając się przez omamienie, szukał sposobu i jakiegoś chwytu, żeby się obudzić. Ale sen był mocniejszy. Poplątana, latająca wstęga, mieniąca się zielonobiałym odblaskiem, zesztywniała i odpadła. Z jej drgających skrętów ujawniło się małe zwierzątko, które snać tam było i pełzło teraz po deskach, znacząc za sobą ślad krwi. Wśród wrzasków i kłótni rozdawano sobie i wydzierano jakoweś monety, jakieś papierki. Rządził tem siwobrody Malajczyk, z trzema czerwonemi rysami na czole Błyskawicznie zliczył miedziane monety, wsypał je do kieski, porwał drgającego węża i smyrgnął go w wodę ponad głowami widzów. Z koszyka wydobył nowego, a z klatki bambusowej wyciągnął za łepek następnego ichneumona. Marek przedostał się przez tłum i stanął u dziobu statku w ogniu pełnego słońca. W ciężkiem zamroczeniu patrzał w nieskończoność gładkiej wody. Szukał siebie. Nie mógł się wydobyć z ciżby natrętnych obrazów, które mąciły mu w pamięci. Chwytał się wspomnienia jakiegoś człowieka, jakiegoś dawnego momentu i to wciągało go jeszcze gorzej w odmęt pomroki. W głowie łomotało boleśnie, ściskał skronie, ocierał oczy z potu, który ciekł mu z czoła. Oglądał z podziwem swoje czarne ręce, obmacywał nędzne złachane odzienie, zapatrzył się na buty, z których wyłaziły palce. Szeptał:
— Nie, to nie jestem ja... Ja zostałem gdzieś po drodze.
W niepewności mijały dnie. W parne duszące noce okręt szedł przez płonące wody pod czarnem niebem, z którego tryskały jarzącemi blaskami srebrne roje gwiazd. Tu były one bliższe, wspanialsze. Prześwietne gwiazdozbiory tajemnemi znakami pisały w odmętach przestrzeni myśl wszechświata. Nocami Marek unosił się ku niebu i nie czuł siebie. Wróciła ekstaza dzieciństwa, dusza odrywała się od ziemi, szła w bezmiar za wstęgą szaty bogini Uranji, za srebrnolitą drogą mleczną. Codnia z pod wody wychylało się bezlitosne słońce. Jak udręczenie przewlekłej męki konania, mijał dzień koszmar. Nigdzie schronienia przed pożarem upału, ani chwili wytchnienia przed dziką ciżbą. Maszyny szły bez przerwy, miarowo, spokojnie, udając pracę, łudząc ludzi, że podróż jednak posuwa się, że kędyś zmierza. A naokół nic się nie działo, żadnej zmiany. Wiecznie ta sama, jednakowa, stojąca w miejscu pustynia wód i wrośnięty w nią okręt pod palącem słońcem, pod stropem gwiazd, w nieznośnym blasku, w zielonkawym fosforyzującym zmierzchu. Porywała zgroza, gdyż tak miało zostać na zawsze. Na ten wyrok Marka chwytał szał. Ciskał się, wrzeszczał, pchał się do burty, w mętnem poczuciu, że tam w lśniącej wodzie nareszcie coś się skończy, coś się odmieni. Otaczały go szydzące czarne pyski. Wylewano nań kubły słonej wody Porywali go majtkowie i wlekli przez tłum, zrzucali go ze schodów i kopnięciem wtrącali do ciemnej komórki, pełnej gęstej duszności. Tam leżał na lepkiej podłodze i odpoczywał w kamiennem odrętwieniu. Łaziło po nim robactwo, odruchowo zgarniał z twarzy jakieś długonogie łaskotliwe pająki, opędzał się szczurom, szastającym się wszędzie. W ciemnościach urodził się szept. Był wyraźny i bliski. Chwilami wzmagał się do podobieństwa głosu człowieczego, o wyrazie niezmiernego znękania, jakby z pustej, przeżartej piersi. Głos konającego, zdyszany, śpieszący wypowiedzieć coś ważnego, do ostatka, póki się tylko da... Marek zastanawiał się, w jakim też języku mówią ciemności. Jednak rozumiał każde słowo.
— Trzeci, ostatni atak febry, już mi wszystko jedno... Zbrodniarze, oszuści... Balikpapan zupełnie nie idzie do Indyj, płyniemy na wschód... I ty również, biały bracie... Dwóch nas tylko na świacie. Dobrze, że tu jesteś w mojej ostatniej godzinie... Strzeż się przeklętego słońca, bo oszalejesz na zawsze... Nikogo nie zostawiam na świacie. A ty, czy rozumiesz, co mówi chrześcijanin, człowiek białej rasy? Widziałem cię, gdy cię tu wpychali. Pocóżeś siadał na bandycki statek? Ja nie miałem rady, musiałem uchodzić od wrogów. Tu mnie nikt nie doścignie. Tylko febra...
Urywana, pogmatwana ciągnęła się opowieść o krzywdach i zbrodniach, o Szanghaju, o Filipinach, o morzach, o wyspach. Marek słuchał tego, jak własnego przywidzenia. Było mu obojętne, czy tu kto naprawdę jest, czy nie. Usnął. Zbudziło go natarczywe czyjeś potrącanie.
— Spałeś? Tyś spał i nie słuchałeś i nic o mnie nie wiesz? Zaraz zdechnę... — Głos rwał się i załamywał w paroksyzmie. Spadał do szeptu, milkł, jąkał się, przechodził w skowytanie, gasł...
— Masz, masz... Schowaj dobrze... nie oglądaj aż na lądzie... strzeż się... Nie oglądaj, bo ci zabiorą, a ciebie samego nocą przez burtę do wody...
Czyjeś latające ręce, mokre i rozpalone, wpychały mu coś; było to coś jakby śliska, mała, podłużna deszczułeczka. Nie zdziwił się i temu. Wziął niewiadomą rzecz od niewiadomego człowieka. Zapchał to do kieszeni. Usnął.
Sny jego wlokły się leniwie, nudząco. Nie przerywały się ani na chwilę, żadną miarą nie mógł się zakończyć sabat pokracznych widziadeł. Stoi wbity w tłum na olbrzymim wiecu, wsłuchany w gromowy głos mówcy. Udaje, że go tu niema. Boi się i igra ze śmiercią. Nikt go tu nie zna. Ale mówca zaczyna wpatrywać się weń przenikliwie. Mowa przerywa się. Straszny człowiek, stojący na czerwonej trybunie, wskazuje nań palcem. Marek kuli się i skręca. Palec olbrzymieje, rozciąga się i jak długa żelazna żerdź dotyka jego czoła. Tajemna rozmowa z Ignackiem, w ukryciu, pod murem cmentarnym. Mały, śpiesząc się i oglądając na wszystkie strony, opowiadał mu swoje dzieje od samej śmierci. Porywające i poczwarnie trudne do pojęcia były nowiny z za grobu. Napróżno było pytać, ledwie można było nadążyć i chwytać wyrazy. Marek słuchał w osłupieniu, zamroczony, gubiąc się wciąż. Wreszcie mały rzucił mu się na szyję, uściskał go i wnet zaczął drapać się na mur. Marek podsadzał go gorliwie tak samo, jak wówczas, gdy uciekali ongiś spłoszeni z ogrodu browaru „braci Frick“, ale tym razem sam nie pospieszył za nim. Ujrzał jeszcze zaczepione o dachówkę muru małe ręce o kościanych palcach... Ignacek zeskoczył na tamtą stronę. Marek oparł się plecami o mur w ciężkiej, gnębiącej zadumie. Zamiast lasku podmiejskiego t. zw. „Choinek“ miał przed oczami wodę, a za nią prawdziwą wieś tropikalną z palmami, ze śpiczastemi, plecionemi szałasami, z gromadami nagich czarnych ludzi, przepasanych kolorowemi szmatkami. Parę zadartych dziobastych łodzi podpłynęło pod sam mur. Patrzą nań ku górze wrzeszczące czarne ludy. W jednej z łodzi stoi biały, Anglik w hełmie korkowym i błyska na słońcu monoklem.
— Jak się masz, Botwid! Co tu robisz?
Botwid kiwa nań przyjaźnie, wnet wraz z łodzią unosi się wysoko w powietrze i długo wyprawia tam niesłychane ewolucje akrobatyczne. Marek patrzy z zachwytem. A teraz wiozą go w zamkniętym samochodzie, pełnym aptecznego zapachu. Mijają dziwaczne ulice, pełne bogatych sklepów, nędznych lepianek, szałasów, wspaniałych gmachów. Patrzy chciwie, ale wnet się cofa. Ciżba czarnych ludzi na ulicach pogrąża go w znękaniu. Tuż obojętna postać człowieka w białym długim fartuchu. Ma twarz czerwoną i spoconą, zakasane rękawy. Co za radość — to biały człowiek, przyjaciel! Patrzy nań, chce śię doń uśmiechnąć i nie może. Wtem straszne podejrzenie — to rzeźnik! Zbiera wszystkie siły i całą chytrość — uciekać! Ale leży wyciągnięty na czemś sprężystem i nie ma władzy ani w rękach, ani w nogach.
Ostatnim snem był biały pokój z otwartemi oknami i ogród, pełen chwiejących się na wietrze drzew. Między oknami wisi czarny krzyż, a pod krzyżem siedzi szarytka w białym skrzydlatym czepcu i czyta gazety. Marek czeka, co z tego wyniknie dalej. Na stoliczku obok łóżka leży pęczek bananów. Ostrożnie, cichaczem sięga drżącą ręką. Zapomina o wszystkiem. Jeść! Siostra widzi to i patrzy z poza gazety z życzliwym uśmiechem. To go wzrusza do łez.
— No, to już dobrze. Nareszcie się pan ocknął.
Marek rozumie każde słowo, więc zaczyna szeptać coś po polsku.
— Parlez vous français? Anglais? Hollandais?
— Oui, oui...
— Gdzież jestem? Colombo?
— Ach, pan tam miał być? Nie — to całkiem gdzie indziej, stamtąd jeszcze bardzo daleko.
— A tutaj?
— To Mangkassar, szpital francuski.
— Więc w Indochinach, to dobrze, bo mi po drodze.
— Oj, i nie w Indochinach... Pan do Europy?
— Do Polski.
— To niebardzo po drodze... A więc pan Polak! Właśnie w dzisiejszej gazecie holenderskiej jest coś o pańskim kraju. Zaraz panu przetłumaczę. Pocóż wy tak dręczycie biednych żydów? Znowu straszne pogromy i rzezie. Pan zna te miasta — Ploskirew — Berditschev?
Sam dyrektor szpitala zainteresował się Polakiem. Oznajmił mu, że policja podjęła go nieprzytomnego w porcie. Że dokumenty jego przepadły, ale na szczęście pieniądze są w całości, wedle rachunku siedemnaście tysięcy trzysta dolarów amerykańskich.
— To panu wystarczy na zupełne przyjście do zdrowia i na wygodny powrót.
Odpowiedział, że na okręcie miał przy sobie tylko dwa yeny, więc skądże... Znów zaczął wątpić sam o sobie. W swoim czasie przybyła policja. Zapisano go jako polskiego oficera, wracającego z Rosji, z niewoli. Tak zeznał, gdyż i tak być mogło. Nadano kosztowną depeszę na drugi koniec świata. Zezwolił na ten wydatek, ulegając siostrze, która nie rozumiała, że żaden kabel nie połączy go ze sprawami ze starego snu. Potem pokazano mu na mapie, gdzie się ostatecznie znajduje. Jeszcze niebardzo w to wierzył, za wiele nadzwyczajności skupiło się na jego osobie — było to mocno podejrzane. Stopniowo powracał do sił. Wynoszono go do ogrodu na trzcinowym leżaku. Czytywał stare z przed miesiąca francuskie gazety, bawił się z małpką Rikki, słuchał zapewnień zielonej papugi, która jeszcze teraz twierdziła uparcie: — On les aura! On les aura! — Patrzał na dalekie góry, słuchał fantastycznych opowiadań byłego wilka morskiego, starego manjaka, kapitana van Kampena o dawnej chwale wysp, o wojnach z Malajami, o tajnych pokładach złota w wiadomych mu miejscach na nikomu nie znanych wysepkach. Nieuleczalnie chory starzec snuł olbrzymie zamiary zdobywcze i handlowe, i pewnego dnia, po pompatycznym wstępie uroczyście i wspaniałomyślnie darował Polsce — która ma tak mało kolonij — odkryty przez siebie archipelag z nazwą coś w rodzaju Kjambi. Marek dziękował z powagą. Misjonarz ojciec Remy, któremu zabroniono mówić, porozumiewał się z nim uroczym uśmiechem konającego. Marek pokochał tę twarz z za świata. Jej smutny uśmiech, pogodzony ze śmiercią, wciągał go w marzenie o sprawach odwiecznie ukrytych, najważniejszych. Rozważał swoje nieznane życie dalsze. Wszak pomimo wszystko nie rozpoczął jeszcze nic naprawdę. Jego dzieje składały się z samych niespodzianek, trafów i przypadków, fatalnych lub szczęśliwych. Przywykł, że coś nim ciska po świecie, że coś nim rządzi, jak despota a zarazem warjat. Nie mógł doszukać się w tem logiki, ani świadomej czyjejś woli. Wierzył jednak, że ksiądz Remy, gdyby wiedział o nim wszystko, wyjaśniłby mu to, co już było, i dałby dobrą radę na nieznaną przyszłość. A gdy wypełni się jego życie aż do końca, chciałby umierać w takim samym jak on spokoju i pogodzie. Czyż nie na tem właśnie polega najwyższe dostojeństwo człowieka? Trzeba umieć rządzić sobą, wyraźnie wiedzieć, czego się chce od siebie i dla siebie. Dopiero można u schyłku ogarnąć wszystko, co było i powiedzieć sobie: dosyć, już czas. Marek bał się jutra. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Niczego mu się nie chciało. Nie czuł pod sobą ziemi. Ale przemijała ciężka niemoc wyczerpania, przełamała się zła dla białego człowieka choroba podrównikowa. W udręczeniach gorączki przepadły wizje dawnego, ustały dreszcze strachu przed tem, co było. Przed wieczorem, gdy piekielne słońce zaszło za góry i od morza pociągał rzeźwiejszy powiew, ksiądz Remy podniósł ku niemu swe wielkie oczy. Spoglądały one jak z nicości ze szczątków ludzkiej twarzy. Wyszeptał
— Wolałbym umierać w Bauce między swoimi. Bóg nikomu nie każe opuszczać ojczyzny — czyż nie ma każdy u siebie możności pracy i ofiary? Uciekaj stąd. Ratuj swoją duszę. Wracaj do Polski!...
Były to pierwsze i ostatnie słowa, które przemówił do niego. Umarł tej nocy. Tej nocy przyśniło się Markowi cudowne, rześkie tchnienie mrozu i zimne lśnienie gwiazd i chrzęst śniegu pod nogami. Oszronione gałęzie zwieszały się nad niskim dachem. Z małych okienek smugi światła padały na śnieg. Ocknął się we łzach, wzruszony jak dziecko, któremu matka darowała karę, przebaczyła winę. A za oknem łopocą na wietrze drewnianym, martwym klekotem sztywne liście eukaliptusów. Ich cierpki zapach budził w nim niewysłowiony wstręt. W tym egzotycznym wyziewie prześladuje go świat potężny i wspaniały, obcy i zabójczy. Obmierzły...
Marek od stacji dojechał o zmroku. Zostawił za bramą chłopskie saneczki i, chrzęszcząc po śniegu, szedł ku domowi. Nieruchomo i odświętnie stoją brzozy, do ziemi spuszczając białe welony, ciężkie od okiści. Zadygotało serce — światło w oknach... Wtem głos znajomy, niezapomniany, ozwie się z powitaniem. Pierwsze łzy na progu rodzinnego domu. Pies wciąż szczeka, ale już macha ogonem. Podchodzi ostrożnie z niedowierzaniem, z nastawionemi uszami — węszy... Marek kładzie mu rękę na głowie.
— Chochoł, toś ty wrócił z wojny? Trafiłeś do domu? I ja też.
Przywarł do tego domu, wszczepił się weń całą istotą i trwał bez żadnej troski, bez żadnej myśli. Przygarnęła go urocza prostota. Jej cisza, codzienny tryb, pełen przesłodkiej serdecznej nudy, zwyczajność i niemal chłopska przyziemność domowych spraw, prac i rozmów, niezbita pewność, że jutro, pojutrze jest zgóry zapewnione i wiadome — wszystko to wchłaniał pożądliwie, zgłodniały spokoju, zdręczony epopeją swoich przygód, które teraz zdaleka wydawały się mu jakieś sztuczne, zmyślone i nadwyiaz przesadzone w swojej niezbitej jednak prawdzie. Wspomnienia odpędzał, nagabywany odpowiadał półgębkiem, pomijając zawsze to, co było naprawdę ciekawe i niesłychane. Potrosze bał się sam zbliżyć do tego i odświeżyć w sobie pewność, że to naprawdę było, potrosze obawiał się, że gdy opowie jedno, drugie — nikt mu nie uwierzy, nawet ci najbliżsi. Raz jedyny porwała go żądza wyjawienia całej prawdy. Był to paroksyzm przemocy jakiegoś natchnienia. Wpadł w nieposkromione gadulstwo. Perorował, unosił się, rzucał obrazy, wypychał na scenę odmęt ludzi, spowiadał się ze swoich chwil najokropniejszych. Trwało to parę godzin. Gdy matka, nie mogąc się już opamiętać, wybuchła płaczem i rzuciła się nań, by go bronić przed tem, co było, urwał i przestał. Był niezmiernie zawstydzony.
Nurtowało w nim przykre podejrzenie, że pomimowoli zapędził się w natchnieniu i niejedno dołgał — poprostu dla wykończenia prawdy wydarzeń, która zazwyczaj bywa dziwnie niezgrabną w gołych faktach swoich i zupełnie nie zważa na to, jak w istocie być powinno. Zresztą zapewne i to było przywidzeniem. Jego stosunek do przeszłości był neurasteniczny. Niecierpiał tamtych trzech swoich lat. Chciał gruntownie zapomnieć i oderwać się od dawnego siebie, ażeby się nareszcie zaczęło coś nowego. Wbrew nadziejom nie zapowiadało się nic podobnego. Powrót do domu, Polska nie sprawiły w nim przewrotu. Widma i strachy przeszłości zostały poza nim, nie dolegały, nie budziły go po nocach poczwarnem, drączącem wątpieniem o sobie, o tem, co jest, co było, a czego nie było zupełnie. Widział, że cokolwiek kiedyś było — teraz przebywa we własnej osobie w domu rodzicielskim, w tych samych, niezaprzeczonych, pradawnych Jordanowicach. I w tem już była naprawa i pociecha. Zagrzebał się tedy w domu i czekał na lepsze czasy. Nadejdzie jakiś dzień i godzina, zapewne z wiosną, gdy ocknie się w nim wola i chęć, a przyszłe życie uśmiechnie się zdaleka przez mgłę i kurzawę nieznanych wydarzeń. Nic nie robił, wypoczywał. Najlepiej mu było u siebie w oficynce, w bielonej izbie, ozdobionej łowickiemi szmatkami i oleodrukami, które pamiętał od maleńkiego dziecka. Całemi dniami przesiadywał w fotelu pod oknem i czytał zawzięcie jedną po drugiej powieści Kaczkowskiego z bibljoteki domowej, pełnej starzyzny. Potem przewalił cały rocznik „Bibljoteki Warszawskiej“ z przed powstania. I jeszcze coś w podobnym rodzaju. W izbie było szaro od dymu z papierosów. Od pieca buchało gorąco, odzywał się miły świerszczyk. Za oknem w sadzie jabłonki rozpościerały nagie gałęzie, poznaczone śniegiem. Cisza. Nic się nie dzieje. Wszystko czeka sennie i cierpliwie. Stary, tandetny zegar wiszący na ścianie tykotał zająkliwie; — Masz czas! Masz czas! — Marek pogrążał się w słodkiej nicości. Stare książki pozwalały mu z całą dobrocią czytać między wierszami własne myśli. Snuły się nienatarczywe i ciche ale nie ustawały nigdy. Gromadziły się i zbierały jak rosnące wody, usiłując przelać się przez tamę nie znanego dnia, by poznać przyszłość, która czeka i bę dzie. Na teraz nie miał żadnych zamiarów, nie ukła dał życia. Jeszcze nic o sobie nie wiedział. Marzył zawrotnie, niepoczytalnie. Było to mimowolne, ot tak na niby i do niczego oczywiście niepodobne. Ale już inaczej jak za czasów dziecinnych, kiedy to samopas, lub z małym Ignackiem... Nie snuł rojeń o niemożliwej wielkości, o swoich losach górnych, o sławie.
Nie odkrywał nowych gwiazd, nie sprawiał przewrotów wiekopomnemi wynalazkami, nie pisał szczytnych poematów, które prowadziły naród ku wyzwoleniu. To były dzieciństwa. Teraz szukał siebie. Tworzył fikcyjne życiorysy własne w niezliczonych odmianach, przymierzał siebie do ludzi znajomych, nieznajomych i zmyślonych. Ale nigdy nie mógł odnaleźć siebie w tym chaosie usiłowań i przypadków szczęśliwych lub fatalnych, w powodzi wpływów namiętności, błędów, prac, powołań, zamiarów, walk, zwycięstw, klęsk, uporów i wyrzeczeń, cnót i szalbierstw — które nazywają się życiem człowieka. Tkwiła w nim jakowaś nieudana osobliwość, z którą nie miał się gdzie podziać na świecie. Wyższość? Niższość? Chyba nic podobnego. Poprostu był niezdolny do naśladowania innych, czyli niestety wszystkich. Żądza i ciekawość życia rozpierały go potężnie, nurtując w tajemnem, ciemnem wnętrzu, ale nie dobywały się na jaw w świadomości; raził je pospolity dzień ludzkiego bytowania, w którem wszystko, czegoby się tylko zapragnęło, było wręcz niemożliwe lub niezmiernie trudne. Już on pięknie dziękuje za rozkosze miłości, za rozgłos wielkiej karjery, za dostojeństwo tak zwanego uczciwego życia, za spokój wypełnionych obowiązków, za błogosławieństwo wzorowego pożycia rodzinnego i tak dalej. Ażeby wkońcu, po nieodzownie najdłuższem życiu wymówiono i nad nim w nagrodę sakramentalne: — Jako obywatel i jako człowiek... — No — nie. Odrzucał bezwzględnie wizerunki poczciwego żywota. Otrząsał się ze wstrętu na samą myśl, że pomimo wszystko i jemu zagraża podobna chluba i aż taka nuda. W chwilach zwątpienia mówił sobie — jestem wykolejony i to miało być jego obroną. Uspokajał go zegar ze złoconą ręką: — Masz czas! Masz czas! — Ale śniegi oddawna znikły doszczętu, przechodziły ciepłe, mocne wiatry, Kuba narządzał pługi, Janka już przyjechała z uniwersytetu na święta... Czyż miał dalej siedzieć w zamknięciu? Któż to go skazał na czytanie aż do końca „Historji Konsulatu i Cesarstwa“ pana Thiersa, oficjalnej, nudnej elukubracji w straszliwym polskim przekładzie i w jedenastu olbrzymich tomach? Coś się w nim buntowało. Najgorzej, że nikt nad nim nie czuwał, nikt mu niczego nie radził, ani nie odradzał, ogromny świat stał przed nim otworem, spokojny i obojętny. Chwilami coś w sobie wyśmiewał zjadliwie.
Jest się też z czem nosić? Wypadało bowiem na to, że czeka na przybycie jakowejś uroczystej delegacji, która go zaprosi uniżenie na gody życia. Jest człowiekiem wyjątkowym, męczennikiem i bohaterem. W tak młodym wieku dźwiga na sobie wiekopomne zasługi. Jest pełen myśli, które nie zdarzały się jeszcze nikomu. Niesie w sobie bogactwo nieopisane. Wielka osobliwość epoki, Marek Świda. Jedyny na całą Polskę, który własną osobą bawił na wyspie Celebes.
Janka przywiozła z Warszawy odmęt alarmujących wiadomości. Stan jest groźny! Żadnej myśli przewodniej. Przyzwoici ludzie toną wśród kołtunerji i paskarstwa, które rządzą wszystkiem. Co za brudy! Intrygi! Skandale! Wszystko zdemoralizowane do gruntu, nawet młodzież. Wszystko co lepsze na froncie, ale front sobie, kraj sobie. Czy w Warszawie domyśla się ktokolwiek, że Polska prowadzi ciężką wojnę z potężnym wrogiem? Teatry, bale, kabarety, orgje. Co tam orgje... Gorzej, że ludzie powołani, posłowie, dyplomaci, kierownicy... Westchnął Kuba; — Ach, ty warszawska katarynko!
Janka zamknęła się z bratem na tajemną rozmowę. Oznajmiła mu o sprawach poufnych i ukrytych. Zdradziła przed nim niedozwolone sekrety jedynie dlatego, że po pierwsze jest on z Pierwszej Brygady, a następnie, on musi, musi koniecznie i to niezwłocznie (zaraz po świętach) jechać do Warszawy i „stanąć do roboty“. Póki czas, trzeba ratować Polskę, reszty dowie się na miejscu. Marek niczego nie obiecywał, ale już postanowił sobie ruszyć z Jordanowie. Nie zamierzał stawać do żadnej roboty. W Warszawie może trochę posiedzieć, owszem, a potem — w świat.
Świat był jeno pojęciem i marzeniem. Było to nieuchwytne, niby nigdzie. To było „tam“. Kraina odwiecznej tąsknoty! Tam, gdzie rozpęknie skorupa duszy i z tajemnego ziarna wystrzeli kwiat życia. Wszystkie myśli, wizje, pożądania tam się wypełnią. Bo niedość się urodzić — trzeba ożyć. Niedość jest żyć — trzeba wiedzieć, poco. Co i kto to sprawi? Niewiadomo. Stać się to może dopiero „gdzieś“ — we świecie. Daleko? Blisko? Jeżeli tam nie trafi, rozminie się sam ze sobą. Cóż począć? Opętało go przywidzenie i uparło się. To była jego wiara.
W Paryżu bawił tylko kilka dni w przejeździć. Był skołatany, mało przytomny i śmiertelnie stęskniony za krajem. Pobieżnie, w roztargnieniu chodził po mieście, ale w obliczu ulic, gmachów, tłumu, wszędzie i nigdzie postrzegał coś uroczego. Owiało go tchnienie czaru. Było to jak gdyby zapamiętane, już kiedyś widziane, jak wyśnione. Poznał to jakoś niewiadomo po czem i jak. Zdawało mu się, że ów urok nosił od małego dziecka w przeczuciu i w pragnieniu. Ktoś go natchnął, zaklął. Ktoś mu wywróżył dziwne miasto, Nie przygnębiło go ono wspaniałością i ogromem, nie odtrącało obcością. Nieopisany był jego wdzięk. Co chwila, co krok wykwitał skądś i witał Marka nieodgadniony uśmiech porozumienia. Skądże mu to było znajome? Bez przyczyny i powodu ogarniało go wzruszenie. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów czuł się dobrze. Coś go wabiło nieśmiałym szeptem, ledwo dosłyszalnie, serdecznie. Kryło się tu coś rodzonego i najbliższego jego istocie. Znikało, pojawiało się w świadomości na jedno mgnienie oka, zwodziło, łudziło i, nie dając się uchwycić, ginęło. Przemykało chyłkiem poza dostrzeżeniem, swawolne, zwinne, igrało gdzieś jakby poza nim, jakby w najwnętrzniejszej jego głębinie. Było powiewne, zmiennokształtne, jak obłok na modrem niebie. Dręczyło rozkoszą, wciąż zrywaną, wciąż wznawianą pieszczotą. Odgadywał, że to właśnie radość powrotu drgała w nim na progu ziemi ojczystej. Ale gdy przybył do domu, gdy zaczął myśleć i rozważać, czytając w oficynce stare szpargały, spostrzegł, że w tamtych dniach paryskich przeszły przez jego duszę momenty najbardziej własne, jedyne. Ścigał je wspomnieniem i uroił sobie, że tam już prawie wiedział o sobie to, za czem napróżno gonił teraz. Napróżno się rozglądał po Polsce. W marzeniu uparcie powracał ku dziwnym chwilom paryskim, pożądał ich, tęsknił i wkońcu uwierzył, zaufał im niezbicie.
Niezbicie — dla wielu przyczyn i jasnych i nieznanych. Wreszcie i ona, przecież ona miała tam być!
Ona pogrążała się w zapomnieniu i nie istniała całemi tygodniami. Znienacka, bez powodu wynurzała się i rozjaśniała mu świat, jak wspaniałe słońce. Bez niej błąkał się poomacku, z nią wszystko wiedział. Osobliwa postać z okrętu „Cambodja“, nie przyznająca się do żadnej narodowości, obywatelka kuli ziemskiej, miss Helga Mc. Farlane. Wsiadła w Colombo i dziwnie wnet się zbliżyli, bez żadnych wstępów, namysłów i konwenansów, poprostu jakby się byli kiedyś zgubili i odnaleźli się wreszcie po długich marzeniach i tęsknotach. Wyjaśniło się niebawem, że oboje nawzajem się poznali po czemś szczególnem, jak gdyby ich własnem. Niepodobna było tego umotywować, jak wielu spraw, które się stają między ludźmi. Z chwilą, gdy ją zobaczył, porwał się, jak z letargu. Wydarł się z grząskich lat swoich przygód, tułactwa i nędzy i wyskoczył z przeszłości na brzeg nowego życia. Ona była pierwszem, co ujrzał żywemi oczami. Wsparta o parapet, przesyłała pozdrowienia znajomym, którzy ją odprowadzali. Rude włosy miotały się na wietrze i co chwila osłaniały jej twarz. Krążył wokoło niej, wzbijał się nad nią, zakrywał ją i odsłaniał muślinowy woal. Wiatr szarpał jej lekką suknię. Jej spojrzenia, jej usta, ruchy pełne były niepokoju. Odrazu poznał w niej dawne marzenie, zjawę ze snu, powtórzenie i dalszy ciąg czegoś zapomnianego, co miało gdzieś swój początek i długie, nadzwyczajne jakieś dzieje. Ruda panna przypadkiem spojrzała nań i odezwała się z jakiemś pytaniem — o kierunek wiatru, czy o barometr. Marek rozpromieniał i struchlał, ale nic nie odpowiedział, gdyż nie rozumiał po angielsku. Panna uśmiechnęła się i spróbowała po hiszpańsku. Po holendersku. Po niemiecku. Wreszcie utrafiła. Zaczęła się rozmowa po francusku. O byle czem. Ale wnet zapytała z hamowaną ciekawością i z ukrytem zawstydzeniem.
— Dawno pan był w Ottawie?
— Nigdy tam nie byłem.
— Przepraszam, chciałam powiedzieć — w Manili?
— Ach, nie...
— Co ja znowu! To było napewno w Buffalo, w domu państwa Jaerneploog? Przelotne spotkanie, ale ja zawsze zapamiętam twarz widzianą. Zresztą tylu mam znajomych po świecie — tysiące!
— I ja panią znam, ale z pewnością nie od tych państwa z Buffalo. Przysiągłbym, że znam, ale znikąd; najprędzej przyśniła mi się pani.
— Zabawne i możliwe. A kto pan jest?
— Świda, Polak.
— To ciekawe! Nigdy w życiu nie mówiłam z Polakiem. Varsovie — Cosusco — Quo Vadis...
Tak się zaczęło. Rozmawiali całemi dniami. Na okręcie byli jak sami, nikt im nie przeszkadzał. Płynął z nią, nie wiedząc o świecie bożym, zapomniawszy zeszczętem, gdzie jest, skąd się to wzięło i co będzie dalej. Porwała go w niej potęga przestrzeni świata, szalona bez celu fantazja, urok nieznanego zjawiska. I kusząca uroda i jakowaś niepokojąca męskość tej panny, hasającej po morzach i lądach, jej samowola i wyzywająca śmiałość, wobec których uginał się spłoniony i truchlejący. Zaczarowany był ten okręt, ocean i on sam. Ale dopiero na morzu Czerwonem, gdy upał zaczął dusić pierś i trwożyć serce, gdy rozpalony mózg przestał dzielić sen od prawdy, pewnej nocy zerwał się nagle. Przez otwarty iluminator tchnął duszny zapach morza, woda paliła się odmętem tęczowych ogni i widmowych połysków. Jarzyły się roje ogromnych nieznanych i bliskich gwiazd, a między niemi przebłyskał i gasł, rodził się i zamierał, jak dalekie wołanie, zagadkowy uśmiech miss Helgi. Poszedł białym, dusznym korytarzem, lśniącym od lampek. Bez namysłu ujął za klamką, drzwi od kajuty były otwarte.
— Kto tam?
— To ja!
Nie do wiary jakoś szybko, niepostrzeżenie zawinęli do portu w Marsylji. Marek z osobliwą miną, jak obudzony ze snu, patrzył na ten brzeg. Ogarnęło go ciężkie strapienie. Miss Mc. Farlane śmiała się.
— Pan sądził, że tak będzie bez końca?
— Tak... — odparł szczerze.
— A więc niech pan tymczasem wraca do swoich, powitać odrodzoną ojczyznę — na resztę zimy. A na wiosnę, jeśli tak bardzo pan chce... Jeżeli pan jeszcze będzie chciał, to na wiosnę możemy się spotkać gdzieś na świecie. Możemy się odrazu umówić.
Na Boże Narodzenie jadę z Quebec do St. Louis — do ojca. Potem razem z gronem przyjaciół jedziemy na sezon na Sandwich, pan wie, gdzie to? Stamtąd już wprost do Europy. Powiedzmy, pierwszego maja, Paryż — Hotel Ritz — zgoda?
W Warszawie zapadł w stan radosnego upojenia. Przez kilka dni był niepoczytalnie szczęśliwy, olśniony, opętany. Byle co wtrącało go w ekstazę. Na każdym kroku czyhała na niego zasadzka nieprzypuszczalnych dziwów. Wszystko było fantastyczne. Wydzierało się to zeń w okrzykach zdumienia, w patetycznych gestach, we łzach i w uniesieniach zachwytu, w nieposkromionej gadaninie, którą napastował znajomych, a w mocniejszej jakiejś chwili nawet przechodniów na ulicy. Ci brali go za warjata, a znajomi wzruszali ramionami, słuchali cierpliwie i nie przeczyli, żałując, że ciężkie przejścia tak dalece zrujnowały nerwy młodego człowieka. Doprawdy, było to niepokojące. Ciotki, u których zamieszkał, łamały nad nim ręce i podstępnie zaprosiły zaufanego lekarza od lżejszych bzików. Janka nie śmiała pisnąć, gdyż za pierwsze trzeźwiejsze i rozsądne słowo została sponiewierana i zakrzyczana. Zaprawdę, spadł z księżyca! Plątał się po Warszawie, jak cudownie uleczony ślepiec od urodzenia, który nagle ujrzał świat. Znał go z opowiadań, z tysiąca wiadomości, teoretycznie wiedział o wszystkiem, ale teraz przejrzał i oto sprawdza własnemi oczami... Przy tem sprawdzaniu Polska przerastała wszelkie wyobrażenie. Przedewszystkiem była i snąć trzeba było wyjątkowego jakiegoś momentu objawienia, ażeby w to nareszcie uwierzyć. Bywają zjawiska wyjątkowej mocy, których niepodobna ująć i ogarnąć poprostu i odrazu. Otaczają człowieka, ocierają się o niego, są mu niby znajome, aż nagle wybuchają w świadomości jako rewelacja cudu i mózg wchłania je w paroksyzmie bólu, trwogi i szczęścia bez granic. Więc Marek wpatrywał się z nabożeństwem w orła państwowego, przybitego nad komisarjatem policji, czytał z lubością od deski do deski przeróżne obwieszczenia rządowe, latał wraz z ulicznikami za pierwszym lepszym i nawet za każdym napotkanym oddziałem piechoty. Na galerji sejmowej leżał na plecach gapiów z pierwszych rzędów i nic nie widział, chwytając jeno echo suwerennego gwaru i słuchając bicia własnego serca, które rosło i dolegało mu w piersi. Na czyjąś, może najsłuszniejszą, uwagę krytyczną tudzież lewicową odpowiedział odruchowo brutalnie, wszczął burdę, za którą wyproszono go na zewnątrz. Stawał na ulicy jak wkopany i z najgłupszym uśmiechem wniebowzięcia szeptał coś do siebie, lub zwracał się do Bogu ducha winnego przechodnia, który rzucał nań dziwne spojrzenie i uciekał. Wzruszały go polskie szyldy, polskie znaczki pocztowe, nawet ubożuchne polskie banknoty. Gdy spotkał policjanta, prowadzącego dwóch nędznych aresztantów, podziwiał ten obraz w skupieniu. Ci złodzieje są też obywatelami Niepodległej Rzeczypospolitej. Nie wątpił, że tym wolnym obywatelom podlejszego gatunku jest znacznie milej siedzieć na polskim Pawiaku, niż na dawniejszym. Wreszcie uspokoił się. Zaczął czytywać gazety, przyglądał się sprawom i ludziom. W tym celu chodził do przedniejszych kawiarni. Tam najłacniej mógł spotkać kogoś z kolegów krakowskich lub pułkowych. Pewnego dnia zauważył czarnego pana o surowej, wygolonej twarzy Rzymianina, który wpatrywał się weń natarczywie. Był to Włoch, Rumun, może nawet Hiszpan. Marek z rozkoszą napawał się zagranicznymi gośćmi, od których w tych czasach roiło się w Warszawie i którymi nabity był „Bristol“. Podziwiał uniformy khaki niezliczonych misyj wojskowych i chciwie przyglądał się bohaterom zachodniego frontu, pogromcom Niemiec, tym, co ocaleli ze straszliwych rzezi pod Verdun, Ypres, nad Somme’ą i byli najmężniejsi z mężnych, sądząc po odznakach bojowych, które okrywały ich bohaterskie torsy. Z czarnookim Rzymianinem wymienił kilka wymownych spojrzeń, w których była gościnność, przyjaźń, podziw i wreszcie wdzięczność, przy zaznaczeniu całkowitej dumy narodowej. Wreszcie Rzymianin uśmiechnął się, wstał i przemówił:
— No, teraz już wiem. Jak się masz, Marek? Kopę lat?
— Nusym, więc to ty?
— No cóż? Ja.
— Nie poznałbym cię.
— Bardzo słusznie, dużo się we mnie zmieniło. W każdym razie już nigdy Nusym jeno Marjan.
— Niech ci będzie Marjan, jeżeli tak wolisz.
— Wolę, muszę tak woleć. Oto mój bilet wizytowy.
Marek czytał: Marjan Plechyński, dyrektor Banku Eximport.
— To dopiero! Powinszować! A cóż z medycyną?
— Do djabła! Uważasz, koniecznie chciałem stać się szczerym Polakiem i to naprawdę. W tym celu musiałem zacząć robić pieniądze, żeby się wkupić do narodu. Rozumiesz, że nie można inaczej, zważywszy dzisiejsze prądy, odwieczne zresztą. A ty?
— Ja dopierom co wrócił.
— Skąd?
— Z niewoli, z Rosji, przez Sybir, Chiny, przez wyspę Celebes, Marsylję i t. d.
— Matko boska! Ubolewam i winszuję. Nic o tobie nie wiedziałem. Więc nie byłeś w rosyjskiem wojsku? A w jakiem?
— W legjonach.
— Naturalnie, powinieneś był się tam znaleźć. Choćbyś nie chciał. Taki był twój typ.
— Wiele rzeczy najważniejszych staje się trafem. Tak było ze mną.
— Niema trafów. Gdybyś nie był zechciał...
— Bo ja wiem, czym chciał? — tak wypadło.
— Gadasz ze skromności.
— A tyś już naprawdę się dorobił? Grubo?
— Grubieję. To samo idzie z dnia na dzień, byle zacząć. Wszedłem w wysokie stosunki polskie, ale mojemi miljonami nie mogę przebłagać ojca ani matki. Są w biedzie po dawnemu, w sklepiku w mieście Radzyniu, ale ode mnie, przechrzty, ani złamanej marki polskiej! Wyklęty jestem. Ghetto trzeba zabić, ale na to muszą wymrzeć co najmniej dwa pokolenia żydowskie i tyleż polskich. Potem będzie dobrze. Polska z nami nie zginie.
— A co też robi nasz Darasz? Oczywiście w wojsku, jeśli go gdzie nie zatłukli?
— Tłukli go, był ranny. Jest już pułkownikiem.
— Patrzajcie! A Majorkiewicz?
— Wyrabia się w polityce, przystał do „Piasta“.
Tymczasem coś tam organizuje, redaguje i wiecuje, a w swoim czasie napewno będzie posłem.
— A Leparski?
— Ten poszedł drogą szlachetną. Zaplątał się w obronę Lwowa i oberwało mu obie ręce. Wydał już tomik poezyj, owszem, bardzo chwalą, ale ja do tego nie mam smaku. Bardzo pogodne, urocze i arcypolskie, radośnie niepodległościowe i, wyobraź sobie, ani słowa o żadnych bitwach, ani o tych oberwanych rękach.
— Słuchaj no, Nusym, a cóż na to wszystko nasz Anglik, kniaź Botwid?
— Lord-Kretyn? Sam bym był ciekawy, alem nic nie słyszał. Ten równie dobrze może grać w tennisa z prawdziwemi lordziętami w Anglji, jak być bolszewickim komisarzem, lub wysokim urzędnikiem przy generalnym komisarzu Ziem Wschodnich i pilnować swoich magnackich włości, położonych w mocno niepewnej strefie. Nie wiem, może sobie za drugim razem naprawdę w łeb strzelił i już. To był typ. I cóż ty masz za zamiary, szlachetny Marku?
— Nie mam żadnych. Narazie jadę do Paryża.
— A tam co?
— Nic. Posiedzę sobie z jaki rok.
— To ja ci powiem: jedź i zacznij pisać pamiętnik swoich przygód. Będziesz literatem! Oddawna wiedziałem, że na tem skończysz. Ty już piszesz, przyznaj się.
— Poco mam pisać? Śmieszne.
— Jak sobie chcesz, ale minąłbyś się z powołaniem... Ja obserwuję wszystkich naszych chłopaków. Ty byłeś zawsze fantasta, samotnik, a do tego leń pierwszej klasy — naczelna kwalifikacja na artystę. Jakąż ty miałeś pogardę dla pracy i dla tego żydka, Nusyma Skurnika, który zawsze wszystko wykuł i miał wszystko na czas rozwiązane, napisane, wypisane i przepisane.
Rozmawiali. Nusym co chwila wymieniał ukłony. Witał się z dostojnymi sarmackimi panami, z żydami, z wojskowymi i z jakiemiś typami łajdackiemi w szykownych ubraniach. Nagle Marek aż skoczył.
— Co ten tu robi? Przecież to carski pułkownik Chapownicki?!
— Tak, to generał Chapownicki. Powinien się nazywać Łapownicki. Intendentura. Ty go znasz?
— Czy go znam... Boże miłosierny! Obóz jeńców w Darnicy! Przecież to ten sam! Moskal, Moskal zabity i drań, siepacz, na nas, legjonistów, najgorszy pies!... Więc to tak? I nikt o tem nie wie? Polski generał! Już ja się postaram!..
— Nie staraj się, Marku, daj spokój. Teraz wojna. Po wojnie armja polska wyżyga ze siebie odmęt kału i będzie zdrowa jak koń. Ale narazie i tacy są potrzebni. Skądże weźmiesz fachowców? Ten naprzykład pracuje dzielnie, choć drogo nas kosztuje. To wielki złodziej, wyszkolony w wojnie światowej. W każdym razie choć trzydzieści, a może pięćdziesiąt procent odliczymy na bok — żołnierz w polu otrzyma połowę tego, co mu się należy. W naszych stosunkach to się kalkuluje wcale nienajgorzej. Jego poprzednikiem był człowiek idealnie uczciwy, więc naokoło niego wszyscy kradli i spekulowali, a do żołnierza nie dochodziło już nic. Z obu miałem do czynienia, więc wiem. Mój bank finansuje dostawy dla wojska. Uspokój się. Co tam nasze złodziejstwa... Nasi zagraniczni dostawcy, to dopiero artyści! Nieprędko im dorównamy, przy wszystkich dobrych chęciach. Jedno mnie zastanawia, drogi Marku. Że też ty, taki męczennik, idealista... Pozwól, że powiem — poco ci tak pilno do Paryża? Uciekasz z Polski? Nawet się nią nie nacieszysz? Już ci obrzydła? Za dużo Chapownickich? Nakładli ci w uszy straszliwości, od których włosy na głowie... Daj spokój, można wytrzymać.
— Od niczego nie uciekam. Nienawidzę idealistów, którzy jeszcze teraz lamentują nad Polską. Jest, jaką jest. Jadę do Paryża, bo poprostu robię, co chcę. Muszę trochę postudjować, bo nic nie umiem.
Nusym roześmiał się.
— Nic z tego nie będzie. Gdzie tam tobie, drogi Marku! Obkuwanie zostaw innym, zresztą bez niczyjej namowy, z własnego natchnienia uczyniłeś to dawno, jeszcze małym chłopcem. Patrzaj wokoło z mądrym uśmiechem. Zażyj zabawy. Puszczaj się. Bierz wszystko przez ciekawość, pogodnie, na wesoło. Dla innych książki, a dla ciebie akademja świeżego powietrza. Nie myśl o niczem. Ciesz się Polską zdaleka. Już my za ciebie będziemy się trapić. Oto masz program. Usłuchaj kolegi! Tą metodą wejdziesz na swoją drogę, sam nie wiedząc nawet, kiedy — a jeszcze w Paryżu!
— Znasz Paryż?
— Bywam tam co trzy tygodnie.
— Ach, wy spekulanci. Do Paryża jeździ na swoje szachrajstwa. Do takiego Paryża...
— Wspaniałe miasto! Gdybym się nie kierował na Polaka, osiadłbym tam na stałe dla samej rozkoszy oddychania tamtejszem powietrzem. A bez naszego szachrajstwa Polska nie mogłaby prowadzić wojny, pomimo znanego bohaterstwa swoich żołnierzy. Marku, więcej szacunku dla naszej kanalji. Inaczej nigdy nie zrozumiesz Polski. Cnoty są bardzo potrzebne, zawsze ich za mało i któż bardziej, niż ja... Ale cnota to miód. To jest smar. Kanalja w życiu to osie, tryby. Zdrowy, pierwotny egoizm, energja bezwzględna, dzikie żerowanie, są to instynkty bezwiednie twórcze i najpotężniejsze, bez których życie społeczne nie mogłoby istnieć. Tak jest wszędzie, również w naszym kochanym Paryżu, nie wiem, dlaczego u nas ma być inaczej? Dlatego, że pisali trzej wieszcze, Towiański, Cieszkowski i tylu szlachetnych? Przepraszam cię, Marku, bo oto łotr z za oceanu, na którego czekałem. Codzień tu jestem w południe.
Marek patrzał przez okno. Przed Bristolem gromada samochodów z obcemi odznakami. Dyplomacja! W rzece przechodniów odgadywał co chwila postacie znamienne, dźwigające na sobie losy narodu. Przemykali się młodzi szykowcy, ludzie wynędzniali, świetni oficerowie, piękne panie, ubrane podkasaną modą, ludzie zatroskani, spieszący się i wałęsające się próżniaki. Roiło się to, wymijało, prześcigało, skupiało i rozpraszało; w zwykłym codziennym tłumie ulicznym Marek dostrzegał zmącony, zagadkowy nurt polskich przeznaczeń. Łudził się, że coś w tem chwyta, że coś rozumie. Z zamętu wciąż układał się i rozwiewał obraz dawnego zatajonego w duszy marzenia o tych ludziach nieznajomych. Starym obyczajem swoim i nałogiem urościł i uroił w pewnej chwili, że ich przenika nawskroś. Nadspodziewane odkrycie... Wiecznie ci sami! Pomimo przewrotu w losach narodu nic się nie odmieniło w głębi tych dusz. W życiu i naokoło wszystko inaczej. Nieprzeliczony bezmiar drobnych przemian obsypuje ich codnia, jak pyłem. Już tego nawet nie dostrzegają. Cokolwiek się jeszcze wydarzy, będzie dla nich zwyczajnem. Gdzież radość, gdzież ich wielka przemiana? Cud dziejowy odprawia nad nimi swoje misterjum, pod niebo bije hymn dziękczynienia tej ziemi. Przesiąkła radością ziemia, umęczona przez wieki, aż drgnęły w mogiłach prochy wymarłych pokoleń. Któż więc sprawia to w ich imieniu, kto za nich wie o tem, kto za nich czuje, gdy potężny powszedni dzień już dawno zadeptał w duszach rozkwitły skarb narodu? Wyłaniała się jakaś abstrakcja Polski, dla której brak mu było nawet symbolu. Utknął w kłopocie. Niespodziewanie tknęła go jak szydłem nienawiść. Wyjrzał obraz oddawna już zatarty. Olbrzymi ponury podwórzec, obstawiony wokoło czarnemi barakami. Zmierzcha się. Zacina zimny deszcz jesienny. W błocie klęczy zbita masa dwóch tysięcy obdartych, dygocących z zimna nędzarzy. Klęczą od rana, nad nimi gęsto rozstawione straże, na ganku domu komendanta dwa karabiny maszynowe. To za skradzioną słomę. Za słomę dla chorych towarzyszy, mrących codnia setkami w tyfusowych barakach, w zamknięciu, bez lekarza, bez opieki, bez źdźbła słomy na barłóg. Mroczy się. Wiatr przenika do kości. Już połowa jeńców leży w błocie bez duszy, nie pomogą kolby i wrzaski. Marek klęczy na zmartwiałych kolanach, nie czuje i nie wie nic. Nagle na ganku między dwoma filarkami, między dwiema grupkami żołnierzy, czuwających przy karabinach maszynowych, ukazuje się siwa niewiasta. Zbiega po schodkach, zanosi się od płaczu. Wciska się w tłum.
— Wstawajcie ludzie!... Wstawajcie! — Idźcie sobie z Bogiem! Wracajcie do swoich! Podli niewolnicy! Dlaczego słuchacie krwawego siepacza? Wyrzutka rodu ludzkiego, mego męża?... Niech będzie przeklęty!... Przeklęty! — Komendant już jest w tłumie: łysy, bez czapki, blady i struchlały, szamoce się z niewiastą, wlecze ją, błaga. Rozlegają się krzyki komendy: — Wstawać! Wzdłuż baraków szykuj się! — I Marek staje w szeregu, według swego numeru porządkowego. Martwemi oczami wpatruje się w komendanta obozu, jak w niesłychaną osobliwość. Albowiem znika deszcz, zmrok, błoto i baraki, pułkownik Chapownicki siedzi tuż przy stoliku z jakimś panem i zajada ciastka, umie mówić po polsku i jest tym razem w polskim mundurze. Marek nie rozumie tego. Nie rozumie zupełnie, czego od niego chce stary łysy człowiek. Stoi przed nim i uśmiecha się nieśmiało, poczciwie. Długi wyszarzany szynel zapięty pod samą niegoloną brodę, obrośniętą siwą szczeciną. Na szynelu wyraźne łaty. Żebrak z pod Lourse’a zakradł się do środka, zebrał się na odwagę i obchodzi stoliki. Marek sięga do kieszeni.
— Pan mnie nie poznaje? I ja się długo namyślałem, bo ostatecznie bliznę na głowie może mieć każdy... Może się jeszcze mylę, więc bardzo przepraszam. A nawet choćby tak było, skąd mnie ma pan pamiętać, kiedy pan był prawie ciągle nieprzytomny.
Przepraszam jeszcze raz... Ale może jednak był pan przypadkiem oficerem w legjonach, w kawalerji?
— Tak, ale wachmistrzem.
— I ranny między Styrem a Stochodem, pod Trojanówką? Lipiec, rok szesnasty?
— Tak, to ja.
— Jakże się cieszę! I nogi całe? Może pan chodzić?
— Jeszcze jak! — Chwała Bogu. Jestem doktór...
— Ach, doktorze! Przecież oni byliby mnie zakopali w lesie. Gdyby mnie...
— Takby było, jak pan powiada, ale jeszcze pewniej „sanitarze“ pana dobiliby na poczekaniu, jakby tylko poznali, że legjonista. Na szczęście, ja tam był i dopilnowałem. I co pan powie, nie chcieli brać! Ja każę, a jeden do mnie z pyskiem. Dopieroż ja go raz w mordę, drugi, trzeci... Sam zrobiłem opatrunek i na „nosiłki“. Pan patrzył we mnie przez cały czas takiemi szeroko otwartemi oczami, a ja stary płaczę. Ja, com na tej wojnie tyle widział... Patrzę ja w te młode polskie oczy i myślę — to jeden z tamtych... Ryczę, jak baba — oj wy chłopcy, chłopcy, czego to wam się zachciało... A teraz, masz tobie — ot i Polska jest...
Ale doktór nie może się dostać do polskiego wojska. Nie szczęści mu się zupełnie. Dobija się od paru miesięcy, ale cóż, niema solidnych rekomendacyj, a papiery mu zginęły. Wymagają, nic dziwnego, tyle „swołoczy“ pcha się na posady... Chodzi wszędzie bezustanku. Szuka po ulicach, może kogo spotka ze starych kolegów o wyższej szarży. Szuka po cukierniach, tylko te garsony złodzieje go prześladują za dziadowski przyodziewek...
Jednak... Jednak robiło mu się jakoś obco. Nawet jego nieustająca polska radość stała się jakby nałogiem, który trwał w nim, ale nic już właściwie nie dawał. Było mu w Warszawie za cicho, za spokojnie. Otrząsał się na wspomnienie krwawego czadu rosyjskiego, w którym spędził trzy lata, jak w piekielnym kotle, gdzie każdy dzień i każda godzina niosły w sobie katastrofy, przewrotowe zmiany i monstrualne absurdy. Jednak tam nawet wszelkie horrenda miały swój sens utajony. Tamtejsze zaślepione szaleństwo, zataczając się jak pijane i błądząc w obłąkaniu, wyraźnie ku czemuś zmierzało. W Polsce — tak mu się to nagle wydało — wszystko stało w miejscu. Tem lepiej dla Polski — rozumował, ale po pewnem opamiętaniu uczyniło mu się czczo i nudno. Przesoliwszy w radości, teraz zaczął się puszczać na zbyt pochopną krytykę. Przezwano go dobrotliwie bolszewikiem.
Nic nie robił. Od rana do nocy kręcił się między ludźmi, słuchał, patrzał, dyskutował, bywał na wiecach, czytał wszystkie gazety, wreszcie utonął w chaosie i dopiero naprawdę nic nie widział. Gdy się wywnętrzał i wyzwierzał przed kolegą, Marjan Plechyński śmiał się.
— Drogi kolego, widzę, że masz ochotę zacząć po dawnemu. Chcesz ode mnie poprostu ściągnąć „zadanie“ pod tytułem: „Młoda a stara Polska“, „Na progu wolności“, „Polska a Europa“ lub „Europa a Polska“, czy jak tam jeszcze wolisz — wiadomo, o co idzie. Owszem. Ale już niema śladu Nusyma Skurnika. Tamten możeby to wszystko wiedział i cale wypracowanie miał gotowiusieńkie i przepisane na czysto. Zaś niżej podpisany Marjan P., szlachcic polski herbu „Monitor“, tyle wie, co i ty — czyli narazie nic. Mnie to zupełnie wystarcza, a i tobie radzę nie wywyższać się nad innych, bo to ci mówię — nikt nie wie. Zresztą, mamy broszury i wzniosłe alarmy wielkich duchów powołanych — poeci, kapłani, a zwłaszcza kandydaci przepadli na wyborach do instytutu na ulicy Wiejskiej.
Czytaj pilnie! — To są głosy nieomylne, gdyż opierają się na samem czystem natchnieniu. Jest i Szyller-Szkolnik... Jedno wiadomo: musimy wygrać tę wojnę, żeby wogóle istnieć. Gdy zwciężymy, dopiero zaczną się subtelniejsze problematy i będzie czas na wszystko
— To każdy wie!
— Bogać tam... Mało kto. Wojna jest okropnie daleko od Warszawy, więc łatwo o niej zapomnieć. Pogadajmy o Paryżu...
Na kolacji w Hotelu Europejskim Marek postanowił wyjechać w ciągu tygodnia. Kolega Plechyński dawał mu rady i mnóstwo wskazówek, ale on ujrzał nagle i widział tylko ją jedną. Miss Mc. Farlane „pierwszego maja. Hotel Ritz“. Cokolwiek się dzieje w Polsce, on musi tam być na czas i będzie. Ogarnęła go żądza nieznanego. Globtrotterka z „Cambodja“ wyrosła przed nim nagle i musnęła go przelotnie spojrzeniem, jak brzytwą. Zapomniana, zostawiła go w spokoju, dała mu odpocząć, aż zbliżyła się zapowiedziana data. Ach, nie zapomniał! Zawsze o niej wiedział. Snać ich przeznaczeniom były potrzebne te kilka miesięcy rozłąki.
Dobrze się stało, że nie pognał wprost z nią do Kanady. Jego wyczerpanie, tęsknota za krajem, brak zaufania do dziwności podobnej wyprawy — można to było nazwać jak się chciało. Teraz wiadomo, że los tak nakazał, los tego chciał. Gdy przypomniał sobie ich pożegnanie, ostatnie słowa na dworcu, gdy jego pociąg już ruszał... Wiedział, że niema, nie może być i być nie mogło żadnych mocy, któreby utrudniały lub obaliły fantasmagorję niezawodnego ich spotkania. Oczy Marka zaiskrzyły się, zaśmiały.
— Jedynem winem świata jest burgund, pamiętaj o tem zawsze, zwłaszcza w trudniejszej godzinie.
Myślę, że już cośkolwiek rozumiesz i wiesz?
— Nic nie chcę rozumieć! Dobrze mi tak. Już wiem, czego chcę.
— Doskonale, Napijże się jeszcze.
Marek pił. Na sali było rojno i gwarno. Dostatek, pogoda, humory. Jasno, pięknie, skala europejska, tualety. Wiele się gada i baje o polskich kłopotach i dolegliwościach, gdzieś tam we mrokach jak puszczyki pohukują trwożliwe ponurogłosy i lęgną się widma. Wolne żarty! Polska jest! Stoi mocno, a jej moc jest spokojna. Nerwy są, chleba wbród. Niewidzialna orkiestra przygrywała dyskretnie z oddala, kołysząc ten polski obraz w rytm pogodnej beztroski, dawała odpuszczenie ciężkim myślom, wygładzała zmarszczki na czołach, narzucała twarzom uśmiechy. Najgorszy pesymista zastanowi się głęboko nad swemi pogrzebowemi tezami — niech tu jeno przyjdzie i spojrzy. Przeminął, poszedł wniwecz okres pokuty i ofiary. Radości Polsce potrzeba, otóż to! Nunc est bibendum.
Na sali królowała najwyższa dystynkcja. Jeno w najdalszym kącie od czasu do czasu wybuchał gwar podniesionych głosów i zagłuszał orkiestrę. Ktoś tam perorował po pijanemu. Zrywał się gromadny, hulaszczy, huraganowy śmiech, młody, kipiący życiem, nieprzyzwoity i niedopuszczalny w tak dostojnym lokalu. Jednak poważni ziemianie, dygnitarze i luminiarze, ich najcnotliwsze żony i nieskazitelnie wychowane dziewicze córki z ciepłą życzliwością poglądali w tę stronę, jak gdyby nawet z pewną zachętą. Wreszcie gruby i sumiasty najszanowniejszy jegomość powstał od swego stolika i, wysoko wzniósłszy szklankę, poczerwieniał jak burak i krzyknął:
— Niech żyje armja na froncie!!
— Bić Moskali!
— Cześć mężnym!
— Orkiestra!!
Wszystko wstawało z miejsc, wolało, klaskało, piszczało. Zagłuszył to chór młodych głosów. Dziwna, jak z innego świata, huknęła pieśń żałosna i męska.
Była w niej skarga a zarazem wyzwanie. Jej melodja i jej słowa wyodrębniły tę garść wojskowych w odległym kącie sali, jak gdyby dopiero teraz okazało się, kim oni byli w swojej istocie. Ludzie z frontu! A zatem wojna jest prawdą. Są, którzy walczą i którzy giną. Tam, skąd przychodzą komunikaty codzienne, do znudzenia ogłaszane w gazetach. Pieśń oznajmiała wielką nowinę, domagała się powagi i skupienia, niosła w sobie nakaz bezwzględnie surowy i ostateczny.
Zbliska nie wyglądało to zbyt surowo. Marek opuścił Nusyma, przesunął się między stolikami i ujrzał kilkunastu oficerów, ściśniętych w kupie dookoła dwóch zestawionych stolików. Byli pijani, jak jeden mąż. Na krześle stał wysoki chłopak, wahając się niebezpiecznie długim swoim kadłubem na prawo i na lewo. Dwaj wierni koledzy trzymali go za nogi, a on rozpoczynał wielką swoją mowę na całą salę, na całą Polskę.
— Ja w imieniu kolegów... Albowiem niema takich słów, ażeby z godną wdzięcznością za takie pochlebne uczczenie... Skąd? Za co? Tylko jako niegodne sługi narodu — tylko to! Albowiem co my, a co wy? Szanowni panowie i piękne panie, którzy sobie w cieple i we wszelkich wygodach... A my to jak? Bez koszuli ten żołnierz całą zimę zębami przedzwonił w pieskie mrozy... Tak jest!
— Prawda! Prawda! — grzmiał otyły major, bezwładnie leżący w fotelu.
— Złaź, Bolek, bo hańbę czynisz, byku ty jeden pijany...
— Milcz i słuchaj, kiedy ja...
— Ja? Cóż mi to jest za ja?
— Co za ja? Ja, to jest nic! Ale kiedy mówię ja, to znaczy my wszyscy, czyli w imieniu całej linji od Dyneburga do Dniestru. Czyż nie tak? Baczność! I cóż na to odpowie cywilna Polska? Więc oświadczamy jako wasi synowie... A kiedy syn pyta ojca, rodzonego ojca, który urodzony w powiciu, nigdy nie widział żadnej wiosny ani razu w życiu? Cóż poczniemy z tym faktem? Straszna to jest chwila osobliwa, nie daj Boże nikomu dożyć. A teraz powiem odrazu najważniejsze, bo nie umiem wykładać jako mówca. Moi państwo, żarty na stronę, bo wojna to nie zabawa. To jest pierwsza rzecz. A druga, czyli właśnie najpierwsza, dotyczy... Bez tego nic! Mówię, że nic!!
Mówca urwał i wzniósł ramiona, chybnął się. Koledzy go podtrzymali, ale on podał się naprzód i wysunął obie ręce wprost do Marka, jak gdyby miał zamiar spłynąć zgóry w jego objęcia.
— Więc ty żyjesz? On żyje! Słuchajcie! Patrzajcie! Świda wstał z grobu! Powrócił z niewoli! Tu on stoi. Czy ty naprawdę? Jeżeli naprawdę, to pocóż się dekujesz w cywilu, Świnio jedna, Świnio, powiadam wyraźnie. Jeżeli to nie jest zresztą przykre nieporozumienie, gdyż, szanowny panie... Gdyż narazie jestem nieco... Nieco...
Ale już go któryś porwał w objęcia. Nawet nie wiedział, kto. Potem kto inny łamał mu żebra. Podawali go sobie, jeden drugiemu. Najserdeczniej całował się z nieznajomymi. Co chwila jakaś twarz, przypomniana jakby z innego świata i z cudzego żywota, zdumiewała go i przeszywała dotkliwem wzruszeniem, rozczuleniem bez granic, które aż bolało. Gadał trzy po trzy. Jak gdyby wylazł ze siebie i unosił się w powietrzu. Jakże ich kochał wszystkich, co do jednego! Wciąż o coś pytał i oni jeden przez drugiego pytali go o coś natarczywie, a nikt nikomu nie odpowiadał. Wreszcie Marek oprzytomniał i uchwycił pierwszą myśl. Złapał w ramiona picola, który stał wniebowzięty i zapatrzony na wesołą kompanję, podniósł go wgórę i oddał komendę:
— Mały, baczność! Melduj starszemu panu, żeby tu natychmiast sześć butelek burgunda! Już cię tu niema — kurc-galop, na jednej nodze!.. Ja stawiam i melduję posłusznie starym kolegom i wam, panowie, każdemu wedle szarży, że od tej chwili...
— Do nas, Marku! Siódmy pułk ułanów!
— W jedenastym sami nasi! — ryczał kolega Gzowski, major.
— Piewszy szwoleżerów oto pułk! Co za ludzie! Co za konie!
Od tygodnia tuła się szwadron odcięty od pułku i od swoich. Pewnej nocy pułk zapomniał ich zdjąć z punktu obserwacyjnego, czyli też konny z rozkazem zbłądził lub przepadł. O świcie dwie baterje ostrzelały las i zbudziły ludzi drzemiących przy osiodłanych koniach. Jak okiem sięgnąć, zaroiło się pole od niezliczonych kup konnych, które szły nawałą. Ruszyli chybko przez las szukać pułku, gonili go przez cały dzień, a o zachodzie słońca, wyszedłszy gdzieś na trakt, wpadli na olbrzymie tabory nieprzyjacielskie. Natarli, narobili alarmu i uskoczyli w bok ku południu. Nikt nic nie rozumiał. Sytuacja była najdziwniejsza, a skołatane, przemęczone, bezsenne głowy oficerskie niezdatne już były do myślenia. Klucząc i myląc domniemany pościg, ostatnim tchem końskim doszli do ustronnego folwarku i zapadli na noc. Od świtu rotmistrz wyprawił patrole po trzech ludzi we wszystkie cztery strony dla zorjentowania się. Armaty odzywały się i ze wschodu i od zachodu. Każdy meldunek był niespodzianką. Każda wieść zebrana po drodze zagadką. Wreszcie jedno stało się pewnem: zaplątali się w sam środek między wielkie masy wojsk, będących w pełnym ruchu, w zapędzie na Warszawę. Szwadron zapadał na dzień w ustronnych sadybach, między kępami leśnemi, po nieznacznych dołkach i pasł konie. Nocami wychodził, posuwał się nieco ku wschodowi, szukał nowej kryjówki i przyczajał się. Mieli nadzieję, że wnet gdy minie główna nawała, znajdą się na tyłach nieprzyjaciela, gdzie odzyskają swobodę ruchów, a nie mając nic lepszego do roboty, będą mogli rozwinąć niejaką inicjatywę, grasując po linjach etapowych, wszczynając alarmy, szerząc fałszywe wieści, napadając tabory. Wreszcie czegoś się ostatecznie dowiedzą i jakoś się przecie wymkną. W tych opałach Marek zapomniał o wszystkich okropnościach odwrotu. Nie gnębiły go więcej straszliwe obrazy klęski, paniki, zatracenia, które zapełniały bezmierną przestrzeń od samego Mińska. Odcięty od pułku i od całości spraw wojny, zagubiony z garstką ludzi wśród pól i lasów, zdany na łaskę przypadku, grając tylko o życie i śmierć szwadronu, ozdrowiał z ciężkiej duchowej niemocy. Sam o tem nie wiedząc, stał się komendantem szwadronu, jego duszą i istotą. Rotmistrz niby czynił swoje, czuwał skupiony i bezsenny, ale jego smutne ciemne oczy były jakby przesłonięte nieruchomą, mętną powłoką. Coś go dzieliło od realnego świata. Był przytomny i rozważny, ale jego uporczywe milczenie, trwające całemi dniami, głęboka martwa zaduma i tępy jakiś spokój, wprost niepojęty w podobnych tarapatach, zdejmowały Marka obawą.
Czasami w groźnej twarzy rotmistrza budził się zagadkowy, przejmujący uśmiech, w którym było coś niesamowicie śmiertelnego. Marek poglądał ukradkiem na ukochanego człowieka w zmieszaniu, we trwodze. Nie mógł pojąć, co się działo w tym spiżowym, niezłomnym człowieku wojny. Pewnego dnia pozostał w tyle i z pagórka lornetował okolicę. Oddawna już wyszli poza swoje mapy i wiedzieli jeno tyle, co sami wypatrzyli i ile dopytali się u ludności. Podjechał do niego stary wachmistrz Smyla i przemówił wprost:
— Panie poruczniku, źle z rotmistrzem. Trza go pilnować, z oczu nie spuszczać ani na jedną chwilę.
— Widzę, że mu coś jest. Ale co?
— Uśmiecha się ku czemuś, to najgorsze. Pan porucznik widział go kiedy, żeby on kiedy tak...
— Nigdy, ani razu.
— Ja widziałem. Było w Bobrujsku temu dwa lata, jak wyszedł rozkaz kapitulować. Przyszedł wczas rano, przeszedł przez stajnie, wszedł na moment do zagrody, do swojego „Smyka“, poklepał go, popieścił, za łeb go do siebie przytulił i — jak nie huknie... Wpadłem w tej chwili, bom za nim szedł i czekałem był przy zagrodzie. „Smyk“ wali się na ziemię, a pan rotmistrz już trzyma Kolta przy skroni. Dopadłem, i tyle, żem go jeszcze zdążył podbić pięścią pod łokieć — wypaliło. Wtedy właśnie w tej stajni w Bobrujsku pan rotmistrz się tak samo do siebie uśmiechał.
Marek ścierpł.
Rotmistrza Goślickiego poznał na ułańskiej „popijawie“ w hotelu Europejskim i człowiek ten odrazu pociągnął go do siebie tak przedziwnym urokiem, że przyrósł doń od pierwszej chwili. Zdawało mu się, że na niego właśnie czekał był przez całe swoje życie, że po całym świecie jego to właśnie szukał. Zakochał się do tego stopnia, że zdołał wydrzeć się starym kolegom, wyrzekł się swojskiej, kochanej atmosfery w pułkach legjonowych i poszedł, jak urzeczony, za rotmistrzem do czysto „katolickiego“ pułku, gdzie mu zresztą było niezgorzej. W twardem życiu bojowem przyjaźń rotmistrza roztoczyła się nad Markiem, jak przedziwna błogość. Sam podejrzewał, że był śmieszny ze swojem bezgranicznem uwielbieniem, ale kochał w sobie i to. Wiedział, że rotmistrz lubił go bardzo, ale bynajmniej nie całkiem nadzwyczajnie, jeno poprostu i że mógłby się bez niego nawet ostatecznie obyć. Zupełnie nad tem nie cierpiał. Wystarczało mu najzupełniej, jak było. Potrzeba mu było jeno upustu i możności dla nieposkromionej żądzy kochania. Z przyjacielem był nieśmiały i zawsze jak gdyby nieoswojony. Byli od samego początku na „ty“, ale Marek nigdy nie mógł się z nim spoufalić. Rotmistrz Goślicki był szczytem człowieka, wzorem żołnierza. Był najpiękniejszy, najcudniej siedział na koniu. Jego odwaga była zawsze niezawodnie spokojna, jak gdyby zjawisko śmierci było mu nieznane i nawet nieprzypuszczalne. Z uroczym wdziękiem prostoty zdawał się nic nie wiedzieć o swoich zaletach.
Z ludźmi był zwyczajny. Jednakowo zwyczajny wobec przełożonych i podkomendnych. Małomówny, skupiony, mrukowaty. Niekiedy zjawiał się na jego posępnej twarzy niespodziany uśmiech, który na chwilę odsłaniał i okazywał niezgłębione, jakieś kuszące piękno tej duszy. Marek bezwiednie przejmował i powtarzał jego ruchy, sposób mówienia, naśladował jego przyzwyczajenia i tak, jak on, trzymał się w siodle.
Rotmistrz był zamknięty w sobie. Marek nic się od niego nie dowiedział o jego sprawach, o żonie, o jego dawniejszem życiu. Zalo sam, o ile była pora potemu, opowiadał mu o sobie wszystko, spowiadał się ze swoich chęci i myśli. Nie było tajemnicy, którejby mu nie był powierzył i jakże był mu wdzięczny za to jedno, że go słuchał.
— Romek, ja naprawdę chcę z tobą nareszcie pogadać
— Owszem, mów.
Dochodzili właśnie do Bugu, śpiesząc na odgłos uporczywej strzelaniny, w której zrzadka odzywały się i armaty. Po milczeniu i pustkowiu kilku dni zarysowała się wreszcie kędyś jakowaś linja bojowa. Armja polska, która pewnego dnia gdzieś im zginęła, oznajmiała się zdaleka. Szwadron ożywił się, poweselał, ale rotmistrz po dawnemu był martwy, jakby nieobecny. Mżył drobny deszczyk, mgła zaczynała dymić, było parno i sennie.
— Co ci jest? Dziś wieczorem napewno dołączymy się do swoich i dowiemy się czegoś. Gdzie jest powiedziane, że zawsze ma być źle? Po tych kilku dniach o tej porze może być już dużo naprawione i odrobione.
Rotmistrz porwał za cugle jego konia i wstrzymał gwałtownie. Stanęli i patrzyli sobie w oczy. Marek z przerażeniem ujrzał ukochaną twarz, jakby naraz nieznajomą, w okropnym skurczu, skażoną szaleństwem.
Pamiętasz? Na dworcu? Widziałeś? Sztaby... Sztaby!... To już nie klęska — to hańba! Teraz nic nas nie uratuje. Panika wśród oficerów. Tysiące żołnierzy szukają, ktoby się zlitował i objął komendę. Widziałeś i wszystko wiesz. Więc ja nie mogę... Ja nie chcę, i już. Musi ktoś w Polsce zaprotestować.
— Zwarjowałeś, czy co? Nie uśmiechaj mi się, do djabła, bo cię każę związać i tak cię zabierzemy. Ładny komendant! W tej chwili!... Romek, co ci się stało w głowę? Opamiętaj się!
— Trup jestem. Dawno zdechłem, i koń niesie mego trupa. Już we mnie nic nie zostało, wszystko pożegnałem. Jednego odżałować nie mogę, żem tym obu panom we łby nie strzelił. Hahaha! Dobrana para — na chwałę ojczyzny! Jeden świetny c. k. fachowiec, drugi „nasz“ szczery chałuj, dziegciem chrzczony „katolik“.
— Rozstrzelałeś na szosie trzech kapitanów za Niemnem. Na teraz niech ci będzie dosyć!
— Głupstwo się stało. Niechby sobie wiali zdrowo do samej Warszawy. Trza ich było puścić.
— Rychło w czas.
— Panie świeć nad ich duszą! I nad moją, Marku... Chłopcze drogi... Może kiedy spotkasz moją żonę...
— Ani myślę!! Po djabła mi twoja żona? Co ty mi tu będziesz...
Marek był przerażony. Z oczu przyjaciela czytał wyraźnie straszną wieść, jak gdyby się już wszystko wypełniło. Fatalizm napiętnował te rysy. Marek znał i widział naprzód ową chwilę w dniu dzisiejszym czy w dniu jutrzejszym, gdy będzie patrzał w stężałe oczy, w siną twarz zmarłego. Zajrzał na sekundę jak gdyby w niepojętą otchłań samej śmierci. Zdjął go lęk nieposkromiony. Napróżno było błagać, przedstawiać. Za późno go było wiązać i ratować! Wszak to już się właściwie stało. Umilkł. Oniemiał.
Rotmistrz ruszył koniem. Za nim Marek. Szli przez szerokie pustkowie sypkiego piachu, które w oddali ginęło we mgle. Ze szczerej wydmy zrzadka wystrzelały tu i owdzie czarne jałowce, jakby znacząc rozsiane mogiły po jakichś dawnych bojach. Ogień karabinowy oddalał się, głuchł. Posuwali się ostrożnie, krok za krokiem, przystając, nadsłuchując. Gdzieś tuż, już teraz niewiadomo gdzie, czy zaraz wnet, czy jeszcze o pół wiorsty, miał przechodzić trakt. Przystanęli i czekali. Rotmistrz zatopił się w pisaniu. Odwracał jedną za drugą kartki bloku meldunkowego i pisał wyraźnie wielkiemi, szeroko rozstawionemi literami. „Dragon“ stał nieruchomo i ani drgnął, jak gdyby wiedział, że nie ma panu przeszkadzać w ważnem pisaniu. Koń wysoko zdarł łeb i bystro patrzał w dal, we mgłę, nadsłuchując. Rotmistrzowi zdawało się, że pisze przez sen i że cała reszta jest też snem: mgła, piach, jałowce, konie, ludzie i wojna i ona również, jego cudna żona, jedyna na świecie. Nigdy jej nie było! Gdyby ona była prawdą, nie dałaby mu dręczyć się teraz, nie dałaby mu zginąć. Zbudziłaby go ze złego snu jednym ruchem ręki, jednym pocałunkiem. Był rozżalony i powstrzymywał się, by o tem nie pisać. Wikłało mu się w głowie. Obróciły się w nicość olbrzymie przyczyny tego, co się w nim działo, i przepadły gdzieś daleko. Został w nim jeno rozkaz kategoryczny, który musi wypełnić. I zostały jeszcze same rzeczy drobne. Spojrzał z pod oka na szwadron. Zabolał go, jak rana, strach wypisany na maleńkiej skulonej twarzy Czepielaka, żołnierza dziecka, i łza zakręciła mu się w oku. Schwycił wlot ponure spojrzenie wachmistrza Smyli i nasrożył się. Spojrzał na Marka, który właśnie zapalał papierosa i uśmiechnął się przekornie.
— Napiszę i o nim. I narysuję go, żeby wiedziała napewno, że to ten, jak się spotkają.
I zaczął rysować starannie, pokracznie. Ale po minucie zamazał rozpoczęty portret. Oddarł kartki z bloku, złożył, schował i zapomniał o tem w jednej chwili. Drażniła go obecność Smyli. Milczący ten człowiek ciążył mu teraz, był nieznośny, przeszkadzał.
— Wachmistrz! Weźmiecie dwóch ludzi i jazda natychmiast! Co oni tam u djabła robią na lewej osłonie? Od pół godziny żaden się nie pokazał! Poszli przed siebie, wyzdychali, czy co...
Z Markiem też należało skończyć, póki czas. Kiwnął nań głową, odjechali nabok. Skupiony szwadron majaczał w omgleniu. Rotmistrz mówił, śpiesząc się, jak gdyby chciał byle prędzej zbyć tę rozmowę. Czekały go sprawy natarczywe i kolosalne, a on tu musi wywnętrzać się i gadać, opowiadać...
— Siedem lat wojny — ty to rozumiesz? Mam trzydzieści pięć lat i siwe włosy. Ani razu nie wstyd mi było przed żołnierzem, teraz co? Za jakie moje winy taka hańba?
— Nic sobie z tego nie robię. Mnie żołnierz zna. I ciebie też.
— Szczeniaku, nic nie rozumiesz!
— Do djabła z tem! Nie chcę nic wiedzieć. Robię, co do mnie należy, i już, bo ja od tego. Ale wiem, że mam wodza, który za mnie myśli, za nas wszystkich on czuje. Tyś z nim nie był, aniś go na oczy nie widział, ale myśmy z nim wyłazili z takich opałów, z takich tarapatów... Zawsze wyprowadził!
— My pierwsza brygada! To był piękny poemat! Ale was była garść, wszystko u was było malutkie... Teraz...
— A teraz jest ogromne! Ale i on ogromny!
— Zgoda! Może tak jest! Przecie ja przed nim zawsze na baczność nawet w głębi duszy. Ale wy, wy najbliżsi i zaprzysięgli, wy źle go kochacie! Dopuściliście, żeby do armji wlazło in corpore całe tałatajstwo, cała hańba, cała nędza niewoli. Ha-ha-ha! Bohaterskie, cudowne wasze zdobycie Wilna! A w rok i trzy miesiące po was... Znasz ich, którzy mieli bronić Mińska? Wilna? Grodna? Widziałeś tych panów? Nie oni winni — on winien. „W szyję“ było gnać starą swołocz, skądkolwiek się ona wywodziła, był na to czas! Młodych było brać, których nigdy nie brakowało. Teraz za późno. Dobrze! Teraz niech on zrobi nawet cud. Nasi żołnierze — drugi cud. A między jednym a drugiem stanie wpoprzek przepotężna siła plugastwa, które oplotło wszystko w wojsku, jak pleśń, i dusi, zatruwa, paraliżuje najlepsze, najzdrowsze. Bohater musi stać na baczność i słuchać tchórza, bo zawsze wyższy szarżą. Najdzielniejsze dywizje w odwrocie, bo był taki jeden czy drugi, co ze strachu i z fachowej głupoty puścił nieprzyjaciela. Cały front się załamuje przez jedną kanalję. I nikt mu jeszcze w łeb nie strzelił? Niema obawy. Polska wypłaca premje za podłość. A w Warszawie? Co piszą łajdackie gazety o wodzu naczelnym w godzinę próby i grozy? Z jaką lubieżną rozkoszą wchłaniają to po sztabach na froncie ci, co powinni byli gardło dać za klęskę! Każdy łotr w Polsce znajdzie odrazu stu adwokatów. Który tylko mocniej zaśmierdzi, zaraz go poznają — to nasz!
Urwał i odrazu zapomniał o wszystkiem. Obejrzał się podejrzliwie, ktoś go zawołał. Już czas! Ale mgła usypiała go. Nieprzezwyciężona senność zginała mu grzbiet, odejmowała ręce i nogi. Lada chwila zsunie się z siodła. Oddalona orkiestra dęła w trąby, gasła i wzmagała się. Słuchał z lubością i usypiał. Leciał ponad głową tajemniczy aeroplan i grał, dźwięcząc głucho w głębi chmur. Chmury go wciągały, utulały — usypiał.
Resztę rozmowy Marek odłożył na czas sposobniejszy. Myślał o moście, który musiał tu gdzieś być niedaleko. Ale most nie może nie być obsadzony. Myślał o brodzie, który znali dwaj przewodnicy chłopi, porwani dziś z pola i idący w szwadronie na postronkach. Na jakie licho tu czekać? Postanowił zbudzić rotmistrza za pięć minut. Niech się zdrzemnie. Niechże się trochę zapomni — nie śpi prawie od tygodnia. Za wszystkich czuwał...
— Panie rotmistrzu!!
To kapral Łęcek nadleciał od przedniej straży. Chłopak był rozpromieniony, na pucołowatej gębie uśmiech od ucha do ucha.
— Co jest? — ocknął się rotmistrz.
— A jakaś piechota wali traktem prosto na nas
— Jakaś? — To jest powiadam, panie rotmistrzu, Moskale idą. Ze dwa baonów będzie, ale spore. Za niem może też co jeszcze jest, ale dalej nie widać, mgła
— Blisko?
— Będzie stąd na pół wiorsty.
— Jak idą, z ubezpieczeniem?
— Ale! Tak walą przed się, jak bydło!
— A czegoś ty taki rad?
— Bo mgła, panie rotmistrzu, terazby ich można odrazu wszystkich... Co do jednego! Zajechać im jeno naprzód, aby tądy na prawo... Przecież oni wyraźnie od kogości wieją!
Chłopak dygotał z ochoty. Rotmistrz uśmiechnął się życzliwie.
— Daleko stąd do wody? Widziałeś?
Kapral aż się rzucił w siodle.
— Toć ten trakt idzie po samusieńkim brzegu! Ino ich najechać, ino aby drzeć się wniebogłosy, a strzylać bodaj naoślep — wszystkie pójdą do rzyki! Mgła, panie rotmistrzu!
Mała armja majora Muchinki od dwóch tygodni szła na tyłach rosyjskich, klucząc niesłychanie pokrętną marszrutą. Raz nacierała i jechała na karku nieprzyjacielskiej ofenzywy, to uchodziła w lasy i bezdroża, zapadała w ukryciu, rozsyłała patrole i raz w raz urządzała zasadzki. Już wlokła za sobą ze dwa tysiące wozów zdobycznego taboru, zabraną baterję artylerji polowej, kilkanaście „taczanek“ z karabinami maszynowemi i trzy kałmuckie wielbłądy. O tej porze zamierzali przekroczyć rzekę Wieprz i kierować się na Lublin, co do którego krążyły niesprawdzone pogłoski, że trzyma się jeszcze i broni.
Podstawę armji tworzyły trzy odcięte baony, szczątki trzech różnych pułków, oraz cztery kompanje formowane pokolei z odbitych jeńców i z napotykanych kup luźnie wałęsających się żołnierzy. Artylerja była zdobyczna, obsługa składała się z nadarzonych po drodze kanonierów rozbitej i zabranej gdzieś baterji konnej, którzy trzymali się w kupie pod dowództwem swego podporucznika i na własnych koniach szukali wyjścia z matni. Komendantem całej kawalerji był podporucznik Świda, który miał pod sobą oprócz własnego jeszcze dwa szwadrony z maruderów, zabłąkanych, ochotników i jeńców. Szwadronami dowodzili: wachmistrz Smyla, morowy porucznik weterynarz zagubiony od swego D. A. K-u, oraz ochotnik szlagon, który poszedł z nimi, gdy armja po noclegu opuszczała jego folwark. Ów pan Myrkowicz, siwy, pięćdziesiącioletni sportowiec, powołując się na wszystkich nieobecnych sąsiadów oraz na wiele wysokich osobistości w Warszawie, upierał się przy tem, że był ongiś za młodu rotmistrzem dragonów w rosyjskiej służbie.
W sztabie armji było wesoło. Major Muchinka bawił się „małą wojną“ na tyłach nieprzyjaciela i marzył o stoczeniu wielkiej batalji, któraby na wieki wieków wsławiła jego imię w rocznikach tej wojny, O tej porze swej karjery w szóstym roku wojowania major był sportowcem manjakiem, wdrożonym do życia bojowego. Nie rozumiał innego trybu żywota, godnego człowieka, nad wojnę i zawczasu już się troszczył o to, czem on będzie żył i co będzie robił, gdy nastanie pokój. Dla niego wojna powinna trwać wiecznie, mniejsza o to, coby na to powiedziała tak zwana ludzkość. Major był prostakiem, a do tego zdziczał na wojnie.
Sprawie polskiej służył mężnie, ale narodowe poczucie jego było zgoła nieustalone, właściwie żadne. Od wielu łat nie był już Czechem, był sobie poprostu c. k. „sztandowym“ kapitanem, a gdy armja i monarchja zawaliły mu się pod nogami, wprost z włoskiego frontu przybył ze swoim polskim pułkiem do Tarnowa. Odłożył sztywne czako z cesarskim bączkiem... (Gott erhalte, Gott beschütze Unsern Kaiser in der Schweiz), przywdział maciejówkę z polskim orzełkiem i niezwłocznie poszedł na Przemyśl. Mówił dość biegle w chłopskim języku (od Tarnowa), wymawiał z czeska, zaprawiając gęsto nieuniknionemi „fachwortami“. Odcięty wraz ze swoim bataljonem, dawał sobie radę, jak mógł, oganiał się i kąsał, z dnia na dzień wzbierając w siłę. Wreszcie sforsował sobie przejście przez Bug i przy tej okazji wchłonął zabłąkany szwadronek Marka. Dowiedziawszy się o szalonej samobójczej szarży Goślickiego, który rzucił się samopas w gęstwę nieprzyjacielskiej kolumny marszowej, długo kręcił krótką szyją w zdumieniu z wyrazem oburzenia, a nawet obrzydzenia. Marek, nie wiedząc, z kim ma do czynienia, usiłował mu to wyjaśnić i obronić oficerską cześć przyjaciela.
— Prawo oficera jest: on nigdy nie ma szarpać się! Co jedna sama skadrona w taki raz robić ma? Nogi za pas! To jest wojsko!
Wreszcie wprost wyznał nowemu dowódcy, że rotmistrz uczynił tak, bo chciał zginąć. Że tylko on jeden zginął, gdyż piechota poddała się natychmiast. Dlaczego to zrobił? Zaczął i o tem.
— Jezus, Marja! Tak robi dama z teatru, ale ona nie naprawdę, tylko żeby publika płakała. I za co on siebie zgubił, jak on nic wszystkiemu winien nie był? Rückzug był zupełnie porządnie szlecht. Ohoho... To się wie. Zostało dużo Materiał, treny, kanony, wielkie Verlusty, jeńcy, ale on, ten wasz Rittmeister, czy widział on ten bolszewicki Hinterland? Wy im na tyłach maszerowali ile dni? Cały tydzień! Z tego, że wy cało wyszli, i z tego, co było po drodze, on miał wiedzieć, że jeszcze dobrze będzie i szlus. Martwić się całkiem nie miał Recht. Ani Etappendienst, ani Verbindungs, ani Militärtransportversicherung. Dezerterów coniemiara wszędzie. To jest zwycięska armja? Kommunisten Compagnien? — owszem, Matrose — Sturm — Abteilungen — tak! A cała ogromna reszta? „Swołocz“ jest! Eine Horde! To wnet szitko nazad pójdzie, zurück. Pan podporucznik poda w raporcie prosto i jaspo, po naszemu, po polsku, po żołniersku; im Felde gefallen i basta! Jak było, o tem nic, bo za bardzo ogromny skandal jest
Od śmierci rotmistrza Goślickiego Marek wpadł w spokojne odrętwienie. Nie cierpiał, nie dręczył się. Poprostu nic nie czuł. To, co się stało, było zbyt wyraźnem niepodobieństwem, by się z tem pogodzić, czyli uznać to za fakt. A zatem Goślicki nie zginął. Jeżeli od niejakiego czasu niema go w szwadronie, to snać... Ach, mnóstwo było tych przyczyn! Z ich obfitością był największy kłopot, ale każda była równie dobra, możliwa i logiczna. Lada dzień się to wyjaśni, zresztą lada dzień on sam się pokaże, a choć to było wiadome, dolegała tęsknota za ukochanym człowiekiem. Trzeba się jej było pozbyć. Zrodziła się zkolei hipoteza, że go całkiem nie było. Na ratunek przybyły dawne wspomnienia. Godziny zamąceń, zamroczeń, gdy nie miał o sobie pewności, a istota jego stawała się zjawą senną, wyłamującą się z pod wydarzeń dnia powszedniego, który szedł swoją własną koleją. Marek jak nakręcony manekin wypełniał swoje uciążliwe funkcje. Skąd się w nim brały niestrudzone czuwania, pomysły, decyzje? Chwilami sam się nad tem zastanawiał. Ostatecznie samo się wszystko rodziło, samo się wypełniało. On tyle, że zaledwie o tem wiedział. Major był zachwycony swoim komendantem kawalerji, która dla całej „armji“ była okiem i podsłuchem i ciągłą bezsenną czujnością. Jedno tylko miał do zarzucenia młodemu oficerowi: ten podporucznik Świda był ponury i nie chciał pić. Zaś major nigdy nie był zupełnie trzeźwy, popijał o każdej porze dnia i nocy. Utrzymywało go to w treningu bojowym i wytwarzało pogodę i ochotę. Na wojnie trzeba, żeby wszystko było na wesoło. Obywatel Myrkowicz podzielał ten pogląd, idący zgóry, ale po pierwszej stąd wynikłej awanturze został przez Marka zdegradowany i odesłany do taboru jazdy pod komendę taborowego wachmistrza. Cygana, który w cywilu był fornalem.
Wreszcie i Marek zajrzał do butelki. Stało się to, gdy przez powłokę martwej obojętności zaczął majaczeć i przebijać się obraz skłamany i straszny. Były to strumienie piasku, sypiącego się ze wszystkich stron w głęboki dół, gdzie przez chwilę spoczywało coś diugiego. Było zawinięte w derki i przyrzucone sosnowemi gałązkami. Wszak i to znikło, a piasek lał się do dołu jak woda. Oto już kopczyk, który kilku ułanów pośpiesznie uklepuje łopatkami. Ponad tym obrazem pryskają gęsto strzały, a wgórze rozpościera się i wsiąka we mgłę wyniosła sosna, przepiękna jak znak tajemny, niezapomniana... Ktoś go nagwałt odciąga i zabiera. W taborze szedł luzem Dragon, lekko podziobany bagnetami w szyję i w zad, i niepodobna było nie wiedzieć o nim, gdyż codziennie musowo trzeba było rzucić nań okiem. Ktoś się tego natarczywie domagał. Wódka zamroczyła go, zjawy znikły. Przez wódkę wszystko stało się zwyczajnem, ale jeszcze bardziej odgrodziło się od niego, jakby niezmierzoną dalekością. Został nareszcie ze sobą sam na sam. Były to godziny spokojnego marszu i nikt mu nie przeszkadzał. Zabawnie szumi w głowie, szemrze jak poczciwy strumyczek. Każda poczynająca się myśl pryska i rodzi nowy kształt, tonie i wytryska niespodziewanie w przeinaczonej postaci, obrotnej, przewrotnej, wszystko znaczącej, śmiesznej. Nic na serjo, żadnej prawdy! Można i tak, można i taki Zaśmiał się sam do siebie.
Rozkoszne podniecenie, poczucie siły, lekkości, lotu. Dość mu dotknąć konia ostrogą, a popędzi, przesadzając strumyki, płoty i chałupy i wnet wzbije się wgórę po nad tę wioskę pod obłoki, popłynie powietrzem. Wszystko może, jest znowu wolnym — nareszcie!! Czyż niewiadomo mu było zawsze, że nic nad wolność? Czyż nie ślubował sobie do niczego, do nikogo się nigdy nie przywiązać, nie przykuć? Nawet do siebie samego. Może natychmiast paść z tego nieba granat i zabić go. Dobrze! Może żyć do późnej starości — dobrze też. Nigdy sobą nie kierować, do niczego nie zmierzać, a patrzeć spokojnie i ciekawie, co samo ze siebie wyniknie, albo tak, albo owak, czy to nie wszystko jedno? Już nim los obracał rozmaicie i dziwnie. Doznał sam na sobie wiele strasznego, sporo przygód zda się niepodobnych do żadnej prawdy. Odmęt wydarzeń czeka nań w głębinach przyjść mającego czasu. Niech przybywają! Niechże się dzieje jako chce i jak tam wypadnie. Wojna może być jeszcze wygraną, a może już jest przegrana. Tak czy owak spełni do końca swój obowiązek. W razie klęski ostatecznej będzie cierpiał, jak cały jego naród, ale nie zapamięta się nigdy, nie podda się rozpaczy. Jest prosty — bierze życie, jakie jest. Jest twardy, przeżyje i to. Tamten był inny, piękniejszy, głębszy, ale w istocie słaby. Był uroczy, jak kobieta, romantyczny, rycerski, ukochany. Niech będzie błogosławiony los, który go z nim zetknął. Hojny dar losu, wieczysty! Albowiem choć go już niemasz żywego, nikt mu go nie odbierze z duszy. Jeszcze targa ból świeżo krwawiący i nie chce przyjąć całej prawdy. Ale przyjdzie jutro dzień spokoju i jeno wiecznej pamięci i wdzięczności. Zapiekło go pod powiekami. Przymknął oczy.
Usnął słodko i kiwał się w siodle. Dragon zaczepia jego Ulinę i skubie ją za grzywę. To znów i jedno i drugie nagle wraz stula uszy, łyska oczami i szczerzy do siebie zęby, udając straszną nienawiść. Zgoda! Teraz się obwąchują i zabawnie kłapią gębami w przyjaznej pieszczocie. Patrzą na to obaj z uśmiechem, albowiem choć to widzieli tyle razy, wiedzą i czują, że to są ich najmilsze konie, które też się znają i lubią. Rotmistrz podaje mu list. — Czytaj! Pisze żona rotmistrzowa, o której Marek nic nie wie, kto ona jest ani jaka. Nigdy nie było o niej mowy. Dolegała mu taka głupia skrytość. W całym pułku też nikt jej nie znał, ani nie widział na oczy. Marek przypuszczał, że może jest w tem jakiś dramat. Tem się pocieszał, gdyż sam się tego wstydząc, był nieco zazdrosny o tę żonę.
— Wszystko nieprawda! Zabawny jesteś ze swojemi nastrojami — nadchodzi zła chwila i straszliwy list, ostatni! Dobrze przynajmniej, żeś zdrów i cały. Człowieku, czy ty wiesz przynajmniej, coś ty nagryzmolił na tych kartkach? Za karę pokażę ci to kiedyś. Wstyd! Ale coby było, gdybym uwierzyła bodaj na jedną sekundę? Nie rób tak już nigdy. Mój ty cudowny, ukochany, maleńki synku głupiutki. Uśmiałam się z twojego testamentu i z podporucznika Świdy. Kłaniaj mu się zresztą. Przesyłam ci papierosy angielskie, jakie lubisz i pastylki dezynfekcyjne do wody. Bądź dzielny, jak zawsze. Ja niezłomnie wierzę w zwycięstwo!
Rotmistrz jest skłopotany, zawstydzony. Patrzy na Marka zgnębionemi oczami i szuka rady. Wyprawia gesty desperackie z rozkładaniem rąk, z pocieraniem czoła.
— Ona nie wierzy. To najgorsze! Bo uwierzyła odrazu, jak tylko otrzymała mój list, więc ratuje się wmówioną fikcją. Pomieszało się jej w głowie. Zawsze była dziwną, dziwną, a ojciec warjat, nie jak się to nieraz powiada, ale prawdziwy, umarł w Tworkach. Co tu robić? Marku, radź! Tu trzeba natychmiast, póki czas...
— Trzeba natychmiast pchnąć do niej umyślnego.
— Toby można... Ale z czem?
— Z czem? Poprostu napiszesz, że żyjesz i że nic się nie stało. Przeprosisz ją bardzo, bardzo!
— Kiedy ja już nie żyję — otóż to!
— Łżesz, ty żyjesz, przecież widzę!
— Ale...
Marek spojrzał nań zdumiony. Pod okutym daszkiem czapki czarno-sine oczodoły, usta zapadnięte, nos sczerniały i opuchły. Wionął od niego straszliwy dech trupi. Marek pochylił się w siodle i ruszył wskok przed siebie. Popędził. Obejrzał się i serce w nim zamarło, włosy zjeżyły się na głowie. Rotmistrz goni.
Ocknął się i zanim zdołał zebrać myśli, łzy trysnęły mu z oczu. Nie zważając na nic, w ślepej zawziętości sięgnął do kieszeni i wydobył zmięte kartki, wydarte z bloku meldunkowego. Czytał do samego końca. Potem znowu od początku. I jeszcze raz.
Pogrążał się w przerażeniu, jak w grząskiem mułowisku, opadał coraz głębiej, niezdolny wydobyć się, otrząsnąć. Nieprzeparta prawda tych kartek odebrała mu ostatni cień możliwości, jakowegoś jeszcze samozłudzenia. W tej rozpaczy podpowiedział mu coś jakby czyjś szept. Zdjęła go zgroza. Złe, sprawiedliwe oburzenie. Niegodziwy list! Niegodny! Jakże mógł taki człowiek?...
Niepodobna tego pokazać żonie. W tem oburzeniu była niezmierna ulga. Nareszcie jakaś skaza na świątości! Nareszcie coś ludzkiego, coś małego...
Dalekie dwa wiatraki chyżo obracają się i snują słodkim dwugłosem znajomą, starą melodję. Cała okolica drga i gra. Czegóż się od niego domaga odległa biała wieżyczka kościelna, wyrastająca z kępy drzew? Skąd niepokój? O tej porze tam już są patrole jego przedniej straży. Pochyło zbiega pole owsa ku gościńcowi, maleńki klin lasu i pochyły krzyż. Tuż folwark. Takie same folwarki są wszędzie. Murowane filary stodół. Połatane gontowe dachy. Na wzgóreczek wbiega aleja brzóz i gubi się po tamtej stronie. W tej alei na tle nieba szuka się kogoś, kogoś się wspomina... Idą górą, polem, a w dole gościńcem wlecze się piechota w obłokach pyłu. Pierwszy szwadron nagle odchodzi w bok.
— Co jest?
— Jakieścić jary tu są, trza obejść.
Gdy dojechał i spojrzał, ocknął się nagłe. Oprzytomniał i ogarnął siebie w jakowejś zimnej jasności, przejrzał siebie do samej głębi. Te parowy były jak nieomylne zwierciadło, które widziało i wiedziało o nim, co tylko kiedy było i jest. Ono zapamiętało wszystko. Zimne Doły.
Napróżno dochodzić, jak się to stało? Samo tak wypadło. Poprostu kluczyli i kręcili, aż tu trafili; szli długo, aż doszli. Ale wczoraj i jeszcze dziś rano patrzał w mapę i wiedział, gdzie jest, którędy idzie. Wiedział dobrze, jeno się niczego jeszcze nie domy słał. Dlaczego? Nawet mu to nie przyszło do głowy. A natarczywą ciekawością zaglądał w pokrętne zakamarki parowów. Kiedyż-to było? Szukał małego Ignacka, należało koniecznie zjechać aż na dół, odwiedzić mogiłkę pana Tuchołki. Albowiem nikt o nim nie wie i nie pamięta, on jeden na całym świecie. Dom rodzicielski, na który patrzał teraz, zdawał mu się zrazu obcy, jakby odmieniony. Nie do wiary, że tu był i że stąd wyruszył niedalej, jak przed kilku miesiącami. Znowu kłopot z tym czasem. Jakże się w tem połapać, rozeznać i nie zagubić? Z poza drzew na chwilę spojrzały nań trzy okna jego oficynki i wnet zasłoniły się wstydliwie kępą kasztanów. Zdążyły uśmiechnąć się doń porozumiewawczo i kusząco. W białej izdebce przesiaduje sobie spokojnie, marząc o niczem, dawniejszy on. Na ścianie rysują się zmienne obrazy tego, co było lub będzie jednakowo mętne i nieprawdziwe. Zgrzybiała kukułka wciąż jeszcze usiłuje wywoływać godziny, ale stary zegar uspakaja go, jak przyjaciel i mędrzec. Tik — tak, masz czas. Tik — tak, masz czas... O lube wywczasy! Z jakąż rozkoszą zamknąłby się w izdebce szczęścia. Ukryłby się przed całym światem, przed wojną, przed sobą. Duch opiekuńczy i rzetelny, dobry kusiciel na wszystko przyzwala; już zrobiłeś swoje, zrobiłeś za dziesięciu. Odpocznij, żołnierzu! Wszak sam los wojny przywiódł cię na próg rodzinnego domu,.. Dopiero teraz odczuł Marek ogromne brzemię zmęczenia. Pozorem było jego zdrowie, jego siły. Nie może więcej — już chj’ba tu zostanie...
Kuba przebył jedną falę najazdu czerwonej konnicy. Obszarnik wyszedł cało, tyle że zabrano mu co do jednego wszystkie konie, a zostawiono wzamian cały tabun szkap zgonionych, ochwaconych, straszliwie poodparzanych, które obecnie przychodziły do siebie, bądź zdychały w stajniach jordanowickich. Polski oddział powitał z warjacką radością, sądząc, że to idzie generalna, zwycięska kontr-ofenzywa. Zobaczył Marka i długo stał zgłupiały, nie wierząc oczom. Matka wróżyła z tego „cudu“ niechybnie wielkie zwycięstwo. Widząc syna zmizerowanego, sczerniałego, o osłupiałych oczach, stara matka na własną rękę, cichaczem, na osobności przymawiała się do majora, prosząc o zwolnienie syna, który jest chory i doszczętu wyczerpany.
— To inwalida, panie majorze, straszliwie postrzelany, wydręczony w niewoli... — Marek upadał ze znużenia.
— Połóż się, dziecko, spocznij choć parę godzin, twój pokoik zawsze gotów!
— Oj nie! Oj nie! Nawet tam nie zajrzę — za ciężko byłoby odchodzić!
— Więc zostań z nami! Pan major... Dzieci wy moje, dzieci... Ty niepewny każdego dnia i godziny, a Janka... Ach, boję się pomyśleć — dziewczyna sama jedna, odcięta gdzieś za frontem, bez śladu, bez wieści...
— Nic jej nie będzie, to morowiec.
W ogrodzie, w alei włoskich orzechów usypany był świeży kopiec, przyrzucony kwiatami i cudnie rozkwitłem i gałązkami lipy. Brzęczały nad nim pszczoły.
— Co to?
Matka błagała go o tajemnicę. Bolszewicy rozstrzelali tu przed tygodniem pięciu polskich oficerów, których przyprowadzili ze sobą. — To potworne, godne barbarzyńców! Ach, tacy piękni, silni, młodzi ludzie. Ale my nie powinniśmy... My — nigdy! Widziałam dopiero co jeńców na furach... Nie trzeba żadnego odwetu.
Ale major już wiedział. Przez ogród walili żołnierze. Kompanja stanęła sprawnie i oddawała honory poległym. Tuż za majorem gromada oficerów oddziału przez długą chwilę stała nieruchomo, jak posągi, z ręką u daszka czapki. Żadnej mowy — cisza. Słychać było brzęk pszczół. Chwytało uniesienie, wzbierały łzy. Krótka komenda i czar prysł.
— Panie majorze! Pozwalam sobie prosić jako kobieta i jako Polka...
— My? Nigdy! Nigdy w życiu! Chyba złapanych na rozboju, chyba jeżeli oni naszych... U mnie jest eine Norm — trzy na jeden. Niema co robić z Gefangene, więc żołnierzy puszczam wolno, zatrzymuję w taborze tylko oficerów, komisarzy... Jadą z wygodami. Teraz mam ich u siebie sześć fur. Z tego na dziś wypadnie piętnaście.
— Piętnastu? Panie majorze!..
— Solche ist meine Norm, pani dobrodziejko. Piętnaście, sage und schreibe.
— Marku! Marku!
— Jeszcze czego — niechże matka da spokój!
Za ogrodem prysła salwa. I jeszcze kilka strzałów. Jeszcze jeden. Stara Świdzina zasłoniła sobie oczy i pobiegła w głąb sadu. Wtem jakby w odpowiedzi na strzały dziwnie niedaleko ozwała się baterja, Zawyło nad ogrodem. Sześć szrapnęli osypało dachy stodół. Zawyło jeszcze! Sześć granatów poszło ku Zieleńcowi na wygon, który okrywały rozległe tabory majora Muchinki i gdzie niebawem miała się odbyć uroczystość rozdawania chłopom koni zdobycznych, wozów i innego łupu, który oddziałowi już zaczynał ciążyć.
— Podporucznik Świda! Co robi pańska Vorpatrola? Co jest, Kreutzhimmeldonnerwetter? Do wszystkich djabłów! Do choleryl
Oficerowie biegiem śpieszyli na swoje miejsca. Marek już był na koniu i wypadł z opłotków z pierwszym szwadronem. Baterja odprzodkowywała się nagwałt za śpichlerzem. Ale nieznane armaty ucichły. Major siedział na koniu, klął i ssał swoją oplataną flaszę. Piechota za folwarkiem rozwijała się szeroko w linje tyraljerskie.
Nagle na podwórze wpadł ułan. Zdarł konia przed majorem i dychał przez chwilę, nie mogąc przyjść do słowa.
— Co jest? Stuwem geworden? Bałwan jest?
Pucołowata gęba roześmiała się od ucha do ucha.
— To nasi! Panie majorze! Sztab dywizji stoi w Kąkolownicy!
Nareszcie!
Ulga. Radość. Wszędzie wesołe oczy. Zewsząd wybucha śmiech. Major ze srogim wrzaskiem wpada na swego ordynansa. Nie zsiadając z konia, przyobleka nowy mundur z dystynkcjami, przypasuje szablę, ciska precz wyświechtaną furażerkę i paraduje w czapce majorowskiej z błyszczącemi galonami. Skupia koło siebie sztab. Jeszcze raz pociąga z flaszki. Prostuje się, nadyma się i pełen niezmiernej pychy rusza meldować się do dywizji.
Odwrót.
Odwrót. Odwrót. Z dnia na dzień. Krok za krokiem. Wieści z Warszawy przychodziły na front przekręcone, przeinaczone, spotworniałe. Ani krzty otuchy. Gorzkniały młode dusze. Oficerowie, żołnierze, przemordowani, bezsenni w nieprzerwanych bojach od długich miesięcy za Bugiem, nad Narwią, spodziewali się zastać potężnie obwarowane ośrodki oporu. Od straszliwie bliskiej i codzień to bliższej stolicy oczekiwali słowa nadziei, pragnęli serca i pomocy. Jak małe dzieci, oglądali się na matkę. Od nieprzyjaciela szły pociski i śmierć. Od stolicy godziły w nich gazety, plotki, oszczerstwa, intrygi, wiał zimny, śmiertelny dech strachu. Urodziła się, rozpleniła się w duszach nieufność i pogarda i zawzięta, tępa złość. Więc nie wierzono w nowy Rząd Obrony Państwa, nie wierzono w Armję Ochotniczą. Krążyły legendy o naradach, intrygach i walkach wokoło jakowegoś tajnego planu wielkiej, rozstrzygającej kontrofenzywy. Ale Naczelny Wódz otoczony wrogami, którzy wniwecz obracają jego genialne pomysły. Ale Naczelny Wódz gubi Polskę swoim ponurym, litewskim uporem. Mowa Lloyda George’a. Haniebny cyrograf w Spaa. Rządy, parlamenty, ludy, dyplomaci i robotnicy — cały świat przeciwko Polsce. A Francja? Gdzie jej pomoc sojusznicza? Podobno przybywa jakiś generał z bataljonem oficerów sztabowych.
Coraz bliżej Warszawy. Coraz gorzej. Nieprzyjacielskie zastępy prą, pchają się mrowiem. Obdarte, bose, zagłodzone, runęły na Polskę, jak nieprzejrzana szarańcza. Nie wstrzyma ich męstwo, wytrwałość ani straszliwe hekatomby. Ustępuje żołnierz polski z pola, jak wobec zalewu morza. Trzech na jednego. Pięciu na jednego. Dziesięciu. Armja upada na duchu, ulega. Na froncie śmiertelne wyczerpanie i niewiara. A na tyłach wszystkie stacje kolejowe i drogi i trakty pełne dezerterów. W piękne pogody lipcowe, w jasne dnie nadarzone dla żniwa mroczyło się w Polsce. Noc wchodziła w dusze, jak gdyby, zakreśliwszy cały swój obrót dozwolony przez Fatum, zamierało na niebie owo słońce, które zajaśniało w pamiętnym dniu Wielkiego Listopada.
Pewnego dnia w nielitościwą spiekotę mijał się Marek z jakimś bataljonem. Szara kolumna wlokła się, brodząc w tumanie pyłu. Bił od niej pot i brud, cierpki cuch utrudzonej piechoty. Kurz rozmazywał się w błoto, na spotniałych twarzach. Szli, szli i szli, przesuwając się jak bezimienne cienie, podobni do siebie o zatartych do niepoznania rysach.
— Serwus, panie poruczniku!
— Kto taki?
— Ja jestem!
— Co za licho! Kto mówi?
— Szeregowy Plechyński, melduję posłusznie.
Kolumnę zatrzymano właśnie dla wytchnienia. Żołnierze walili się jak trupy po rowach, wszyscy co do jednego, pokotem. Zdawało się, że już teraz żadna siła nie ruszy ich stąd, nie postawi na nogach.
— Panie poruczniku, u nas nie to, co w kawalerji. Ciężko jest.
— Głupiś. Co ty wiesz o kawalerji?
— Rozkaz, panie poruczniku.
Marek przywitał przyjaciela obrażającem zdumieniem.
— Prędzejbym się śmierci spodziewał — wyrzekł cywilnem porównaniem, które na froncie nie miało żadnego sensu. Ale był bardzo wzruszony.
— Jeżeli już nawet ten namyślił się i wyruszył...
Armja Ochotnicza nagle nabrała w jego oczach wielkiej powagi. Ujrzał nieprzebrane pole pełne żołnierzy, głowa przy głowie, dzieci, młodych, dojrzałych, starych. Odważnych i tchórzów, inteligentów i analfabetów, poetów i filistrów, paskarzy i robotników, obszarników i fornali... Poweselał i serdecznie wytrząsał prawicę nowemu rycerzowi.
— Nie chcę przed tobą uchodzić za bohatera. Jest raczej inaczej. Jak wiesz, jestem wciąż jeszcze aspirant-Polakiem. Więc musiałem. Może mi się nawet bardzo nie chciało, ale cóż było robić? Zresztą stał się absurd, gdyż beze mnie tam w Eximporcie i przy dostawach wojennych mój znój żołnierski będzie nas grubo kosztował. Ja zarabiałem, ale nie kradłem i nie dawałem kraść innym. Zato teraz, co się tam dzieje! Hahaha!.. Jako ochotnika powinni mnie byli przydzielić na eksperta zakupów intendentury.
Generał Chapowicki, człowiek rozumny, chciał mnie wysłać do Paryża (z szarżą oficerską)! Odmówiłem, rzecz prosta, bo muszę krew przelać, co mi będzie do pewnego stopnia zaliczone. A trafiłem i do Jabłonny do żydowskiego obozu warownego. To się dość nie udało twojemu kochanemu Wiceministrowi.
Nusym był dość pogodnej myśli. Twierdził, że pomimo wszystko, co i jak tam u nas jest, ofenzywa rosyjska się rozbije.
— Może my ich nie zwyciężymy, ale oni sami się rozlezą. Dociągają pod Warszawę resztką tchu i organizją. Niebawem powinni zacząć wiać. Mówią, że nasze dowództwo Naczelne umyślnie cofa linję i wciąga ich byle dalej.
— Mówią. Czego nie mówią! Idjotyzm!
— Dlaczego aż tak? Przecież wy tu na froncie nic nie wiecie!
— My nie wiemy? A kto wie?
Głucho hurkotały tabory po bruku drewnianym, ciągnąc głęboką nocą przez Warszawę. Nieprzerwane pasmo ładownych wozów z drzemiącymi woźnicami, ze zmordowanemi końmi przewlekało się przez ciemne wymarłe ulice. Ani przechodnia, ani światełka w oknach.
Z szerokiej równiny, z pod bezmiernej kopuły gwiaździstego nieba wkroczyły wojska w ciasne, pokrętne, murowane wąwozy. Cicho. Dziwnie i przenikliwie odbijają w ścianach zmieszane kroki piechoty. Jej widmowe masy wypełniają ulice zgłuszonym szmerem oddechów, rozmów, metalicznych podźwięków. Patrzą żołnierze w czarne okna ze złą zawiścią — oto są ci, którzy śpią spokojnie. Poglądają w szyby ślepe i martwe, nie oddające za spojrzenie spojrzenia. Pytają z nadzieją, pytają we trwodze. Szukają mężów, którzy myślą i wiedzą i rozkazują. Łudzili się, że wszedłszy w miasto, wnet coś zrozumieją i odgadną, i że tu oznajmiona im będzie nareszcie jakowaś wielka prawda, oddawna przed nimi tajona. Przynieśli ze sobą ciężką krzywdę, która się w nich zastarzała i zawzięła. Darowaliby ją, odpuszczą ją z serca za dobre słowo, za jeden uśmiech. Pod zatwardziałością, pod szyderstwem gotowem i pochopnem czyhało wzruszenie serc utęsknionych i młodzieńczych. Czaił się na zaciętych wargach uśmiech radosnego porozumienia, wypowiadała się potrzeba i żądza ciepła i pieszczoty. Ale twardo spali niewiadomi ludzie, spali wszyscy w zatajonem swojem wnętrzu, pozamykani w domach, ukryci przed tem, co groziło. Zamęczyła ich rozpaczliwa krzątanina tych dni, niepokój obudzonego sumienia, gorączka spóźnionych żalów, bezwład splątanych i krzyżujących się porywów, zamiarów i wysiłków, które zwaliły się wszystkie na ostatnią chwilę i utknęły, jak zatorem. Zmogły ich sprzeczne wieści, pogłoski, poczwarne plotki. Zmordował ich strach. Leżeli bezsenni, patrząc w mętną poświatę okien, narzucali kołdry na głowy, drżąc przed nadchodzącym dniem, śnili opętani przez obłędne widziadła, przywaleni zmorą, jęcząc przez sen. Zasypiali z chorą nikczemną nadzieją na coś, na cud, który sam się dokona dla nich i za nich. Uciekając od własnych myśli, ciskali klątwy i powtarzali sobie po raz setny straszne oskarżenia przeciwko domniemanym winowajcom. Przeżuwali jeszcze raz wszystkie plotki, zebrane z całego dnia, poprawiali je, uzupełniali i tworzyli własne na zapas, na jutro. Modlili się do Boga, leżeli krzyżem, składali ślubowania. Nieodmiennie już jutro wstępowali do Armji Ochotniczej, najdalej jutro składali u stóp ojczyzny cały majątek. Nikt nie wyobrażał sobie zajęcia stolicy i dlatego wmawiano w siebie nawzajem: to niemożliwe! Tem nikłem słowem odżegnywano potworny strach. Ale strach nie dawał się oszukać. Łudził, igrał, oddalał się, rozwiewał się, usypiał. Znienacka wracał, spadał jak huragan i deptał, i kopał i trząsł.
Odbierał wszelką myśl i wszelki sąd, obezwładniał nawet zmysł samozachowawczy, jak ocknionym ze snu w palącym się domu.
Wojna dosięgła Warszawy i wkroczyła w ulice. Długo ukrywała się za górami, za lasami, za siedmiu rzekami, nie nastręczając się, nie dolegając nikomu, cicha, skromna, nieobecna. Walczyli żołnierze, a reszta żyła po swojemu i tak miało być do samego końca, do godziny nieuniknionego, absolutnie pewnego zwycięstwa. Wątpliwość w tej mierze piętnowana była jako zdrada, każdy alarm uchodził za małoduszną nieprzyzwoitość. Zażegnano kłopot od strony wojny dla dokonania w spokoju pracy wielkiej odbudowy. Aż zadął wicher niespodziewany i jął pchać i gnać przed sobą burzę wojny. Miesiącami toczyła się jej krwawa chmura. Wiodło ją fatum niezgłębione i nieubłagane. Dziś armje w toku przegrupowania zalały ulice. Dziś po raz pierwszy w tej wojnie Warszawa usłyszy armaty.
Cała młodzież i wszystko co dzielniejsze dawno już w polu — nieomal od miesiąca. Powiadali, że sto tysięcy ochotników wzmogło wyczerpaną armję. Stolica okryła się niezliczoną mnogością odezw, plakatów, podniecających i zachęcających afiszów. Hasła, nakazy, okrzyki, py tania, nawoływania, groźby, maksymy, sentencje, wzniosłe bohomazy, karykatury, dowcipy i szyderstwa na stręczały się wszędzie. Napisy upstrzyły mury, drzewa tramwaje, słupy, dachy, płoty, szyby, urzędy i lokale teatry i kościoły. Deptało się po nich na chodnikach ćmiło się od nich w oczach i w głowie. Uporczywie nastręczało się to na jawie i we śnie, bodąc zaskrzepłe sumienia, pouczając nieświadomych, bawiąc odważnych i doostatka przygnębiając tchórzliwych. Nieprawdopodobna mnogość samorzutnych komitetów, kół, wydziałów, sekcyj, kooperacyj, zbiórek, związków, straży, opiek, pomocy rozpleniła się w tych dniach niewielu. Wspierając się solidarnie i straszliwie zawadzając sobie nawzajem, ciała te przy przygniatającej przewadze szlachetnych kobiet rozwinęły po mieście gorączkową lataninę, wyłoniły kilkudziesięciu prezesów, z których nie wszyscy jednak zdołali uzyskać wojskowe samochody.
Mieszało się w tem wzniosłe ze śmiesznem, pożyteczne ze zbędnem. Obowiązywał nakaz; nikomu nie wolno być w tych dniach bezczynnym! Tak też było. Tym sposobem zagłuszano w sobie niepokój i trwogę.
A jednocześnie w głębinie dusz niewidzialnie i nieznacznie, dzień po dniu, z godziny na godzinę odpadała z ludzi pospolitość, małość i nikczemność.
Zapalało się uniesienie. Rodziło się męstwo. Rosły serca. W grozie i burzy dokonywała się olbrzymia przemiana. Obok żołnierza w polu objawiał sie naród walczący. I chociaż o tej porze nikt o tem jeszcze nie wiedział, w stokroć już urosły siły obrony. A gdy nikt tego narazie nie wyczuwał, natychmiast poznał to wróg, gdy dotarł nad Wisłę i osaczył Warszawę.
W tych dniach ponurych i dręczących twarzą w twarz wobec śmierci i zagłady tajemna dusza stolicy wznosiła się w tragicznem pięknie dostojna i go^ dna wielkiej godziny dziejowej. Ludzie maleńcy, sami tego nie spostrzegając, wyrastali ponad własne głowy. Wśród nieopisanego zgiełku i zamętu każdy wysilał się i na własną rękę czynił swoje, nie oglądając się na rząd ani na komitety, ani na czyjś nakaz, ani na czyjąś pomoc, nie pytając się nikogo o pozwolenie. I w powszechnym chaosie nieładu sypały się nieprzeliczone okruchy pożytku, drobiny siły. Tak urósł wał, któremu sądzone było powstrzymać wroga.
W tę noc ostatnią, najgorszą, gdy nieprzyjaciel zdobywał przedpola Lwowa i Lublina, gdy żołnierz polski krwawił w najcięższych bojach, broniąc Modlina, gdy w Płocku i Włocławku masy atakujące przekraczały już nieomal Wisłę, rozkaz wodza przerzucał dywizję za dywizją w miejsce tajemnie obrane. Ciągnęły przez ciemne ulice, sponiewierane przez trud wojenny, śpiesząc ostatkiem tchu, by zdążyć na swój wielki dzień, by tam na niewiadomem sobie polu głowy złożyć lub zwyciężyć. W cichą noc głucho z za Wisły od Radzymina i Miłosny dochodzi głos dział. Słyszeli je nawet śpiący, słyszały je mury. Nadchodziło nieznane jutro. Niosło nakaz ostateczny, nieubłagany i sprawiedliwy. To, co rzucił był naoślep los wielkiej wojny światowej, teraz miało być opłacone krwią i zdobyte przez męstwo. Albowiem nic za darmo, nic łatwo. Teraz dopiero miało ugruntować się i żyć szczęście wolności. Tak albo nie. Zawisło nad miastem polskie Fatum.
Wszędzie, wszystko zasnuwała niewyrażalna odmiana, a tak przenikliwa, że przechodzień stawał byle gdzie i pogrążał się w podziwieniu, znając miejsce, a nie znajdując w jego właściwej istocie tego, z czem się zżył, do czego był zdawiendawna przywykł. Tej nocy bezsenność i zgryzota wypędzały ludzi z domu. Snuli się bez celu, spotykali się ze sobą obcy z obcym i prowadzili przyciszone rozmowy niezapomniane i najszczersze. Stawali w pustkowiu na wybrzeżu Wisły, na wyżynie wiaduktu. Szarzała w pomroce rzeka, dziś tajemnicza i wróżebna, potężna jak bóstwo losu. Ona jeszcze broni i odgradza, ona dzieli od straszliwego jutra. Tamten brzeg czerniejący w oddali, jego światełka, jego przenikliwa cisza taiły w sobie ogrom i grozę niepojętego świata, który objawi się z brzaskiem dnia i przekreśli wszystko, co jest. Już płynie gdzieś od góry w nurcie tych wód dola, lub niedola, szczęście nie do wiary lub zagłada niewiarogodna. Tam kędyś nocą sunie z prądem Polski Przeznaczenie.
Nie spieszy się ani ociąga, zna swoją godzinę świetlista nawa szczęścia i zwycięstwa, żałobna nawa klęski i zatraty. Tak i nie. Wszystko lub nic. W oddali, zrzadka zajaśnieją i zgasną mętne połyski, obudzą się i znikną głuche, jakby łagodne oddechy dział.
Na Placu Saskim gmach sztabu jarzy się od światła. Od góry do dołu, wzdłuż całej budowli w każdem oknie wre praca i nie, ustaje ani na jedną chwilę. Setki ludzi mozolą się,, tworząc jakowąś jedyną niczyją a wspólną myśl. Bezsenni przędą i utrzymują i nawiązują jej rwący się, zawikłany wątek. W stu salach, pokojach, zakamarkach biją tętna rozstrzelone, osobne. Dzwonią telefony, klekocą Juzy. Nawałą sypią się i tłoczą, gromadzą się w stosy raporty, meldunki, pytania, alarmy, wieści złe i dobre.
Obwieszczają się niezliczone, co chwila inne, coraz nowe, dalsze i bliższe bitwy, starcia, potyczki, odwroty, kontrataki, zdobycze i straty. Setki znużonych oczu patrzą w mapy, w widmo pól, lasów i dróg, po których w tej samej chwili prawdziwi, żywi ludzie roją się w tysiącznych gromadach, przesuwają się w pomroce, skradają się, okopują się lub śpią pokotem kamiennym snem żołnierskim na wyznaczonych pozycjach, by na rozkaz porwać za broń i pójść w ogień. Tutaj ma trwać w napięciu wola zwycięstwa, tutaj drga serce siły. Tu ani na chwilę nie ma usnąć praca I myślenia za wszystkie armje, grupy i oddziały w polu, za każdego żołnierza. Znużonemu oficerowi opada głowa na mapę. Majaczy w oczach odbierającemu depeszę. Mieszają się cyfry w głowie. Po raz dziesiąty i setny wznawiają się pomylone obliczenia. Po kurytarzach śpią zagnam ordynansi. Czai się niewiadoma chwila tej nocy, nieodparta, straszliwa próba.
Z mrocznej głębiny patrzy w roziskrzone okna potężny gmach soboru. Jego spiętrzony ogrom, jego poczwarna dzwonnica oczekują cierpliwie, niemo. Wrosły w tę ziemię i w ponurem osamotnieniu w ciągu lat bronią się swoim bezwładem i ciężarem. Pamiętają. Wspominają. Czekały w grozie zagłady. I teraz czekają. Może jutro? Od martwej masy kamienia zieje zły urok na wszystko, co tu jest. Z mozajkowego fryzu z nad odrzwi, ich groźny Bóg w sztabie archaniołów ciska przekleństwo wprost w oświetlone okna, na te bezsenne oczy, na utrudzone głowy, na ich wysiłki i nadzieje.
W ogromnym, pustym pokoju narożnym gdzie jeno parę krzeseł i pod nisko wiszącemi lampami długi stół nakryty mapą, szybko, porywczo chodzi od ściany do ściany człowiek samotny. W poczekalni za zamkniętemi drzwiami garść oficerów — gotowych do drogi, stoi w milczeniu, żaden nie usiądzie i nie śmie siąść, gdyż lada chwila... Lada chwila przełamie się coś ostatecznego, dobiegnie kresu olbrzymia praca woli, dźwigającej trudną, osamotnioną myśl. Wspaniała w swojej mądrości, przepiękna w swojej odwadze, jakże ciąży jednemu człowiekowi! Rzucony na jej pastwę ugina się, mocuje się pod brzemieniem. Każdy wykona jego rozkaz, nie pomoże mu nikt. W narożnem oknie stanie na sekundę ciemny zarys postaci i znika. Odchodzi i powraca. Jeszcze. I jeszcze... Nawrotami tego rytmu mierzy się straszliwa godzina w losach narodu. Miljony oczu zdają się patrzeć w to okno.
Pustka. Cisza. Zawyją w rozpędzie i przelecą przez miasto szare samochody. Nieznaną wieść, tajemnicę niosą te trzy wozy — pierwszy prowadzi, trzeci zamyka. Pośrodku szary człowiek. Bystre oczy lecą w dal, w dalekie miejsce i rwą się naprzód. Patrzą jeno w ów dzień i w jego godzinę, a widzą wszystko. Pęd bije w strudzone czoło, już daleko poza nim zostało miasto, a przed nim ciemna noc i nieodgadniony Los Wojny. Ponad nim skrzydlata Nike.
Na żelaznym moście ciężko grzmią i hurkoczą przeciągające armaty i jaszcze. Zatupoczą po bruka kopyta nocnego patrolu. Ostrożnie, zwolna, przystając, zwierając się i rozciągając, wlecze si| jakby przez sen tabor wozów Czerwonego Krzyża. Omdlewają, usypiają i znów budzą się ranni. Ze zdumieniem poglądają w ciemne okna, w dalekość ulic, nie poznają i nie wierzą. Skąd wielkie miasto? Kędy ich wiozą? Marek wydzierał się jak z grzęzawiska, jak w złym śnie. Rozgarniał ciężkie ciemności i na chwilę wynurzał się na powierzchnię ku jakowejś bladej światłości. Już osiągał jakby bliskość obudzenia i wnet sto bólów przeszywało go, przypiekało ogniem, targało cęgami. Cios straszliwej maczugi topił go zpowrotem w ciemną głębię. Chwila wytchnienia i jasności. Jasność pada zgóry od okna. Skąd ono? Wychyla się postać kobieca w bieliźnie. Patrzy na wozy, zasłania oczy nagiemi ramionami i zanosi się od płaczu. Jej szlochanie wydziera mu z pod powiek piekące łzy. Czyżby już wszystko przepadło? Jeszcze niewiadomo, jeszcze nie. Nie płacz... Jęknął, zawył chrapliwie suchą gardzielą, znowu trzasnęła w czaszkę maczuga — to przednie koło zapadło w wyrwę bruku, Wie, że natychmiast uderzy powtórnie, musi uderzyć. Chce osłonić głowę ramieniem, ale ktoś przemocą wydziera mu rękę ze stawów. Zlał go zimny pot straszliwego bólu, wyprężył się, znieruchomiał, maczuga trzaska w czaszkę, ciemność bezdenna zamyka się nad nim. Budzi go cichy szmer, jakby ciągły dech, ledwie dosłyszalny a potężny — z oddala, z poza świata, Grają chóry przejasnych gwiazdozbiorów tam wdole pod nim, tam w przepaści nieba. Znajome znaki! Harmonja sfer... Śpiewa ku niemu święta kochanka dalekiego dzieciństwa, obnażona i przeczysta, spowita jeno w wstęgę drogi mlecznej — bogini Uranja.
Przemordowały się i usnęły wszystkie bóle nóg, ramion, krzyża, piersi i głowy. Drzemią czujnie, lekko. Marek to wie i podstępnie, chytrze, z niesłychaną ostrożnością zamierza otworzyć oczy. Dźwiga powieki, które przyrosły mu do oczu. Chce zobaczyć, co jest, gdyż nic jeszcze o sobie nie wie. Tak jest oddawna. Nadewszystko chce mu się obaczyć tego, który mówi w pobliżu. Jego stłumiony głos jest kojący i kochany, jak cicho płynące źródło dobroci. Coś znajomego... To przyjaciel, człowiek jedyny i bliski — ach wszak niepodobna znosić dłużej czarnej samotności! Głos urywa się. Jaki żal... Znowu ciemność. W jej głębinie kotłuje się jakby czarno-żółta chmura. Już wie, co będzie dalej. To samo. Głupie, nędzne, obrzydliwe, a zwłaszcza straszne. Z brudnej mętności w głowie stwarza się potworny śmiech. Wielka obrzydła paszcza wykręca się, łyskają zębiska. Spłaszczony nos rozciąga się i wsiąka w żółtą twarz, nikną skulone, skośne oczy. Martwo, jak z maszyny, wychodzi rechotu wy głos tego śmiechu. Terkocze szybko, urywa. Zatrajkocze, przystanie. Zatnie się i poleci kaskadą. I znowu. I jeszcze. Strach potężnym ciężarem przygniata Marka do ziemi, rozpłaszcza go. Pomiędzy nim a tamtym nic jeno kępka przekwitłego, więdnącego rumianu, ocalała wśród ściernią zdeptanego na klepisko. O sto kroków w szczerem, gładkiem polu zasiadł terkotliwy martwy śmiech. Śmieje się od ucha do ucha mongolska gęba. Bosemi nogami okraczył maszynę i mierzy, zawzięcie wciąż mierzy w jedno miejsce, w kępkę polnego rumianu. Tuż ponad głową jęczą ostre pogwizdy. Ich roje zaglądają do ucha z prawej strony, z lewej i głowa zdaje się puchnąć, wyrasta w olbrzymią banię. Na niej jeży się niezliczona moc kolców. Dolega każdy włos. Suchy grad sypie i sypie wokoło. Otacza go obłoczek pyłu. W potwornem, rozmyślnem udręczeniu wciąż jeszcze nie staje się nic. A niechby raz... Gęba staje się czerwona, ale śmieje się cicho, martwo, jak zaskrzepła. Obca siła, wybuch podziemny podrywa Marka. W kilku skokach staje przed czerwoną twarzą. Patrzą na siebie przez sekundę. Chiński żołnierz jak małpa objął maszynę rękami i bosemi nogami. Patrzy ku niemu krwawą twarzą i zanosi się od śmiechu. Znieść tego niepodobna! Marek lufą francuskiego karabinka dotyka zalanego potem czoła. Śmiech nareszcie znika wraz z rozsadzoną twarzą. A teraz powraca to wciąż i dręczy.
Mówi łagodnie, powolutku dobry głos. Z namysłem, jakby w trudnym wysiłku.
— Niech będzie błogosławiony najazd, pożoga, zniszczenie! Błogosławiony rozlew młodej krwi... Łzy tysięcy matek... Potrzebne były wszystkie te nowe mogiły, co do jednej! Już ona nasza, nasza na wieki... Dopiero teraz posiedliśmy ojczyznę, bośmy ją obronili... Sami jedni, samotni na świecie w obliczu wroga... Nareszcie okupiona jest wolność w tem pokoleniu.
Głos słabł, ustawał, szeptał, zamilkł. W ciszy czyjś porywczy oddech, tłumione łkanie, niewyraźne, przez łzy, błagalne słowa.
— Nie płacz w godzinie szczęścia... Niema wyrazu dla ogromu naszej radości...
— Mężu... Mężu...
— Kto teraz śmie powiedzieć, że darowano nam wolność? Kto powie, że my niegodni?
— Nie mów, nie mącz się. Ty musisz żyć, będziesz! Nie mogę tak zostać... Bez męża... Bez syna...
— Nie płacz. Jeżeli Staszek wróci szczęśliwie... Powiedz, że ojciec w ostatniej swojej godzinie...
— Nie! Nie!
— Niech zapamięta — życia nie można oszukać! Niech nie kłamie, niech nie daje innym kłamać. Ma być nadal żołnierzem... W trudnej wojnie o prawdę... Podłości niech nie zniesie. Niech jej nie obchodzi dookoła... Niech jej nigdy nie ustąpi z drogi... Obronił kraj od wroga, niechże go teraz broni od handlarzy świętościami narodu... Od truciciela i fałszerza... Od szulera, który znaczonemi kartami... Od draba, co na dobro nasze nastaje nie jako zwyczajny złodziej, ale jako ten najgorszy, który u nas na pierwszem miejscu bywa sadzany... Ubrany w szanowne dostojeństwo i pychę... Albowiem, gdy Polska uratowana, czas już raz te łby poutrącać... Czas, by wśród tylu, tylu zacnych przestały się panoszyć łotry. I łotrzyki ich adwokaci, ich poeci i ich posłowie...
Marek słuchał chciwie w nieopisanem wzruszeniu. Przemówić nie mógł. Z ledwością oddychał przestrzelonemi płucami. Gdybyż przynajmniej mógł dźwignąć powieki i podziękować bodaj spojrzeniem nieznajomemu przyjacielowi. Za przeogromne szczęście dobrej nowiny. Zwycięstwo. Serce załomotało mocno, szybko. Dusił się. — Umieram — porayślał. I on — my razem... Omdlał.
— A gdyby Staszek nie wrócił...
— Nie mów! Nie mów! Błagam cię, ani słowa o tem!!
— Patrzaj... Leży tu chłopiec taki sam młody... I jakiż piękny... Teraz umiera... I on ma gdzieś matkę... To matka bohatera! W jej domu nie będzie pusto... Bo jego chwała żyje na zawsze... Bo...
Teraz Marek wiedział niezbicie, że nadchodzi jego ostatnia godzina. Myślał jasno, spokojnie. — Jakie to proste! Umieram i już. Tylko tyle. Czegóż się wszyscy ludzie boją w tej śmierci? A ja się nie boję. Ale chcę wiedzieć, kiedy przestanę żyć. Tak samo, jak ten, który leży tuż, tu ode mnie na prawo. Nie chcę, żeby to przyszło we śnie. Za nic nie zasnę!...
Usypia.
Nazajutrz ocknął się z martwego snu. Przez otwarte okno wpadał ciepły wiew. Tuż stały ścianą kasztany o żółknących liściach. Trąby grały gdzieś niedaleko majestatyczne, żałobne akordy. Wtem przypomniał sobie. Ostrożnie obrócił głowę. Drugie łóżko w pokoju było puste. Trąby grały. Już go wynieśli... Może to przygrywają na jego pogrzebie? O sobie zaś tym razem wiedział dokładnie, że nie umrze. Doskonale!
Siostra Rena karmiła go i poiła jak dziecko. Do pokoju nikogo nie wpuszczano, ale siostra wiedziała doskonale, czego mu było trzeba. Zaczęło się piętnastego sierpnia i odrazu poszło nagwałt, na łeb, na szyję. Jak zaczęli wiać, tak wieją do dziś dnia bez żadnej „peredyszki“. Front już pod Białymstokiem. Morowo.
Brodaty, gruby doktór, poczciwy eskulap z prowincji, przebrany za srogiego majora; ukazywał się co czas pewien i rzucał nań surowe spojrzenia, pełne władzy, jak gdyby miał mu za złe, że rozwala się przy wyższej szarży i nie zrywa się przed nim „na baczność“. Stawał w nogach łóżka i za każdym razem stale i niezmiennie groził mu grubym paluchem. — Czego on ode mnie chce? Dużo przyjemności sprawiało mu otwarte okno, w którem szeleściły liście i gdzie przynajmniej raz co dnia rozbrzmiewała wciąż ta sama piękna melodja żałobnego marsza. W ciągu dnia coraz ktoś inny ukazywał się w oknie, postał chwilę, popatrzał i znikał. Głowy w myckach, w furażerkach, w bandażach kiwały nań porozumiewawczo. Przyglądał im się pilnie, ale nigdy nie zajrzał żaden znajomy. Miał pilny kłopot, co też dzieje się z jego Uliną? Zawitał wreszcie we własnej osobie Magryś, ordynans, przewiązany przez oko. Zadziwił się, uśmiechnął się, trzasnął piętami za oknem i zagadał donośnie jak w polu.
Natychmiast ktoś go odegnał. Obudziwszy się pewnego popołudnia, ujrzał w oknie pannę w furażerce i we frenczu khaki. Janka! W tem przebraniu było jej do twarzy, ale czemu taka smutna? Oczami daje jej znać, żeby do niego weszła. Potrząsa głową: — Nie! Nie! — Janka, co ci jest? Poco wyrabiasz miny?
To napewno ona — ale jakoś i nie ona. Oczy ogromne, nigdy takich nie miała! Cała twarz skamieniała, tragiczna. Stoi nieruchoma, jak obraz wstawiony w okno, jak jakaś ogromnie powiększona fotografja niewyraźna i nieudana. Zjawa mieni się, zanika, odnawia się. Marek wysila się, żeby ją dostrzec, żeby w niej coś poznać, aż oczy zachodzą mu łzami. Znikła z okna. Na pożółkłych drzewach, w ciepłem powietrzu i w jesiennym skośnym promieniu słonecznym został po niej jakiś dręczący smutek.
Na dzień, na dwa gorączka zasnuwała świat miłą mgłą. Wówczas sąsiad kapitan Wiączek zapodziewał się gdzieś zeszczętem, a przez okno przesuwały się postacie zagadkowe, niepewne, ale znajome, spoczywające w zaniedbanych zakamarkach pamięci. Pokolei wszystkie twarze z górnej celi więzienia w Minusińsku! Przerażone, zrozpaczone, pogodzone, zadumane, piękne, żadne, straszne... Dopiero teraz ogarnia zdumienie, ilu ich tam było! Niepodobieństwo, żeby w przeciągu trzech miesięcy... Zjawiały się i podejrzane figury, o których nic mu nie było wiadomo; te broniły się natarczywie i przypominały naprędce jakieś coś z wielu szczegółami.
— Dobrze, dobrze! Cóż było potem, Filipie Lwowiczu? — Potem? Wywieźli nas na rzekę. — Ale to... Samo to, jakże? Już teraz wolno przecie zapytać? — Zawsze można. Cóż? Zadziwiająco nic osobliwego. Jedna chwila. Zupełnie nic! Leżeliśmy kupami na lodzie, śnieg nas zakrył. A gdy rzeka ruszyła, poniosła nas duża kra. Daleko, daleko. Wszyscyśmy ruszyli w świat. Przybijaliśmy czasami do nadbrzeżnych wiosek. Mużyki klęli i odpychali nas drągami, ale kra była ogromna, więc nabili pali, poczepiali liny i holowali nas w karbasach, wiosłując co sił na główny nurt, nie zważając na groźne niebezpieczeństwo. W jednym karbasie stał pop z djakiem, kadzili i śpiewali. Jedziemy dalej i już niedaleko Czabanowska utknęliśmy w ogromnym zatorze. Przyparło nas do brzegu. W nocy nawaliła się na nas nowa masa kry, podparła i, jak to bywa, zaczęły się pchać i zasuwać płyta pod płytę. Wyważyło nas, podniosło wysoko na ustermanym kopcu lodowym. W nocy naparło jeszcze, zawaliło się wszystko, jak należy, i zsunęło nas z całej góry prosto pod samą cerkiew. Leżało nas w kupie z pięćdziesięciu chłopa i dwie kobiety — pamiętacie — Gopfenhausen Marja Iwanowna i Ludmiła Borysowna Szyrska... Kłopot z takimi gośćmi! Miejscowy „Kombied“ stwierdził, żeśmy przybyli domagać się chrześcijańskiego pogrzebu i wnet ściągają popa. Ale „Rewkom“ nie dopuścił i wydał rezolucję: ponieważ zwał na brzegu rzeki grozi zalewem wsi, rozsadzić go dynamitem, nie wglądając w to, co znajduje się w lodzie. Łatwo powiedzieć!... Próbowali, podkładali, podpalali i co strzeli, to nic. Z lodem trudna sprawa. Wkońcu podłożyli wszystko, co tylko mieli — jak nie huknie... — Cerkiew się zapaliła... — A wy? — Co tam my — poniektórego też przypiekło. — A potem? — Nic. W połowie maja zwał na brzegu stopniał wreszcie. Zakopali, musieli zakopać, bo powietrze. — No, a teraz co? — Teraz? Teraz, pytasz? Nie pytaj, sam rychło będziesz wiedział. — Łżesz, Filip Lwowicz, na teraz się jeszcze nie wybieram. — Filip Lwowicz kiwa głową wzgardliwie i znika.
Szeleszczą, szumią drzewa, sypią się żółte płatki, świetnie barwione liście klonowe wpadają aż na środek pokoju. Ignacek wskakuje na okno i siedzi, majda nogami, uśmiecha się chytrze, mrużąc jedno oko, jak bywało, gdy przylatał naprzełaj przez ogrody i parkany do jego okna u pani Habinakowej. I Marek zmrużył oko, to był ich znak. Ignacek zaczyna się rozwodzić o polityce, o sejmie i domaga się marszu na Wilno, „żeby tam nie wiem co“. Drwi z całej Europy. Rozumuje nad którymś paragrafem Traktatu Wersalskiego, cytuje, przytacza, wszystko ma w pogotowiu. Jak gdyby był szefem odnośnego wydziału w M. S. Z Rozprawiając, trzyma ostrożnie oburącz małego gołąbka. Ignacek był zapamiętałym gołębiarzem. I teraz jest maleńki, jak zawsze. Skąd on to umie, kiedy umarł w drugiej klasie? Skądże wie, co się dzieje, jeżeli już tak strasznie dawno go niema? Poprostu udaje, jak to on. Nieraz opowiadali sobie nawzajem niemożliwe historje. Bierze go pokusa, żeby i o sobie nałgać coś nadzwyczajnego. Właśnie ma wszystko gotowe. — Ignac, bez żadnej blagi, wiesz, co ja robiłem przez ten czas? Byłem na wojnie. — Na jakiej? Na punickiej? — Ależ na prawdziwej. Miałem ślicznego konia i wzięli mnie do niewoli. Potem bawiłem. w Chinach i na wyspie Celebesie. — A przywiozłeś przynajmniej stamtąd trochę miarek? — Marki? — Mam cztery filipińskie, jedną z Jawy, brakuje mi Sumatry i właśnie z Celebesu. Dawaj, mam na wymianę trójkątną czerwoną Dobrą Nadzieję i Kanadę (z bobrem!) — Daj mi spokój, żadnych marek! — Cóż mi to za Marek bez marek! — A potem byłem jeszcze na nowej wojnie. — Druga punicka! Czy to prawda, że Hannibal nie nosił wąsów? — A potem... — Słuchaj, jeszcze jedna wojna, a dostaniesz po pysku!
Marek zmieszał się — wszak mały ma słuszność: jakże tamto mogło być prawdą, kiedy obaj są dopiero w drugiej klasie? I z Celebesu nic nie zostaje, nawet marnej marki pocztowej. Wszelakoż — coś w tem wszystkiem jednak było... Dziwne to, jednak, jednak...
Ale nigdzie nie było tak gorąco, jak na morzu Czerwonem. To ci dopiero łaźnia. Ale Ignacek nie uwierzył i znikł z okna. Stoi miss Mc. Farlane w wielkim kapeluszu panama, omotanym białym woalem. Jest surowa, patrzy nań bez cienia uśmiechu. Zawstydził się Marek, jak przyłapany: — Nie mogłem żadną miarą, miss Helga... Przecież wiesz z gazet, że u nas wojna... Musiałem pójść, a zresztą i takby mnie byli powołali... Bardzo piąknie, żeś przyjechała tu do mnie! — Do pana?! Nie życzą sobie znać... Od pierwszego maja, gdy się pan nie stawił, ani razu nie pomyślałam o czemś podobnem do pana. Jestem tu jako delegatka Peruwjańskiego Czerwonego Krzyża i zapytują oficjalnie, czy pan ma nasze proszki „Pe ku“? Czy dostał pan dwie zmiany oficerskiej bielizny »Redcrossweb“? Flaszką „Cibilis“? Dwa flakony „Kola“? Setkę papierosów „Gold-Flake“? Marek śmieje sią, aż go kłuje w piersiach, bo już rozumie, że to sen. Dusi się ze śmiechu i woła, szepce: — Nic nie dostałem! Niech pani idzie do djabła!
Wszelako ten nosaty z fajką nie może być żadną miarą snem. Co to, to nie. Zresztą i kapitan Wiączek powrócił z niebytu nirwany i już stękał. Przyglądał się bacznie, ale pod światło nie może rozróżnić rysów. Wreszcie zjawa na chwilą obróciła się profilem. On! Botwid też przygląda mu się bacznie, bokiem. Ale dopiero, wsadziwszy monokl w oko, zaczął mu kiwać głową sztywno i wielokrotnie, jak to czynią konie podczas dużego upału. Na sekundę wyszczerzył zęby i natychmiast oblicze jego przybrało wyraz martwy i tępy.
— Bardzoś wymizerniał jest. Co ci zrobili? Ręka? Noga?
Marek pokazał, że przez płuca nawskroś, napoprzek.
— Mówić już możesz? Nie możesz? Więc ja tylko na jedną chwilę.
Lekko wspiął się na okno i przełożył długie nogi. Dziwnie się postarzał. Wygolona twarz zeschła się jak mumja, pełno w niej dołów i guzów. Był w nim jakiś wysoce zagraniczny styl i rozmach, ale naogół wyglądał raczej na karykaturę Anglika. Wyszczerzył zęby do Marka i wnet rysy mu stężały. Wyprostował się jak drąg przed łóżkiem kapitana Wiączka i przedstawił się.
— Major Botwid!
Kapitan podał mu rękę i pokazał na migi, że nie słyszy. Botwid jeszcze raz odsłonił zęby i wydobył kartę wizytową. Kapitan rzucił okiem i czytał przez sporą chwilę. Zerwał się, usiadł na posłaniu. Ogarnął koszulę pod szyję, spojrzał na Marka w popłochu i zaczął dudnić posępnym basem.
— Bardzo mi przyjemnie... Kapitan Wiączek! Niechże się książę rozgości — proszę zrzucić te łachy z krzesła. Osobliwa to będzie wizyta, panie majorze, kolega Świda nie może mówić, a ja jestem głuchy, jak pień. Szok od granatu, pod Ciechanowem.
— To nic. Ja dwa razy szok, pod Dixmuide i nad Somme’ą. Dużo szpitalów, ale nic.
Kapitan przypomniał mu, że nie słyszy. Botwid skłonił się sztywno i usiadł na brzegu łóżka. Marek wpatrywał się weń z nieopisaną ciekawością. Osobliwy ten człowiek zdawał się zawierać w sobie długi wykaz najdziwaczniejszych przygód a zarazem odmęt wszelkich możliwości na przyszłość. I żyjeż sobie taki typ! Powiada poprostu — Dixmuide, Somme’a... Major... Marek jeszcze dotychczas nosił w tajemnej pamięci baśń dalekiej młodości w niesamowitem świetle zamku w Mytyszczach, śmiertelna intryga rodowa, obłęd palącej nocy pani Chosłowskiej, samobójczej nocy młodego kniazia. Co za skok poprzez ośm lat życia! Zamglona, jakby wymajaczona we śnie opowieść znowu staje się prawdą. Cóż ona? Żyje? Nie żyje? Może jest w Warszawie? A może jest już zupełnie stara? Niemożliwe.
Taka jak ona nigdy nie może się zestarzeć! Nigdy? Absurd... Raczej umarła, ale jeżeli tylko żyje... Powstrzymywał się, żeby nie wyszeptać jej imienia, żeby nie zapytać wręcz, natychmiast. Wparł w Botwida rozpłomienione oczy. Ten zdawał się wszystko w nim odgadywać nawskroś, ale jako Anglik nie piśnie słowa bez wyraźnego zapytania. Po polsku mówił z namysłem.
— Duży czas. Bardzo ogromny. Ty gdzie całą wojnę? Całą wojnę ja zachodni front w brytyjskiej armji. Do samego „armistice“. Ranny razy dwa, szok dwa. Wojna najlepsza rzecz! Bez wojny dla mnie niema nic. Zaraz po „armistice“ ja do generała Haller. Ale kiedy on nie jechał i ciągle jeszcze nie jechał, więc ja sam. Przeszły Nowy Rok pode Lwowem, potem już cała ukraińska kampanja. Wasza wojna bardzo miła po zachodnim froncie. Zabawa! Polska wojna jest najbardziej sportowa. Nad Zbruczem trafiony w nogę, szpital Kraków, sztab dywizji w Pińsku, urlop do domu, ale dom w Mytyszczach dawno spalony był. Chłopi rozciągnęli wszystko, całą ziemię też. Pana Pieńkowskiego (pamiętasz?) kłonicami zatłukli całkiem słusznie. Wówczas tam był nasz front, zarząd etapowy wojskowy, chłopi się bardzo boją, dużo w kryminale w Borysowie. Dowiedzieli się, przysyłają do mnie delegację, więc zgłaszam do dowództwa frontu, że ja ziemię sam oddaję czyli oddałem dawno, i już.
Wtedy do tego biura nazłaziło się tylu oficerów i „złotych huzarów“ od Zarządu Cywilnego Ziem Wschodnich, że się zrobiło zanadto ciasno. Ani jeden nie rozumie. Pytają wkółko o jedno i to samo. Kiedy jeszcze raz nie wiedzieli, o co idzie, wreszcie i ja pytam; — Czy panowie wszyscy warjaci są? — Nie, jeden tylko pan major. — Odtąd zaczęli mi wszędzie psuć. Ona już uciekła z Piotrogrodu, a dziadek umarł z głodu w Smoleńsku. Nie miała nic, kuferek z botwidowskiemi klejnotami, które zabrała po wybuchu wojny, czyli ukradła, jej też zaraz skonfiskowali bolszewicy, co mnie bardzo cieszy, bo i tak nigdybym tego nie oglądał. Więc urządza mi głupi proces i chodzi wszędzie, chodzi, lata. W Emeswojsk każdego zna, z generałami rosyjskiej służby zapanbrat, wszyscy za nią latają. A ja wciąż bez przydziału. Co i jak? A tak i tak. No i ciągle nic. Wreszcie doszło do mnie, że rozgłoszony jestem za warjata. Wzywają mnie przed komisją lekarską. — To pan major ziemią chłopom oddaje? — Ja, cóż w tem dziwnego? — Dwadzieścia tysięcy dziesięcin ziemi?! — Dwadzieścia tysięcy i siedem. — I tak dalej. Uśmiechają się i nakazują długi odpoczynek. — Jaki długi? — Bez terminu. — Poszedłem spróbować do partyzantów generała Kułak-Wałachowicza. Bardzo ciekawa banda. Ekspedycje najpiękniejsze, ryzyko pierwszej klasy. Jednak jak na mój gust, koło tego bohaterstwa za wiele było łajdactwa. Właściwie bez łajdactwa ani jednej godziny, ani jednego kroku. Szkoda, gdyby nie to, zostałbym u nich do końca. Wracam z frontu do Warszawy. Staram się, pytam, co będzie ze mną. Jedna awantura, druga awantura. Za trzecim razem pakują mnie na Dziką za nieposzanowanie władzy. Potem przenieśli do szpitala — zaniedbany wstrząs nerwów. Wszędzie ona. Dobrze się starała pani hrabina. Ach, jak się śmiałem, kiedy nasi opuścili Mińsk! Myślą sobie, teraz mam spokój. Ale ona straszna szowinistka, domaga się, żeby iść za Berezyną, za Mińsk. Polska musi być wielka, dobra botwidowskie muszą być w Polsce. Ona zna tylu generałów, że może jej uda się nawet i to. W takim razie znowu się zacznie moje prześladowanie. Moje nieszczęście, że ona wciąż jeszcze bardzo podoba się, taka stara baba, a każdy dla niej wszystko zrobi. Taki typ.
Wszedł doktór i wyprosił majora. Botwid kiwnął głową Markowi, skłonił się kapitanowi i wyskoczył oknem.
— Patrzajcie, doktorze, co on ma tu wypisane: kawaler lub oficer jedenastu odznaczeń bojowych, — angielskie, francuskie, belgijskie, amerykańskie, rosyjskie, serbskie, włoskie...
— Cóż dziwnego? Warjat jest. Takiemu wszystko jedno. To pański znajomy, panie poruczniku? Ostrożnie z nim. Narazie niby nic, ale to czort opętany, na wszystko gotów, to znać i po oczach, kulę nosi w głowie od dziecka, olbrzymie dobra na Białejrusi chłopom oddaje-no, warjat! A przytem ostra manja prześladowcza. Nienawidzi własnej ciotki, podejrzewa ją i każdemu opowiada swoje głupstwa. Panu już opowiadał? Opowiadał. A to przecie wielka pani, hrabina i co za wspaniała kobieta! Ach, panie poruczniku, co za... Co za... Pan ją kiedy widział?
Ale Marek już przymknął oczy i udawał, że zasypia. W istocie pogrążał się, jak w odurzającym wonnym dymie, w swojem jedynem wspomnieniu. Wydarło się ono, jak z pod ziemi, rozrzuciło kopiec usypany z niezliczonych dni i wydarzeń. Świeże, nawpół dziecięce, spowiło go potężnym urokiem cudu, straszliwości i niesytu. Przenikał go głód, jak gdyby wczoraj dopiero oderwano go od czary, z której zaledwie zakosztował. Znienacka w burzy i zamęcie, w dziecięcem przerażeniu dotknął był cudu. Nie poznał jego głębi, nie rozszalał się w szczęściu świadomego posiadania, nie nasycił się. Tamto stało się pomimo niego, jak gdyby obok. Roztapiał się i zanikał w rozkoszy marzenia. Teraz będzie inaczej. W wyobraźni porywał swoją zdobycz potężnemi ramionami mężczyzny. Ciężka niemoc nie dawała mu wyrzec słowa, nawet odetchnąć mocniej, gdy zatętniło serce. Drżał z obawy, że się spóźni, nie zdąży na czas. Dręczyła go wizja zapachu i niskiego głosu tamtej. W przestrzelonej piersi nie czul bólu, rany ani opatrunków. Ożyła i jak pieczęć legła na jego piersi piekąca pręga. Usypiał jak podrzucany na głębokich falach, które go kędyś niosły.
Uwzięła się gorączka. W ciągu długich dni i nocy tonął w zupełnej niewiedzy o sobie, pośród pogmatwanych szczątków zjaw, w męczącem dziwactwie okruchów myślenia, w nagłych paroksyzmach bezprzyczynowej radości, która wnet przerabiała się na czarne, ciężkie zgnębienie. Siostra Rena czytała to na termometrze, notowała i wykreślała na kartce przypiętej w głowach łóżka. Znakami oznajmiała kapitanowi Wiączkowi, że jest coraz gorzej. Oczami i znaczącem skinieniem głowy zapowiadała, że już chyba niedługo, lada dzień... Koledzy, znajomi zaglądali do pokoju, by postać nad nim przez chwilę, pokiwać głową i odejść. Codzień przez aleje szpitala przeciągały z kaplicy kondukty żałobne, z honorami wojskowemi, z wieńcami. Oznajmiały się żywym i żegnały zmarłego potężnym głosem trąb. Przekraczały bramę i wchodziły w żywy świat, w rojne ulice. Przechodnie odsłaniali głowy, zatrzymywały i nagromadzały się tramwaje. Kompanja żołnierzy, orkiestra, wieńce, księża, karawan i garść uczestników pogrzebu wplątali się w powszedni dzień miasta. Przywykli do tego wszyscy. Wojna, która znów była zeszła z oczu, przypominała się nieśmiało ludziom z ulicy, którzy teraz jesienią otrząsali się na samą myśl o ciężkich dniach sierpniowych. Już nie do wiary stawało się tamto. Już teraz niechże będzie wolno... Prawdę powiedziawszy, nie było z nami całkiem znowu tak źle. Więcej się raczej wydawało. Nerwy... Rodziły się w tych czasach nowe wersje, doprawdy ciekawe, pochodzące z najlepszych źródeł. W gazetach, które wstydziły się swego niedawnego śmiertelnego strachu, ukazywały się kunsztowne artykuły o przesadnych alarmach (cui bono?), o czyichś wyolbrzymionych zasługach, o czyichś fatalnych błędach, o uporczywych obłąkańczych ideach strategicznych, które przywiodły wojnę do bram Warszawy... — Mały człowieczek w swej przyrodzonej żądzy spokoju zarzekał się nawet nikłego cienia własnej przelotnej wielkości. Mieli nad czem pomyśleć ci, którzy po piętnastym sierpnia orzekali pochopnie złotą erę narodu w natchnionych poematach socjologicznych. Z pośpiechem godnym podziwu wracało wszystko do drobniutkiego rytmu żywota, do starych nałogów, do ulubionych zajadłych sporów o nic. Odkładano na kiedyś sprawy wielkie i poważniejsze kłopoty, których było pełno. Odpoczywano błogo po dniach nadmiernego wysilenia. Po przeżytych przykrościach ta jesień była przemiła. Jako odszkodowanie za zmarnowane lato pogoda była stała i piękna.
Wbrew orzeczeniu władz szpitalnych i spokojnej rezygnacji kolegów Marek wciąż jeszcze nie wyjeżdżał ze szpitala nogami do koni przy dźwięku trąb żałobnych. Nadszedł papier z pułku o podniesieniu go do godności porucznika. Papier leżał spokojnie na jego stoliczku do czasu, aż chory będzie mógł go odczytać i ucieszyć się wysoką szarżą. Był bezsilny i niemrawy. Oddawna przestał myśleć. Przesypiał dnie i noce, a nic go nie nawiedzało we śnie. Zrzadka majaczyła jakaś czarna postać, która zdawała się stać i wystawać długo w nogach jego łóżka, na tle blasku bijącego od okna. Dookoła tej zjawy zakreślał się gruby kontur niewiadomej barwy i odcinał ją wyraziście i pięknie na tle światła i pożółkłych drzew. Wyglądała, jak czarny posąg. Rama górnego okna układała się nad nią w czarny krzyż. Było to dziwne i coś znaczące. Gdy napatrzył się temu z pod nawpółpodniesionych powiek i przymykał znużone oczy, postać z krzyżem długo stała jeszcze na tle ciemności, przybierając różne barwy, mieniąc się i niepokojąc go w półuśpieniu. Po paru dniach przywykł do czarnej wizji, nawet ją po swojemu polubił i tęsknił za nią, gdy otwarłszy oczy, widział przed sobą puste okno. Wreszcie przemogło się w nim coś i stopniowo zaczął dźwigać się jakby z niemowlęctwa myśli i wrażeń. Oglądał się wokoło, witał uśmiechem siostrę Renę i doktora, nie poznawał tylko swego sąsiada. Podstarzały niezgrabjasz kapitan Wiączek stał się wysmukłym uroczym młodzianem, gołowąsym i uśmiechniętym.
— Podchorąży Śniat, trzydziesty siódmy pepe — rekomendował się z łóżka. Oparte o łóżko stały kule, a pod łóżkiem rzeczy nieopisanie przedziwne, którym Marek poświęcał w ciągu dnia dużo uwagi.
— To są moje nowe nogi, panie poruczniku. Stare się znosiły, wyrzucono je i zapewne już psy je zjadły. Ale można i tak. Zwłaszcza, jeżeli inaczej nie można.
Markowi stanęły w oczach łzy. Spojrzał na młodego człowieka z tak wymowną dobrocią, z tak przejmującem współczuciem, że podchorąży Śniat, popatrzywszy nań przez chwilę z najwyższem zdumieniem, zaczął podkulać brodę, ściągać usta, wreszcie rzucił się twarzą do poduszki. Drgał i wił się w milczeniu.
Marek spostrzegł przerażająco równą pustkę pod derką, która okrywała rannego do pasa. Niewiele poniżej na łóżku nie było już nic. Pomimo okropnego kalectwa podchorąży był zazwyczaj raczej v;esoły. Jego cudny, jakby dziewczęcy uśmiech witał Marka, ilekroć ten się zbudził. Nieszczęsny chłopiec stopniowo z uroczą nieśmiałością nawiązywał zażyłość ku panu porucznikowi. Opowiadał z dziecinną powagą i dokładnością działania swego pułku, a w szczególności nocne obejście pod jakiemiś Szarachowiczami, gdzie został ranny.
— Karabin maszynowy, panie poruczniku! Przyznam się, że nigdy tego nie lubiłem. Ale te trzy za miedzą już się poddały, idziemy je tylko zabrać. Tamci wszyscy co do jednego stoją z rękami do góry, oficer z gwiazdą na czapce. Myślę sobie, zabiorę mu tę gwiazdkę, bom jeszcze nie miał. Zaledwiem to pomyślał, mój oficer rym jak długi na ziemię i jak nie puści maszynkę! Nie wiem, czy było z piętnaście kroków... Jakby mi kto puścił okropnie tęgi prąd elektryczny przez oba uda... Zachwiałem się. Nie zdążyłem upaść, kiedy nasi chłopcy już dopadli i roztrzęśli wszystkich na bagnetach, ilu ich tam było.
Mnie obcięło nogi — o tak, popóty, ledwie się to trzymało. Na szczęście, patrol sanitarny nadarzył się tuż, bo inaczej... Na szczęście, czy na moje nieszczęście... Co tu dużo gadać, kiedy niema o czem mówić...
Pewnego popołudnia, gdy wicher szarpał drzewami, rwąc z nich resztę liści, a deszcz zalewał szyby, Marek usnął. Pogoda, że psa nie wygnać, noc. Przemokły do suchej nitki, zmordowany, głodny i zły dzwoni zębami, zsiada z konia i poomacku wchodzi do sieni i szuka drzwi od izby.
— Romek, otwórz, do djabła, bo ciemno, jak...
Długo męczy się i maca, wreszcie natrafia i otwiera i odrazu w pośpiechu rym czołem o futrynę, aż mu wszystkie gwiazdy.. Od tych gwiazd zapała się jedna świeca, druga... Trzecia, czwarta! Obstawiony świecami leży pośrodku izby rotmistrz Goślicki, wyciągnięty w nowym mundurze. Trupia twarz zdaje się zlekka uśmiechać. Trupie żółte ręce trzymają obrazek święty. Pochylona nad nim kobieta w czarnej sukni, z rozpuszczonemi bujnemi włosami, które okrywają ją, jak peleryna. W kącie klęczą obaj ordynansi, jego i rotmistrzowy, i szepczą pacierze. Stanął za progiem, jak skamieniały i stoi. Stoi, stoi — nagłe, jak wysadzony sprężyną, we mgnieniu oka obraca się do drzwi i ucieka. W zapomnieniu znowu — rym! Rozbija sobie łeb o futrynę, budzi się.
W nogach łóżka, opierając się na poręczy, stoi znajoma czarna postać. Nad nią czarny krzyż ramy okiennej. Marek wie, co to być może. Serce stuka jak młotkiem. Z przenikliwym szumem krew uderza mu do głowy. Oddycha porywczo, głęboko i patrzy uporczywie. Pierwszy raz w życiu widzi tę panią... Ale to ona.
Długo patrzą na siebie w milczeniu. Marek nawet nie zaprząta sobie głowy panią, nie rozpoczyna rozmowy. Zdumiewa go odkrycie, że zapomniał o rotmistrzu. Od dawiendawna znikł z jego myśli, jakby go nigdy nie było. Cóż to jest? Przeleżał tyle tygodni, tyle mu się różności przewinęło przez głowę i namarzyło się, naśniło — nigdy on... Byt przerażony. Przerażał i sam zbieg snu z przed chwili z pojawieniem się tej wdowy. Nie może to być nikt inny! Jego żona... Zapiekł, zajątrzył obudzony stary ból żalu za jedynym człowiekiem na świecie, którego był ukochał. Ta, która przed nim stała, porywała ku sobie i ciągnęła nieprzeparcie, albowiem ona jest jakby częścią jego, jedynym żywym okruchem, cieniem, który po nim został. Zarazem odpychała. Urażała w nim tajemną świętość, jego wyłączność. Ma się z nią dzielić? Poco przyszła?
— Niech pani usiądzie, oto krzesło — zapraszał podchorąży Śniat. — Porucznik już znacznie lepiej, o, na całkiem dobrej drodze. Nareszcie się pani doczekała. Ale nie trzeba, żeby za dużo mówił. Krzesło proszę przysunąć bliżej. Całkiem blisko, bo porucznik zaledwie szeptem...
Zbliska w twarzy jej Marek widział narazie tylko oczy. Migocące fiołkowo z pod kasztanowatych, nieregularnie rozpiętych brwi, jakby skośne. Dziwne i straszne. Nieprzytomne... Patrzyła, jakby nie widząc ani jego, ani niczego. To go dręczyło. Wnet odwrócił oczy.
— Nie będę pana męczyła, ale czekałam tak długo... Pan jedyny może mi powiedzieć coś pewnego o Romanie. Starałam się, jak mogłam, ale wachmistrz Smyla zginął nad Narwią, ulani ze szwadronu Romana za Grodnem, niewiadomo gdzie, paru kolegów męża wyrażało jakieś ostateczne przypuszczenia, oczywiście nie oparte na niczem, gdyż szwadron był odcięty od pułku. Więc jeden jedyny pan... Ach, panie poruczniku!...
Głos zadrgał błagalnie. Jej przenikliwe szeptanie wkradało się w niego uparcie, wytrwale, docierało do najgłębiej zatajonej w nim władzy odgadywania. Nakazywało, kusiło. W ciężkim kłopocie nie wiedział, co jej powiedzieć. Jej szept, jej oczy opętywały go. Na chwilę uwikłał się sam, jak w niezrozumiałym śnie. — Jakże było naprawdę? Jeżeli on sam zapomniał o wszystkiem, zapomniał zeszczętem na całe dwa miesiące? Ochłonął. Zaczął mówić. Powoli, z namysłem, ostrożnie, jak gdyby składał zeznanie przed groźnym sądem w sprawie człowieka, którego chciałby za wszelką cenę obronić. Sam siebie podziwiał, kłamał znakomicie, jak gdyby mu ktoś podpowiadał.
— Proszę pani — mgła!... Na dziesięć kroków nie było widać. Nasza zasadzka na trakcie na piechotę... Zamęt, ze dwa bataljony jeńców, ogromne tabory... Ścisk, a wszystko poomacku, teren nieznajomy... Tyle, że tuż nad Bugiem... A jeszcze cudownym trafem, w tej samej chwili zetknęliśmy się z dużym naszym oddziałem, który też był odcięty... Dołączamy w zgiełku. Wszystko pomieszane ze sobą... A tu przeprawa na łeb na szyję... Po podpalonym moście... Rwetes z temi końmi... Dym i mgła... Dym i mgła... Już nic nie było widać. Jak w nocy. Tak nam znikł rotmistrz Goślicki i od tej pory...
Zamilkł. Zmęczył się. Ze wstydu odwrócił głowię do ściany i klął w duchu. Com ja narobił!... To zbrodnia, podłość. Idjotyczne! Wszyscy w pułku wiedzą — sam opowiadałem każdemu...
Na ręku uczuł dotknięcie, które go sparzyło, jak ogniem. Spojrzał. Jakaż dziwna!... Dopiero teraz dojrzał ją całą. W uśmiechu tych ust ożyła, rozkwitła.
Oczy uczyniły się promienne, głębokie...
— Boże miłosierny... Dopiero teraz... Po tylu... Po tylu...
Załkała, łzy kroplami spływały po uśmiechniętej twarzy. Podchorąży zagadał szybko, z zapałem, z przekonywającemi intonacjami.
— Jakże? Jakże, szanowna pani! Iluż to się zagubiło — tysiące! Teraz kiedy front posuwa się z dnia na dzień, mnóstwo ich wyłazi z ukrycia i niema dnia żeby się nie zgłaszali kupami.
— Byłby to jednak prawdziwy cud...
— Zupełnie nie trzeba cudu. To się na tyłach tak wydaje. Zaraz cud. Samo się robi zupełnie zwyczajnie. Niechno pani będzie łaskawa pogadać z oficerami, z żołnierzami choćby z naszego szpitala — co za kawały! Co za historje!
— Jednak... To straszne, ale nikt z panów mi nie zaręczy, że mąż nie dostał się do niewoli... Boże, w ich ręce!
— O, zaraz w ich ręce! Już pani nagadali! Naturalnie, czego tam nie bywało w tej wojnie... Owszem, jeszcze jak! Ale to stare rzeczy. Teraz dobrze oni wiedzą, ilu my mamy w ręku ich oficerów, komisarzy. Zasada wzajemności! Teraz obowiązuje i ich i nas cicha umowa.
Marek nie odzywał się więcej. Powiedział swoje i rozmyślał teraz, jakby się wywikłać z głupstwa, które popełnił. Przymknął oczy i udawał wielce osłabionego. Trzeba będzie urządzić się jakoś tak, żeby jej nie oglądać już więcej na oczy. Zdumiewała go własna ku niej zawziętość. Cóż ona winna? Winna! Dokonała nad nim wymuszenia. Posądzał ją niegodnie. Sama nie chciała wiedzieć prawdy. Woli na coś czekać — niewiadomo na co. Nagłe olśnienie — a cóż, może to właśnie, co przed chwilą skłamał, było prawdą? A tamto, co zostało nad Bugiem, pod rozłożystą sosną... Ogarnął go zamęt. Jej obecność zaciążyła nad nim, jak zmora. Jej bliskość stawała się nie do zniesienia. Niechże już sobie idzie! Było coś opętującego w barwie jej głosu. Z ożywieniem opowiadała coś Śniatowi i w głosie jej drgała radość niespokojna, jakby przesadzona. Nie, niepodobna tak jej puścić. Powie jej wprost, że nic nie wie. Jest ciężko chory i zapomniał. Ale niech ją Bóg broni, żeby miała się cieszyć albo spodziewać! Narazie... Ale gdy otworzył oczy, pani Goślicka żegnała się już z podchorążym. Mówiła coś przyciszonym głosem i wnet wyszła, nie spojrzawszy na Marka.
Śniat był głęboko poruszony. Gadał wciąż, co chwilę rzucając na Marka jarzące młodzieńcze spojrzenie. Marek patrzał na niego ponuro. Kto go prosił, szczeniaka...
— Czekają mnie ciężkie walki i przeprawy, ale zwyciężę! Ach, poruczniku, wy nie możecie mieć nawet pojęcia... Młodość, gdy wyrzeka się miłości, potwornieje, obraża Boga. Tak jest, pomimo wszystko, co pisali ojcowie kościoła... Jakże ja mam odwrócić się od kobiety, nie uwielbiać jej, nie łamać rąk, nie rozbijać sobie głowy o ścianę... Ja, ohydny kaleka, półczłowiek! Każda odwróci się ode mnie ze zgrozą. Odrobina litości i dużo wstrętu. Ale ja się nauczę, ja się okiełznam. Na pustyni libijskiej nie było ascety tak potężnego, jakim ja będę. Przysięgam! Wszystkie moje namiętności, wizje, marzenia, pragnienia przekuję na moc ducha, która będzie służyła memu jedynemu celowi. Jeżeli to zdołam — zwyciężę. Czekają mnie próby straszliwe. Ot, taka cudna tragiczna pani, rotmistrzowa Goślicka ze łzami w głosie, ze swemi szalonemi oczami... Dla was, poruczniku, to tylko ładna sobie kobieta. Bo przed wami cały świat stoi otworem — jak nie ta, to dziesięć innych. A dla mnie to straszne memento. Dla mnie każde spotkanie z taką, to olbrzymie zmaganie się, jakaś bitwa nad Marną — o śmierć i życie... Ale ja muszę i temu podołać. Muszę zwyciężyć!
Zamilkł i rzucił się nawznak na poduszki, zaplótł ramiona nad głową i oddychał porywczo. Po chwili zerwał się i odezwał z głębi piersi głosem, w którym drgały łzy.
— Poruczniku, prawda, jaka ona niesłychana, śmiertelnie piękna, aż do okrucieństwa? Jakiż musiał być ten jej mąż, ażeby aż tak zasłużyć...
Marek udawał, że śpi. Pod powiekami jego stwarzał się i zanikał, i wznawiał się, i drgał, i grał żyjący uśmiech nadziei, uśmiech, który wykłamał był na tragicznych ustach wdowy po przyjacielu.
Nazajutrz, po długich wahaniach otworzył swoją torbę oficerską. Z pugilaresu wypchanego stumarkówkami wypadł pakiecik kartek złożonych w kilkoro i omotanych konopną nicią. Ręce mu się trzęsły i nie mógł czytać. Było to niepotrzebne, pamiętał każde słowo. Jakże teraz? Wkopał się. Ale już po chwili znikły kłopoty i komplikacje, jak wicher porwał go żal. Z kartek przedśmiertnych wionęła żywa, tak potężnie opętująca obecność zmarłego, że zdawało się dość mu podnieść oczy, żeby go ujrzeć przed sobą. A może jednak... Cud?! Dzieją się cuda! Był sam w pokoju. Podchorążego o tej godzinie zabrali jak zwykle do warsztatu ortopedycznego dla przypasowania jego potwornych protez. Marek w przerażeniu zacisnął powieki, żeby nie zobaczyć widma, żeby nie zawrzeszczeć ze strachu... Ktoś zapukał i wnet drzwi skrzypnęły. Otworzył oczy. Jakaś nieznajoma.
— Najmocniej przepraszam pana... Doprawdy, musiałam... Wczoraj byłam tak wzruszona... Zapomniałam zapytać o tyle rzeczy! Przecież pan jeden był z nim razem do ostatniej chwili, pan jeden wie...
Nie poznał jej. Ubrana strojnie i barwnie, w niczem nie przypominała wczorajszego żałobnego widma, które stanęło przed nim w dniu zimnym i słotnym wśród przygnębiającego wycia wichru, gdy strugi deszczu zlewały szyby. Dziś ciepłe jesienne słońce wpadało do pokoju przez otwarte okno. Rześki, cierpki zapach zwiędłych liści i jakichś późnych, już ostatnich kwiatów. Pani Goślicka trzymała w ręku wiązkę białych i żółtych chryzantem. Złożyła je na brzegu łóżka z przyjaznym i wdzięcznym uśmiechem jasnych oczu.
Głęboko wycięta bluzka mieniła się barwami z pod rozchylonego kostjumu jesiennego o srebrnym połysku.
— Ach, dziękuję pani... Takie prześliczne kwiaty!... Marek zagadywał własne pomieszanie, odruchowo kryjąc kartki. Wsunął je pod kwiaty.
Mówił swobodnie, bo znowu ktoś mu podpowiadał. Pani słuchała, nie odrywając oczu od jego twarzy. Fiołkowe oczy rozjaśniały się i ciemniały, rozweselały się, smutniały aż do łez, skupiały się z uwagą. Twarz mieniła się, odbijając każdą jej myśl, każde wrażenie, budzące się pod urokiem opowiadania. Czasami przerywała mu, rzucając pytanie. Parę razy roześmiała się jakby pomimowoli, jakby wspominając coś wiadomego jej jednej, czego nie mógł się domyśleć ów Świda. Wzruszała ją jego przyjaźń dla Romana. Mieszkała w Krakowie i z kolegów męża nie znała prawie nikogo. Świat wojskowy był jej obcy i wrogi, on to porwał i zabrał jej męża. Niech sobie będzie, że to polskie wojsko i polska wojna... Po czterech latach narzeczeństwa i tęsknoty i śmiertelnej obawy... Odcięta przez front, a potem odcięta przez rewolucję, z której cudem uniósł głowę, zaledwie się nareszcie po tylu kolejach spotkali i pobrali; zanim nacieszyła się nim i uwierzyła, że jest jego żoną, nadszedł listopad i przerwał szczęście. Z jakąż okrutną, nieludzką radością oderwał się od niej dla wymarzonej polskiej wojny! Znowu w krwawe pole, a dla niej nowa niedola każdego dnia, każdej godziny. Straszliwe ocknienia nocą, gdy coś nagle potrąci i zbudzi i szepnie; oto w tej chwili, oto już! Czekajże listu, wieści... Bądź rozsądną, bądź żoną żołnierza! Dorywcze spotkania, owe urlopy, spędzane po obcych domach, w jakichś przechodnich pokojach, we wstrętnych hotelach. Należał mu się odpoczynek, miał już w kieszeni kartę podróży, gdy spadła klęska i zatrzymano go w polu, jak wszystkich. Jeszcze jedna kartka ołówkiem — trzy słowa. Dawno już pożegnała go na wieki. Zginął, czy zaginął, czy dostał się do niewoli — wszystko jedno. Wiedziała, że go nigdy nie zobaczy, przenigdy, nawet „tam“ na wysokich niebiosach, w krainie wiary i marnej pociechy. To się w niej uwzięło od pierwszej chwili, gdy się dowiedziała, że został odcięty ze szwadronem od pułku. . Był to jak gdyby jej fundament. Bez tego desperackiego przeświadczenia nie mogłaby istnieć. Nie mogła już dłużej żyć gołą nadzieją. Okropność rozdwojonego życia bez chwili spokoju i opanowania! O czemkolwiek pomyślała, nic nie miało własnego, wyraźnego bytu, wszystko było albo tak — albo owak. Sama sobie wymykała się, stawała się niepewnem widmem. Świat wokoło był zamącony, jak przez sen. Już nie chciała się niczego spodziewać i nie mogła. Przywdziała żałobę, uważała się za wdowę. A na dnie było chytre wyrachowanie, by podejść i oszukać nieszczęście, uśpić czujną, drapieżną przekorę losu. A obok roiło się od tysięcy przeczuć, nastrojów, jasnowidzeń, wróżb, odgadnięć. Złe sny i dobre sny. Złe chwile i dobre chwile. Złe dni i dobre dni. Samotne jakieś pomyślenie... Wizja, jakowaś chwila osobliwa, przywidzenie. Słowo kędyś zasłyszane, jakieś opowiedziane zdarzenie, prawdziwe czy skłamane, nieuchwytne coś, które przemknie się między wierszami czytanej książki, szept drzew po nocy, obłok, który wypowie coś, zanim się rozwieje... Pełno tego wszędzie i zawsze. Dawno jest zaplątana, jak w sieci. Płyną dni jak obłąkane, zmienne a pełne niezgłębionej pustki. Jeszcze widzi siebie, jeszcze obserwuje swoją niedolę jakby z ubocza. Dostrzega jeszcze swoje chwile szaleństwa...
Dziś przybrała się jak najpiękniej, cisnęła w kąt czarne szmaty, dzisiaj ponosi ją radość wierząca. Wierzy wszystkim trafom i przypadkom. Zapominając, że to już mówiła i raz i drugi, ponownie dziękuje za dobre wieści i powtarza słowo w słowo to samo: od wczoraj odżyłam, od wczoraj pierwszą noc przespałam spokojnie. I już nie wie, że kłamie, bo ta noc, ach, właśnie ta!
I gdy tak powtarza po raz trzeci, mrozi ją coś. Wzdryga się. Rozgląda się i szuka. Skąd przenikliwe, przykre zimno? Wieje jak z grobu... Zimno bije od wiązki złocieni. Odsuwa się z krzesłem. Sama je przyniosła, ale coś się zmieniło w kwiatach! Wyglądają, jak te, które składa się na trumnach. Nie, kwiaty nie winne, że z pod nich przeziera czarna blacha trumny. Pcha ją coś, żeby tego dotknąć, przekonać się, że to nieprawda. Wyciąga rękę i cofa. Cofa, usiłuje nie myśleć, odzywa się, mówi coś zanadto głośno, pyta o coś bez sensu. Blednie, oczy stają się niewidzące i szalone, niespokojne palce w białej rękawiczce wbrew jej woli przebierają wśród gałązek chryzantem. Marek struchlały patrzy na nią przerażonemi oczami. Z całych sił ugniata i zaciska w garści fatalne kartki. Zdradliwe kartki szeleszczą, potrzaskują, nie mieszczą się w dłoni. Ręka mu drży, lata, rozrzuca kwiaty. Biała rękawiczka dotyka jego ręki. Nie mówią nic ani jedno, ani drugie. Marek lada chwila nie wytrzyma, zawrzaśnie dzikim głosem. Czuje, niemal widzi, że coś staje między nimi — rozwiewa się i buduje się znowu jakby postać z pyłków, które wirują w białym promieniu słonecznym. Lada chwila Marek, przezwyciężony przez rękę w białej rękawiczce, poprostu poda, jej zmięte kartki. Masz, czytaj... Ostatnią resztką woli spojrzał na. nią bezsilnie. Pani Goślicka zerwała się. Krzesło, odepchnięte aż ku oknu, przewróciło się z trzaskiem. Zanim się opamiętał, już jej nie było.
Botwid przychodził chyłkiem, albowiem nie wolno mu już było wydalać się z właściwego pawilonu. Odnośnych sierżantów opłacał, a do Marka zakradał się po swojemu przez okno. Podejrzewał, że ciotka pracuje pokątnie nad zapakowaniem go na dobre do Tworek. Bo jeżeli Mytyszcza są jeszcze mocno niepewne, zato pewne są dawne botwidowskie depozyty w Banku Angielskim, ona zaś nic nie ma, a to, co skąd wyciągnie, starczy zaledwie na jakie takie życie. Graf Pieremietjew, przebywający tu na emigracji, jest jej złym duchem. Co prawda i własnego złego ducha ma ona w sobie co niemiara, ale graf jest genjalny jako szpicel, pośrednik i petersburski w wielkim stylu „pronyra“. Ta kanalja zabiega o obywatelstwo polskie „na peredyszkę“, a choć straszny to wróg bolszewików, do sufitu skakał z radości, kiedy byli pod Warszawą jako „prawosławne woinstwo“. To jest para! Grasuje to, gotowe na wszystko. Policja powinna uprzątać podobne typy, ale za dużo miałaby do roboty. Pełno takich w Warszawie. Trzebaby zapakować do kozy co najmniej co trzeci numer w Bristolu. Marek zapytał go wręcz, dlaczego on wówczas przed ośmiu laty... Botwid poprzestał na tem, że go przeprosił za skandal, jaki był urządził, zapominając, że on był gościem w jego domu. Grywali w szachy. Złazili się do pokoju Marka ozdrowieńcy, zbieranina, obijająca się z nudów po wszystkich budynkach szpitalnych. Zostawiali po sobie pełno dymu i odmęt opowiadań, losów, zamiarów, wyrzekań, kawałów, słów, każdy przynosił swoje. Z tych szczątków i okruchów, które same przez się nie miały żadnego znaczenia, gromadziła i układała się jakaś encyklopedja ludzka, ankieta o wojnie i o Polsce, wyraz młodego pokolenia, które niebawem, gdy zapadnie pokój, mnogotysięczną gromadą rozsypie się po Polsce. Który z nich żył? Kto z nich co umiał, lub wiedział? Dzieckiem zastała ich wojna i zaledwo który odrósł, zabierała ich brutalnie w trójcesarskie szeregi. Wymarzona przez wieszczów święta Wojna Narodów w zaraniu znieważała młodzieńczą duszę polską. Niezgłębiona jeszcze niewola zakuła ją w kajdany i w kajdanach wypchnęła na bój, na śmierć. Z dalekich tyłów, gdzie pozostali starzy i mądrzy, dochodził do nich czad orjentacji, beznadziejnych oczekiwań, sporów, bezsilnych, poniżających intryg, czyichś fałszywych obietnic. Umierali ponuro w bojowem, tępem zbydlęceniu lub z przekleństwem na ustach. Kto ich policzy, którzy padli za nic i o nic? Pod Ypres, nad Somme’ą, w wulkanie Verdun, w Dolomitach, nad Isonzo, w bagnach Mazurskich, pod Krakowem, pod Gorlicami, nad Rawką i Bzurą. W Karpatach, pod Przemyślem, nad Dniestrem i Strypą z obu walczących stron. Ich mogiły nad tysiącem rzek, pod tysiącem miast i het — het po nieogarnionych polach, gdzie tylko zmagały się narody, mordując się w ciągu czterech lat o swoje i o własne. Nie dostrzegał ich świat, a gdy ktoś wspomniał o nich z litości, świat walczący milczał i gardził. Nowa Polska, nie troszcząc się o poległych, natychmiast wprzęgła w swoją służbę weteranów i inwalidów epopei światowej. Nikomu nie dala opamiętać się ani wytchnąć. Poszli z radością na tę polską wojnę pospołu z nowym krzyżowym pochodem dzieci, — które uciekały od mamy, uciekały z ławy szkolnej. Dwa lata wojny zjednoczyły w szeregu wszystko, co w Polsce było młode i dzielne. Cała nadzieja i przyszłość narodu, Polska jutra jest jeszcze na froncie, ale gdy stanie zwycięski pokój...
Podchorąży Śniat wierzył niezłomnie, że natychmiast po wojnie zacznie się w Polsce inaczej. Niechno wrócą młodzi! Marek toczył z nim długie rozmowy, a raczej słuchał jego natchnionych przepowiedni, rozważań i wielkich planów na przyszłość. Było to nieprzejednane, niezłomne, wielomówne, naiwne, urocze. Łóżko jego było zawalone książkami, pismami. Czytał dniami i nocami. Pisał coś ołówkiem w grubych, ponumerowanych zeszytach. Złazili się do niego ze szpitala żołnierze, kaprale, sierżanci, obsiadali łóżko lub wystawali pod ścianami w skupionem milczeniu, zapatrzeni w podchorążego, który czasami im czytywał z książki, czasami perorował, czasami szeptał coś, otoczony zwartem kołem pasiastych kitlów. Każdy z przybyszów nosił w bladej wymizerowanej twarzy szpitalnej jakoweś nieuchwytne piętno... Wyglądali na wtajemniczonych. Marka potrosze uważali za swojego („oficer, ale, bądź co bądź, legjonowy“); zato, gdy przychodzili zkolei jego goście, zwłaszcza gdy zjawiało się coś powyżej kapitana, szare bractwo milkło i niebawem wytaczało się precz.
Marek najbardziej zazdrościł Śniatowi jego wiary i chęci. Sam przebywał jeszcze jakby w pustce. Jego przyszłość ledwo się zapowiadała. Mało o niej wiedział. Leniwie poglądał sobie wstecz, w lata minione. Ileż niespodzianek i przygód, iluż ludzi przelotnych i ten kawał świata, przez który go przegnał los, tocząc nim po ziemi, jak wiatr. Zdawałoby się — tyle tego! Ale w nim samym, w jego istotnej głębi i te lata i te sprawy nie stanowiły jeszcze nic. Wszystko było zaledwie wstępem do czegoś prawdziwego. Kiedyż się ono nareszcie rozpocznie? Jeżeli całe życie ma tak upłynąć, to przecież nie będzie to żadne życie. Może miljony ludzi tak właśnie istnieją, ale on nie nie chce tak. Tylko jak?
Z polotem, z ochotą, z odwagą! Z jasną wiedzą o sobie. Z namiętnem ukochaniem życia, jego bogactw i tajemnic. Jakże pięknie pędzić można młody żywot w wielkiej epoce dziejowej i w tej niepodległej Polsce! Zapewne tak się stanie, lada dzień coś się w nim ocknie i zacznie się jego czas. Wówczas okaże się, że potrzebne było wszystko, co z nim było. Oznajmi się w nim i przypomni się z dawności każda rzecz. Albowiem każda wrosła weń i gdzieś w nim tkwi — jeno on sam nie ma o tem jeszcze żadnej wieści. I przez to jedynie wydaje się tak ubogi i bezradny wobec jutra. Ale niechno ono przyjdzie.
— Śniat, co wy tam czytacie?
— To nic, obkuwam się do matury, ale ja czytam wszystko. Muszę zjeść wszystkie najważniejsze książki, jakie tylko są. Czytam, czytam i już doskonale wiem, że nic nie umiem. Z przerażeniem i z radością patrzę na ten stos uczoności, który muszę przebrnąć i przetrawić. Olbrzymi wał dzieli mnie od mojego dnia, od mojego początku, ale wiem, że przedostanę się. Nie stracę dnia ani godziny.
— Powiedzcież mi raz wyraźnie, o co wam idzie?
— Nie, poruczniku, o tem ani słowa! Jeżeli nie zdechnę przed czasem, jeżeli wytrwam, jeżeli zwyciężę, dowiecie się i wy, bo wszyscy w Polsce będą wiedzieć.
— No, no... Zatem zaczekam. W każdym razie niech wam Bóg dopomaga.
— Bóg zapłać, poruczniku!
Marek nie mógł sobie poradzić z opanowaniem w sobie świętej pamięci przyjaciela. Pani Goślicka zjawiła się znienacka i zrujnowała w jego sercu najdroższe mauzoleum, wmurowane tam na wieczne czasy. Wkradła się w jego wyłączność, pogwałciła jego tajemność. Skarb wspomnienia został naruszony. Wdowa nastręczała się myślom, przemykała się w snach — Przeszkadzało mu, że ona wogóle istniała. Na szczęście zapodziała się gdzieś bez śladu, ale cóż z tego, jeżeli czepiała się teraz każdej jego myśli o zmarłym, nie dając zapomnieć o sobie. Jakby wiedziona zazdrością o męża, nigdy nie chciała zostawić ich ze sobą sam na sam w ich tajemnem, mistycznem porozumieniu poprzez grób. Jego szalony list nabierał teraz osobliwego znaczenia, zatracała się powaga i żałoba świętości przez dręczące rozmyślanie, w którem wszystko się wikłało. Niemałą rolę odgrywał w tem dolegliwy wyrzut za kłamstwo, jakiego się byt dopuścił. Niemało znaczył i codzienny jego strach, że oto otworzą się drzwi i ukaże się ona ze swojemi skośnemi oczami, opętująca i zdradliwie podstępna w wykradaniu mu prawdy. Ich niema walka o list zmarłego wydawała mu się już teraz gorączkowym koszmarem, gdzie nic nie działo się naprawdę. Jej władza wyczuwania budziła strach. Na samą myśl o tem mąciło mu się w głowie. Mącił się i rytm serca i oddechu, ogarniała duszność i omroczenie. Myśli kamieniały i długo stały w miejscu nieruchomo dręczące. I za trzecim nawrotem pogrążył się w znajomej mgle. Gruby doktór uznał stan za bardzo zły. Goście byli surowo zakazani, a klijenci Śniata nie śmieli się pokazać. Ale zjawił się gość, nad którym sam pan major nie miał władzy. Niespodzianie, jak grom z jasnego nieba, bez telefonu, bez żadnego uprzedzenia, bez możności specjalnego doszorowania podłóg, zmiany bielizny oraz innych upiększeń powszedniego oblicza szpitala zajechały szare samochody i korytarze zatętniły od popłochu szpitalników, od niemożliwych już do wykonania rozkazów, od stłumionych wymyślań. Jak przez sen Marek ujrzał postać znajomą i jedyną. Stanęła w drzwiach, patrząc bystro i surowo. Pokoik zapełnił się szczelnie. Sam komendant szpitala, nieznajomi oficerowie, ciżba lekarzy w białych roboczych fartuchach, wszystko wypłoszone, wytrzeszczone... Spojrzał ku górze w twarz, która się pochyliła ku niemu, i utonął w niej cały. Posępna i skupiona zawisła nad nim, jak niespodziana zjawa dalekiego mytu. I rozwarło się, zadrgało serce w żołnierskiej przestrzelonej piersi. Mgła spadła na oczy i przesłoniła wizję.
Gdy się ocknął, siostra Rena siedziała przy nim ze spokojnym swoim, dobrym uśmiechem. Coś sobie przypominał, chwytał coś i gubił. Niedowierzał, pytał oczami. Aż siostra wzięła jego wychudłą, bezwładną rękę i położyła mu ją na piersi. Poczuł coś pod palcami — spojrzał. Pobladł. Na błękitno-czarnej wstążeczce krzyż Virtuti Militari.
Pokój.
Nareszcie rozwiązane są ręce narodu. Po cudzie zwycięstwa nadchodzi pora spokojnej pracy. W twórczem natchnieniu szybko zmaleją trudności, klęski, kłopoty i niebosiężne zwały zaległych robót. Wnet urosną dusze, radość nowej wiosny przepełni serca. A gdy łąki i pola zaśmieją się zielenią, kiedy wyjrzą dziecięce listeczki, objawi się w narodzie młodzieńczy cud rozkwitu — na podziwienie świata Wierzyli temu poeci i tak samo pisały gazety. Surowemi słowy żegnano pierwszy najtrudniejszy okres. Wypominano sobie wszystko jeszcze raz, aby nareszcie zapomnieć, jak tam było. Już zapomniano. Teraz wszystko na nowo! Umacniano się w tem z trybuny sejmowej, na wiecach, na uroczystych akademjach, w przerozmaitych kazaniach, orędziach, uczczeniach, plakatach, ulotkach. Wielu grzeszników ślubowało poprawę i lało łzy krokodyle. Zamilkli na jeden dzień kłamcy. Zajadłe stronnictwa udzielały sobie nawzajem cichej amnestji. Nowa era! Otrąbiono ją uroczyście i zostało wszystko po staremu Po dawnemu wie, zły nogi w powszednim dniu i nie śmiały wyskoczyć ku nowemu jutru. Daremnie rozglądały się oczy po szerokim świecie, by się z nim porównać. Wszędzie jeno niepokoje, katastrofy. Dzień po dniu pełno tego po gazetach, aż się nie mieściło w głowie. No, przecież u nas inaczej. Nie dostrzegano wielkiej przemiany, nie widziano z polskiego zacisza, że to kona stary świat, który skonać nie chce. Że nowe życie wydziera się przemocą z pod ruin i mogił wielkiej wojny i ziemią wstrząsa w posadach. U nas inaczej.
Marek przechadzał się po Warszawie w wiosennem jasnem paletku, w zielonkawym kapelusiku, ale wciąż jeszcze nie mógł się połapać w cywilnym swoim zawodzie. Odzwyczaił się od myślenia o sobie, a potrosze i o wszystkiem naokoło. Wojsko i wojna długo oszczędzały mu tej pracy, a gdy nieopatrznie wyzuł się z munduru, ujrzał się pośrodku istotnego życia, jak obudzony ze snu, jak wystrzelony z procy. Rzeczywistość przez ten czas obróciła się jakoś nieoczekiwanie, wszystko było inaczej, niż mu się kiedyś wydawało. Nic mu się nie podobało, wszędzie widział same dziury, ani śladu zachwytu, nigdzie uroku. Polska jak gdyby mu się nagle zestarzała, zanim zdążył się nią nacieszyć. Wśród zdemobilizowanych oficerów, których wdzięczna ojczyzna tysiącami wyrzuciła na bruk i puściła na cztery wiatry, był on jednym z najbardziej niezadowolonych Wszyscy oni „sobaczyli“ jeden przez drugiego, ale były to raczej sprawy chleba i dachu nad głową. Markowi niczego nie brakowało, o to już dbał brat Kuba, który nigdy się nie spóźniał. Zabrakło mu niejako powietrza. Było źle. Klimat się w Polsce odmienił, czy co.. Ozdrowiał zupełnie, wyrwał się z wojska i rozglądał się dookoła z rozkosznym, bezmyślnym przedsmakiem, co też dalej będzie, gdy jakoś, którego dnia...
Było to w połowie maja. Siedział w parku Ujazdowskim w pachnącym cieniu i myślał sobie o niczem, radując się wiośnie i słońcu. Naokoło dzieci, latanina, piski, okrzyki, piłki i obręcze. Wśród rozbawionych pędraków snuli się chwiejnie, jak lunatycy na sztywnych nogach, zataczając się jak srodzy opoje, lub stąpali jak nieszczęśni tabetycy liczni obywatele, którym wedle ich horoskopu wypadło dopiero tej wiosny stawiać pierwsze swoje kroki na padole niepodległej Polski. Ich wybałuszone oczęta pełne były zagadkowego świata, który odbijał się w nich, a nie przenikał jeszcze do niemowlęcych móżdżąt, gdzie jakoweś coś poruszało się jeszcze pokraczniej, niż ich niepewne nożyny. Kroczyło to kędyś po linjach prostych i spotykało się ze sobą za mocą przypadku. Stawało przed sobą nosem w nos dwóch nieznajomych liliputów, sztywnych i pękatych, i zaczynało tajemną rozmowę zapomocą sztywnych gestów i zagadkowego bełkotania. Rozumieli się nawzajem wśród ciżby wielkoludów i radzili nad czemś w skupieniu, mierząc się oczyma. Pochłonięci rozmową, zapominali o natarczywych naukach, domowych i popuszczali rzeczom niepożądanym, które niepojętym sposobem ujawniały się zdradziecko na piasku alei. Wnet przechodzili do czynu, zamierzali wspólną daleką podróż, lub usiłowali przywłaszczyć sobie wielką piłkę, która zatoczyła się między nich. Wspomagając się, padali i darli się solidarnie, alarmując odnośne niańki i odrywając je od boku polskich żołnierzy. Marek obserwował z uciechą to wiosenne plemię, zrodzone na wolnej ziemi. Podejrzewał w nich jakiś nowy gatunek Polaków, który objawi się w swoim czasie i ujmie za łeb oporne, niesforne życie. Nie mówiąc o dziś panujących mamutach, nawet siebie i swoich rówieśnych miał za nieco znoszonych. Byli jacyś połowiczni i jakby niecali, brakowało im pełnej chęci do życia i odwagi. Ci młodzi odeszli od własnej młodości i snuli się jakby w leniwem oczekiwaniu, że coś się stanie samo przez się. Nie znać ich było jeszcze nigdzie. Mieli młodą wzgardę dla starych, ale nic nie mówili od siebie. Niemrawie i nieśmiało istniały sobie zrzeszenia byłych legjonistów, byłych peowiaków i byłych oficerów armji, którzy sami nie wiedzieli o sobie, czem są teraz i na teraz i na przyszłość. Po przeciwnej stronie grupowały się jakby jeno dla przeciwwagi rozmaite związki i koła, straże i pogotowia w celu odparcia rzekomego groźnego ataku, o którym nie myślał znowu nikt z tamtych. Młoda literatura bawiła się swoją kunsztownością, pełną talentów. Wśród młodych zgoła nikomu nie było pilno do czegoś nadzwyczajnego. I oni utknęli w onym polskim dniu powszednim. Marek był zbałamucony swojemi kolejami, wojną i przewlekłą rekonwalescencją. Nie poczuwał się do niczego i nie przyszło mu nawet do głow}’, by miał się czego wstydzić. Było mu dobrze w dzień majowy, na ławce w parku Ujazdowskim. Wybierał się na jakiś czas do domu, tam sobie posiedzi i coś się tam przecież wreszcie jakoś kiedyś wkońcu samo ułoży. Z tak sformułowanym programem było mu lekko. Palił papierosa, pogwizdywał, trzymał na kolanach gazetę, do której mu się nie chciało zajrzeć, poglądał z upodobaniem na piękne panie, i z rozkoszą, głęboko i swobodnie wdychał pachnące powietrze ozdrowiałemi płucami. Od dłuższej chwili obserwował postać kobiecą, stojącą przed ławką po drugiej stronie alei. Stojąc rozmawiała z jakiemiś paniami, żegnała się, odchodziła i powracała. Podziwiał jej sylwetkę i ruchy porywcze, jakby taneczne, a opanowane w doskonałym jakimś, swoistym rytmie. Na tle wiosennych liści, w ciepłem słońcu, wśród lekkich jasnych barw otaczającego tłumu, jej postać przyobleczona czarno od stóp do głowy odcinała się rażąco. Była dziwna, niewiadomo czem.
Napewno cudzoziemka, Francuzka. — U nas takich niema. — Jest w niej coś djabelskiego. — Ale w czem? — We wszystkiem... Dziwiło go, że nie może oderwać od niej uwagi. Nie rozróżniał jeszcze rysów jej twarzy, a patrzył na nią, jak na zagadkę. Czepiały się przywidzenia. Coś podobnego śniło mu się dzisiejszej nocy. Nie ta, nie było tam czarnej damy, ani nawet żadnej. Było wrażenie. Zupełnie coś podobnego, jak teraz. Niepokój. Bodaj strach. Tak jest — strach! Ktoś go dręczył. Ach, cóż to było? Czarna dama pożegnała się ostatecznie, odchodząc, odwróciła się jeszcze raz nagłym ruchem z nieopisanym wdziękiem i szybko zbliżała się w jego stronę. Marek skulił się, pochylił głowę, wsunął nos w gazetę.
— Według wiadomości prywatnych wojska powstańcze wysadziły mosty na Odrze między Starym Koźlem a fortem Kozielskim. Wstrząśnienie było tak silne...
Przeszła, poszła i dawno jej niema. Co mi jest?
— Sapieha oddawna dojrzał do upadku i opinja Komisji Sejmowej nikogo zdziwić nie może. Gdyby pan St. Grabski lub jego zastępca p. Falkowski niezwłocznie po wybuchu powstania górnośląskiego zwołali komisję spraw zagranicznych... Odpowiedzialność za wrogą nam decyzję komisji Opolskiej spada na...
Idjotyczne. Ale strach był mocniejszy. Coś go opętało, oplątało. Czuł w mózgu tępy ciężar. Podobnie było kiedyś, gdy zaczadział na froncie w biaroruskiej izbie. Zapamiętał, że gdy się ocknął w nocy, ćwierkał świerszczyk. I teraz ćwierka. Nie — to wróble. Niech ona sobie myśli, co chce. Wreszcie powiem poprostu, że skłamałem, bom nie wiedział, jak wybrnąć. Tak się zawsze gada narazie. Ale wiedział, że nie o to mu chodzi. To było zupełnie co innego.
— Lloyd George’owi chodziło o to, aby Niemcom jednocześnie dać do podpisania miljardowy rachunek odszkodowań i ofiarować akt darowizny G. Śląska. Powstanie popsuło tę kombinację. Książę Sapieha nie otrzymał posłuchania u Lloyd George’a. Jest to tak niesłychane w dziejach dyplomacji...
Opamiętał się i spojrzał na lewo śmiało i swobodnie. Nikogo niema, poszła. Ale w tej samej chwili z ławki naprzeciwko podniosła się czarna pani i szła wprost do niego. Zerwał się. Zapomniał nawet uchylić kapelusza.
— Pan Świda? Nie byłam pewna, bo pan taki zaczytany... Jestem rotmistrzowa Goślicka, jeżeli pan sobie przypomina, w szpitalu Ujazdowskim... Zeszłej jesieni... Pan zdrów i już nie w wojsku?
— Tak, proszę pani, zdrów jestem. Już najzupełniej. Właśnie jadę do domu na wieś. Dziękuję pani! Właśnie jadę...
— Był pan tak strasznie osłabiony! Jeszcze raz byłam u pana, ale siostra mnie już nie dopuściła — było bardzo źle. Otwarcie powiem, byłam pewna, że pan dawno umarł, jeszcze zimą.
— No, nie... Jakoś się wygrzebałem.
— Bogu dzięki. Teraz pan wypoczywa. Cały świat stoi przed panem, młode, bujne życie! Jaki pan szczęśliwy... Więc życzę najserdeczniej...
— Jestem pani bardzo wdzięczny... Za dobre słowo...
— Ach, pan ma Virtuti! Winszuję. To piękne, urocze... Cudowna zapowiedź na nowe życie.
— Ależ co tam, co tam!... Parę tysięcy dostało tak samo.
— Niechże będzie błogosławiony każdy z tych paru tysięcy! Dla nich wszędzie pierwszeństwo.
— Owszem, niech pani będzie zupełnie spokojna, zdychają z głodu, jak każdy zdemobilizowany.
— Niepodobieństwo!
— Ależ tak. U nas tak.
— Pan przesadza...
— Gdzież tam, dobrze wiem.
— Ależ nie?
— Ależ tak.
Najgorsze było, że nie mógł oderwać od niej spojrzenia. Te skośne oczy trzymały go, jak w kleszczach, dręczyły niewymownie. Zdawały się go nie dostrzegać, ale widziały nawskroś każdą jego myśl. Fiołkowo-zielonkawo-szare, niewiadomo jakie i wciąż niepewne wparły się weń nieruchomo z pod ciemnokasztanowatych rzęs i nękały go, coś z niego wymuszały. Uparł się. Za nic nie zacznie pierwszy. Niech to będzie nieludzkie. Niech to sobie będzie bezczelne... Broniąc się, zaczął obszernie o jakichś skandalach, o niedopuszczaniu do posad zdemobilizowanych wbrew wyraźnej ustawie, o interpelacjach, memorjałach i polemikach, które go nic nie obchodziły. Słuchała i spokojnie czekała na coś. Wreszcie Marek zamilkł. Nie miał więcej o czem mówić, a patrzał na nią wciąż. Było to drażniące, jakby chore. Stał opętany. Powiew muskał jej włosy. Zauważył ich głęboki, ciemno-rudawy połysk, przedziwną białość odsłoniętej szyi. Pełne usta drgały, jakby się jej zbierało na płacz. Wreszcie zwolniła jego oczy. Spojrzała w dał ponad jego ramieniem. Stała spokojnie, ale ręce jej szarpały się ze sobą bezwiednie. Już rozdarła czarną jedwabną rękawiczkę. — Dlaczego nic nie mówię? Dlaczego się nie żegnam i nie odchodzę? Na co czekam? To obłąkana...
Utonął w jej uśmiechu. Słała go w dal, zapatrzona w upojeniu. Zamroczyła ją sekunda ekstazy. Zdążyła wzlecieć i powrócić, zajrzeć w nierzeczywistą krainę, gdzie była jej prawda. Olśniła ją nieomylna wizja. Otarło się o nią i przystanęło tuż polotne, nieuchwytne widmo. Przymknęła oczy i twarz jej usnęła w uśmiechu. Marek, nie wierząc własnym oczom ze zgrozą poczuł na sobie jej rękę, jak gdyby przez ubranie szukała jego serca. Ugiął się pod tem dotknięciem, ale nie mógł poruszyć się z miejsca. Patrzał na palce w czarnej rękawiczce — teraz już błąkały się koło błękitno-czarnej wstążeczki w klapie jego żakietu. Nagle odpadły. Wszystko prysnęło jak niebyłe, jak przelotne, nieprawdopodobne przywidzenie. Zaczęła cichuteńko, prawie szeptem.
— Przepiękna odznaka... Tak mi się zachciało dotknąć, bom jeszcze nigdy... A któż myśli o nieobecnych? Wszyscy zapomnieli. Byłaby to krzywda. Ja nie wiem, ale sądzę, że i on zasłużył? Ale on się zanic nie upomni! To powinno samo czekać tu na niego, powitać go na samym wstępie, gdy powróci.
Marek zagadał szybko łatwemi słowy.
— Co też pani sobie myśli? Rotmistrz jest pierwszym w pułku, któremu się należy, niema o tem mowy, rzecz oddawna załatwiona. Każdej chwili można zajrzeć do dziennika rozkazów Naczelnego Dowództwa. I na tem nie koniec, bo w rozkazie Emeswojsk z pewnością stoi jak wół Krzyż Walecznych i to trzy razy okuty! Przecież to każdej chwili można sprawdzić, a gdy się pani zgłosi, otrzyma pani odrazu jego odznaki i dyplomy...
Słuchała chciwie, ale jakby w pewnem zawstydzeniu za męża, który ściągnął na siebie tyle zaszczytów. Ale nie o tem myślała. Mało sobie robiła ze wszelkich odznaczeń, nie wybierała się do żadnego biura wojskowego po jakieś dyplomy. Wstydziła się, nigdy nie będzie mogła objaśnić temu młodemu człowiekowi, dlaczego dotknęła jego odznaki. Cokolwiek mówiła przedtem, prowadziło jedynie do tego, żeby jakoś upozorować... Poprostu była zmuszona. Bo nagle stanęło coś pomiędzy nim a nią, dręczyło, zniewalało i znikło bez śladu. Skryło się, więc szukała. Napróżno! Już tak raz było. Co za osobliwy człowiek. Czepiają go się jakieś tajemnice. Czy on o tem wie? Nie, nic nie wie. Zmieszany, nie śmie mi spojrzeć w oczy. Myśli, że jestem warjatką, albo że lada chwila zwarjuję i to zaraz, tu przy nim. Chce co prędzej uciec ode mnie jak każdy. Boi się, ach, jak się boi! Niezmiernie zabawne... Nie, on się boi, że go zapytam wręcz... Że go tu zaraz przyłapię na byle czem i że się odrazu wszystko wyda... Ale ja tego nie zrobię, nie jestem jeszcze obłąkaną. Żal mi go, to miły chłopiec. Niech sobie idzie. Już uczyniła ruch, by go pożegnać, gdy nagle porwało ją coś, uniosło i cisnęło w przestrzeń.
— Pan kłamie! Pan kłamie w żywe oczy!! To ohydne!
— Co znowu?! Co pani?
— Powtarzam — niegodne uczciwego człowieka! I pan jest oficerem?! A może pan jest zwyczajnym smarkaczem? Niech pan natychmiast mówi całą prawdę! Jeżeli pan ma sumienie...
Załamał się jej głos. Rysy zmiękły. Złe spojrzenie zsunęło się z jej oczu i odsłoniło głębię takiego bólu...
— Błagam pana... Ja błagam na klęczkach!
Zachwiała się, ugięła się, jak gdyby miała naprawdę paść przed nim na kolana. Pochwycił ją za ręce. Nie mógł mówić i nic nie wiedział. W jednej chwili odpadła z niego twarda ludzka skorupa, dzieląca, broniąca każdego od cudzego cierpienia. Wraz z nią, narówni ukorzył się i załamał się w nieszczęściu. Zajękło żalem tamto dawne, które już było obumarło sobie zwyczajnie. Dopiero poczuł, że odzyskał w niespodzianym ciężkim darze żyjący cień, żywe tchnienie dawnego uroku. Dopieroż poznał w niej tamtego i poraź pierwszy z jej niepokojących oczu uśmiechnęło się ku niemu coś bliskiego. Jak gdyby odzyskał cząsteczkę z ogromnej swojej straty. Niema go i nie będzie, ale nie umarł cały... Nie było możności wypowiedzieć jej to odrazu, ale niepodobna rozstać się z nią bez słowa porozumienia. Jakież to słowo? Wszystko, co mógłby powiedzieć, wydawało się zanadto zwyczajne i w tej chwili wyglądałoby na frazes.
A w duszy zbierało...
Nagle odtrącił go od niej strach. Ona wszystko wie! Poczuł w kieszeni z lewej strony straszny ciężar — nieszczęsny list... Po kiegoż licha nosił się z nim po świecie?
W domu ogarnęło go lenistwo wsi i najmilsza czułość matczyna. Brat Kuba poza wzruszającą serdecznością okazywał mu szacunek, który się stawał już śmieszny. Marek dobrze wiedział, że nie zasługuje na żadne owacje. Nabiedował się w niewoli, był ranny — setki tysięcy ludzi przeszło przez to samo. Nadomiar dostał „Virtuti“, ale za numerem 5415, który co najmniej nie był jeszcze ostatnim. Jego zasługi i honory są pospolite. Co gorzej, wraz z wystąpieniem z wojska na nowo się stał niczem. W najtajniejszej szczerości swojej to jedno widział jasno. Z końcem epopei wojennej jakby odpadł od wielkich dziejów, które go niosły. Gwałtownie, poniżająco zmalał. Teraz musiał się przecież zastanowić nad dalszym losem. Kończyć (czyli rozpoczynać) studja? Jeszcze gorzej byłoby zostać na całe życie nieukiem i zasłaniać się maturą z przed dziesięciu lat, z której śladu nie zostało w głowie. W tym czasie coś go zmuszało do zagłębiania się w porachunki ze sobą samym. Było to natarczywe i pilne. Wiedział, że lada dzień przerwą się jego leniwe wywczasy. Coś się stanie i będzie musiał być gotowym. Ktoś zażąda od niego mocy i wielkości, od niego, tego samego, który jeszcze nic o sobie nie wie i jest bezradny, jak ongiś mały Marek, pustelnik z Zimnych Dołów. Ale ów mały miał w sobie przeogromny świat marzeń, a przed sobą nienapoczęte życie, gdy teraz... Marek ani razu nie zapuścił się w swoje parowy, które zresztą Kuba zasadził gęsto dębczakami, wytrzebiwszy docna jałowe chaszcze. Tam ożyłyby może piękne dziecięce lata, rozmarzone i wróżebne, z których nic się jeszcze nie sprawdziło. Zegar z oficynki z zepsutą kukułką nie przywtarzał mu już po staremu — masz czas — masz czas. Wahadłem podobnem do łyżki odcinał chwilę za chwilą i raczej ostrzegał, popędzał. I ten wmawiał w niego, że coś się zbliża. Nie było dnia, by w jakiejś tam porze i godzinie nie spadał nań przykry niepokój. W liściach za oknem zaszumi coś przenikliwie i powtórzy się, wypowie się jeszcze i jeszcze — ścichnie. Zgadujże teraz... Zgaduj chwilę przedwieczorną na miękkiej od pyłu drodze ku Zieleńcowi, gdy zapachnieje znienacka niwa wykłoszona, a w niej ozwie się i przypomni coś daleki i wyraźny głos przepiórki. Staje i czeka. Patrzy w malowidło niebieskie, które słońce zostawiło na obłokach, odchodząc. Jest ono tak przepiękne, że zaciąży mu i niemal zaboli samotność. Rozgląda się — pustka i cisza. Zaskrzypi żóraw studzienny od niewidzialnej, wdole rozłożonej wsi. Tchnie ziemia ciepłym powiewem, przyniesie szept upojenia w zapachu przewiędłej koniczyny, która gdzieś leży na pokosach. Jasno świeci zdaleka biała dzwonnica w Kąkolownicy, którą pamięta od maleńkiego dziecka. Zbiera się na łzy. We wzruszeniu, z bijącem sercem, z przymkniętemi oczami czeka się na coś, zgaduje się i tęskni. Zrzadka opasywał go strach zagadkowego przeczucia — obawa bez treści. Nerwy i tyle...
Podziwiał brata. Przyglądał mu się z pobłażliwą wyższością i zazdrościł. Oto wół i parobek Rzeczypospolitej! Kuba miał czas na wszystko i wszystko robił z zajadłością. Gospodarstwo szło jakby samo, tak znakomicie było narządzone. Dziedzic był w ciągłych rozjazdach po powiecie, a gdy siedział w domu, złazili się do niego chłopi na przewlekłe konferencje. W ciągu paru lat założył w okolicy trudną do wiary: mnogość szkółek, spółdzielni, sklepików, związków, straży ogniowych, czytelni, chórów. Objeżdżał to ustawicznie i pilnował, żeby nie zamarło. Odnośne zarządy jęczały pod niemiłosiernym terrorem. Przekonywał godzinami, krzyczał, wymyślał. Opornych i leniwych piętnował i wyrzucał na łeb z wysokich stanowisk przewodniczących, sekretarzy, skarbników. Jego końskie zdrowie i zaciekłość przetrzymały wszelkie próby. Szperając niestrudzenie po zapadłej swojej okolicy, chodząc od chaty do chaty, pijąc z chłopami na niezliczonych weselach, chrzcinach i stypach, na odpustach, na jarmarkach, agitując, pouczając i kłócąc się przez cztery lata na zjazdach i posiedzeniach, powydłubywał z ciemnych zakamarków martwej wsi jakieś utajone samorodki uzdolnień i zamiłowań społecznych. Otoczył się zwartą zgrają siepaczy, gotowych na wszystko dla dobra publicznego. Miał ich wszędzie i trząsł powiatem. Dwory bojkotowały go, jako zdrajcę sprawy szlacheckiej, warjata, błazna, demagoga, „wyzwoleńca“, bolszewika.
Proboszczowie, którym odbierał ich przyrodzone przewodnictwo umysłów i dusz, nie mogli sobie z nim poradzić, albowiem nadomiar złego był pobożny i dbał o kościoły, zresztą trochę nazbyt po swojemu, co zakrawało niemal na nieproszoną opiekę i samozwańczą kontrolę. Żydzi byli przekonani, że jedynym celem jego działalności kulturalnej było wygłodzić ich i sprawić, aby ani jeden żyd nie ostał się w granicach powiatu. Starostowie, którzy często się zmieniali w tych stronach, bali się go i przeklinali jego chorobliwą gorliwość, ale zmuszeni byli jeszcze wychwalać go, gdy zaś zamierzali roztoczyć nad nim opiekę, prosił, by mu tylko nie przeszkadzali, a będzie to najlepsza pomoc. Najgorzej czuł się rezydujący w dalekiej stolicy pan poseł Chrabąszcz, obrany z tej ziemi. Albowiem wiele cudów mogło się dziać w naszej Polsce, przy należytem poparciu powołanych czynników, jednak mowy nie było o tem, by przy najbliższych wyborach ośmielił się ktokolwiek postawić swoją kandydaturę przeciwko dziedzicowi z Jordanowie. Ale Kuba dla Sejmu miał wzgardę, a braci chłopów sejmowych piętnował szczególniej i odgrażał się, że na przyszłych wyborach ani jeden z nich nie ujrzy Wiejskiej ulicy. Niebardzo zważał na partje sejmowe i dzielił posłów po swojemu, ryczałtem, na „sprytnych draniów“ i na „poczciwych niedojdów“, uważając oba gatunki za przeżytek, który jest na wymarciu. Równie kategoryczny i niesprawiedliwy był dla dworów, uważając je za ogniska antypaństwowe i paskarskie. Tęsknił do chwili, gdy zniknie ostatni obszar dworski i ostatni obszarnik, a fala chłopska zaleje kraj. Sam uważał się jeno za właściciela maximum, dopuszczonego przez ustawę rolną i na mapie swego latifundjum zawczasu już zakreślił granice okrojonej posiadłości.
— A ty, Marku — jak sobie wolisz. Jeżeli nie chcesz być solą ziemi polskiej, uczciwym fermerem (czyli dostatnim chłopem), to pomyśl sobie o czemś lepszem. W każdym razie, dopóki ja będę żył, czy na dwudziestu włókach, czy na małem, niczego ci nie będzie brakowało. Tak poprzysiągłem ojcu na łożu śmiertelnem. Wiedział stary, co mówił w jasnowidzeniu ostatniej godziny. Tyś bowiem już zrobił swoje i za nas wszystkich i za takiego kapcana, jak ja.
Marek odgryzał się, jak mógł, gdyż w delikatnym swoim rozumie podejrzewał, że brat ironizuje, chcąc go wyrwać z próżniactwa i ku czemuś wreszcie nakłonić. Mylił się, był on za prosty na podobne finezje. Chodzili czasami w pole na „filozofję“, jak mawiał Kuba. Rozprawiali. Marek raczył czasami opowiedzieć to lub owo ze swoich przygód, albo z wojny. Chwile takie starszy brat miał sobie za wielkie święto. Słuchał z nabożeństwem, z otwartą gębą.
Zdarzały mu się godziny wypełnione nagą, najszczerszą pogardą dla samego siebie. Plątał się po domu, jak zatruty. Wychodził w pole, tam raziło go słońce, dolegało mu piękno ziemi. Wracał i rzucał się na wygniecioną kanapę. Zrywał się, żeby zatrzymać zegar, który go dręczył, zasłonić okno lub odsłonić. Rozglądał się po swojej izdebce wściekłemi oczami, porywał małe biedne lusterko, przed którem się golił, gdy przypadkiem dojrzał w niem swą obecność. Ale lusterka jeszcze nie tłukł. Chował je byle gdzie. Wystrzegał się rozpętania nerwów. Ani razu nie wyrządził w domu nikomu awantury i nikt się nawet nie domyślał, co się w nim dzieje. Wreszcie zaczął przypuszczać, że gnębi go podstępnie jakaś choroba nerwowa, następstwo przeróżnych urazów i przypadków. Raz, gdy spał pod żłobem, koń niechcący uwalił go po łbie kopytem. I znów konie spłoszone od szrapnela ścisnęły go i zgniotły, aż mu chrupnęło coś w krzyżach. Dragon pod Trojanówką ciął go przez łeb, a porażenie słoneczne na okręcie? Nie licząc starego ciosu mutrą na rzemyku, którym go zamroczył wódz łobuzów Sidorek podczas walk na Bernardyńskiej górce, gdy ratował Ignacka, osaczonego przez nieprzyjaciela... Albowiem ataki strapienia, niepokoju, strachu lub wzgardy dla siebie przychodziły jakby z zewnątrz falami. Zrzadka i wyjątkowo, jakby przez pomyłkę, przepływała dobra fala. Niosła w sobie wiarę, budziła zachwyt oczekiwania. Na co? Wiecznie jedno i to samo. Na coś własnego, na coś nareszcie spełnionego.
W końcu czerwca przybył gość dawno zaproszony i spodziewany. Chłopak wypiękniał, rozrósł się. Gdy odłożył kule i stanął sobie pod ścianą, oczy radowały się krasie młodości. Gdy się poruszył o lasce i usiłował postąpić dwa kroki, jego jasne oczy martwiały z bólu, a w twarzy przebijał się ciężki trud i wysiłek. Maskował to uśmiechem, który odsłaniał jego dramat. Straszne machiny były nieposłuszne, wciąż jeszcze dolegliwe i obce. Walczył z niemi, oswajał je, odgadywał ich nałogi, oszukiwał ich upartą, martwą przekorę.
— Ja to muszę przezwyciężyć! Inaczej zawsze będą na mnie patrzeć z politowaniem. Głupstwo, do którego można się przyzwyczaić, ale nadewszystko musi się uwolnić od przywileju budzenia nadmiernego współczucia. Nikomu nie będzie wolno osłabiać moich idej i paraliżować moich zamiarów pobłażliwością. To arcyludzki świński środeczek. Zaraz zpoczątku mogę utknąć na tej polskiej litości, jak w wacie. Kaleka... Na placu boju... No, nie uchodzi... Co tam... Nieszczęsny człowiek — dać mu spokój. Przemilczą mnie, opinja zabije mnie dobrotliwem kiwaniem głową. Muszę się doskonale nauczyć na tych przeklętych szczudłach, muszę najzupełniej szczerze nic sobie z nich nie robić. Tak dalece, by odebrać ludziom władzę ich obłudy.
O swoich wielkich zamiarach po swojemu się jeno uśmiechał i nic nie wyjawił. Zdał maturę i uczył się zajadle. Zabrał ze sobą na wakacje pakę książek, słowniki. Musiał jak najprędzej opanować przynajmniej cztery obce języki. Nad odnową ludzkości pracuje cały świat. Wszędzie nowe zjawiska, nowe idee. Roi się od tego i kłębi. U nas cisza i spokój, a jedyny ruch, który można dostrzec, to powolne ale uparte zawracanie wstecz, do ciemnego kąta, byle dalej od życia i słońca. Na szczęście, samo życie przemaga te polskie tendencje i jednak pcha nas naprzód wbrew wszelkim zbożnym wysiłkom powołanych czynników. Niezmierna jest władza dogmatu, że Polska ma swoje własne prawo rozwoju i nie potrzebuje się oglądać na to, co gdzie jest. Nie powinna nawet nazbyt skrupulatnie dochodzić, co się dzieje u niej w domu. Najlepiej, najzdrowiej znosić światło dnia z przymrużonemu oczami. Po wiekowej niewoli, po burzy wojennej godzi się zażyć zapomnienia. Drzemiemy. Jedni słodko, inni na gorzko, ci przejedzeni, tamci na głodno, ale wszystkich zmorzył zdrowy polski sen. Komu na i zdrowie? — pytam.
Śniat wypowiadał się ostrożnie, półgębkiem, był miły i uprzejmy, ale od pierwszej rozmowy i nadal już na dobre i bez przerwy zczepili się z Kubą w dyskusje bez końca. Gość zainteresował go niezmiernie, ale drażnił go i męczył niesłychaną nowością wypowiadanych idej. Kuba nie posiadał ani okrucha wiedzy społecznej poza samodziałowym swoim światopoglądem, z którym obnosił się poważnie, imponując braci chłopskiej. Nie wiedział o istnieniu żadnych zagadnień, nie słyszał o dziejach walk i prac, pojęcia nie miał o żadnem z wielkich imion, któremi Śniat sypał, jak z rękawa, popisując się swoją młodocianą erudycją. A ponad zastraszającą uczonością książki unosiły się widma niesłychanie nowych spraw dzisiejszych i jutrzejszych. Są one żywe i natarczywe, jest ich mnóstwo. Kłębią się i wikłają, grożą światu i Polsce, domagając się rozumnego rozwiązania. Ale nie myślą; długo czekać i jeżeli stary świat dalej będzie chciał ^ wykpić i wyłgać się z kłopotów, to buchnie taki pożar...
Najgorsze było, że Kuba odrazu w to uwierzył. Wobec młodego apostoła był bezbronny, jak dziecko i Śniat mówił z nim dobrotliwie, jak z dzieckiem. Spostrzegłszy od pierwszego słowa, z kim ma do czynienia, uprościł swoje doktryny i rozumowania i łagodnie, z niemałym talentem, wkładał jak łopatą w uczciwą polską głowę najdroższe swoje prawdy. Nieszczęsna głowa Kuby pękała od nawału nowości. Chodził strapiony, dźwigając ciężar rewelacyj, które — o dziwo — jakoś zdumiewająco odrazu stały się jego własnością i wiarą. To wszystko było nowe, ale słuszne i sprawiedliwe. Nie wystarcza reforma rolna i kooperatywy. Nie wystarcza chłop. Poza gminą Kąkolewnica, a nawet poza powiatem, jest jeszcze ogromna Polska, a dalej nieogarniony świat, od którego niepodobna się odgrodzić, obronić i — co najstraszniejsza — nie należy... Przybysz sprawił, że uczciwy działacz społeczny opuścił się w swoich obowiązkach i na początek zaczął codzień czytywać gazetę. Na gościa czyhał, zabierając mu każdą chwilę wolną od studjów. Marek wyśmiewał się z ich dysput, dręczył się i z jednym, i z drugim. Była w tem przekora i nieszczerość. W puste rozprawy się nie wdawał, bo od siebie nie miał nic do powiedzenia, najwyżej ujadał na „polskie porządki“, jak to potrafi każdy. W istocie wstyd mu było przed szczeniakiem. Udając wyniosłą obojętność, w tajemnicy J go podsłuchiwał. Nie pomagały żadne drwiące miny, nie mógł się z nim nie zgodzić. Świat ludzki, jego stary tryb i obyczaj stawał się absurdem. Absurd ten krzyczał mu w duszy i nastręczał się jak manja, jak opętanie. Brat Kuba z całą swoją powagą był śmieszny, gdy się pocił nad nieodpartemi problematami i usiłował polemizować. On sam dręczył się pocichu i wysilał się, by nie dać po sobie poznać, że wogóle zwraca uwagę na jakąś bolszewicką gadaninę. Śniat znosił drwiny i nigdy nie puszczał się na zjadliwsze kawały polemiczne. Działał argumentami i dobrocią, która doprowadzała Marka do pasji. Podejrzewał, że podchorąży przeniknął jego komedję i wie co się z nim dzieje. Brat Kuba to pozór, jemu idzie o przekonanie i przerobienie jego właśnie. Poco? Chce go wciągnąć w jakąś matnię, ma na niego jakieś swoje wyrachowanie. Ten mały coś zamierza i to na tak olbrzymią skalę, że staje się aż śmiesznym i — niemal strasznym. Co w nim siedzi? Odżegnywa się od komunizmu i od socjalizmu — czegóż mu się jeszcze w tej Polsce chce? Patrjota z pod dziwnej gwiazdy! Taki dopiero nazawraca ludziom w głowach. Kraj potrzebuje jeno spokoju, ustalenia waluty, odbudowy, dobrych sojuszów, nowego sejmu, kredytów zagranicznych — a tu masz tobie! Jeżeli wszystko przewrócić w Polsce do góry nogami, to oczywiście... Oczywiście.
Niema dwóch zdań. Ale Śniat wynalazł trzecie — pytał skromnie; poco i naco, dlaczego i dla kogo właściwie ma istnieć odrodzona Polska?
Nie te czasy. Marek nigdzie nie mógł „wytrzasnąć“ wojskowego samochodu, choć łaził wszędzie. Po sztabach, po wszystkich biurach siedzieli starzy znajomi, ale już się nie dało. Dotarł do samego Darasza. Nowy generał „amcił“ na Zamku w tymczasowym lokalu, w zrujnowanym zakamarku, wśród ordynarnych przepierzeń, za któremi szczękały maszyny do pisania. Siedział pośrodku wnętrza pustego jak stodoła, przy wielkim stole, obłożony stertami papierów. Na brudnej podłodze jak na pośmiewisko podesłany był pod generalski urząd wspaniały wschodni dywan. Nie umniejszały jego przepychu zawinięte rogi oraz wyspy wyjedzone przez mole, zapewne jeszcze gdzieś w Kijowie, i czarno-bura zaskorupiała, podejrzana plama, może po czrezwyczajskiem urzędowaniu. Generał utył i rysy mu zgrubiały. Przyjął Marka oficjalnem szklanem spojrzeniem. Sztywnym gestem wskazał mu drugi fotel z nadwyrężoną poręczą, pokryty złocistą skórą. Zaledwie gość zaczął rozwijać swą sprawę, Darasz przerwał mu jednem słowem niecofnionego wyroku.
— „Ausgeschlossen!“
— Nie, to nie.
— Z byka spadłeś? Samochód!
— Co znaczy: z byka?! Dla zasłużonego oficera, który...
— Każdy jest oficerem „który“. Ale ja ci mówię po polsku, że mi auto odebrali...
— Tak gadaj.
— Żelazna miotła! Oszczędności w pierwszej linji na wojsku, bo już nie jesteśmy potrzebni. Kołtun polski oprzytomniał po zeszłorocznym strachu, wyprał się i nawet mu się zdaje, że nie śmierdzi. Ano, poczekamy do następnego razu. Wiesz, za ile dziś służy polski generał? Za dwa korce pszenicy!! Oficerowie zdychają z nędzy, albo kradną. Niewielu z nas wytrzyma. Pamiętasz nasze oficerskie sto koron w Pierwszej Brygadzie? To był raj! Zresztą pluję na pieniądze! Gorzej, że toniemy w łajdactwach, w klikach, w mafjach...
— Toniemy i toniemy! Zawsze to samo. Kiedyż u djabła?...
— Po wojnie Komendant wygarnął odmęt błota ze stajni Augjasza, ale potoku nie chciał przepuścić przez naszą armję, jakby to uczynił był Herkules. Powiada, że rozniosłoby całą stajnię i porwało bodaj samego Augjasza.
I generał zaczął wywlekać ulubione najosobliwsze kawałki. Zapalił się, wywołując z lubością nieprawdopodobne postacie z polskiej anegdoty. Opowiadał, gęba mu się nie zamykała. Ordynans przyniósł herbatę. Marek śpieszył się, ale rozgadany dygnitarz nie chciał go puścić. Nieznacznie rozwarł ciężkie wrotnie szafy ogniotrwałej, gdzie złożone były najtajniejsze dokumenty wojskowe. Wyciągnął butelkę rumu i przeskoczył na wspomnienia legjonowe. Zrobiło się ciepło i miło — ach, stare czasy. Za każdym łykiem Darasz dolewał szklanki dopełna i dosypywał cukru. Marek wzbraniał się, ale pił generalską herbatę i wnet uczyniło mu się rzewnie i wzniosie. Tamte czasy objawiły się znienacka, jak wizja stworzona z marzenia. Byli to już inni ludzie, dalecy i wspaniali. Byli mytem, aż nie do wiary stawała się ich dzisiejsza prawda. Potężną falą podniosła się w nim duma. I ja tam byłem! — Uderzyła falą o twardy brzeg, rozprysła się w pył. Czyż ja tam byłem? Zmieniły się lata, ludzie, wszystko. Patrzał na Darasza i widział front pod Kołkami, las, okopy, cmentarzyk I-ej Brygady, a na polanie, usianej garnkami szrapneli, ziemiankę Komendanta... Darasz uchwycił jego zdziwione spojrzenie.
Zagadał głosem przyciszonym, tajemnie.
— Zeszliśmy na psy. Pozwalają nam żyć jak z łaski, a i o to jeszcze trzeba walczyć chrześcijańską pokorą i zaparciem się samego siebie. Dobrze nam tak! Bo od samego początku trza było inaczej. Za mordę było kołtuna, tchórza, wywlokę z obcej służby, któremu się nigdy nie śniło o jakiejś Polsce. Teraz za późno. Zaprzedaliśmy legjonowe ideały. Zaco? Dla dobra ojczyzny, dla jej świętego spokoju. Oj, czy jej dobrze z takim spokojem? Ale człowiek zrobił karjerę — wlazłem między generałów. Bardzo mi słodko! Co za miny! Każdy stary patrzy zgóry i zaledwie raczy... Cóż to za generał, co się nie wysłużył u żadnego z trzech cesarzów? Intryganci, ramole, z których się sypią trociny. Do dziś dnia nie wiedzą, gdzie są, komu służą. Po deogenach, w ministerstwie, w sztabie, wszędzie siedzą, a ciężko i nikt im nie da rady. Oni rządzą i rozbijają się. Strasznie psują. Człowiek trzy ćwierci sił swoich trawi na to, żeby coś obronić, wycyganić, urwać dla armji, dla jej gotowości, dla jej ducha.
Narady, sesje, komisje... Niktby nie uwierzył, jakie się odzywają głosy, co za wnioski. Śmiech i rozpacz! Dawno zdechły armje trzech zaborców, śladu po nich nie zostało na świecie. Jeno u nas, w Polsce, pokutują ich widma i trują młodą armję. Człowiek zaciska zęby i służy. Cobym ja dał, gdybym tak mógł bodaj jeden jedyny raz, nie tracąc dużo słów.. Wiesz — na takiej uroczystej naradzie w ogromnej sali, za ogromnym stołem okrytym czerwonem suknem — ot, ryknąć całą prawdę, żeby aż szyby jękły!
— Daraszu, Daraszu, ty generale jeden, właśnie na to był czas w listopadzie ośmnastego roku...
— Dobrze wiem. Co mi tu będziesz opowiadał... Każdy idjota teraz mądry.
W ministerstwie zdrowia pokazują mu okólnik, który regulował sprawę w licznych artykułach ze zrozumiałych względów na higjenę społeczną. Głupie porządki! Musi być zrobione, bo ona chce natychmiast. Wszelkie stosunki zawiodły. Wówczas Marek porzucił drogi legalne i obrał poczciwy nasz polski tryb postępowania. Wreszcie kapitan doktór Janiurek z baonu sanitarnego uległ korupcji starego koleżeństwa pułkowego. Dał urlop sierżantowi i dwu szeregowcom, a Marek zapoznał się z tymi panami i zaprosił ich do siebie na wieś. Już pojechali naprzód zabrawszy ze sobą wszystko, co potrzeba. Pani Goślicka uparła się. — Żebym go sama miała wykopać temi mojemi rękami...
Marek ugiął się przed tą wolą, powitany słowami:
— Pan jest jedynym człowiekiem, do którego mogą się udać. Któż mnie zrozumie? — prócz pana nie mam nikogo na świecie.
Został olśniony, jak gdyby po raz pierwszy w życiu ujrzał jej skośne oczy, faliste tragiczne brwi i bronzowy połysk włosów. Opętywał go niepokój jej ruchów, głos i urywający się w rytmie sposób mówienia. Opętywało wszystko, począwszy od jej imienia, które po raz pierwszy ujrzał na bilecie wizytowym, przybitym na jej drzwiach. Było to jakieś zupełnie nieoczekiwane. Długo wpatrywał się w czarne literki, zanim zadzwonił. Dziwne imię odbierało mu rozpęd, z którym przyleciał na jej wezwanie. Ktoś go odtrącał od tych drzwi, za któremi był jego los. Skądże on to wiedział? Przywidzenie, ono broniło wstępu. Przed dźwiękiem tego imienia on sam gasł, stawał się niczem. Kamienna, posągowa powaga, aureola męczeństwa, katakumby, wyrzeczenie się świata, mrok mistyczny... A gdy jednak pomyślało mu się, gdy się przemknęło... jak to jemu... Gdy się wyobraziło naprzód, tak sobie, bez najmniejszego sensu — staroświeckie owo imię czcigodne stawało się jakimś bluźnierczym symbolem.
Mieniły się w niej jakby dwie barwy. Kłóciły się ze sobą, biły w oczy. W pewnych momentach na krótko jak błyskawica zagrały razem, zlały się w akord, przemówiły. Niebo i piekło. Cześć najgłębsza, najczystsza wierność pamięci przyjaciela i bezprzytomne szaleństwo żądzy. Wielkość, przed którą zginają się kolana, i szatański obraz kuszący. Pani Monika Goślicka.
Pogrążył się wraz z nią w sprawę żałobną. Ale w nim był spokój i jeno żal po ukochanym zmarłym. Ona wikłała się jeszcze w mętnem niedowierzaniu, które przeczyło samo sobie, odchodziło, wracało cierpliwe i uparte. Zgłuszone, niezmiernie ostrożne były jej aluzje, albowiem pomimo wszystko wiedziała. Wiedziała, gdyż mówiono jej o tem tyle razy I cóż z tego? Trzeba się przekonać. Jak? Zobaczyć własnemi oczami. A zresztą w razie... w razie... No, więc godzi się chyba pogrześć go uczciwie?
Marka przerażały takie rozmowy. Chwilami bał się, że się z nią zgodzi, a przestanie wierzyć samemu sobie. Płynęło od niej jakby tchnienie opętującej zarazy. Obserwował to. Wiedział, co było, a co nie jest i żadną miarą być nie mogło. Godzinami rozmawiali rozsądnie. Aż nagle wpadała w ton tajemny. Oznajmiała poprostu, że co parę dni chodzi do sztabu, gdzie wyłożone są spisy jeńców. Oprowadzała go po mieszkaniu uzyskanem cudem. — To będzie gabinet Romana... I po sekundzie zdawała się zapominać, o czem mówiła, stawała się rozsądną, była jak wszyscy. Wymykało się to jakby mimo jej wiedzy w jakichś niedających się przewidzieć momentach. Po paru dniach dopiero odkrył, że zbiega się to w niej z dalekiem, niewidzącem spojrzeniem, które zda się zapominało o wszystkiem, co było wokoło, zapatrzone w coś niewidzialnego. Tam, jak za mgłą, taiła się jej własna, nikomu nieznana prawda. Trzymała jej się całą mocą, jakże inaczej mogłaby jeszcze istnieć? Kryła się z nią przed całym światem, przemagając żądzę wyjawienia jej przed każdym człowiekiem. Tuliła się do niej w okropnem swojem osamotnieniu. Ten przyjaciel Romana Marek Świda był jedynym, przed którym można się było zdradzić bez obawy. Zdawał się być zdolnym do zgłębienia tajemnicy, która każdemu innemu wydałaby się warjackiem urojeniem. Chytrze wystawiała go na próby, rzucała niebezpieczne słowa, udając, że nie wie, co mówi. Marek słuchał i milczał. Z jego zatajonych w sobie, nieśmiałych oczu czytała, że rozważa ją, bada, usiłuje odgadnąć. Ciężko się pora z prawdą. To dobrze, niebawem uwierzy. Ach, z tą chwilą nie będzie się już bała swej samotności, pozyska człowieka. Niech nikt więcej nie wie i niech nie wierzy, on jeden wystarczy. W nim wszystko się sprawdzi, ustaną dręczące wspomnienia, ułoży się chaos dni i zamęt złych snów. Czuła w nim sojusznika. Dostrzegała w nim, sama jeszcze nie wierząc, jakieś przebłyski i wspomnienia... Okruszyny, pyłki, w których migotało i gasło tchnienie cudu. Niemożliwość! Obraz zmarłego, jego jakby żywa obecność zdradzały się. W energicznym ruchu ręki... Niekiedy w intonacjach głosu... Jakieś słowo, zwrot taki zwyczajny i znajomy, strasznie znajomy, ach, szaleństwo!!!
I wpatrywała się w niego pałającemi oczami. Marek truchlał i pogrążał się we mgle obłędnych, latających myśli, na chwilę zapominał o sobie, urywał się i znikał. Wpadał jakby w próżnię czasu. Serce w nim zamierało, przymykał oczy... Budził się w zdumieniu, jak z ciężkiego snu, przez sekundę niepewny siebie i niczego wokoło. Po pierwszem widzeniu się z nią już się jej bał. Uparta manja myślenia o niej i o sobie, o sobie i o niej, wciąż wkółko, stworzyła w nim nowy świat, w który przeniósł się cały bez reszty. Jakby się w nim zawarły jakieś drzwi. Za tym progiem już niczemu się nie dziwił. Był pełen upojenia i zachwytu. Jak dziecko cały mieścił się w chwili.
Coś go niosło.
Widząc go z tak dziwną panią, matka odrazu dostrzegła. Wolałaby na synową pannę, ale któż to wybiera i dobiera — samo się wszystko układa. Przyglądała się jej przenikliwie. Śniat po pierwszem powitaniu zamknął się u siebie i nie przyszedł ani na obiad, ani wieczorem. Marek zajrzał do niego przed spaniem. Chłopak już miał wszystko spakowane.
— Muszę. Pan Kuba był tak łaskaw... Konie będą na rano. Jakże wam jestem wdzięczny za gościnę!
— Co znowu? Najpiękniejsza pora! Żniwa! Co wy znowu? Do cuchnącego miasta?
— Muszę.
— Co wam się stało?
— Nic.
Marek przybrał ton surowy.
— Czy wy czasem nie śpieszycie, żeby zrobić coś idjotycznego? Jakieś wielkie, wielkie głupstwo?
— Co wam się utroiło?
— Zobaczcie-no się w lusterku.
Zapamiętałe oczy płonęły jakiemś niezłomnem postanowieniem. Musiało to być nie byle co. A w bladej twarzy skurcz bółu, rozpacz.
— Pożegnajcie ode mnie panią rotmistrzową, bo ja jutro o piątej rano..
— Śniat! Chłopcze...
— Pożegnajcie ją pięknie. Powiedzcie... Nie, nie mówcie nic, tylko musicie mnie jakoś wykręcić. Doprawdy, dziś czuję się bardzo źle...
— Chodźcie bodaj na jedną chwilę — nie wypada.
— Nie chcę!!!
Dopiero po tym krzyku domyślił się Marek. Śniat, zdradziwszy się, odrazu wypadł z roli. Jęknął, zaniósł się w jakiemś rozpaczliwem, głębokiem westchnieniu. Już nic nie udawał. Marek nie wiedział, co mu na to powiedzieć. Nie było co. Najlepiej zostawić go samego. Już miał odejść zmieszany bez jednego słowa, gdy nagle przerwało się w nim coś jakby z upustu. Nieprzebrana, najserdeczniejsza dobroć. Chwycił chłopca za ręce, spojrzał mu w oczy.
— Jakże ja mogę? Nie mogę... Gdybym miał zdrowe nogi, uciekłbym stąd natychmiast, po nocy. Ach, Marku, gdyby nie to, jabym ją zdobył. Możesz się śmiać! Czemużeś nie pisnął słowa, że ją przywieziesz? Jużby mnie tu dawno nie było.
— Sam nie wiedziałem. Zresztą nie miałem najmniejszego pojęcia...
— Więc ci powiem: od pierwszego spojrzenia! Przyszła jeszcze raz właśnie nazajutrz, gdy ciebie przenieśli ze szpitala. Posiedziała ze mną ze trzy godziny. Mówiła dziwne rzeczy, jeszcze dziwniej milczała. Wtrąciła mnie w jakieś szalone natchnienie — com ja wyplatał! W niebiosach byłem, poza światem — jakieś bezmierne szczęście!... Obiecała odwiedzać mnie codzień, miała mnie uczyć angielskiego, dostarczać książek, nawet zapisała sobie ołówkiem, czego mi było potrzeba. Przychodziła przez tydzień i nie pokazała się więcej. Dopiero dziś. Umiem ja milczeć, ale dziś... Daruj, panie Marku. Nie myśl, że ja sobie coś zamarzyłem. Muszę uciekać, bo jeżeli mam żyć, jeżeli ma coś być z moich zamiarów... A wam obojgu niechże los da samo szczęście. Ona jest cudna, straszna. Nieprzebranie dobra i jakaż okrutna! Marku, Marku...
— Co wam się przyśniło...
Marek chciał krzyknąć z oburzenia, ale mimowoli wyszeptał te słowa. Był zmiażdżony, był szczęśliwy. Poszedł w ciemny ogród, nie wiedząc, gdzie idzie. Dróżka zaprowadziła go do płotu. Wsparł się na żerdziach i patrzał w dal ponad kłosy sennego, dojrzałego żyta, pachnącego rosą i miodem. W ciszy bliżej, dalej wabiły się przepiórki. Patrzał w gwiazdy. Czyż na pierścieniu Saturna... Czyż na Drodze Mlecznej mogą być otchłanie bardziej niezgłębione i niepojęte...
Wyruszyli o świcie lekką taratajką, zaprzężoną w tęgie konie. Marek przybrał się na podróż w swój stary mundur dla większej powagi i dla uchylenia możliwych nieporozumień z władzami — ludzie pamiętali jeszcze wojnę. Dniem naprzód pojechali sanitarjusze dwiema furami. Marek liczył, że na noc zdążą do Siemiatycz. Jechali naprzełaj przeróżnemi skrótami i wnet utonęli w przestrzeni zbóż, lasów, siół ziemi podlaskiej. Pani Goślicka pogrążyła się w milczeniu. Marek nie przeszkadzał. O czem ona myśli? Roiło mu się mgliste wyobrażenie jej ukrytego świata. Wiedział, że nigdy tam nie przeniknie, z tem się pogodził, już się przed nią ukorzył. Zrzadka, nieznacznie spoglądał na nią zukosa, siedzącą tuż u jego boku. Wszystkiemi nerwami czuł jej straszną bliskość. Potrącali o siebie na wybojach, na korzeniach leśnych dróg. Marek nie mógł się odsunąć, nie miał się gdzie podziać na ciasnem siedzeniu. Zdumiewało go odkrycie, że i ona jest jak każda kobieta, że... Były to myśli niegodne, zawrotne, dotkliwie rozkoszne. Poczwarne niepodobieństwo! Chwytało go ono jak w kleszcze i nie dawało się odegnać. Jakież szczęście, że nigdy tego nie może być, przenigdy! Poza tem oczywiście przeświadczeniem był bezpieczny, chwilami głęboko znękany.
Jechali starym szlakiem wojny. Mijali stare, dziko zarosłe okopy, rozrzucone nad drogami mogiły nieznanych żołnierzy wielkiej wojny. Nieustannie nastręczały się na pobrzeżu traktu zadarnione ślady dziur ochronnych, nędznych osłon, wygrzebanych dorywczo utrudzonemi rękami żołnierskiemi, a w każdej skulony tulił się ongiś do matki-ziemi człowiek struchlały przed śmiercią. Jeszcze zieją gdzie niegdzie na pastwisku, na wygonie leje po ciężkich granatach. Zbierały się w nich wody, wystrzelały badyle bujnego zielska. Mijali nowe wsie o białych strzechach i gontach, już odbudowane po pogorzeli. Widzieli budy sklecone, szałasy, baraki. Spotykali pustkowia byłych wsi, gdzie zawaliły się już nawet kominy po chałupach i dawno porosły gruzy. W paru milach od Jordanowie obca okolica wciąż mu jeszcze była znajomą. W drzewach przydrożnych, w strugach, w koszlawych mostkach, w zarysie lasu, w stromym ciasnym parowie, w starym młynie — wszędzie i co chwilę odgadywał i poznawał siebie, swoje czasy dziwne, pradawne, jak gdyby opowiadane dziecku przez dziada wojownika. Poznawał ten las a pod nim wieś z szerokim obstrzałem — to rok piętnasty. Topolowa aleja i spalony folwark — to rok dwudziesty. Już teraz obie wojny były mytem. A on? Gdzie prawda w człowieku? Co jest czas, w którym się żyje, gdy się go nie pojmuje, gdy się go nie czuje? Zamąciło się w nim to, co było. Nieznane, niezgłębione było przed nim jutro, nawet dziś. Któż mu powie, co może być z nim nawet za chwilę, zaraz, natychmiast?
Odruchowo obrócił się na siedzeniu, spojrzał, jak gdyby od niej spodziewał się odpowiedzi na swoją myśl. Nie zauważyła tego, nic nie odczuła. Patrzała w dal zamyślona, oderwana od czasu i miejsca. Wciąż to samo. Zamknięta w lochu, pełna ciemności. Kłębi się wokoło niej czarna otchłań, przepływają jakby bure dymy, rozwiera się zbity mrok, mienią się jego głębie, odsłaniają się sine dale. Wnet dosięgnie czegoś, dojrzy... Ale bure dymy zamącą to, co się poczynało, przesłonią wszystko, zabiją nadzieję. Znowu zbiera się gęsta ciemność, opasuje ją, zaciska się mocno. Godziny, wy czarne godziny! Z ledwie dostrzegalnym uśmiechem godziła się z losem. Już inaczej nie będzie. Nigdy. Przywalona strasznym ciężarem, już nic nie usiłuje od dawna. Nie broni się.
Kiedyż to był jej ostatni krzyk gniewu? Jej ostatni bunt?
Patrzyła niewidzącemi oczami w dalekość drogi leśnej, w zielone arkady sosen, w cienie i blaski. Wolno obracały się koła, mielące z suchym chrzęstem głęboki piach. Gorący dech lasu, żywicy i kadzidła przypominał coś pradawnego, nastręczał myśli opuszczone i obumarłe.
Nagle z głębi cichego lasu ozwał się głos wilgi. Jak zaklęcie odmienił wszystko wokoło. Zdarł ze świata ciemną oponę. Swawolny śpiew bezcelowy i przepiękny uczynił cud. Rozprężyły się z czerwonych pni, rozpostarły się na niebie radością życia konary sosen.
Obejmowały ramionami niebo i błogosławiły całej ziemi, siały przez siebie blaski słońca. Ciche głębie boru taiły w sobie wszystko, czego duszy było potrzeba; nieruchome, senne szczęście odpocznienia, niepamięć na wszystko zło, przeczucie dobra, które przyjdzie, nadejdzie o swojej godzinie. Wiarę, otuchę budziły dalekie jaśnienia w głębokiej gęstwinie. Majaczyła gdzieś dziwność wolnej przestrzeni, jakaś zaczarowana kraina, która, gdy zechce, odsłoni się. Gdy nie zechce... Jakże jej zapragnęła! Z niepokojem wpatrywała się w las, z dziecinnym uporem, który chce przedłużyć dobry sen, utrzymać go, wyśnić do końca. Znużona przymknęła oczy i nawpółsennie uśmiechała się ku szczęściu — czyż można go się wyrzec i zaprzeć?
Gdy się ocknęła z zadumy, znalazła się na rozległej polanie. Pośrodku w ogrodzie stała chata. Z za chróścianego płotu bił zapach kopru i konopi. W przejasnem, upalnem powietrzu widać było każdy pyłek, każdy listek, każdą muszkę. Dal migotała i mieniła się w słońcu. Tara iskrzy się i lśni coś niepojętego. Niewiadomo, co to za miraż, co to za cudowne omamienie. Za pniami rzadkich sosen aż do horyzontu rozpościera się inny świat, wabi, przywołuje, wita żywem, potężnem tchnieniem. — Ach — jezioro...
Jak dziecko, dała się porwać radości. Ta chwila szepnęła jej w jakiemś niewypowiedzianem tchnieniu słowo radosnej mądrości. Innemi oczami ujrzała świat, siebie. Wydarła się z mrocznej piwnicy, znowu widzi uroczą, prostą pogodę życia, jego piękno, jego prawdę. Odetchnęła głęboko, poczuła swoje zdrowie, swoją młodość. Zachciało się jej zakrzyknąć głośno, zaśpiewać. Obejrzała się, gdzież się zapodział pan Świda? Wychodził właśnie z lasu na polanę. Zawołała dźwięcznie, wesoło.
— Panie Marku!
Patrzała na niego z upodobaniem. — Miły chłopiec, jakże mu pięknie z tą jasną polaną, z jeziorem, w to piękne południe! Jego prosta uroda, szczere spojrzenie tworzyły jakby niepodzielną jedność z tą ziemią, z tą chwilą i z nią samą. Roztapiali się oboje w słońcu, w cieple, w jasnej zieleni. W tej chwili rozumiała krótki żywot muszek, które rojami pląsały w blasku słonecznym, wiedziała wszystko o każdym listku, czytała wyraźnie jakby słowa w nieopisanych kształtach obłoków. Uderzyło ją śmieszne kłamstwo ludzkiego życia, jego zakaz i nakaz, jego codzienna udręka i owo słowo szczęścia, które ukryto za siedmiu zamkami. Aby je poznać, trzeba przewrócić do góry nogami cały świat, albo umieć je wykraść chytrze życiu, jak złodziej.
— Prawda, jak pięknie? Ach, gdyby tu zostać w tej chatce! Tam za jeziorem na trakcie już nic z tego nie zostanie, tu na polanie wszystko inne, rozkoszne. Pan tego nie czuje, panie Marku? Są na świecie zaczarowane miejsca, zaczarowane chwile. Wydaje mi się, żem tu już była. A pan nie poznaje polany, jeziora? Czy pan nic a nic nie pamięta?!
Marek odruchowo obejrzał się wokoło, zakłopotany. Jej świecące oczy i głos przenikający, rwący się w przedziwnych tonach, pogrążały go w zamęcie. Woźnica bez rozkazu rozkiełznywał konie, odpinał postronki, snąć sądzonem im było stanąć na popas w dziwnem miejscu. Zastanowiła go kępa sosen na jeziorze. Wysepka tkwiła wiernie na swojem miejscu, czekała... Niepojęte zrządzenie losu! Teraz dopiero poznał, przypomniał sobie widzenie starego, dziecię, cego snu, który spoczywał zagrzebany w niepamięci i czekał na swoją chwilę. Co tam było? Oderwał się na mgnienie oka od wszystkiego, wpatrzony w dawną zjawę. Zielona kępa na wyspie odpowiedziała natychmiast. To samo było, co teraz; para zgrzanych parskających kasztanów, zapach konopi, dech wielkiej wody, który zgarnia upał z czoła. Nieprzeparty tajemny poryw ku niesłychanemu zachceniu, rozkoszne przeczucie, rozpaczliwe przeświadczenie, że nic z tego. Ponad wszystkiem zjawisko bezosobowe, prześwietne, panujące, jedyne na świecie. Teraz wie, że to była ona — ta sama. Nie zdążyła powtórzyć swego dziwnego pytania, nie zdążyła oderwać od niego pałającego spojrzenia — to była jedna sekunda — odpowiedział bez wahania.
— Tak, pamiętam — tutaj byliśmy z tobą razem
— Kiedy?!
— Teraz i zawsze.
— Ale ja jestem zła, nieludzka. Ach, mimowoli. Ja jestem obłąkana! Wszystko wokoło mnie — jak przez sen. Od roku nie mogę się obudzić!
— Ja cię obudzę!
— Nie! Nie!
— Błagam cię, zaufaj mi! Pozwól...
— Nie rusz mnie! Boję się!
— Mnie się boisz?
— Ciebie się boję, siebie... Jego...
Jędrzej wrócił do koni. Wyszedł z chaty młody gajowy i zapraszał państwa pojękliwie, po podlasku, gościnnie. Na ławie pod ścianą siedział w parcianej koszuli i portkach stary człek, grzejący się na słońcu.
— To mój ociec. Ciemny powrócił się z wojny, od gazów. Teraz sobie odpoczywa.
Ślepiec wstał i kłaniał się ku gościom. Usiedli obok niego. Sama zrodziła się opowieść żołnierza wielkiej wojny. W okopach nad Rawką i Bzurą walki, szturmy, odparcia. Ciężkie nocne patrole, nieustająca mordęga kopania. Kopali i kopali, krety nie ludzie.
Aż nocą przyszło od Niemców „powietrze“ i już nie ujrzał ranka. Wszystkie niemieckie kraje przewędrował, przechodził przez wielkie miasta, przeganiany ze szpitala do szpitala, z baraków do baraków, z obozu do obozu. Nie widział nic, wszystko wiedział i zapamiętał. Tysiącami marli wkoło niego „jeńce“ — Angliczany, Francuzy, Belgi i czarni, a najgęściej te nasze brudne wszarze, Ruski. Z tyfusu, z głodu, z ran nieleczonych, z poniewierki, z katowania, z tęsknoty, z rozstrzelania za wyjście poza druty. Wymarły ogromne tysiące zdrowych, mocnych chłopów, a on wyszedł cało, ciemny kaleka, niedołężny, co to zawsze o każdej porze jeno na łasce ludzkiej i to tam, gdzie w okrutnej niedoli każdy ino o sobie radzi. Wydzierali mu od ust kęs chleba, okradali w biały dzień, pozbawiali wszystkiego. Marł, a nie zmarł, bo byli i insi — wszędzie byli. Wspominał ze łzami w głosie dobrodziejów swoich nieznajomych, przyjaciół i braci, panajezusowych wysłańców. Wszędzie się znalazł taki bodaj jeden, co go obronił od krzywdzicieli, co sam głodny, jedynym kartoflem się z nim podzielił, co sam mrący ze zimna, osłonił go połą złachmanionego szynela na błocie i gnoju. Za nich pacierze codzień odprawia, dziękując Panu Bogu za ocalone życie, za ciepłe słonko, za sen spokojny, za mleko, za miód, za głosy ptaszęce śpiewające, za gładkie główki, za miękkie rączki wnucząt, za dach nad głową, pod który się cudem powrócił, za tę ławę, z której czuje szeroki świat boży i jezioro.
Gdy wczesnym rankiem po białym świeżo odbudowanym moście wyjechali na tamten brzeg, pani Goślicka chwyciła go za ramię i trzymała mocno.
— Trafi pan?
— Odrazu.
— Pan pamięta dobrze? Bo dużo tu wszędzie grobów?
— Pełno tego, po dwóch wojnach...
— Więc cóż będzie?
— Zaraz znajdę.
— To już tak blisko?!
— Niedaleko.
— A cóż będzie, jak pan jednak nie trafi?
— Ja trafię.
— Czy tam jest jaki znak?
— Jest i znak.
— Bo przecież byłoby to okropne i — haha! Tak niegodziwie zabawne, jak jakaś djabelska farsa! No nie? Przyjechać, wykopać i zabrać resztki czyjeś niepewne, nierozpoznane... Pochować i czcić, chodzić na grób z kwiatami przez długie lata, przez całe życie...
Przez długie lata, przez całe życie. Pociemniał mu w oczach świat. Niespodziewanie porwała go złość. Spojrzał na nią ponuro, odjął zaciśnięte jej palce od swego ramienia. Rzucił ostro:
— Nic podobnego. Znajdziemy go. I niech mi pani nie przeszkadza — proszę bardzo. Potośmy tu przyjechali, by sprawę załatwić. Teraz jesteśmy na miejscu i muszę szukać. Muszę patrzeć, myśleć, a pani...
Ucichła. Jechali stępa po pustym gościńcu, ponad samą rzeką. Poniżej w zielonych brzegach płynął błękitno-biały Bug. Daleko wtyle szły dwie fury, na ostatniej przykryta sianem cynkowa skrzynia. Marek zaczynał tracić pewność siebie. Straszna kobieta! Taka wszystko może w człowieku pomącić, wszystko może wmówić. Zawsze i jeszcze przed chwilą doskonale widział to miejsce. Teraz... Pilnie wpatrywał się w sosny przydrożne. Nie — to jeszcze dalej. Nie, to głębiej w las. Czemuż nie zabrał konia wierzchowego. Przejechałby lasem, pokręciłby się i zaraz natrafiłby na wydmę piaszczystą, na jałowce. A stamtąd tylko odjechać prosto przed siebie i o jakie sto kroków, nie dochodząc traktu — może o dwieście. Dlaczegóż go nie pogrzebali nad samym gościńcem. Głupi ten wachmistrz. Podniósł się w bryczce, dał znak tamtym furom, żeby stanęły i chciał zeskoczyć. Znowu chwyciła go za ramię drżącą ręką. Spojrzał na nią i ścierpł.
— Przejdę lasem, bo to musi być tuż zaraz...
— Zaraz, dobrze. Panie Marku, niech pan mnie jeszcze nie opuszcza. Niech pan zaczeka. Chwileczkę! Co to ja chciałam powiedzieć?
— Powie mi pan potem.
— Potem... Chciałabym zapytać. Poprostu dawno już chciałam wiedzieć... Kiedy myślę o wojnie, o tym okropnym obłędzie ludzkości... No więc, jednem słowem, czy pan popełnił kiedy jakie okrucieństwo? Taką zwyczajną na wojnie zbrodnię...
— Zbrodnię?
— Zbrodnię. Czy pan rozstrzelał kiedy bezbronnego? Takiego nieszczęsnego jeńca, który trzymał ręce do góry, albo klęczał przed panem... Albo jak niewolnik leżał u pana stóp... Błagał bezsilny o darowanie życia... Całował buty... Płakał... I pan mógł patrzeć w jego nieszczęsne oczy — jak teraz w moje? I jednak pan mógł...
Z jej oczu popłynęły łzy. Błagalnie złożyły się dygoczące ręce. Nisko, coraz niżej pochylała głowę.
Marek zeskoczył z bryczki. Nie wiedząc, co o tem myśleć, co na to powiedzieć, wpadł w złość. Uczynił to w popłochu. Nieszczerze, rozmyślnie był brutalny — ze strachu.
— To, co pani mówi, nie ma żadnego sensu!
Proszę tu zaczekać! Jędrzej, uważajcie przed siebie na trakt, ja wyjdę stąd za jakie pół wiorsty, może dalej.
Nie spojrzawszy na nią, przeskoczył przez rów i znikł między drzewami, uciekł. Czuł do niej głęboką urazę. Naraz wszystko to wydało mu się nazbyt już zagmatwane i kłopotliwe. Naco mu to? Cóż jest cała ona? Roztrzęsione nerwy i tyle. Z taką trzeba zupełnie inaczej...
Ale już go przeraził ten niespodziewany bunt. Jak gdyby mu ktoś oplugawił tajemny skarb. Zdumiał się, zaklął brzydko. Zawrócił, żeby ją przeprosić za głupie, chamskie słowa. W takiej chwili urządzać awantury — hańba! Stanął i nie wiedział, co robić. Z oddali od strony gościńca parsknął koń. Tuż nad nim zapamiętale stukał dzięcioł, z rozmachem kując w pień. Popatrzał na miłego ptaszka i poszedł w cichy las. Było tu obco i ponuro. Zgrozą zdjęła go bliskość tej mogiły, możliwość, że stanie nad nią znienacka, natychmiast! Zdjął go przelotny lęk dziecinny i przesądny. Głupstwo! Przystawał, rozglądał się po lesie. Trzasnęła gdzieś sucha gałązka. Marek ścierpł. Lada chwila z między pni wyjrzy widmo, porazi go umarłemi oczami, przewierci go nawskroś. Zmarły zna całą prawdę Dopiero w pobliżu tej mogiły poznał podłość swojej zdrady. Odprzysięgał się, klął się na wszystkie świętości. Nigdy! On nigdy w życiu...
Niespodziewanie wnet wyszedł z lasu — wydma! Siedzą tu i owdzie czarne jałowce. Wierny piach zda się zachował dotąd ślady ich koni... Tu stał szwadron. Marka poniosło rzewne, wielkie marzenie pamięci. O wojnie, o sobie dawniejszym, tęgim i dzielnym, jakim już nie jest i nie będzie nigdy. O trudach, przygodach, niespodziankach, o dzikiej wędrówce przez pola, lasy, w tętencie kopyt, w ochocie i zuchwalstwie, w trzasku ognia, w gromadzie towarzyszy, w masie wojsk... Wszystko minęło, zamarło już na zawsze. Jakże było wielkie! Oddał temu młode siły i wszystko, co miał w sobie najlepszego. Co mu zostało? Teraz czemże jest? Wzruszony dawnem wspomnieniem, z dumą i z żalem w duszy rozglądał się wokoło. Ożyły widma przeszłości, między jałowcami zaroiło się od ludzi i koni, stawili się wszyscy co do jednego i samego siebie też obaczył. I jak onego dnia, powtórzyło się to, co było, pociągnęło go, poniosło. Starodrzewna, sędziwa sosna, wyniosła, strzelista, z rozwichrzoną, szeroko na niebie rozpiętą koroną. Stanął zdumiony, jakby nie wierząc oczom. Oto miejsce, które jeszcze przed chwilą zdawało się nigdzie nieistniejącem, wyobrażonem miejscem ze snów pokręconych... Oto prawda — oto ona przed oczyma.
Jeszcze leżą na kupie suche gałęzie z czerwonem igliwiem, rąbane onego dnia w pośpiechu szablami dla zaznaczenia i uczczenia grobu. Ich poplątane kabłąki okrywają teraz nie kopczyk, który był tu usypany, lecz miejsce zaklęsłe, które zdradza tajemnicę tego. co stawało się pod ziemią, aż się dokonało. Spełniła się do samego końca potworność śmierci. Któż się ośmieli spojrzeć żywemi oczami na to, co po nim zostało? Kto się waży podjąć z miejsca straszny zewłok? Naruszyć świętość grobu? Obnażyć przed oczami żyjących, wydać na pastwę białego dnia utajoną w ciemnych czeluściach ziemi samotną okropność? Zdumiewała go nikczemna brutalność żyjących. Skroś ziemię dojrzał bezbronną wstydliwość tej mogiły. Nie godzi się patrzeć, nie godzi się widzieć nikomu, który go kochał... Jakże ona — ona, temi swojemi oczami?!
Z szeroko rozkopanego dołu wciąż i wciąż tryskał ku górze piasek. Jego wał zasłaniał pracujących ludzi. Opodal w cieniu wyprzężone konie pasły się u wozu i parskały wesoło. Śmiał się dzień przejasny, pogodny. Od chwili do chwili grudka ziemi, korzeń wyrzucony uderzał w skrzynię cynkową, leżącą tuż, i trumna odpowiadała jakiemś niespodziewanem echem, przenikliwie, jakby głosem samej śmierci. Pani Goślicka błąkała się zdala po pustej wydmie i zbierała nikłe dziewanny, sterczące z piasku tu i owdzie. Marek spoglądał ku niej w niepokoju, oczekując czegoś dręcząco nadspodziewanego. Zacznie się natychmiast, jak tylko łopaty dogrzebią się do zwłok. Jej ciemny kształt snuł się w blasku słońca, zatartym, miękkim zarysem wsiąkał w piasek. Schylała się, podnosiła, zrywając kwiaty, i Marek zapatrzony czuł w sobie przedziwny rytm jej ruchów. Doznał ulgi, gdy się oddaliła, majacząc między jałowcami Zeszła z oczu i Marek przynaglał kopaczy, żeby zdążyć ze wszystkiem, zanim ona powróci. Już wyleciał pod łopatą łach przegniły, strzęp derki. Natychmiast w gorące, pachnące żywicą powietrze wdarł się okropny dech grobu. Zmroczył, zatruł wszystko wokoło. Zapanował nad pogodą tego poranka, przyćmił słońce, zgłuszył wiszący wgórze śpiew skowronka. Marek cofnął się, przerażony tem, o czem dobrze wiedział i czego oczekiwał każdej chwili. Było nadspodziewanie straszliwsze, jeszcze okrutniejsze... To gniew zmarłego, jego samotna obcość wszystkiemu, co żyje, odpowiedź na zniewagę tym, co poważyli się wtargnąć w utajoną czeluść... Kopacze wyleźli z grobu. Sierżant z blaszanej bańki zlewał zwłoki czemś przenikliwie duszącem. Marek nie śmiał spojrzeć w głąb. Żołnierze już przywdzieli długie i sztywne szare chałaty i czerwone gumowe rękawice, nałożyli na twarz przepaski, podobne do masek. Marek zmusił się, zajrzał i odskoczył. Zsunął się po rozkopanym piasku. Poraziła go zgroza śmierci. Odepchnęła go jej naga prawda, jej strach i wstręt. To, co ujrzał na dnie, było straszniejsze od tego, co niewidzialnemi kłębami wywalało się z mogiły i stało jak słup w blasku słońca. Znikł żal po zmarłym, zabity przez okropną nędzę tej dokonanej śmierci. Marek utonął wzrokiem w obłokach, wiszących pod błękitem nieba. Jego zdręczone oczy piły bezmiar świata, chcąc zatrzeć w sobie okropne widmo i zapomnieć. Las pachniał. Przemknął między drzewami dawny rotmistrz na „Dragonie“, przepiękny, młody, dzielny. Zajaśniał w słońcu blaskiem życia i zgasł jak sen — nie mogło tego być, nie było go nigdy na świecie! Nie broniła go pamięć stropiona i bezwładna.
Sierżant rzucał rozkazy przyciszonym głosem. — Nie tak. — Bierz od spodu. Tu, tu. — Prędzej. — Na ciągnij brezent. — Wyrównaj! — Tak. — I znowu lał ze swojej bańki do skrzyni gryzący, duszący płyn.
— Panie poruczniku, gotowe. Lutować, czy nie?
— Lutować! Prędzej!
— A może zaczekać na panią? Przecież pani rotmistrzowa będzie może chciała...
— Nie, nie!
Ale ona już szła szybko, podbiegając chwilami, gdy stopy głębiej więzły jej w piasku. Marek poskoczył ku niej. Nie spojrzała na niego, oczy miała utkwione w piaskiem pudle trumny. Przyciskała do siebie wiązkę kwiatów i patrzała, patrzała. Nie dochodząc, na dziesięć kroków od trumny, zawahała się. Przystanęła. Postąpiła krok naprzód. Spojrzała na Marka z rozpaczliwem pytaniem. Dosięgnął jej, wstrzymał ją straszny cuch trupa.
— Nie patrz! Nie patrz!
Marek zastąpił jej drogę. Szamotał się z nią. Wydzierała mu ręce, wiła się w jego ramionach. Czuł w sobie jej rozpaczliwy wysiłek. Przemagała go, jak gdyby była mocniejszą. Przez mgnienie oka ściskał ją w ramionach, pierś w pierś, mając jej twarz tuż przed swoją, czując na ustach jej oddech. Przez sekundę wpił się oczyma w jej oczy, odtrąciła go z nienawiścią, puścił ją. Porwała się naprzód. Marek się zatoczył, upadł, zerwał się. Jeden z żołnierzy zaśmiał się niechcący, głupio. Marek bał się obejrzeć.
Nagłe przeszył go krzyk. Jęk najgłębszy, nieznajomy, nieoczekiwany. Obrócił się w miejscu. Żołnierze dźwigali wieko od trumny. Sierżant, klęcząc na piasku, wykładał ze skrzynki jakieś naczynie. Ludzie od koni stali nad trumną z odkrytemi głowmmi.
Pani Goślicka bez kapelusza, z rozwichrzonemi włosami uciekała w las. Przez jej włosy blask słońca przesiewał się, jak płomieniem.
Ocknęła się pod sosną na samym skraju lasu. Nieznajomość tego miejsca przygarnęła ją do siebie przedziwną ufnością. Leżała we wrzosach, które bujnym płatem różowiły się pod lasem. Tu i owdzie pełzały kępki macierzanki. Bezmyślnie rwała i rozcierała w dłoniach pachnące kwiatuszki i chciwie piła ich cierpkie tchnienie. W nieprzeniknionym zamęcie było to jedyne i samotne, jak nikłe dalekie światełko wśród pomroki. Cudownie kojący był ten zapach żyjącego świata, dech ziemi rodzącej. Bała się otworzyć oczy, mocno zaciskała powieki, żeby jeszcze raz nie ujrzeć ohydnej śmierci i nie oszaleć lub nie umrzeć natychmiast. Broniła przed nim swego życia, w każdem uderzeniu serca biło — nie! Nie! Nie! Albowiem on domagał się jej. On ją ciągnął do siebie w grób. — Nie! Przez zaciśnięte powieki przenikał, majaczył, zacierał się i wzmagał okropny obraz. Rósł, zbliżał się, przywierał do oczu. Lada chwila przyjdzie tu do niej sam, stanie wyraźnie... Uciekać! Pędziła w las. Jeszcze straszniej uczyniło się w mrocznej kolumnadzie czerwonych pni, w pustce i ciszy. Dzikiemi oczami rozejrzała się wokoło i pobiegła przed siebie. Zdyszana w ciężkim upale, wsparła się o pień sosny, lękając się obejrzeć. Cichemi stopami sunie lasem widmo, czai się za drzewem, przebiega od pnia do pnia i teraz podgląda ją strasznemi jamami oczu...
Czuła w sobie jego dech trujący, nogi uginały się pod nią. Dygocąca, zlana potem, ostatkiem sił porwała się i biegła dalej. Daleki, samotny w zmierzchu promień słońca przebijał dach ciemnych, zielonych konarów. Schodził ku niej z nieba, jak nadzieja. Zmierzała prosto w to miejsce — jeszcze chwila. Promień zgasł. Zawarł się nad nią ponury zmierzch. Coraz ciemniej, czy to już wieczór? Drżała ze strachu przed nocą w tym lesie. Za każdem drzewem czai się czyjeś widmo, czekając zupełnej ciemności. Za chwilę zaczną wychylać się jeden po drugim upiory zamordowanych i — tu zakopanych żołnierzy. Za chwilę osaczą ją, jedyną żywą istotę. Będą w nią patrzeć straszliwemi szczątkami twarzy, będą ją zabijać swoim tchem, ścisną ją, dookoła, nie dadzą uciec, przywalą kupą zgnilizny... Zmordowana, wsparła się o drzewo, przymknęła oczy. Tężały, kamieniały w niej myśli. Uchodziło z niej coś, zanikały ostatnie iskierki, tonęły w gęstej pomroce. Naraz fala czerwonego światła uderzyła w ciężkie powieki, przenikała, pchała się do oczu. — Spojrzyj, patrz!
Gorący blask. Zwlekła się już ze słońca zła chmura. Tuż przed nią kilka drzew jak w ramach dzieliło obraz świata. Błękit nieba przeglądał i jaśniał przez gałęzie w głębokich, przedziwnie zakreślonych plamach. Za drzewami modra smuga łubinu szła ku dalekiej wsi. Świeciły chałupy bielonemi ścianami i drgały, mieniły się w oczach pod gorącym zalewem słońca. Cisza. Ledwie dosłyszalny dochodził i zamierał i zaczynał się znowu słodki brzęk ostrzonej kosy...
Patrzała. Jasny świat boży ciągnął ją ku sobie. Zwodna obietnica! Przemawiał do niej, jak się mówi do przestraszonego dziecka pieszczotą byłejakiego słowa, które się powtarza i powtarza wkóiko, aż dziecko uśmiechnie się pzzez łzy i zapomni. Nie! Nie! Potrząsała głową w nieprzejednanym smutku. Już nie było rozpaczy, ani szaleństwa, ani groźby, że coś się w niej załamie i rozerwie na strzępy. Smutek jak pająk oprzędł ją, omotał, obezwładnił chęć jakiejkolwiek nadziei, osłonił przed nią dzień jutrzejszy, który jak wszystko odtąd będzie niepotrzebny, nikczemny, żaden. Odebrano jej nawet świętą pamięć tego, co było, pohańbione są najukochańsze wspomnienia. Własnemi oczami ujrzała je sponiewierane, spodlałe w strasznej nędzy grobu. Jakże teraz było utrzymać wiarę, że ongiś, że kiedy... Nigdy nic nie było. — Pustka we mnie. Sama jestem na świecie i nikogo już teraz, nikogo, nikogusieńko!... Nagle obejrzała się. Stoi opodal w cieniu i czeka. Czyż nie wiedziała, że on tu będzie? Czyż nie jego właśnie szukała teraz? Kogóż jak nie jego jednego potrzebuje teraz nadewszystko?
Patrzyła weń uporczywie. Już znikł w niej cień pierwszego uśmiechu. Uleciał z duszy ciepły powiew. Patrzyła w oddane, wierne oczy i jak mróz ogarniała ją, przejmowała nawskroś tajemna, zawzięta złość. Cóż jej zawinił ten Marek Świda, człowiek zdarzenia i przypadku? Już o nim nie myślała, nie widziała go przed sobą. Stoi’ nad nią i czeka, to samo, co już raz było. Odnawia się, co już kiedyś.. Uwodzi, łudzi. Zaczyna się znajoma historja omamienia, stara, zgrana komedja ludzka. Wstrętne kłamstwo! Nie! Jeżeli raz przegrała swój los, to niczego już nie chce więcej. I cóż z nią będzie dalej? A wszystko jedno! Zrywał się strach przed pustką, przed ciemnicą jutra i żal nad sobą, ten własny, najtajemniejszy. Przemagała zaciętość. Wyzwanie całemu światu na złość, naprzekór wszystkiemu... Szaleństwo zatracenia — ma być źle? Niech będzie właśnie najgorzej.
Marek podchodził wahająco, zakłopotany, niepewny, nie wiedząc, od czego zacząć. Nie odrywała od niego oczu, sama jeszcze niepewna, co pocznie, co mu powie. Wszystko co ma być, cały jej los zależał od pierwszego słowa. Jeżeli teraz się nie odważy, uwikła się cała. Jeżeli teraz... I jak nagły wicher porwało ją i pchało ku niemu szaleństwo. Znowu naprzekór sobie, na pohybel wszystkim świętościom, żeby było jemu gorzej, najgorzej... Niepodobieństwo... Poczwarność, ohyda i zbrodnia. No, więc cóż? Niech sobie będzie zbrodnia. Niepodobieństwo... Jedyna ucieczka. Szatańska myśl-pokusa zaświeciła w jej oczach, rozchyliła jej usta, rozjątrzyła ją całą w najtajniejszej głębinie ciała — duszy. Właśnie teraz! Właśnie tu, na jego grobie. Już ją liznął, osmalił płomień. Postrzegła się przerażona. Skoczyła na równe nogi. Marek stał tuż o jeden krok. Drżała ze zgrozy przed tem, co mogło być. Co o tej porze jużby się właśnie działo. Co jeno jakimś cudem się nie stało. Patrzała weń z nienawiścią. Porywało ją złe natchnienie, ślepe, zawzięte. Przelękła się, chciała go bronić – zacóż ta zemsta? I poniosło ją.
— Cóż, pojedziemy, zbiera się na deszcz. Dochodzi dziesiąta, musimy zdążyć na noc do...
— Jedźmy, cóż tu mamy do roboty? Dokonana nasza śmieszna eskapada. Dziękuję panu najserdeczniej za tyle daremnego trudu i zachodu...
— Chodźmy. Tamtych wyprawiłem naprzód.
— Ale mnie odwiezie pan do najbliższej stacji kolejowej. Ja muszę do Krakowa.
— Jakto? A pogrzeb?!
— Tego biedaka zostawicie po drodze w jakiej parafji. Poco go wlec dalej?
— Pani oszalała? Co to ma być?
— Ach nic. Czyż pan nie rozumie, że może mi być narazie ciężko — po takiem strasznem fiasco... Przecież widziałam własnemi oczami — cienia podobieństwa! To nie on...
— Cienia podobieństwa! To pani nie wie, co to jest trup, który leży w ziemi przez rok?
— Ja nie wiem? Przecież widziałam.
— Wszyscy oni podobni do siebie. Ale miejsce to samo. Pod przysięgą zeznam! Dowody są: resztki, rzemienie, guziki. Poznałem ostrogi, buty...
— Proszę we mnie nie wpierać swoich przywidzeń. To z przyjaźni dla Romana, z życzliwości dla mnie. Cenię pańskie najlepsze intencje, ale we wszystkiem można przesadzić. Pan nawet nie spostrzega, że mi pan usiłuje odebrać ostatnią nadzieję, która jest jedyną moją racją bytu. Pan nawet nie przypuszcza, jak mnie pan w tej chwili dręczy. Proszę mi dać spokój. Niech pan będzie cicho.
— Dobrze, zaraz. Kiedy był wasz ślub?
— Nasz ślub? W osiemnastym roku.
— Miesiąc i dzień!
— Co za protokół? Jakto?...
— Miesiąc i dzień!
— No, cóż... Lipiec, siódmy...
— A jak pani jest z domu?
— Jakto jak? Z domu? Z jakiego domu?
— Olaboga! Pani nazwisko panieńskie, nic więcej...
— No — Strawińska.
— Dobrze. Oto jego obrączka ślubna. W moich oczach ją zdjęto. Jest oczyszczona i zdezynfekowana. Proszę odczytać: M. S. 7.VII 1918. I niech pani skończy nareszcie kłamać. Sama pani wie, że to, co pani wygadywała, to były histeryczne komedje. Daruje pani, ale trzebaż się opamiętać.
— Jak pan śmie?
— Śmiem, w imieniu poległego przyjaciela.
— Hahaha... Ładny przyjaciel.
— Niech pani nic nie przypuszcza. Ach, jakież to wszystko głupie.
— Coraz lepiej. Więc pomijając pańskie zachowanie się... M. S. i data nic nie znaczą. Zbieg okoliczności, przyznaję, dosyć dziwny.
— Czy pani naprawdę chce zwarjować? Czy pani już...
— Niech pan ogłosi w gazetach. Uwolni pan od żałoby jakąś młodą wdowę, która ogromnie pragnie wyjść zamąż. Napewno się zgłosi. I niejedna, a wiele, wiele młodych wdów. Napewno któraś z nich spodoba się panu. Nie może być inaczej. Będzie pan miał wybór, dopiero się pan przekona, ile to ślubów wypadło na ów dzień i ile panien ma cyfry M. S.
Odwróciła się i poszła w las. Marek szedł za nią, jak błędny. Oczekiwał scen, nerwów i jeszcze wielu niespodzianek. Postanowił był sobie nie zważać na nic i przetrwać wszystko, wiedząc, że to minie. Ale takiego obrotu sprawy się nie spodziewał. Był odurzony. Był oburzony do głębi. Wypadł z roli. Zaćmił go gniew. Wyczerpała się z niego reszta cierpliwości. Uleciała wszelka świętość. I tej chwili, i zmarłego przyjaciela, i jej kobieca świętość, przeczysta i niedosięgniona. Jakto — jeszcze? I teraz jeszcze?
Buntowało się w nim jego młode zdrowie. Zdjęło go obrzydzenie do podobnych komplikacyj, zwidzeń i zapamiętań. Co tu gadać, warjatka jest i już. Nie miał dla niej ani okruszyny współczucia, nawet litości. Oszukiwała go, łudziła. Wywiodła go w pole, jak idjotę. Zdawało mu się, że go haniebnie okradziono. Odebrała mu na zawsze to, co już miał za swoje, pewne... Kłamała. I teraz kłamie, udaje bezczelnie, w żywe oczy...
Szybko pospieszał za nią. Zdala już prześwitywała wydma. Za pięć minut będzie za późno. Natychmiast trzeba coś radzić, coś zrobić. W rozpaczy szukał niemrawie. Zamęt w skołowaciałej głowie. Gubił wszystkie myśli w okropnym pośpiechu. Tak się czasami śni. Nie odrywał od niej wściekłych oczu. Nad białym karkiem połyskiwały ciemne płomyki włosów w nieładzie. Nogi w wysokich żółtych trzewikach niosły ją tanecznie, kusząco. Lekko, bez namysłu przeskoczyła przez zwalony pień, odsłoniła pończochę koloru ciała i uchodziła mu, uchodziła... Poskoczył za nią, dopędził. Słońce znikło za chmurą. Zmroczyło się w lesie. Dziwnym połyskiem zajaśniał jej biały kark tuż pod jego ustami. Przez oba ramiona spływał gorący prąd, ręce szukały, pełzały w dręczącym niepokoju...
...Przez duszne, puste strychy, przez ciasny dymnik wydostali się na rozpalony dach, na czworakach czołgali się po desce od komina do komina. Ignacek przyciska się do komina i drży. Marek widzi całe miasto i zielone pola. Tuż pod nim plac Wizytkowski. Przez plac jedzie fura z sianem. Biały koń. W dalekiem oknie służąca trzepie poduszki. Przez plac sunie profesor Okuszko i czyta gazetę. Nagle zaczynają się dziwne cuda. — Ignac! Ale mały ma zamknięte oczy i dygoce. Świat podnosi się i opada. Obie wieże kościelne gną się i chwieją. Wszystkie dachy kołują. Miasto zapada się nagle w głębię i leci, wciąż leci wdół. Obłoki coraz bliższe. Nigdy niezaznany, rozkoszny, gorący dreszcz przebiega przez krzyże, przeszywa nawskroś, wkręca się wszędzie, pali, jątrzy jakąś niedowytrzymania piekącą lubością. Strach mrówkami roi mu się po czaszce. Wytrzeszczone oczy wlepione wdół. Straszliwa nieodgadniona pokusa ściąga go z wąskiej deski. Bezwładne ręce puszczają cegły komina. Ignac, ja skoczę!.. Ignac i ty, i ty...
Szosa. Pani Gościcka przeskoczyła przez rów i niespodzianie obróciła się ku niemu. Stali przez sekundę po dwu stronach rowu, wpatrzeni w siebie. Marek wpił się w nią nieprzytomnemi oczami w nieprzebranym żalu, że nic, nic się nie stało, że nie poważył się jednak... Że stracił jedyną swoją chwilę i że ją całą traci teraz na zawsze. Jej rozchylone wargi drgały, przez jej oczy przemknęło zawstydzenie, żal, a w głębi jakaś iskra niezapomniana, tajemna, paląca.
Marek był zdręczony do ostateczności tanecznem wytupywaniem, okropną muzyką, rej wachem i niemilknącą od trzech dni wesołością tego wesela. Tłumy gości przewaliły przez dwór jordanowicki. Wszystkie wsie okoliczne już tu były i tańczyły, i żarły, i piły. Wciąż napływali starzy i młodzi, wszędzie hasały gromady dzieci, wrzeszczały niemowlęta. Przed kuchnią, gdzie warzono i pieczono dzień i noc, murem stały obce kundle, przed któremi domowe psy kryły się po kątach. Chłopska rozhasana wesołość, nieprzebrane pijaństwo, wrzaskliwe pośpiewanki, czkawka z przejedzenia i przepicia, parobczaki gżący się z dziewuchami po sadzie, lub leżący pokotem na trawie... Coraz to nowe „deputacje“, przybywające zdaleka z darami, ze swojemi mowami, nauczycielstwo szkół powszechnych, urzędnicy i urzędniczki ze starostwa, dygnitarze samorządów, sejmik w całym swoim składzie, policjanci z okolicznych posterunków, jacyś niewyjaśnieni kolejarze, robotnicy z cukrowni... Wszędzie krążyły dziwne postacie, niespodziewane i nieproszone, o których nikt nie wiedział, co zacz są i skąd, a które czuły się tu, jak w domu... Był, był napewno — przysięgali ludzie! We własnej osobie Grynczarek Kleofas z kilku morowcami, pił i jadł, i złożył piękne życzenia panu dziedzicowi — bandyta głośny w kraju, osaczony i ścigany od dwóch lat, mający już swoje olbrzymie akta, nieuchwytny i legendowy! Chłopi całowali się i świadczyli sobie z butlami w obu rękach, wszczynały się kłótnie i bójki, w kowalu dworskim Świętoszku na trzeci dzień zapaliła się wódka i Marek nareszcie na własne oczy ujrzał (myt wsiowy, wymyślony przez jakiegoś etnografa kawalarza), jak rodzona żona Świętoszkowa ratowała męża z zasobów własnych, zalewając pożar szerzący się w jego wnętrznościach. Z podwórca wciąż odjeżdżały fury, pełne pijanych. a przybywały nowe z wystrojonymi, wypoczętymi gośćmi i zakładały obozy. Ustała robota na folwarku, parobcy tańcowali, pili i obrządzali gości, rżnęli barany i świnie. Wciąż rozlegały się strzały na wiwat z jakichś zadekowanych karabinów. Dwie kapele żydowskie rżnęły na zmianę bez żadnej przerwy. Nade dworem stały dwa słupy gęstego dymu z dwóch kominów kuchennych, w ciepłem jesiennem powietrzu wisiały sztajery i polki, pot chłopski i mdlący posmak flaków po chłopsku i piwo, piwo, piwo całemi beczkami. Nie było się gdzie schronić przed zgrają. W oficynie Marka to ktoś spał, to odbywały się tam jakieś poufne narady pod przewodnictwem pana posła Chrabąszcza przy butelkach, to najpoważniejsi gospodarze grali tam w karty na dolary, otoczeni zbitym tłumem galerji. Plątał się między tem wszystkiem jak obcy, usiłując namawiać gości do jadła i picia, co było zupełnie zbędne, lub bawić ich, chociaż doskonale bawili się sami. Przelotnie stykał się z Kubą rozanielonym i nieprzytomnym, ochrypłym od wzniosłych okrzyków i ustawicznych przemówień, wygłaszanych przy każdym z niezliczonych kieliszków. Kuba całował się z każdym, pił z każdym, tańcował do upadłego i rządził całym chaosem, wyprawiał fury do miasteczka po prowjanty i wódkę, skazywał na śmierć coraz to nowe gęsi, cielęta i świnie, dbał o konie gości, godził zwaśnionych, rozbrajał bijących się, swatał i kojarzył napoczekaniu coraz to nowe pary, był wszędzie, bezsenny i niezmordowany, cudem trzymając się jeszcze na nogach.
— Kuba, przecie odpocznij! Przecie lada chwila szlag cię trafi, albo się wściekniesz, do licha.
— Marku, patrzaj pilnie i zapamiętaj sobie. Chłop się zbudził, rozumiesz? Radość na ziemi! Wy, cywilizowani księgosusze, którym się imaginuje, że z dalekiej stolicy rządzicie Polską.,. Hahaha!!
— Wiem, wiem.
— Nic nie wiesz! Radość na polskiej ziemi wolnej, niepodległej.. Kaśka, gdzie lecisz z tą butelką, dawaj ją tutaj...
— To dla pana wójta, do sadu!
— Dobrze, wójt zawsze pierwszy, bośmy go sami wybierali, ale nalewaj, córko. Marek, w imię naszej promiennej przyszłości... Dla uczczenia nieprzebranego szczęścia... Pij... Bohaterze! Ty, coś nas obronił! Bracie rodzony, Śwido!
— Pij, pij, delirjum cię zatłucze — jak Boga kocham...
— Nie zatłucze! My som chłopy! My som zdrowe, jak byki! Jak konie! Jak słonie króla Hannibala, ale republikanie z krwi i kości! Teściu najdroższy, napij się z nami, ojcze żony mej poślubionej, której będę wierrrny do skonania, tak mi Boże dopomóż, amen.
— Na zdrowie, panie dziedzicu i szanowny zięciu!
— Gadałem ci sto razy, mów mi na ty — bo jak cię kocham, gnaty połamię, chocieś stary.
— Więc powiadam tobie, Kubo zięciu, dziewczynę wzięłeś, jak rzepę. Chowałem to, uczyłem to — kto jej zada feler? Który taki!?
— Bóg ci zapłać, ojcze i matko. Snać proroctwo takie było, że w Poniczowie w waszej chacie skarb dla mnie rósł, aż wyrósł jak malowanie. Wielkie to szczęście moje a dla Polski też, bo — dzieci przedewszystkiem. Co?
— Święta prawda! Niech się zdrowe chowają...
Panna młoda, naschwał dziewucha pleczysta, cycasta, śmiała w gębie i szczęśliwa, bynajmniej nie zdawała się być olśnioną wielką swoją karjerą. Już się rządziła w domu, jak przystało gospodyni, już krzyczała na Kubę. Co chwilę to tu, to tam rozlegał się jej śmiech, dźwięczny zdrowiem i ochotą.
— Słyszysz, Marku! Słuchaj — to ziemia polska się raduje.
W ciągu tych dni weselnych Marek miewał i napady szalonej ochoty. Tańcował do upadłego, przyśpiewywał i pił naumór. Wycałowywał, obmacywał dziewoje w ciemnym sadzie. Polemizował z panem posłem na zaimprowizowanym wiecu, a gdy poseł Chrabąszcz zleciał ze stołu w ramiona wyborców, zajął jego miejsce i wygłosił mowę siarczystą, która wywołała ryki zachwytu i żywiołową owację. Obnoszono go po całem podwórzu, a tłum parł za nim w potężnej kakofonji entuzjazmu, rycząc naraz kilka rozmaitych pieśni ludowcowych. Wyrabiał różne kawały, stroił hece, a gdy już miał dosyć i gdy ziemia układała mu się pod nogami w przedziwne schody, z których jeden prowadził wdół, a co drugi do góry, uciekał chyłkiem do wiadomego sobie brogu za stodołami i tam zapadał w sen. Ale na trzeci dzień tego święta już nic nie mógł. Zrobił się zły, ponury. Pozazdrościł ludziom wesołym i prostym. Ten Kuba mu naprawdę imponował, Co za linja, co za logika w takim podlaskim hreczkosieju. Wziął i ożenił się z dziewuchą, a przecież inaczej być nie mogło i nie powinno. Ten wie, czego chce, nie pałęda się po próżnicy na bożym świecie. Ten zrobi wszystko, co sobie był zamierzył. Nadobitkę jest zupełnie szczęśliwy. I całe to zapijaczone weselisko domagało się poważnego zgłębienia. Odzywało się tu coś tajemnego a wielkiego. Oczywiście, wziąwszy najogólniej... Oczywiście, pomijając rozmaite śmieszne chryje... Nie, właśnie nie pomijając niczego, niczegusienko! W tem coś jest, ale co? Przywidzenie? Symbol, wyraz? Coby tu dojrzał swojemi oczami Wyspiański? Gdzie się podziały szczytne polskie przesubtelności? Załamania i tęsknojęki? Gdzie ponury los narodu, wzdychający basem jak z grobu? Gdzie tu teraz jaki Chochoł? Djabli go wzięli na wieki wieczne. Te chłopy są pewne swojego — zanadto pewne. Cała ziemia będzie ich, o to są zupełnie spokojni, gdyż wiedzą doskonale to, co widzi każdy, że szlachty już niema. Trawa porosła na gruzach jej wielkich dziejów, zapomniano o jej zasługach i zbrodniach. A ziemi nie utrzyma w łapach dzisiejsze paskarskie tak zwane ziemiaństwo. Te chłopy obchodzą się z młodą Polską trochę zbyt obcesowo, bez żadnych ceremonij, bez obowiązujących namaszczonych frazesów, bez tradycyjnej łzawej obłudy, bez której przecie nijako i niemiło. Okropnie się rozpychają temi łokciami, twardemi jak sęki. Prą prosto do celu i nie ślizgają się jak kozy na lodzie po wielkich posadzkach stolicy na swoich podkutych obcasach. Nie byle co im zaimponuje. Nie śpieszą się zakładać na szyję krawatów, ale ich chłopaki już nieźle zarywają i shimmy i tango, na co Marek patrzał z czemś w rodzaju zgrozy, jak gdyby świat stawał do góry nogami. A czemuż to nie? Te chłopaki naprawdę będą rządzić w Polsce i już to naprzód wiedzą. Za późno na „chadzanie do ludu“; ta dziejowa misja jest absolutnie umorzona. Niema komu iść, niema z czem — no, do kogo wreszcie. W zeszłym roku, kiedy wydawało się, że Chochoł już poczyna swoją nutę za straszliwą kulisą wydarzeń, nie zamajaczało nikomu straszliwe widmo Szeli — Branickiego. Nie te czasy. Samo życie, jego dzień każdy przeżera w Polsce starzyznę i jej zatęchłe smrody. I choćby się sprzysięgły wszystkie wywłoki niewoli, nie poradzą temu ani ich gazety, ani ich pieniądze, ani ich wybory, ani ich zamachy. Cały ich gwałt to jeno sancta simplicitas, święta bezczelność pokolenia skazanego na bezpotomne wymarcie.
Wpatrzył się w coś Marek, zapamiętał się. Zanurzył się, jak w głębię, w tajemnicę swego czasu, w zagadkę tego oto dnia, którego godziny zwolna przepływają i odchodzą. Czemże było to, co już widział i przeżył aż do tej chwili? Wszystko pamięta, a nic o tem nie wie. — Ktoś się domagał od niego, odpowiedzi krótko i jasno, bez nadzwyczajnych mądrych wykręcań i wykrętów — ot tak, w trzech słowach. Natarczywie zachciało mu się dociec o tem słowa prawdy. O sobie i o świecie. O sobie i o Polsce. Nie umiał rozmyślać poważnie, jeno przemykało się błyskawicznie mnóstwo obrazów, nieprzebrane, bezładne bogactwo pamięci. Przybiegały nie wporę, nie pilnowały swojej kolei, prześcigały się, zawadzały 0 siebie, piętrzyły się, wreszcie otoczyły go rojem. Wszystkie były obecne, a nigdzie nie mógł dostrzec jednego jedynego siebie. Wszędzie był inny, z dnia na dzień nie ten sam. Kiedyś, kiedyś zabrało go coś i poniosło, a nie pytało, czegoby chciał, jakby sobie chciał. Może każdy tak żyje? Bronił ulubionej ułudy, że to jego los prowadzi go przez jakieś nieuniknione a na tymczasem nijakie jeszcze lata. Aż pewnego dnia...
Ach, już był taki dzień! Urwało się myślenie, zatarła się cała wiedza pamięci, jeden jedyny obraz jak klin zaciął się w mózgu. Z pod falistych brwi, z pod powiek spojrzenie jakby niepatrzące, kose, unikające. Oczy przepastne i złe. Kłamią wręcz nieprzeniknione, nie odsłonią niczego, co się tai w samej głębinie na dnie tej przepaści migotliwej i zmiennej. W roztopionem złocie przebłysną zatajone kropelki turkusów — samo okrucieństwo! Nagie zło, zło bez celu, dla samej zemsty, naprzekór wszystkiemu, bezwzględne, nieprzejednane! Upór zawzięty w swojem szaleństwie — na zawsze! Na zawsze!
Podstępne, ciągle czuwające, wciąż zatajone gdzieś w pobliżu spadło nań opętanie. Choć wiedział o niem zawsze, za każdym razem spadało znienacka. Za każdym nawrotem było mocniejsze. Chwyciło go w kleszcze na ogrodzonym pastewniku, gdzie młodzież wiejska, nie mogąc już wymyśleć nic lepszego, zabawiała się w igrzyska olimpijskie, w mocowanie i w zawody za nagrodami w postaci dwóch rasowych jałóweczek i obiecującego byczka, które to dary asygnował dziedzic oblubieniec, nieprzebrany w szaleństwie hojności. Młoda żona natychmiast kazała zagnać tę jałowiznę do obory i wymyślała chłopakom, że śmią wyzyskiwać pijanego dziedzica. Kuba rozpłakał się i mocno ujął brata pod ramię dla pomocy. Marek wyszarpnął mu się ze wstrętem i poszedł do stajni, osiodłał sobie „Komisarza“ i pojechał w pole. Tęgi koń stepowy poniósł go potężnym rytmem spokojnego kłusa, którego koń nabywa tylko na wojnie. Marek po dawnemu uczuł w sobie ruch i siłę konia, rozkoszne wzmożenie samego siebie, zrośnięcie się z żywiołem. Spojrzał bystro w szeroki świat, jak ongiś z pod okutego daszka oficerskiej czapki, hen, przez pola, przez pola i oparł się na dalekim lesie. Co, jakie licho tam siedzi tym razem? Las nie był jeno piękną ciemną smugą, ramą widnokręgu. Przez chwilę było to miejsce mocno podejrzane. Powstrzymał konia i rozglądał się bacznie w napięciu woli, w pogotowiu. Ale już prysł czar chwili. Znowu żal za tem co było i pustka w sercu. Czemże jest? Byłym żołnierzem co teraz nie znaczy nic. Pognał przed siebie. Wzruszały go tęgie chody gniadego wałacha. A tu pole puste, nie dzieje się nigdzie nic. Dawniej żył każdy parów, każda kępa leśna kryła tajemnicę, bylejaka chałupina, wiatraczysko na wzgórku, świecące nawskroś dziurami, daleki tuman pyłu — wszystko zastanawiało, podniecało, trącało boków jak ostrogami — czuj duch! Pilnuj się, patrz! Zadudniło za nim, zatętniało cichym pochrzęstem, pobrzękiem, ozwało się aż w sercu. Tysiąc kopyt bije w ugór! Obejrzał się Marek — nic. Szkoda takiego konia i takiego kłusa na głupi jakiś spacer. I łzy stanęły mu w oczach, wzruszenie ścisnęło za gardło — wypił był na dzisiaj też sporo. Zagadał do konia, klepał go po szyi — my się znamy, my dwaj to wiemy — co, nie? Ej, Komisarzu kochany, nie małoś ty zmierzył świata temi kopyciskami... Byłeś pod Krakowem? Byłeś. Wchodziłeś w triumfie do Lwowa pod panem pułkownikiem, w paradzie, z trębaczami, pod sztandarem? A może cię dosiadał sam pan wachmistrz, jadący w pysze za szwadronem, największy postrach i pan żołnierzy, o potężnem, czerwonem karczysku, który też przecie mógł nosić łeb jakiego Budiennego. A potem nad Wołgą, — nad Donem, nad Kubaniem ganiało na tobie widmo zamarłej przeszłości, jakiś biały oficer, pogrobowiec o dawno ściętej głowie, ratujący dwugłowego orła, wieszający komisarzy i wysadzony wreszcie z siodła przez ruską kulę. Dosiadł cię czerwony komendant 1 nawrócił ku zachodowi świata pradawnym szlakiem na Lacha. Pod Warszawą niemal byłeś, „w Polsze, gdie Chleba bolsze“. Ale cię zagnali, zamęczyli, aż tuś trafił i został. Bo ci to źle? Odpasłeś się i śledziona w tobie gra, ale powiedz, my dwaj się na tem znamy — to nasze życie, cóż to za życie? Gaworzył z koniem, użalał się i zagadywał, żeby jeszcze na chwilę odwlec, oszukać swój ból. Już go w sobie miał, nadleciała nowa fala, uderzyła, pogrążyła. Poddał się. W jego rozpaczliwej, beznadziejnej tęsknocie, w najgorszych chwilach zjawiało się omamienie pociechy, wiara uparta, że gdy się w nim wszystko przewróci, gdy się zatarga tak nagle, tak strasznie, to znak, że właśnie w tej samej chwili ona o nim myśli, gdziekolwiek jest. Nie może inaczej być. Chce, czy nie chce, ona musi o nim myśleć, bodaj czasami. Myśli ze złością, szyderstwem się osłania i broni. Drwi, a w najtajemniejszej swojej głębi...
Ty głupi! Głupi! Cóżeś za jeden, żeby się od ciebie aż bronić? Coś ty jest na tym bożym świecie? Nic, nic. Nic, nic. Nic, nic — wybijał kopytami Komisarz, tętniąc w kłusie po twardym wygonie. Niepostrzeżenie wyrosła przed nim biała dzwonnica. Przejechał kolo kościoła, koło plebanji. Przez przerzedzone, zżółkłe listowie sadu ujrzał przelotnie werandę proboszczowską, a na niej przechadzającego się księdza dziekana i jakąś panią, siedzącą w pełnem słońcu. Przemknął się bas księdza, który coś prawił ze wznoszeniem ramion, jak na kazaniu, dziwny połysk słońca na włosach tej pani i coś nieuchwytnego w barwach jesiennych liści sadu, w zapachu jabłek, w przenikającym smutku tej chwili. Przywiązał konia u bramy cmentarnej i poszedł między pozarastane zielskiem mogiły. Jedna jedyna potężna lipa górą stała nad cmentarzem. Tam grób ojca. Tam obok leży i on. Cichy, ciepły powiew niósł leniwie tchnienia jesienne ziemi i składał je w zapomnianym, zapuszczonym smętku tego pustkowia. Nikły parkan odgradzał je jak przepaścią od życia, które stało tuż, zaprzątnięte sobą i niezmiernie dalekie. Zwolna zbliżał się ku lipie. Pod parkanem z chaszczów i badyli sterczały jeszcze pokoślawione, zczerniałe krzyże i resztki wypalonych napisów na nich. Trzy krzyżyki prawosławne — odwrót roku piętnastego. Cztery niemieckie — pościg. Stare dzieje. A to jakby jeszcze dawniejsze, już niedowiary zamierzchłe — pięć grobów, pięć krzyżów rozstrzelanych przed rokiem oficerów polskich. Tuż w spokojnem sąsiedztwie śmierci wspólna mogiła czerwonych oficerów, którzy zapłacili za tamtych. Wypłynęły tamte dnie, tamte pola i miejsca i on sam dawniejszy, niepodobny do tego, co jest. Nastręczył się major Muchinka ze swoją butlą, z wielbłądami...
Rotmistrz Roman Goślicki — poległ dnia 27 lipca 1920 r... Płyta była zupełnie nowa. Napis lśnił złoconem żłobieniem.
Kiedy? Kto?! Był tu niedalej jak przed dwoma tygodniami i rozmyślał właśnie, jakby się zająć tym grobem... Kiedyż, u Boga, był sam pogrzeb, przed którym tak uciekała ona? Czyż podobna, żeby to było...Tak, przed dwoma miesiącami. Przed dwoma miesiącami odwoził ją na stację w Liszkach. Tam był kres ich dzikiej podróży. Gdzieś poza nimi zwłoki ruszone ze swego miejsca czekały na uczciwy pochówek. A ona uciekała. Dwugodzinna jazda do kolei bez jednego słowa. Potem patrzał wślad za jej pociągiem. Ponura pustka w duszy, zmierzch i trzy czerwone latarnie na ostatnim wagonie. Majaczyły, zlały się w jedną plamą, znikły.
Osłupiałemi oczami patrzał w napis grobowy i jeszcze nie wierzył. Ach, niema w tem żadnego cudu, poprostu obyło się bez niego. Zjawiła się chyłkiem, jak złodziej, ukradkiem ustawiła płytę, uciekła. Niegodziwa kobieta. Wstrętna warjatka. Opamiętała się, a wstyd jej było przyznać się. Oczywiście teraz go za to nienawidzi. Rządziła się tu o miłą od niego i nikt mu nie dał znać, choćby sam ten proboszcz, pała jedna, pomidor. Na kamieniu rzucony był pąk białych i czerwonych astrów. To z księżego ogrodu. Były zupełnie świeże. Może tu była jeszcze dzisiaj? Może przed chwilą? Szkoda, że się nie spotkali, kiedy uwierzyła nareszcie, że jest wdową, oddałby jej tą obrączkę. Teraz nagwałt ściągał ją z palca Była za ciasna i ani rusz. Spieszył się, szarpał się z nią. Palec wnet nabrzmiał i nie puszczał. Śluby mistyczne... Ogarnęła go wściekłość. W jednej chwili ulotniły się ból, i żal, i zapamiętałość tęsknoty, i wszystkie nadzieje i sny. W pustce hasała straszliwa i śmieszna żądza zemsty. Bolał opuchnięty palec. Obejrzał się w strachu — ona tu gotowa przyjść (podejrzana dama na werandzie plebanji!!) i zastanie go tu z obrączką, dostrzeże ją odrazu, natychmiast, to oczywiste. A właśnie niech przyjdzie. Niech. Zaraz tu będzie, konie przed plebanją na nią czekały, obrócone ku cmentarzowi... Tędy musi jechać do kolei, na nocny pociąg... Nie przejedzie, nie wstąpiwszy jeszcze bodaj na chwilę. Kiedyż ona tu będzie? Może już nigdy w życiu, dziura zapadła, daleko... Zresztą zapomni, jak one wszystkie, dlaczego ma być lepsza? Już tu była z pożegnaniem, z astrami, może przed półgodziną, ale tędy droga, więc zatrzyma furmana, wysiądzie. Marek wiedział wszystko naprzód z niezbitą pewnością i czekał wyzywająco ale niezbyt odważnie. I nagle ustał ucisk w sercu, strach, złość. Jak słońce z za chmury, odsłoniło się w nim spokojne jasnowidzenie. Sama rozwinęła się scena ich niecofnionego spotkania. Słowa, których nie znał i nie miał w pogotowiu, wybiegły jak obce, niewiadomo skąd. Były one mądre i doskonale piękne. One mu dopiero pokazały, czem to było, że w najgłębszej swojej istocie ona i on już są nierozerwalną jednością. Napróżno szarpać się i miotać. Nie odmieni tego, co zasądzone w losach, ani jej ślepy upór, ani żadne choćby najgłupsze przeszkody życia. Nie obronisz przed szczęściem swoich ponurych smutków, ty szalona! Bezładne, obojętne wydarzenia, w których tonie dola człowieka, dla nas ułożą się same, sprawią cud osiągnięcia i wypełnienia. Czyż to, żeśmy się w życiu spotkali, nie było właśnie najtrudniejszym cudem?
A dalej jak ze złototęczowej księgi odwracały się jedna za drugą karty, malowane znakami szczęścia, głębi, piękności. Ich życie! Stopią się on — ona w niebywałego człowieka. Nowy Marek Świda dogoni i przegoni swój los, zadziwi świat. Ożyje, zaiskrzy się skarbami klejnotów zakopane w nim nienaruszone bogactwo. Bije słońce, bije gorący wiatr w purpurowy żagiel ich łodzi, ucieka brzeg znajomy, wsiąka w wodę, zanika, znika. Sami w nieogarnionym obszarze życia, ponad jego głębiną, na jeziorze swego czasu. Nie widać starego brzegu, nie widać nowego. Seledyn, lazur, roztopione turkusy, a nad tem chyli się żagiel płonący w słońcu. A ponad tem obłoki, obłoki, obłoki w modrej głębinie nieba.
Wciągnięty w wizję, nie spostrzega, że pochyliło się, zczerwieniało i urosło jesienne słońce. Zajrzało w wilgotny cień pod lipą, jak lampa oświetliło milczącą kryptą mogił. Wieczorny chłód gromadził się w gęstwinie konarów i spływa wdół w nieznacznie zapadający zmrok. Przy bramie Komisarz dzwoni wędzidłami i zawzięcie grzebie kopytem. Na miękkiej drodze przeminie stłumiony turkot, pył wzniesie się ponad mur cmentarny i opadnie. Zapamiętał się Marek w sprawach tajemnego marzenia, ani spojrzenia, ani jednej myśli nie miał dla tego, którego resztki spoczywały przed nim przywalone wiecznym ciężarem ziemi. Osiągał, zabierał to, co po nim zostało. Jego święte dziedzictwo już wplótł we własne życie. Cieszył się niem bezwstydnie w przedwczesnej, rozpętanej radości. Już zapomniał o przyjacielu.
Okna pokoju Marka wychodziły na szczątek starego parku, utajony pośrodku miasta. Kilkadziesiąt potężnych pni, konary poznaczone śniegiem czyniły złudzenie zacisznego odludzia. Z okien nie było widać ślepego muru sąsiednich kamienic, jeno poprzez drzewa dwa staroświeckie domki, kryte dachówką, z mansardkami. Cisza i spokój, przedziwny urok miejsca jakby niezmiernie oddalonego od samego siebie, od tego, co je otaczało wkoło, co było niezbitą prawdą. Prowincja zapadła i zamierzchła w sercu hałaśliwej, niespokojnej Warszawy. Gdy wrony obsiadały gałęzie i darły się i krążyły, niepodobna było uwierzyć prawdzie, że dość przejść do frontowych pokojów, by ujrzeć tłuszczę wielkomiejską, mrowiącą się po ulicy, tramwaje, samochody, wytrzeszczone wystawy sklepowe, skręt i ruch zawzięty, ponury smutek tej wesołej karnawałowej stolicy a w jej ożywionym tłoku pomimo wszystko jakąś jednak przeraźliwą pustkę. Marek niecierpiał Warszawy. Twierdził, że nasza stolica nie ma żadnego charakteru ani własnego oblicza, ani duszy. Jest to nagie miejsce, gdzie przeszłość zatraciła się i zmarła, a młoda teraźniejszość nie zakorzeniła się jeszcze.
Dozwalał łaskawie wierzyć, a nawet spodziewać się, że kiedyś, kiedyś zapewne i Warszawa nabierze wyrazu i stanie się godną imienia stolicy wielkiego państwa. Narazie...
Narazie kamieniem przesiadywał w domu, w swoim ukochanym, wygodnym pokoju. Chodził z kąta w kąt, ćmił papierosy i dozwalał przewalać się po rozpróżniaczonej głowie wszelakim myślom, pomysłom, wymysłom, marzeniom, głupstwom, dziwotworom. Skąd się to brało? Tak sobie, z niczego. Do czegóż to wszystko zmierzało? Tak sobie, do niczego właściwie. Jeżeli wogóle był w tem jakowyś sens a raczej nikły takowego odsetek, to w szalonem przypuszczeniu, że arkusze, zamknięte na dwa spusty w tajemnej szufladzie, dają okruszynę prawdopodobieństwa, pewnej nadziei... Na daleką, oczywiście, na bardzo daleką metę, za dobre kilka lat... Marek już pisał. W tajemnicy, przy drzwiach zamkniętych na klucz, żeby go ktoś nie złapał przy biurku, żeby nawet przesprytny Nusym nie przewąchał. Nie na serjo, niby żartem, ot tak sobie, ale z manjackim zapałem i uporem. Całemi nocami, w gorączce, w zamęcie, w szczęściu. Samego siebie się wstydził, a pisał.
Zdawało mu się, że dopiero teraz, gdy się wreszcie odważył, ujrzał i poznał samego siebie takiego, jakim był w całej swojej prawdzie. Życie zewnętrzne, nielitościwie realne, to niby prawdziwe, jakie pędzą wszyscy inni, naraz przestało go dręczyć i wiązać. Co za ulga! Od małego dziecka pałędał się pomiędzy ludźmi w niejasnem podejrzeniu, że nie jest taki, jak inni, że mu czegoś brak, że każdy od niego lepszy. W tem, co było, we wszystkiem, co się działo zwyczajnie i jak należy, pełno było czczej nudy. Zawsze się zachciewało, żeby było zupełnie inaczej. A gdy należało radzić o sobie samemu, co za troska wyłaziła zewsząd i truła mu radość pierwszej młodości! W dobrej czy złej chwili zawsze wisiał nad nim kłopot, co on ma ze sobą robić, kędy ma się w życiu obrócić ze swoją dziwną osobą. Wiedział, że był do niczego, bo mu się nic nie chciało, oburzał się, kiedy ojciec mawiał o nim krótko: — Leń. — Przenigdy! Pracowałby z rozkoszą, gdyby wiedział, co on ma robić, poco i naco. Albowiem robić to, co wszyscy, żyć tak sobie, tylko aby żyć — było to godne krowy, konia, fornala, dziedzica, księdza proboszcza, nawet doktora Niemyskiego i wszystkich co do jednego belfrów z siedleckiego gimnazjum. Wiedział to niezbicie jeszcze kiedy był głupim uczniakiem. Jako głupi roił o sobie z całym spokojem niestworzone dzieje i zgóry wiedział, że coś z tego będzie, a czas był przed nim bez granic. W Krakowie gnębiło go widmo nudy rozsądnego życia, na które i on był skazany i już w nie właściwie wchodził, niepytany, chce czy nie chce. Na szczęście, wojna uchroniła go od tego strasznego losu, bo gdyby nie ona, to kto wie, coby z nim było o tej porze. Wreszcie, nareszcie...
Ach, Nusym Skurnik przy pierwszem po latach spotkaniu powiedział mu był i przepowiedział, że chyba będzie artystą, bo nic innego nie potrafi. Zrazu nie uważał na to, ale teraz jakaż otucha bije od tych słów proroczych, które zapamiętał był i nosił w sobie utajone. A teraz trzeba, żeby się Nusym nie zawiódł, lub co gorsza, nie był się omylił. Narazie dobrze szło — na psa urok. Wszelkie troski i ciernie odkładał na odległe kiedyś, na czas właściwy, gdy wypadnie przebyć straszną próbę druku i ujawnienia swej wartości. Może wielkości? A może tylko śmiesznej nędzy?
Pisanie odgrodziło go od nudy i pustki powszedniego bytu i od przymusu rzeczywistego przeżywania. Ono ukoiło jątrzące tajemne cierpienie. Opętanie jego uniosło się wysoko ponad skąpą i niezgrabną rzeczywistość tego, co było naprawdę. Niespodziewanie wraz ze swojem cierpieniem znalazł się w krainie snów. Nie on lecz ktoś inny za jego wiedzą kochał tę dręczycielkę. Był to człowiek co się zowie wyraźny i skończony, jednak absolutnie podobny do niego samego. Ona królowała jak bóstwo w niepewnem, przyćmionem świetle świątyni. Dopiero w samowoli niepoczytalnego zmyślenia zmierzył Marek własne dla niej uwielbienie. Przejęło go ono upajającym zachwytem. Opasało go, zanurzyło, pogrążyło na samem dnie jakiegoś nowego istnienia, wobec którego znikł bez śladu cały ten świat i jego obyczaj i jego prawo. Ekstaza nie znała ani granicy, ani przeszkody, dozwolone było każde szaleństwo. Pisał nocami, zapamiętywał się i zatracał się, jak samotny opętaniec, którego nie było komu strzec i pilnować Na schyłku nocy zimowej przemordowany i wniebowzięty przechodził z upojenia w sny, a gdy się budził koło południa, długo nie wstawał jeszcze, ścigając zacierające się zjawy senne. Chwytał do ręki wczorajsze kartki i czytał z nich, chwilami nie wierząc oczom, rzeczy nieznane, jak gdyby nie on to pisał. Poddawał się rozkosznemu zamąceniu, niepewności siebie i wszystkiego, co było poza jego wielką tajemnicą. Aż pewnej nocy zebrał kilkanaście dopiero co zapisanych kartek, nie czytając, zalepił w kopertę i, nie wahając się ani przez jedną chwilę, wydzwonił pana Łukasza, który czuwał na nocnej służbie przy jakiemś przyjęciu. Na rano kazał mu doręczyć list wedle adresu. Położył się i zasnął, a nazajutrz z tego listu pozostało jeno mętne wspomnienie, przypuszczenie, że i tak być mogło, a mogło i całkiem nie być. Wszystko jedno.
Ten stan błogi i niebezpieczny trwał około sześciu tygodni. Dorobek nowego literata liczył nieprawdopodobną ilość zapisanego papieru. Były to wybuchy natchnienia, bujne strzępy nadzwyczajnych jakichś fragmentów, zmierzających ku olbrzymiemu dziełu, którego kształty gubiły się jeno w chaosie, a które miało być dziełem epoki. Jeżeli nie wszystko, to narazie prawie wszystko było o miłości. Zapomniał Marek o świecie bożym, a nikt mu nie przeszkadzał. Nusym był idealnym gospodarzem. Nie pokazywał się prawie, raz na parę dni wpadał na chwilę, wypalił papierosa, pogadał o niczem i znikał. Nigdy o nic nie pytał, nic mu nie radził. Marek tkwił ukryty w najzaciszniejszym zakamarku olbrzymich Nusymowych apartamentów. Działy się tam przeróżności i konferencje, konwentykle, rauty, uczty, bale, orgje. Przewijało się mnóstwo ludzi, stosunki Nusyma były przeogromne. On sam wciąż gdzieś wyjeżdżał i wciąż skądś powracał, w domu był gościem, ale bliżsi przyjaciele, których liczył powyżej stu, gospodarzyli u niego jak u siebie w domu i bez żadnej przerwy bawili się, radzili i knuli coś. Lokal, zdobyty za cenę niezliczonych intryg, poparć, wybiegów, łapówek, zajmował całe piętro starej kamienicy i liczył jedenaście pokojów. Miał się tam przenieść Bank Ex-Import, Polhurt oraz jakoweś „G. G. I.“, instytucja o nieokreślonych zadaniach, a wkońcu Nusym zabrał cały ten rozległy labirynt na swój własny użytek. Hall, jadalnia, salon i parą pokojów były umeblowane wspaniale i krzycząco, reszta byle jak, a było i parę pokojów absolutnie pustych i zapuszczonych, gdzie czasami zalegały stosami jakieś paki, worki, balony, ustawione szczelnie, jak w towarowym wagonie. Czasami te ciężkie bogactwa znikały bez śladu, a w pustych pokojach zjawiały się biurka, stoły, półki, telefony i panny klekoczące na maszynach do pisania. Pewnego dnia znikło i to, przezwyciężone i wyparte przez ponurego, żydowskiego samotnika, który krył się w przestronnej budowli biurka amerykańskiego i pilnował kolosalnej kasy ogniotrwałej. Marek pochłonięty manją miłości i pisania dopiero w końcu stycznia zaczął interesować się nieco tem, co go otaczało. Wydarłszy się dalszym natchnieniom, wszedł kiedyś tak sobie do gabinetu Nusyma. Przy stole okrytym zielonkawą starą makatą (tzw. stół konferencyjny) siedziało w dymie z dziesięć osób, zaprzątniętych grą, naokoło liczna galerja dość przyzwoita, paru oficerów polskich i francuskich, jeden bardzo stary generał. Bankierem był młody człowiek zdechły i wytworny. Zagasłe oko przez monokl patrzało kędyś w nicość, wychudłe białosine palce przebierały nerwowo w leżącej przed nim kupie banknotów. W kącie na kanapie siedziało dwóch zrozpaczonych żydów w kraciastych amerykańskich ubraniach, z obrzydłemi struchlałemi oczami. Do tych skazańców przemawiał coś najserdeczniej stary siwy pan, patrjarchalny, sarmacki, sympatyczny. Marek skrzywił się i przymknął drzwi. Zastukał zkolei do tak zwanej „malinowej sali“, wreszcie ujął za klamkę — Gdy otworzył drzwi, uderzył w niego zgiełk i gwar wielu ludzi usiłujących przekrzyczeć się nawzajem.
W gęstym dymie cygar, w jaskrawym blasku wielkich lamp ujrzał gromadę zajadle kłócących się panów.
Porozwalani na kanapach i wielkich klubowych fotelach, panowie ci wrzeszczeli ku jakiejś strasznej, łysej pokrace o kanciastej czaszce, wielkiej jak ceber. Maleńkie to straszydło stało w kącie jakby osaczone i darło się z zamkniętemi oczami, czerwone, spocone, szeroko obracając paszczą ze złotemi zębami. Marek cofnął się, zamknął drzwi i wrócił do siebie. Był przerażony.
— Cóż to za kanalje? Gdzie ja jestem? Na czarnej giełdzie?
Nie obchodziły go nigdy interesy Nusyma, nawet teraz, gdy mu powierzył swój zapomniany skarb, który przeszło dwa lata przeleżał w kuferku w oficynie jordanowickiej. Gdy szedł na front, zamierzał to dać bratu na jego meljoracje, ale się powstydził. Dolary mogły wzbudzić w Kubie słuszne podejrzenie, a powiedzieć prawdy nie mógł, gdyż nie było człowieka na kuli ziemskiej, od którego można było wymagać, żeby w to uwierzył. Byłoby zupełnie oczywistem, gdyby go okradziono w drodze, niewiadomo kiedy i jak. Ale taki dar ślepego losu był absolutnie wykluczony. Ludzie są bez wyobraźni i mają swoje nałogi. Czysta prawda byłaby tu kłamstwem, zgrubsza pokrywającem nieczysty interes. Nakłamać coś dla usprawiedliwienia tej kwoty nie chciało mu się. Zresztą chwilami sam wątpił, skąd mu się wzięła ta grzeczna sumka. Nusymowi nie potrzebował się opowiadać, poprostu spytał go, czyby on tem nie obrócił z parę razy, ot tak sobie, na jakichś skromnych warunkach. Po powrocie zostało mu koło dziesięciu tysięcy.
Usłyszawszy tę cyfrę, Nusym zagwizdał z najwyższego tonu przeciągle i czysto. O tej porze dolary w Polsce zaczęły już na dobre odgrywać rolę mistyczną. Sprawiały cuda, przewroty. Dotykając dziewiczej gleby polskiej, gołej jak święty turecki, każdy papierek dolarowy stawał się kamieniem filozoficznym, który rzucony byle jak i w byle co, wytwarzał napoczekaniu nieprzebrane bogactwa. Za każdym obrotem pomnażał się i rósł, płodził się chorobliwie, jak najgorsze robactwo. Spisali u rejenta formalną umowę i dolary w mgnieniu oka wsiąkły w zgłodniały polski rynek. Nusym wróżył urodzaj lepszy, niż na ziemi egipskiej za siedmiu krów tłustych.
Chodził po swoim pokoju i klął. Jak obudzony z rozkosznego snu, dostrzegł nietylko podejrzane interesy Nusyma, w które pośrednio i sam był wplątany, ale i cały odmęt swoich własnych najwewnętrzniejszych kłopotów. Spostrzegł, że już go opasała nuda i pustka, od których odjechał był w krainę nieprawdziwości i marzeń. Bawił się tam niczem za najlepszych czasów w Zimnych Dołach, no i wreszcie musiał powrócić tak samo, jak wracał po wakacjach do obmierzłej sztuby. W jednej chwili zawalił się potężny gmach odzyskanego szczęścia, jego szczytne powołanie, mocna twierdza literatury, zmurowana z grubych tomów. Jęknął ze wstydu. Jakże on mógł!?... Zapamiętać się, tak idjotycznie zaufać wierutnemu głupstwu?! Stek nonsensów, bujdy przeokropne, uczniowskie deklamacje, bezwstydnie obnażone plagjaty, grafomanjactwo pierwszej klasy, przeplatane straszliwemi wierszydłami, nad któremi płakał z zachwytu — on jeden na całym bożym świecie... Co za szczęście, że nikt o tem nie wie i nigdy nie będzie wiedział. Nikt nie przypuszcza nawet. Smutna radość. Gorzka ulga...
Nagły dreszcz — ona! Czytała! Czytała! Posłał jak warjat te wiersze. Jak ostatni kretyn i matoł wybrał właśnie te same, najgorsze z najgorszych! Czytała i nie cofnie tego żaden cud. Nigdy nie będzie mógł pokazać się jej na oczy. Skończone misterjum niebiańskie, astralne — utonęło w głupstwie. Zachciało mu się roześmiać. Głośno, najgłośniej! Nie mógł, zdjęła go rozpacz. Na szczęście, w tej złej chwili zjawił się Nusym.
— Cóż to, szukałeś mnie? Nareszcie raczyłeś wynurzyć się ze swojej wieży z kości słoniowej? Jestem na twoje usługi, strasznie rzadko się widujemy.
— Słuchajże, Nusym...
— Marjan, jeśli łaska.
— Czort cię bierz razem z Marjanem!..
— No co? No co?
— Słuchaj, czy i ty już jesteś łajdakiem?!
— Co znaczy — już? Więc dotychczas jednak... Co się właściwie stało? Nagadał ci kto świństw? Czytałeś paszkwil na mnie w „Nowościach“, w tej najpodlejszej szmacie? Toć to zwyczajny szantaż, chcą coś urwać, tylko że ja nie dam.
— Nic podobnego. Poprostu zajrzałem do twoich zakamarków. Nigdy nie widziałem podobnego b......
Co się tu u ciebie wyrabia? Co za straszna granda! I pomyśleć, że moje pieniądze...
— Twoje pieniądze są w moich rękach, a ta granda...
— Paskarze! Zdziercy! Spekulanci! Czarna giełda! Kto jest ten straszny karzeł? Co za kanalja?
Nusym słuchał cierpliwie. Marek wyzwierzał się za wszystkie swoje krzywdy, za wszystkie własne głupstwa. Co miał robić? Urągał. Był grubo przykry. Obrażający. Zrywał z Nusymera. Wypowiadał mu przyjaźń i dolary. Wyprowadza się natychmiast. Na tem zakończył i sapał. Nusym śmiał się serdecznie, poprostu. Zaczęli gadać. Niepokojący okropny karzeł to prezes G. O. I. poczciwina, Roch Trydulski, Wielkopolanin. Stracił wszystkich trzech synów na zachodnim froncie i służy Polsce wiernie, jak pies.
Prawdziwą kanalją jest niezaprzeczenie Tymoszek Wikłaszewski, ten, który w gabinecie trzyma bank.
Pomniejszych draniaszków oczywiście nie brak, są i u nas, o, są. Bez takich niema handlu. Za wiadome dolary można było założyć kilka sklepików z wiktuałami — to dopiero paskarze! Można je było zwyczajnie puścić na lichwę i nic nie robić. Ale mowa była o odbudowie, o sanacji, o odrodzeniu. To się robi, właśnie to, i na wielką skalę. Co znaczy skala? Trzeba iść w kupie, towarzystwa akcyjne, koncerny. Trzeba mieć kolosalne stosunki, wszystko wiedzieć, wszędzie na czas dotrzeć, wleźć i zdążyć. Informacje poufne, chytre manewry, zasadzki, pułapki, ataki — jednem słowem, walka, niczem na froncie. O co? O samą możność uczciwego obsłużenia Polski. Tak jest! Tak jest! Przeciw komu? Przeciw straszliwej potędze łajdactwa, które pcha się nawałą na żer, nieprzeliczone jak szarańcza, zaciekłe, chamskie, bez czci i wiary. Mało kto wie, ile trzeba czasu, pracy i ilu świńskich środeczków, żeby móc ostać się wobec takiej konkurencji — dajmy na to przy każdej poważniejszej dostawie rządowej. A do tego przełamać biurokratyczny formalizm, głupotę tymczasowych ustaw, i kretynizm, jeżeli nife złodziejstwo funkcjonarjuszów, którzy decydują. Cóż dopiero, jeżeli wchodzi w grę myśl twórcza, inicjatywa, coś nowego!... Tragifarsa i tyle. Co za typy ludzkie, co za kawały! Rzeczy niedowiary, okropne.
— Opowiem ci, co mi się wydarzyło niedalej jak w grudniu. Dopiero zrozumiesz, w jakich warunkach pracuje człowiek, który nietylko chce zarobić, ale i zrobić coś, i to uczciwie.
Nusym gadał z godzinę, a Marek myślał o swojem. Niepodobna, żeby wszystko, co napisał, było ostatnią nędzą, ale na wszelki wypadek, dla pedagogiki, zaraz to spali co do świstka. Zdjął go żal — przecie to jest wszystko, co mu zostało na świecie... Nie! Żadnych sentymentów! Trzeba się opanować.
Niedość skrobać piórem całemi nocami, trzeba myśleć, budować, pilnować sensu, jakiegoś wątku. Wziął go wstręt do paroksyzmów i natchnień. Jeszcze dziś siądzie do prawdziwej roboty. Już wie, jak sobie należy poczynać: spokojnie, powoli, zawsze z cuglami mocno w garści. Jeszcze dzisiaj... Nie! Przez dwa tygodnie nie weźmie pióra do ręki. Już! Nagle szalona myśl. Wziąć z szuflady byle co i przeczytać Nusymowi zaraz, natychmiast. Poprostu dla objektywnego sprawdzenia. Nie pytać go o zdanie, nie dać mu pary z gęby puścić i tak odra.“.u po oczach mu będzie znać, co to takiego jest, a czem nie jest. Ma się wstydzić takiego Nusyma? A jeżeli się okaże, że — owszem (choćby w minimalnej części — owszem), to co za ulga! Jakie szczęście! W tym wypadku nie grozi mu hańba śmieszności, a więc i ona jeszcze... Jeszcze...
— Teraz rozumiesz, że w najuczciwszym interesie niepodobna ani kroku ruszyć bez kanalji. Kanalja nie da się wyrugować. Sprobujno co zacząć w nieposzlakowanem gronie, w dobranem i przebranem. Myślisz, żem nie próbował i tego w moich początkach? Do dziś dnia prowadzę strasznie przykrą likwidację „Utwodu“ — o, tu obok, za ścianą...
— Ten okropny parch? Żebyś ty wiedział, co on odpowiada przez telefon! Wyobrażam sobie, jak mu tam wymyślają! A potem wyje, wyje całemi dniami, jak obłąkany pies.
— Wiem — Chór Pielgrzymów. To zapamiętały wagnerzysta, ale zupełnie pozbawiony słuchu. Zacności dusza, wszystko co miał stracił, byle tylko wyjść z honorem. A nieposzlakowana kompanja śmiertelnie skłócona, oszczerstwa, sądy. Człowiek nieposzlakowany, kiedy się weźmie do interesów, dziwnie szybko staje się gorszym od żyda, lepszym od najlepszej kanalji. Za swoje tysiąc marek polskich wkładu chce być bogatym i to odrazu, odrazul Taki pójdzie na wszystko, przymykając swoje uczciwe, szczere oczy, byleby ktoś inny robił za niego najgorsze świństwa, a jemu co miesiąc wypłacał sumy fantastyczne. Z takimi nie próbuj nigdy czego budować. Jołopy, próżniaki, najuczciwsi ludzie, a u każdego na dnie duszy zatajony chlew, a w chlewie kwiczy zwyczajna świnia.
— Ale powiedz mi, Marjanie, wiesz, jak cię lubię i szanuję, co ty sam jesteś? Jak ja mam ciebie brać?
— Mnie? Bardzo poprostu. Chcę być bogatym i to bardzo bogatym, ale zarazem chcę zaważyć w społeczeństwie nietylko groszem. Oto mój program: za parę lat ma nie być w Polsce ani jednego poważnego finansisty, ani ministra skarbu jakiego bądź gabinetu, ani takiego syndykatu, ani takiego koncernu, któryby za mnie nie zaręczył. Marjan Plechyński to talent, siła, prawość. Żadna szlachcianka nie dba tak jak ja o swoją dziewiczość.
— Bardzo pięknie, ale w takim razie poco zakładasz w domu szulernię?
— Dziecko jesteś. Muszę prowadzić dom otwarty.
— Żeby każda szuja mogła...
— A przepraszam. Żadnej szui nie spotkasz w moim domu. Ani jednej. Ani razu!
— Sam mówisz, że w interesach bez kanalji...
— Tak powiedziałem, ale kanalja a szuja to dwa przeciwieństwa. Nie śmiej się, bo nic jeszcze nie rozumiesz. Szuja? To zwyczajne bydlę, wyciruch, nicpoń, reporter szantażysta, wykolejeniec, co się czepia każdego i wszystkiego, alfons i stręczyciel, nabieracz, ordynarny złodziejaszek, przy którym stu marek nie można zostawić na stole, taki, co to w garderobie zawsze się omyli i bierze lepsze palto, lepszy kapelusz i nowe kalosze. Szui możesz publicznie napluć w oczy, wykopać go ze schodów, a wróci, jakby nigdy nic. Takiemu pokaż jednego dolara i możesz mu kazać aportować, jak psu, taki na obstalunek byle opoja będzie ci pływać po podłodze, na brzuchu, żeby doczołgać się w drugi kąt pokoju do zmiętoszonego papierka i wziąć go zębami... Zaś co do kanalji, to jest tego parę gatunków i sporo stopni, ale każda przedstawia pewną wybitną wartość. Albo talent, albo spryt, albo węch, a przedewszystkiem charakter. Kanalja ma cnoty bojowe: ryzyko aż do kryminału, zapał, wytrwałość. Kanalja jest twórcza...
— Marjanku, czemuż nie jesteś kanalją? Ty biedaku...
— Nie jestem, bo mam cel ogólniejszy, idealny, a nietylko własny. Oto zasadnicza różnica. Bo nie pozwalam sobie na wszystko, byle dopiąć celu. Bo na każdym kroku muszę się miarkować i często cofać. Kanalja idzie na całego i dlatego w walce o byt góruje nad takimi, jak ja. Na całej kuli ziemskiej w interesach króluje kanalja i ludzie mojego pokroju muszą z nią żyć w pewnym kompromisie, jeżeli nie chcą być wyrzuceni poza nawias. Kanalja jest uzbrojona od stóp do głowy i po same zęby, a ja przestrzegam, że tak powiem, haaskich paragrafów i ani gazów trujących, ani bakteryj, ani bomb z powietrza na bezbronne miasta.
— Ale łapówki dajesz?
— Łapówki? Dziecko jesteś, czyż bez tego można coś zrobić nawet dla dobra publicznego? Mój współzawodnik, kanalja, oferuje dostawę za cenę powiedzmy — sto, ja caeteris paribus, za siedemdziesiąt pięć. Sprawa jasna, państwo zarabia na czysto 25 procent. Jestem zupełnie pewny swojego, więc nie daję łapówki. On daje łapówkę i jest jeszcze pewniejszy. Dostaje koncesję on, a nie ja. Na porządku dziennym! Łapówka to nieodzowny wstęp do rzeczy, bez tego niema nic, ale nietylko u nas, drogi Marku, tak źle nie jest, tak jest narazie wszędzie, na całym święcie, po wielkiej wojnie światowej. Jutro jadę do Paryża, już wysłałem depeszę, nareszcie dobiłem targu o dostawę butów. Wiesz, co to jest „Mob“? Zapasy na wypadek wojny. Otóż wynalazłem stock cudownych butów amerykańskich — trzysta tysięcy par. I tanio! Za bezcen! Moi eksperci sprawdzali, siedzieli w tych butach dwa tygodnie. Za łapówkę francuską i amerykańską zrobiłem umowę wstępną, dałem zadatek, byle się zaczepić i walę do Warszawy, a tu oczywiście formalności, przeszkody. Latam wszędzie, latają inni. Najzacniejsi ludzie zupełnie bezinteresownie przemawiają do wysokich stosunków, perswadują, błagają. Latają moje kanalje i wszędzie płacą. Wszyscy się zgadzają, naturalnie, świetny interes — towar niebywały i półdarmo — przy wyprzedażach stocks de guerre — tak bywa nieraz. Cudem udało mi się wyprawić na łeb na szyję komisję ekspertów z departamentu. Wszyscy trzej co do jednego ludzie najzupełniej przyzwoici, bo i to się zdarza. Pojechali. Szef departamentu oświadcza mi, że skrawa załatwiona. Eksperci ślą entuzjastyczne telegrafy. Przyjeżdżają, natychmiast składają raport, a ja Czekam. Czekam, to jest latam wszędzie i kołaczę. Szef, wice-minister sami się niecierpliwią, bo termin tuż, mój zadatek przepada, umowa przepada, cena się podniesie trzykrotnie... Telefony, telefony, telefony. Wszyscy się zgadzają i chcą, i wszyscy się dziwią, że sprawa nie idzie. Brak jakichś uzgodnień. Zaginęła teczka z wykazami. Niema kopji — wyrzucają dwie maszynistki, pakują do kozy podchorążego i dwóch sierżantów, a tu w gazetach słodkie wzmianeczki, niby jeszcze nic, ale ostrzegające. To Symcha Bąkower, mój konkurent, oznajmia się, jak daleki grzmot. Płacę. Wreszcie pewien zacny chłop, mój wierny wyżeł, wyniuchał główną przeszkodę. Któżby się był spodziewał — zapomnieli o pułkowniku X, skrzywdzili kochanego staruszka. Sypie natychmiast z przeprosinami Wikłaszewski. Ale starowina obrażony. Awantura z krzykiem, grozi sądem, o mało nie apopleksja. Jak pan śmiesz! Wiklaszewski przeprasza, całuje go po rękach, płacze i błaga o przebaczenie. Poczciwina przebacza, przyjmuje nawet zaprosiny do mnie na niewinne karcięta. Przed godziną Wikłaszewski przegrał do niego to, co mu wypadało i jeszcze drugie tyle, albowiem każdemu wolno mieć swoje zwyczaje. Odetchnąłem. Ale Wikłasz to skąpiradło, ograł mi zato do nitki dwóch Amerykanów, na których mi zależało. Nie dopatrzyłem, u djabła, nie mogę być wszędzie naraz.
W tych butach siedzą i twoje dolary. Jeżeli w przyszłej — nie daj Boże — wojnie polska piechota nie będzie chodziła na przemoczonych, odmrożonych lub odparzonych kopytach, albo też zgoła bosa, to i dzięki tobie też. Nie wiem, jak gdzie indziej, ale moja kompanja biła się i na papierowych podeszwach. Marku, może ci co przywieźć z Paryża?
Paliły się spokojnie i jasno skazane opowieści, płonęły natchnienia, westchnienia. Gorzały najszczęśliwsze godziny życia, znikali dziwni ludzie, kochani i bliscy, umierali nazawsze razem ze swojemi losami, których już nikt nie pozna. Ginęły nieczytelnie pomazane karty, na których spisane były w gorączce i pośpiechu akty poczęcia tworów, mających żyć nieśmiertelnie. W otchłań niebytu wracały nieurodzone pokolenia upajających postaci. Nie odegra się już ich misterjum. Niechże przyszłość sądzona będzie przenajświetniejsza, niech zapłoną nowe natchnienia, niech wyrosną jak liście na drzewie karty dojrzałe, karty najmędrsze, karty przepiękne, nic nie zasłoni w pamięci tej ofiary całopalenia dzieci pierworodnych, najdroższych. Zawsze w duszy szeptać coś będzie, że one były jedyne i nieomylne.
Marek wytępił wszystko, co miał po szufladach, czynił to z zajadłością i z pośpiechem konspiratora, do którego dobijają się żandarmi. Bał się opamiętać. Musiał doprowadzić rzecz do końca, musiał dopełnić na sobie gwałtu ekspiacji. Może tego kiedyś srogo pożałuje, może już nawet za godzinę. Jeżeli tamto wypływało ze szczerego natchnienia, to i teraz jest jak w upojeniu. Owładła nim idea natrętna i pilna. To tu, to tam wyrasta opętujące spojrzenie oczu. Migoce w gwiazdach, przebłyska w ogniu, czai się po kątach w zmroku... Natychmiast musi śpieszyć do niej. Coś go woła natarczywie. Jakaś siła wypycha go z domu. Już, już! Ale zanim pójdzie, musi te papierzyska wyniszczyć do ostatniej reszty. Powie poprostu: byłem warjatem i pisałem brednie — to przez ciebie. Wiesz, co to było, boś dostała ode mnie na próbę. Teraz ozdrowiałem i już przenigdy!... Będę statecznym człowiekiem, będę jak inni. A jeżeli i teraz będzie się z niego śmiała, jeżeli na całe życie zostanie dla niej śmieszny? Boże miłosierny, ten fragment, dlaczego właśnie ten najgłupszy?! Zgrzytał zębami ze wstrętu do siebie.
Ulica, mróz, śnieg. Sklepy jeszcze otwarte, tłumy ludzi. Płyną, śpieszą, mijają, prześcigają się niewyczerpane gromady czarnych postaci. Wszędzie pełno ich niespokojnej krętaniny, spojrzeń, słów, urywków, uśmiechów, gestów. Przebiegają i giną, objawiają się i gasną coraz to nowe ich oblicza, przerozmaite, poosłaniane jednakowo zimną, obojętną, nieprzeniknioną wielkomiejską maską. Jaskrawe światła wystaw sklepowych krają tłum na pasma, każdą postać obleją ostrym blaskiem, odsłonią ją nagle i cisną w zmrok, podadzą — ją dalej pod snopy precz czyhających promieni. Ulica mieni się w oczach, drga niepoznawalna i niespokojna. Oddechy niezliczonych piersi ulatują w mroźnem powietrzu obłoczkami pary. Światła i blaski iskrzą się na śniegu, migocą. Olbrzymie okna sklepowe szydzą spokojnie z gromad przylepionych do szyb, pożerających oczami rzeczy najprzedniejsze i najdroższe, bogactwa, wytworności, piękno, których nigdy w życiu nie zaznali, i nie zaznają. Gapi się ulica, jak urzeczona w uwielbiającem zapatrzeniu. Nędzna jej zawiść, martwe jest pożądanie parjasów. Dobre i to, że wolno patrzeć. Taki jest świat. Nie od dzisiaj... Świergoce świeży śmiech dziewczęcy, krzyżują się spojrzenia, ścigają się pary. W rażących odblaskach reklamowych tłum pcha się do kina, zgłodniały ułudy, cudzych przygód, cudzych cierpień, dalekich przestrzeni, obrazów bogactwa, nadzwyczajności, cudów. Zagubić się bodaj na chwilę, zapomnieć o tem, co jest i czem się jest — „Królowa Siedmiu Wysp“.
Jakże mu smutno i samotnie pośrodku tłumu. Martwo jest w tem kipiącem, hałaśliwem życiu ulicy.
W ojczystej stolicy wszystko obce, nieodgadnione. Jak wyrodek przemyka się między swoimi, gardząc ludźmi i wszystkiem, co w sobie niosą, a podpatruje ich z zawiścią. Czemuż nie jest, jak oni? Zmaga się ze światem, ze swoim czasem, ze sobą. Napróżno czeka na chwilę, gdy zerwie mu ktoś z przed oczu zasłonę i okaże prawdę życia, prawdę czasu. Nie potrafi myśleć, rozważać, badać. Dręczy się zgadywaniem i upaja wyobraźnią, odrzuca to, co jest i nigdy nie wie, czego chce. Uporczywie trzymają go się sny, majaczą wizje przez mgłę i nigdy nie dadzą się poznać. Proste, odwieczne, codzienne bytowanie miasta niesie w sobie niezgłębioną tajemnicę. Miasto opętuje. W splątanym nurcie tłumów, w mrowisku ulic, odzywa się zgłuszony akord ze wszystkich tonów życia, jak daleki szmer morskiego przypływu. Poczyna się i zanika niedomówione tajemnicze słowo, wyraz tego, co jest. — Wytężaj, wytężaj słuch!... Tutaj ogłusza gwar ludzki, a w samotności i ciszy niema innych głosów, jak jeno z poza czasu i przestrzeni, szalone, nierozumne słowa, niemożliwe do wyjawienia. To ma być jego twórczość? Na ulicy Szopena chwycił go ordynarny strach, tem przykrzejszy, że zgóry wiedział, iż się nie cofnie. Oby jej nie było w domu! Może wyjechała? Niestety, nie. Przez cały dzień czuł w sobie jej bliskość. Zły znak. Gdybyż można z nią mówić rozumnie, poważnie. Gdybyż pozwoliła otworzyć przed sobą serce. Wystarczy pół godziny swobodnej rozmowy, jak człowieka z człowiekiem. Nigdy! Przecież ona go zupełnie nie zna, zawsze opęta oczami, swoim niepokojem i wszystkiem, nie da się skupić, otumani, ogłupi. Wirują szalone myśli, na usta się cisną niepoczytalne słowa, wszystkie siły trzeba wytężyć, ażeby się opamiętać i nie zostaje więcej nic. Zawsze był z nią śmieszny i niezgrabny. Nie dać jej mówić, przerywać! Gdzie tam, odrazu go zagada, opanuje, przygwoździ. A potem budzi się i zostaje w nim tylko sama złość. Buntuje się jak nędzny niewolnik. Sili się na przekorę, staje się hardy i odchodzi z nienawiścią, zaprzysięga się, że noga jego nie postanie więcej... Potem na nowo.
Przystanął przed Doliną i patrzył na roje czarnych postaci, przemykających się po lodzie. Zagapił się, a w istocie zwlekał, czekając na jakąś lepszą chwilę. Coraz bardziej tchórzył i zjadał się ze złości. Co to jest odwaga? Niema człowieka odważnego na wszystko. Wojna — głupstwo, dopiero w tak zwanem spokojnem życiu zaczynają się próby. Niespodzianie, jakby w nim drgnęła struna. Napięta, mocna, zadźwiękła głęboko. Ożyło w nim coś dawnego, uroczy uśmiech młodości, beztroska, wyzwanie wręcz wszystkiemu, cokolwiek grozi. Odprężyła się siła, zuchwała na wszystko. No cóż? No co? Zaprzątnięty swoim trudnym kłopotem, już tak bliskim, nie spostrzegł i nie dochodził, skąd w nim taka odmiana, gdzie się zapodział cały strach? W pozaświadomej wizji wybuchł i przemknął obraz nagłego ocknienia. Wiją się na czarnem niebie, jak żywe węże, martwo błękitne rojowiska rac świetlnych. Wykwitają coraz nowe, jak widma niewyczerpane, spadają, rozpryskują się deszczem. Raz po razu potrząsa nim karabin i już parzy w ręce. Rozdziera się noc od nieprzerwanego trzasku, bez odetchnienia szczękają karabiny maszynowe, raz po razu walą głucho ręczne granaty, na sekundę przebije wrzawę ognia potężne, przytłumione, jak z pod ziemi, wycie tajemniczych gromad, niewidzialnych, straszliwie bliskich. I nagle w martwy łoskot machin bojowych głos trąb wieje się żywym, gorącym potokiem. Uderzy w serce, poderwie, zapanuje nad wszystkiem. Nocny atak na okopy czwartego pułku. Orkiestra na przedpiersiu — Roja. Snują się czarne cienie. Snują się z miękkim chrzęstem łyżew krających biały lód, przewijają się, mienią w oczach, orkiestra wojskowa przygrywa zabawie — Hej strzelcy wraz!... — To samo.
Ale Marek nic o tem nie wiedział. Po dwa schody parł ku górze swobodny, lekki, gotów na wszystko.
Nie może inaczej być! Śmiało naprzód, wszystko się zdobywa. A im trudniej, tem trzeba odważniej, i tyle.
Tak było aż do trzeciego piętra, ale tu stanął, jak wryty. Tu go dopadła nielitościwa pamięć. Zatrzepotały, przeleciały błyskawicznie zapisane kartki, nieomylnie, co do jednego słowa, wyrył mu się w mózgu niepoczytalny wylew miłosnego natchnienia. Na trzeciem piętrze tych schodów stanął przed nim nieubłagany siepacz, fakt, że ona jednak czytała to wierutne obnażone głupstwo, że je u siebie ma, a jeżeli chce się jeszcze łudzić, to niech wie, że ona mu je może natychmiast okazać do oczu, za trzy minuty. Ugiął się pod tą hańbą. To nic, że jego wylew był bezwstydny, że był zuchwały. Ale parodja natchnienia, pretensje czczej pustki i nicości, bezwzględna klasyczna banalność tego „kawałka...“ To było dopiero zabójcze, rozpaczliwie śmieszne. Wreszcie ruszył pod górę, ciężko namyślając się na każdym stopniu schodów, zupełnie nie wiedząc, co uczyni. Modlił się o cud, bodaj o to, żeby nie potrzebował dzwonić, tylko żeby ją zastał w otwartych drzwiach, oczekującą. Żeby nie potrzebował umierać ze wstydu między uderzeniem dzwonka, a odemknięciem drzwi, żeby...
A oto już. „Monika Goślicka...“
W pokoju, który miał być gabinetem Romana, w półzmroku pod fioletowym abażurem, pani Goślicka czytała najnowszą, rozgłośną i świetną powieść francuską. Leżała na otomanie, wsparta na łokciach, wpatrzona w rozwartą książkę, zatopiona, zapamiętała. Z ulgą odpoczywała w samotności po dwóch wizytach, które odbyła u dobrych starych przyjaciół. Ugoszczona, namaszczona ich wzruszającą serdecznością, napasiona inteligentną rozmową i pączkami, uciekała wreszcie od czułej nudy i od pożądliwych spojrzeń męskich. Coraz to rzadsze były jej wypady „do ludzi“. Teraz na nowo, o, na długo zatopi się w sobie, przestanie oglądać się na świat i łudzić, że zdoła jeszcze doń powrócić. Niema poco. Wnet zniknie ostatnia resztka nieszczerej, wmówionej obawy przed czarem własnego tajemnego życia. Dopuści do siebie wszystkie dziwy, niepodobieństwa, strachy i zjawy, które odpędza jeszcze, choć ich pożąda, choć już im wierzy Już zgłębiła nudę ludzkiego istnienia i pustkę tego, co się dzieje na mieście, tam za szybą i tuż za ścianą u nieznajomych sąsiadów. Oddawna ją odpycha zwyczajne codzienne życie, coraz bardziej obrzydli stają się ludzie. Czasami wybucha w niej zdumienie, natchnione wizjami niepojętego szczęścia, innego istnienia poza wszystkiem, co jest w tem życiu możliwe. Bierze pokusa rzucić się w to, jak w przepaść. Leży na stoliku, na błękitnym kilimku brauning Romana siny, zimny, żyjący straszliwą siłą, którą jest napięty. Chwilami przeobraża się w coś, rozwija się niczem dziwny kwiat, uśmiecha się kusząco... Wówczas przez cale ciało przewija się i krąży — w mózgu, w nogach, w piersiach, w ramionach upajająca niemoc. Kąpie się cała w rozkosznej lubości, drży ręka, sięga, dotyka, ujmuje... Stalowy przycisk ciężko leży na rozwartej książce, do połowy zasłonił karty tej jeszcze jednej pieśni o życiu. I pochłaniająca powieść wydaje się śmieszna. Czyż można to ludzkie życie ozdobić, zakłamać? Przez styl, przez obrazy, przez piękne słowa, wyziera jego nikczemna prawda, jak starość w twarzy przez farbę i bielidło. Napróżno odurzają się śmieszni ludzie, wszystkie środeczki ich kultury to nędzne podrabiane „ersatze“. Jedno jedyne wyzwala człowieka. Coraz głąbiej pojmowała to, coraz bliżej zespalała się ze straszną prawdą. Karta za kartą otwierała się przed nią, jak księga wiedzy tajemnej. Teraz już wie, że nie spotka tam nikogo i niczego z dawnego swojego istnienia. I jego tam nie będzie — co za ulga. Nareszcie rozwieje się jego pamięć, która ją zadręczała, nie powtórzy się nic z tego, co było. Szarpiąca tęsknota, codzienne wróżby i przeczucia, rozpacz i nadzieja, rozpacz i nadzieja.. Złudy natchnione, sny wieszcze, wymuszone manjactwo uporu, kłamane dla innych, nie dla siebie. Poległ, zginął, znikł. Nie chce go już, na całą wieczność go nie chce. Na jego miejscu oddawna nicość bezbrzeżna. Oddawna pustka w sercu. Niepodobna tak żyć. Jej sprawa przesądzona. Nie staczała ze sobą walk, nie zaznała strachu. Nic nie postanawiała, samo się to w niej stało. Ani się nie śpieszy, ani nie zwleka, czeka spokojnie na swoją godzinę, która“ czai się w odmęcie czasu, niewiadoma, bezimienna, aż przyjdzie wierna, da się poznać, zawoła nieomylnie, zabierze ją. Może dziś, zaraz. Może pojutrze. Może kiedyś. Rozkoszny był urok takiego istnienia. Cały ludzki świat oddalał się, malał. Zacierały się jego barwy i kształty i głosy. Brzęczał gdzieś wir ogromnego życia, jak rój komarów. Ogromne sprawy świata! Przewroty dziejowe! Masy wzburzone, ich wielcy wodzowie! Cóż to jest, jeżeli na godziny liczy się nikły żywot pana tego świata, nędznego człowieka? Jego dramaty, namiętności, walki, prace i cele są niedostrzegalnie małe. Są, a nie istnieją. Komu są potrzebne? Czemu służą?
Pochyliła głowę, dotknęła czołem zimnego żelaza. Jego chłód przenikał w oczy i w głąb mózgu. Zamierały obrazy żywego istniejącego świata, tonęły w ciemności. Zatrzymały się myśli. Nicość opasała ją swoją martwą siłą i lekko uniosła, zabrała ją, wchłonęła. Już nie czuła swojego istnienia, swoich nóg, swoich rąk. W ciemnej głębi rodziły się smugi martwego ognia, który nie świecił, jeno objawiał się ponuro, jak stygnące ciemno-purpurowe żelazo. Miarowo, spokojnie rozjaśniał się i przygasał. Ledwie dosłyszalny, stłumiony huk jakiejś potęgi powtarzał się rytmicznie i zbliżał się, zwalając się na coś bezmiernym ciężarem. Otchłań żyła tem tętnem. Smugi ogniowe przewijały się jak węże, pisząc tajemne znaki w niezmierzonych głębokościach pomroki. Wiły się, okrążały, opasywały, opętywały.. Zerwała się, coś ją podniosło i mocno postawiło na nogach. Brauning przenikliwie trzasnął o podłogę. W fioletowem świetle wszystko wokoło było łagodnie przyćmione. Zegar w sąsiednim pokoju poważnie, z zastanowieniem, wybijał godzinę — dwa... cztery... siedem, osiem. Ciężlco przytłoczyła ją cisza po ostatniem uderzeniu. Wpełzała do gabinetu, zasłała wszystko, szczelnie, wypełniła pokój aż do sufitu. Ta godzina... Może to już ona?! Serce utknęło, stanęło. Zimno w mózgu...
Nie! Załomotało serce mocno, głośno. Skradając się na palcach, ostrożnie, cierpiąc za każdem skrzypnięciem posadzki, posuwała się ze strachem, wychyliła się za próg, zajrzała — nic. Przesunęła się przez ciemny salonik i przyłożyła ucho do drzwi od przedpokoju. W ciszy wisiała jakaś groźba, bliska, tuż tuż, niemal obecna. Przenikła przez ścianę i już weszła do jej domu. Wraz z zimnem, ciągnącem przez szparę, niepokój przepychał się przez zamknięte drzwi i przeszywał ją dreszczem.
W strachu przed tajemnem i nieznanem, wbrew swej woli, jak zmuszona, drżącemi rękami ostrożnie naciskała klamkę. Cicho ustąpiły, odemknęły się drzwi. W ciemnym, zimnym przedpokoju dziwnie, jakby daleko, jarzyła się iskierka światła w dziurce od klucza. Ta chłodem ziejąca pustka przejęła ją trwogą. Bała się ujrzeć tu coś strasznego. Coś się czai za drzwiami i lada chwila tu będzie, przewlecze się przez dziurkę od klucza za nitką światła, która przeszywa ciemności. Przeciśnie się przez zamknięte drzwi i niepostrzeżenie przepełznie przez przedpokój, dotknie jej czemś niewypowiedzianie śliskiem i chłodnem. Jest to niepojęte, ale znajome. Ohydna zmora, która ją dręczy po nocach, po raz pierwszy nawiedza ją na jawie, złowrogo i bezczelnie. Coś w rodzaju olbrzymiej ropuchy oplecie ją lepkiemi łapami, uwiesi się na niej, zacięży, obali ją, przygniecie. Nogi uginały się pod nią, nie miała sił odejść stąd, uciec. Jak we śnie, tak i teraz poprzez strach, wstyd i wstręt przebijała się ostra, nieprzezwyciężona ciekawość To ona trzyma ją u drzwi; oderwać się nie może, bo obie ręce zacisnęły się na zimnej bronzowej klamce. Ogląda się w głąb mieszkania, jak za ratunkiem, choć wie, że nikogo tam niema. Przez ciemny salonik, jakby w dużej odległości, widzi skrawek swojego gabinetu. Ach, gdybyż mogła tam wrócić! Łagodne światło pada na dywan, zielony jak łąka. Już wie, co będzie dalej, zapomniała o strachu, uśmiecha się. Na łączkę wpadają chłopcy karzełki. Rozbiegają się gromadą, szybko śmigając białemi kolaneczkami, jedni w czarnych koszulkach, drudzy w żółtych. Ustawiają się sprawnie i zaczyna się śliczna zabawa. Lata w powietrzu, odbija się i wraca piłeczka, mała jak orzeszek. Migają i mącą się w oczach liliputy footbaliści. Przelatują po łące, to tu, to tam, skupiają się, przewracają w zażartej walce. Zwycięstwo się waży; z naprężeniem patrzy na te zawody, a całą duszą trzyma z żółtymi, choć wszyscy oni to chłopaczki kochane i śliczne. Widzi każdą twarzyczkę, czerwone to, rozkrzyczane, aż tu do niej dochodzi nieustający pisk. Wtem rozlega się głuchy, rytmiczny grzmot, nadchodzi szybko, wstrząsa całym domem. Zbliża się coś okropnego, groza wisi nad chłopcami, ona to wie, wie! Ale nie może pobiec ich ostrzec, nie może zawołać. Już!... Straszliwa, wielka na Cały dywan bosa stopa na sekundą zawisła nad zabawą i zakryła, zmiażdżyła wszystko. Olbrzym poszedł dalej, cichnie głuchy grzmot jego kroków. Drży cała — niepodobna spojrzeć w to miejsce...
Przenikliwy dzwonek. Jak szybką okrągłą piłą tartaku kraje jej mózg, długo, długo, jeszcze... Któż tak śmie? Na to dzwonienie odpowiada jak do akordu jakiś ton jej serca. Serce tłucze się, leci, dzwoni, boli. Ocknęła się, zerwała się z otomany, ’pobiegła do drzwi. I jak przed chwilą przez sen, tak i teraz nadsłuchuje i boi się. Za drzwiami cisza. Jak wówczas nikłe pasemko światła, chłód i ciemności. Oburzona natarczywem, niedopuszczalnem dzwonieniem postanowiła nie otwierać. Zresztą zbyt się łąka. Bóg wie, kto to może być. Czuła nieomylnie, najwyraźniej, że za drzwiami ktoś stoi. Już nie dzwoni, czeka cicho, nadsłuchuje. Znika pasemko światła i znowu jest na swojem miejscu. Słychać czyjś oddech. Na palcach przechodzi przez przedpokój, opiera czoło o zimne drzwi. Jest. Jest. Jest! Przez głową przelatują nieprawdopodobne przypuszczenia, wizje fantastyczne. Serce zamiera i rusza wskok. Strach i niezwalczona ciekawość. Niewiadomo kiedy i jak szczęknęła zasuwa. W jednej chwili stanęła z nim twarzą w twarz. Zdumienie, ulga, rozczarowanie. Nagły niespodziewany gniew. Wybuchł, zanim zdołała się opamiętać.
— To pan?! Co za dobijanie się? Dlaczego pan tak strasznie dzwoni? Trzebaż się trochę liczyć z ludzkiemi nerwami — jestem sama w domu...
— Ależ ja zupełnie nie dzwoniłem! Dopierom się namyślał, bo nie chciałem przeszkadzać. Jeżeli pani...
— Poco to kłamstwo? Doprawdy, osobliwy z pana człowiek, dotąd mi trzeszczy w głowie pańskie dzwonienie, a pan się wypiera w żywe oczy. Jakże tak można?
Patrzą sobie zbliska prosto w oczy. Oboje są zdumieni. Marek wyrwał się z oszołomienia, już stłumił w sobie złość i hardość, które wybuchły w nim na to bezczelne wpieranie. Jeszcze nie rozumiał, ale wiedział, że niepodobna uczynić tego, co należało, czyli obrazić się i odejść. Za wszelką cenę trzeba ją uspokoić, nie wolno mu jej opuścić.
— Pani się zaziębi na mrozie, proszę...
Odeszła od progu, nie oglądając się, nie zapraszając go ani jednem słowem. Wszedł, zamknął za sobą drzwi, zdjął futro. Zaczekał chwilę i, zdobywając się z wysiłkiem na odwagę, z zamętem w głowie, wsunął się do ciemnego saloniku. Pani Goślicka nie dawała znaku życia. Stanął na progu gabinetu. Siedziała skulona bez ruchu, zasłoniwszy twarz rękami. Oddychała porywczo, drgała, lada chwila zaniesie się od płaczu. Niepodobna było wszczynać towarzyskich wstępów, przepraszać, zagadywać. Trzeba tu było coś przełamać, natychmiast zdobyć się na rzecz stanowczą, odważnie i nieomylnie. W łagodnym fioletowym zmierzchu zaczynało wszystko kołować się, wznosić i opadać. Bez jednego słowa uklęknie przed nią i odejmie jej ręce od twarzy, zajrzy jej w oczy zbliska, do dna duszy...
Ruszył od progu i już za pierwszym krokiem uleciało natchnienie. Zrobiło się zimno, strasznie i pusto. Na zielonkawym dywanie, tuż u jej stóp, leżał brauning, mały nieznaczny wykrawek żelaza. W jednej chwili rozrósł się we wszystkie strony, zolbrzymiał, wypełnił cały pokój, zaciężył. Teraz zrozumiał. Zastał ją w takiej chwili... Właśnie w takiej chwili... I znowu, jak za nagłem uderzeniem wichru, poniosło go natchnienie. Dobrze, snać tak być musi. Można i tak! Wszystko jedno, byleby i on w sekundę po niej u jej stóp... Co znaczy głupie, długie życie? Cud jednej chwili, a potem... Na wieki!
Siedziała nieruchoma, z twarzą ukrytą w dłoniach, z łokciami wspartemi na kolanach. Czas płynął. Do bólu, do niezniesienia wzmagało się w nim napięcie oczekiwania na jej pierwsze słowo. Tak trwało niedopojęcia długo. Znajdował się jakby w pustce. Nie mógł się zdobyć na żadną myśl. Niepostrzeżenie zapadł w martwotę, poddał się nicości ~ jak gdyby tu zupełnie nie był. Nagle pani Goślicka podniosła głowę, spojrzała pustemi oczami i szybko podwinęła pod siebie nogi, opadła na otomanę, zwinęła się, ułożyła głowę na poduszce, poprawiła się wygodniej i leżała z zamkniętemi oczami. Jak gdyby była sama w pokoju. Usnęła.
W fioletowych półcieniach, w zaledwie uchwytnym zapachu nieznanych perfum, który przepływał falami, jakby czyjeś westchnienie, w złotych ramach niewiadomych obrazów, w zwiędłej róży marniejącej, porzuconej na stoliku, wszędzie i od wszystkiego biła trwoga i upajająca gorycz obłędu. Łagodny, spokojny, staroświecki chód zegara wciąż wychodził z ciemności sąsiedniego pokoju i potęgował ciszę oniemiałą i napiętą. Lada chwila objawi się tu niepojęte. Odezwie się jakieś słowo i wypowie odrazu wszystko, co jest niezrozumiałe i najtajemniejsze. Wybuchnie czyjś krzyk ostry, obłąkany i przerwie, zniszczy w jednej chwili to co jest, co było, co mogło, co może jeszcze być. Albo wejdzie tu mus nieprzeparty i opęta, nakaże natychmiast dokonać rzeczy straszliwej. Albo w białych ramach tych drzwi wystąpi z ciemności i będzie na nich patrzało śmiertelnie i długo widmo rotmistrza Romana Goślickiego, ono, które jest tu zawsze w utajeniu swojem obecne. Marek przymknął oczy i czekał. I wydało mu się, że jest teraz zupełnie gdzie indziej (gdzie?) a to co jest — to sen. Westchnęła głęboko, jak człowiek śpiący. Marek ocknął się z odrętwienia i spojrzał na nią bystro. Nigdy nie widział jej takiej. Zdawało mu się, że za sprawą wymarzonych czarów, niepojętym sposobem, zakradł się do niej niewidzialny i dostąpił cudu patrzenia w jej tajemną, nikomu nieznaną samotność. Oto ona w całej swojej prawdzie, sama ze sobą. To, co widzi, jest niemożliwością, to się nie powtórzy nigdy. Spieszył się, by ogarnąć ją całą i wchłonąć z niej wszystko, przeniknąć i wykraść jej tajemnicę. Podglądał ją, jak wroga, z zimnem okrucieństwem, bezczelnie złemi, drapieżnemi oczami. Nigdy nie widział tych ciemnych, długich rzęs, ani pokrętnej, dziwnej linji brwi, które kreśliły się jak wypisane dwa słowa dwoma odrębnemi znakami. Każdy wypowiada swoje słowo. Można je odczytać i przez nie wiedzieć o niej to, czego nie zdradzą nigdy oczy opętujące niepokojem. Po raz pierwszy w życiu patrzał w tę twarz bez pomieszania i trwogi. Nie odrywając oczu, zatapiał się w niej i badał i pytał. Szukał przyczyny tego, co w nim się działo, szukał tam i siebie samego, swojego śladu, cienia. Czyż na tem czole, przesłoniętem ciemno-rudawem pasemkiem włosów, nigdy nie odbiła się, nigdy nie postała myśl o nim? Wszystko w tem obliczu było mu bliskie i rodzone, w niem streszczały się jego marzenia od niepamiętnych czasów, od lat dziecięcych. W wizjach tęsknoty, we snach młodzieńczych ono majaczyło, przemykało się wśród niezliczonych obrazów, odchodziło i wracało wiernie. Teraz, naraz przypomniało się to ze wszystkich wielu lat. Czy to nie jasne, że ona mu była sądzona w tajemnych wyrokach przeznaczenia? Napróżno opiera mu się jeszcze i wałczy z tem, co musi się wypełnić. Nieprzeliczony odmęt przypadków, chaos wydarzeń, rozstrzelonych, rozbieżnych w jego i jej losach, cały ogrom nieprawdopodobieństw złożyły się na wyrok losu, na cud ich spotkania. Nie wojna, nie kule — samo przeznaczenie zabiło biednego Romana. Zadrgały kąciki ust. Poruszyła wargami, jak gdyby chciała wyszeptać słowo. Wargi rozchyliły się, błysnęły zęby i w twarzy rozpostarło się upojenie tajemnego sennego widziadła. Odruchowo, nie wiedząc o tem, podał się ku niej cały. Zapragnął wiedzieć, co ona w tej chwili czuje, o czem śni. Ocknęła się podejrzliwość, zrodziła się zawiść o to. Ręce jej poruszyły się niespokojnie, palce szukały czegoś, przesuwały się po dywanowem pokryciu otomany, po fałdach czarnej, jedwabnej spódnicy. Westchnienie podniosło jej pierś. Niepokój przebiegł przez całe ciało, głowa osunęła się z poduszki, wtuliła się w ramiona, pasmo włosów spadło aż na oczy. Zaraz się ocknie...
Czekał na to z dziwnym spokojem, jak gdyby zgóry wiedział, co ma czynić. Już nie czuł osobliwości tej wizyty. Ośmielało go przyćmione wnętrze, miłe, jakby swoje własne, zaciszne i ciche. Na stoliku leżała więdnąca czerwona róża, białe rękawiczki, wielki bronzowy nóż do rozcinania kartek, stylizowany na chińskiego smoka, torebka ręczna, duża gruba koperta. We mgnieniu oka ją poznał, ani chwili się nie zawahał. Zręcznie, jak złodziej, nie odrywając oczu od twarzy uśpionej, strzegąc się najlżejszego szmeru, tłumiąc oddech, wyciągnął rękę i zabrał swoją kopertę. Wsunął ją do kieszeni i odetchnął głęboko, jak po ciężkiej pracy. Doznawał szczęścia ulgi, jak gdyby mu się udało cofnąć sam fakt warjackiego przesłania tego miłosnego wyznania. Jak gdyby przez to samo sprawił, że nie było ono przez nikogo czytane i stało się zpowrotem jego własne, tajemne. Przycisnął rękę do kieszeni, jak gdyby chciał sprawdzić, że odzyskał swój skarb, z którym tyle miał kłopotu. Toż to jedyne, co ocalało z hekatomby! I naraz utwór wydał mu się głęboki i piękny. Zażądało mu się odczytać to natychmiast. Nie dla sprawdzenia, ale dla samego siebie — przecież nie czytał jeszcze tego. Wróciło upojenie tajemnych natchnień. Ponad żalem, że spalone zostało wszystko tamto, wygórowała niezbita wiara w siebie. I natychmiast, jak rozwichrzone obłoki na niebie, rozpostarły się przed nim wizje spraw nowych, dopiero co z niczego stworzonych. Na chwilę zastygły w swych kształtach wyrazistych, doskonałych, zapaliły się czarownem światłem i zgasły. Już je miał w sobie na zawsze. Będzie je nosił w tajemnicy i hodował, mniejsza o to, co się z nim samym będzie działo. One są jedyną prawdą jego istnienia, a reszta — jak tam sobie sama chce... I ona — uśpiona, szatańsko dziwna, dręczycielka tak piekielnie pożądana... I ta jej straszliwa bliskość, że dość wyciągnąć rękę... I ta godzina nocy, obłąkana, do niczego niepodobna, i to nieznane, co ma się rozpocząć lada chwila — czemże to wszystko jest? Wizją, snem, obrazem dramatu... Już nie odczuwał trwogi.
Zamiast żywego targającego udręczenia i gotowości na każde szaleństwo, bodaj na śmierć, jątrzyła rozkoszna namiętna ciekawość. Cóż będzie dalej? Był zdumiony, pożądał zawikłań, niespodzianek, niemożliwości... Chciał czegoś niepodobnego do żadnej prawdy. Gdyby ocknęła się teraz i poprostu wyciągnęła do niego ramiona? To zaprawdę niemożliwe, ale już nazbyt proste. I tak odrazu przecięłoby się, zakończyłoby się wszystko? Byłaby w tem otchłań rozkoszy, zarazem ciężki zawód. Poco człowiek żyje? Byle tylko zdobywać, brać i rzeczywiście coś posiadać? Przenigdy. Ależ tak!
— Myślę, jak obłąkany. Nie, jestem tylko szczęśliwy. Jestem szczęśliwy, pomimo wszystko. Niech się dzieje, co tylko chce, ze mną i z nią. Piękne są i tęsknota i rozpacz. Jest piękno w beznadziejnej zatraconej miłości i w bezgranicznem upojeniu osiągnięcia, w pełni posiadania. Co jest większe? Co lepsze? I to, i tamto, i wszystko, co się burzy, co wzbiera, co szaleje, co się rodzi i co ginie. Więc czegóż ty chcesz? Nie wiem. Nie wiem i jestem szczęśliwy.
Był oderwany od rzeczywistości tego, co się w nim działo. Myśli jak różnobarwne smugi wysnuwały się w jego mózgu i rozpełzały się samopas, wyprawiając dziwne harce. Zdawało mu się, że je widzi oczami. Przewijały się, krzyżowały, splatały się ze sobą. Bujały, rozpędzały się, gotowe ulecieć w dal i obijały się, jak o ściany. Było im ciasno, skłębiły się, zwarły jak wokoło jakowegoś ośrodka i nagle nieprzeliczone i wszystkie natarczywemi skrętami otoczyły postać uśpioną i zaroiły się po niej od stóp do głowy. Przewijały się w jej włosach, błąkały się po przenikliwie białym wykroju czarnej sukni, po szyi i piersi, muskały czoło, usta, aż twarz przez sen zadrgała, jakby opędzając się od much. Spłoszone, uleciały ku górze, mieniąc się ponad nią, unosząc się, opadając, aż wszystkie naraz osnuły jej zwieszoną, bezwładną stopę, jedwabną pończochę barwy dymu i lekki pantofelek z mieniącej się chrabąszczowej skórki. Stopa poruszyła się pod ich ciężarem i zaczęła drgać, jakby usiłując strząsnąć to ze siebie. Marek zląkł się, że się zaraz zbudzi, ale nad myślami nie miał już żadnej władzy. Rozigrane, samowolne, bezczelne, nie dawały się odpędzić. Nie czując, co czyni, podał się naprzód całem ciałem. Coś go uniosło z fotela. Kolana dotknęły dywanu łagodnie, nieznacznie. Tuż przed oczami, tuż pod ustami, przez połyskliwą, przejrzystą powłokę pończochy ujrzał ledwie dostrzegalną żyłkę na przegięciu stopy i poczynające się tuż u brzegu pantofelka rozdwojenie między palcami. Zaszumiało w uszach, zdaleka, zgóry, wprost nad jego głową nadlatywało coś już znajomego, było przeraźliwie szybkie, niewidzialne i potężne, aż serce utknęło i zamarło w grozie oczekiwania. Pod zaciśniętemi powiekami tryskały iskry i rojami leciały w ciemność. Tuż, tuż — już... Ostatni ułamek sekundy, zanim w szalonym rozpędzie uderzy pocisk i wybuchnie.
Nagle — dziwnie przenikliwy ból. Ostry, nieustępliwie twardy kant wrzyna się w kolano, na którem wsparł się przez chwilę cały ciężar ciała. Jedna sekunda... Przeleciał pocisk. Zgasło opętanie, wróciła zwyczajna prawda tego, co jest. Wydarł się odraza jak z kamiennego żołnierskiego snu, jak kiedy w głębinie ciemnej nocy zakrzyknie czyjś ochrypły głos: — Alarm! — Natychmiast nieznacznie podjął z ziemi brauning i ruchem zamaskowanym a szybkim zasunął go do tylnej kieszeni. Teraz tylko pocichu wstać z kolan, wrócić na swoje miejsce... Zaledwie się poruszył, zwieszona noga błyskawicznie podjęła się, znikła pod suknią, na czarnej spódnicy wyrosła ręka przenikliwie biała z rozwartemi, drgającemi palcami. Ostrożnie, zukosa, w strachu bezmiernym podnosił głowę.
Patrzała w niego wprost szeroko otwartemi oczami. Odpowiedział twardo i hardo na jej strach. Gdy zwarły się brwi i oczy stały się naraz zimne, jasne, inne, spuścił powieki. Spojrzał błagalnie poniżony i żebrzący i wnet pochylił głowę przed jej pogardą, przed jej szyderstwem.
— Do kiedyż pan tu będzie klęczał?! Wstać!! I niech pan sobie natychmiast idzie precz!
Cóż innego mogła powiedzieć? Ale nie wierzył uszom, to było zbyt brutalne, jakieś już ostateczne, a głos zupełnie obcy. Zerwała się z otomany, wstał i on. W zgnębieniu, ze smutkiem patrzał bezbronny w złe oczy i na drgające wargi i naraz, poza wszystkiem, ponad wszystko oblała go fala zachwytu — nigdy jeszcze nie widział jej takiej pięknej! Nie może jej się wyrzec, nie ustąpi. A jeżeli teraz, zaraz, ma być odtrącony, czyli, ach, tak poprostu wyrzucony za drzwi, to zanim odejdzie... Nie, nie odejdzie, nie ruszy się stąd. Ona jest w jego władzy. To znać, że się straszliwie boi. Więc cóż? No i cóż jeszcze? Zbrodnia? To nie żadna zbrodnia! Zuchwale wparł w nią oczy — przez jakieś ostre trawy, przez kolące gąszcze przedzierał się w nim człowiek pierwotny i dziki, człowiek nagi. Długo mierzyli się oczami, twarzą w twarz, zbliska, ostro, bez zmrużenia powiek. Ciężko oddychała półotwartemi ustami. Marek czuł na sobie szybkie fale jej tchnienia, w ramionach, w karku wzbierała w nim siła, jakiej nie zaznał w sobie nigdy, nogi prężyły się jak z gibkiej stali. I, choćby nie chciał sam, pchnie go ku niej napór tej mocy, a niech jej tylko dotknie... Zamąciło się jej spojrzenie, oczy rozszerzyły się jeszcze i stały się niewidzące, szkliste, usta podkuliły się w kątach, jak u zalękłego dziecka... Było to nadspodziewane, jakieś nieprzypuszczalne, druzgoczące. Łzy spadały zwolna, miarowo, kropla za kroplą z nieruchomych, jakby stężałych, oczu. I Marek uczuł, jak w jakiejś tajemnej głębinie wzbiera w nim, rozpiera go, niepodobny do wstrzymania spazm płaczu. Zadławiło go łkanie, boleśnie utknęło w gardle. Rozżalenie nad sobą, nad własnem udręczeniem, żal do niej za swoją ciężką krzywdę i roztkliwienie serca nad jej niedolą, nad jej sierocem osamotnieniem, nad jej samobójczą godziną, rozpacz, że nazawsze zostanie dla niej obcy, że nigdy, nigdy... Na tę myśl, na słowo — nigdy — jak na podany znak wydarł się z niego głęboki głuchy głos — nito krzyk, nito jęk, nito płacz. Zakrył rękami, zacisnął mocno twarz i oczy, pogrążył się w nicości, zapodział się gdzieś sam dla siebie i o wszystkiem na chwilę zapomniał. Na chwilę, czy na długo, nic o tem nie wiedział.
Gdy odjął ręce, w gabinecie nie było nikogo. Z saloniku biło mocne jaskrawe światło. Musiał osłonić sobie oczy przed blaskiem, tak rażący był kontrast. Pani Goślicka stała pod oknem, odwrócona tyłem, i paliła papierosa. Stanął na progu w pełnem świetle, nieszczęsny, zawstydzony i zgłupiały. Wiedział, że niema tu już nic do roboty, ale opuścił go nawet ordynarny instynkt samozachowawczy, nie domyślił się, że najłatwiej i najprościej byłoby, nic nie mówiąc, pójść do przedpokoju, chwycić futro, czapkę i uciec.
— Proszę oddać rewolwer i wynosić się. Prędzej! Prędzej! — Posłusznie wyjął brauning i, nie zdziwiwszy się nawet, skąd ona już o tem wie, położył go na stole na pluszowej serwecie. Było mu już wszystko jedno. Jedno wiedział niezbicie, że jeżeli ona naprawdę... to on zaraz po niej, natychmiast, jak się tylko dowie. To jej tylko zapowie i pójdzie precz. Ale nic nie mówił i nie odchodził. Zegar zaskrzypiał długo, rzęził i wreszcie zaczął bić. Marek liczył bezmyślnie i pilnie — dwunastą!
— Już! Już! Prędzej-że... na miłosierdzie boskie!...
Resztką przytomności trzymała się nad brzegiem stromej przepaści. Okropne były jej pokrzesane ściany, a dalej leżała gęsta ciemność i nie miała ta przepaść dna. Czarne dymy kłębiły się i mknęły ku górze. Już ją owiało raz i drugi trujące tchnienie, ziejące z głębiny krateru. Szaleństwo strachu łaskoce w mózgu, z każdego włosa na głowie tryskają iskry, ciarki przechodzą skroś ciało, otchłań ciągnie, kusi, wciąga, a za nią tuż stoi straszny człowiek, zdrajca, to on ją pcha, pcha, pcha... Za oknem mróz, białe dachy, naprzeciwko ciemny, wyniosły dom. Nagle tuż na trzeciem piętrze łysnęła, jak z za chmury, posępna, ciemnokarmazynowa głębia. Dawno ją znała, nieraz, nieraz patrzała w jej kuszące światło, nieraz przenikała i jakby oczami widziała wszystko, co się tam działo. Objawiała się tajemnica snów niewiadomego człowieka, który ocknął się po nocy. Czasami knuła się tam ponura zbrodnia, rodził się początek czyichś straszliwych dziejów, zawiązywał się potworny spisek i bunt przeciw wszystkiemu co święte. Tam po nocach dzielono się zbójecką zdobyczą, tam morderca ćwiartował trupa, by go łatwiej było wynieść po kawałku i porozrzucać po mieście. Tam samobójca pisał ostatni list do jedynego człowieka, jakiego jeszcze miał na świecie. Tysiące postaci przesunęło się już za tą zasłoną, kryjąc przed ludźmi swój grzech, tając swój samotny obłęd, odprawiając poczwarne misterja rozpusty. Straszliwe okno, za którem gnieździło się wszystko, co tylko miały do utajenia przed nielitościwym, srogim światem duchy fantastyczne, niespokojne. Jedyny wylot w ukryty świat, żyjący własnem, potężnie obwarowanem istnieniem obok tego i pozatem, co ludzie widzą na otwarłem, zdradliwem obliczu miasta. Podstępnie zawleczona kobieta, odarta z szat, w łachmanach, półnaga, oniemiała z przerażenia, walczy tam ostatkiem sił z przemocą i już ulega... Wizja pchała się do oczu, opętywała strachem, szaleństwem. Nagle — zgasła karmazynowa zasłona. Już nic nie mówiło okno ciemne, ślepe, najzwyczajniejsze. Załamało się coś w niej. Utknęła jak w osłupieniu, jak w zapomnieniu. Wszystko naraz stało się obmierzłe. Porwał ją ślepy gniew, nadchodziła furja, w której bije się szyby, ciska się o ziemię byle czem i wrzeszczy się wniebogłosy obrzydliwie, bezwstydnie, po warjacku. Przypomniała sobie swego gościa. Z radością rzuciła się na niego, niechże on odpowie za to, co winien, i za to, czego nie zawinił, za to, co zrobił, i za to, na co się nie ważył, za to, co mówił, i za to, że stoi teraz i milczy jak pień. Przybłęda, niezgraba, nędznik... Dopiero w tej chwili zgłębiła, jak go strasznie nienawidzi.
— Panie Świda... Pora jest zbyt spóźniona, a ja byłam niezbyt uprzejmą gospodynią, nie taką, jakby pan sobie właśnie życzył. Widzi pan, mam swoje kłopoty, z których nie będę się przed panem spowiadała. Jednem słowem czas nam się rozstać. Ale na zawsze, panie Śwido, niech się pan już nigdy nie trudzi, bo napewno zamknę panu drzwi przed nosem, choćby pan dzwonił jeszcze dłużej i mocniej, niż dziś.
— Mówię pani, że nie dzwoniłem. Dziś nie dotknąłem nawet dzwonka, przysięgam! Stałem pod drzwiami i dopiero się namyślałem.
— Nad czem pan tak się namyślał? — Właśnie nad tem... zadzwonić czy sobie pójść.
— Szkoda, że się pan lepiej nie namyślił, możeby mi pan był oszczędził...
— O, proszę wierzyć, odtąd najzupełniej panią oszczędzę...
— Co to znaczy?
— Że zrobię to, czego pani chce, niech się pani nie boi..
— Ja się mam pana bać?
— Nic podobnego, ale tak się przecie mówi...
— Tak się nigdy nie mówi!
— Owszem, tak się mówi zwyczajnie, po polsku, bardzo często...
— Jak gdzie i kiedy, między oficerami albo w knajpie...
Utknęli w głupiem miejscu. Ona szukała najbardziej zatrutego pocisku, a nic nie mogła wymyślić, on zgubił swoje tragiczne pożegnalne słowa. Tyle było do powiedzenia w tej ostatniej chwili! Stali naprzeciwko siebie, kłócąc się o nic. Mówili jednocześnie, nie słysząc i nie rozumiejąc się nawzajem. Gubiła się nadzwyczajność tego wieczoru, uleciało precz to, co aż dotąd unosiło się nad nimi, stanęło między nimi puste nic i odebrało tej chwili cały urok, cały sens. Dziko wyglądał brauning, leżący pomiędzy nimi na stole jak na drwiny, gdy minęła jego groza. Nic się nie stanie i nigdy nic nie było.
Zamilkli oboje naraz. Spojrzeli sobie w oczy z jednakowem zdumieniem, jak obcy, którzy o zmierzchu przez pomyłkę przywitali się ze sobą na ulicy, bo im się coś przywidziało. Pozostało bąknąć: przepraszam, i rozejść się, każde w swoją stronę.
W domu świeciło się we wszystkich sześciu oknach apartamentów recepcyjnych. Ta iluminacja wyrwała Marka z tępego osłupienia. Ucieszył się niezmiernie. Nigdy aż dotąd nie bywał u Nusyma na żadnych przyjęciach, ani na rzadkich poważnych zebraniach polityczno-gospodarczych, gdzie czasami bywali nawet pewni mniej znakomici ministrowie, ani na rozpasanych hulankach, gdzie roiło się od nowoczesno-polskich „typów“, które mu bardzo zalecał Nusym do obserwacji, ani na wieczorach młodej elity literacko-artystyczno-teatralnej. Naraz zatęskniło mu się do ludzi, do rejwachu, i rwał po schodach, pełen pustej wesołości. Tak samo czuł się teraz jak niegdyś nad Berezyną, kiedy to gnał, bywało, ciemną nocą naprzełaj po wertepach całemi milami, wykradłszy się z pułku z paru kolegami na wieść, że w siódmym DAK’U czy w dwunastej eskadrze lotniczej chłopcy „zafasowali“ przez sojuszniczą kontrabandę antałek prawdziwego Hennessy.
— Co to u was dzisiaj, panie Teofilu?
— Nic znowu takiego — panie i dranie.
Kiedy indziej mawiał o takich recepcjach „chamy i damy“. A więc „typy“ — warszawska granda w pełnym składzie. Właśnie tego mu było potrzeba na dzisiaj. W wielkim salonie, wytrzeszczonym nadmiernie jaskrawemi lampami, huczał gwar zagłuszający muzykę. Snuło się, zawalało drogę, siedziało i leżało po fotelach i kanapach mnóstwo panów frakowych, marynarkowych, czarnych, szarych, burych, szykownych i zmiętoszonych. Zbieranina kłębiła się i gadała jeden przez drugiego pijackiemi głosami. Pośrodku, w skąpem wolnem miejscu, kręciło się kilka par, przewijały się tualety zielone, ponsowe,. białe, łyskały obnażone ramiona i plecy. Monotonna, dudniąca, nito paryska, nito orjentalna, nuta „Pelikana“ wynurzała się chwilami ze zgiełku. Wszystko to wyglądało jakoś dziko, niepokojąco, irytująco na tle niedorzecznych tapet barwy ugotowanego raka, od której bolało w oczach. Marek oglądał się za gospodarzem, wreszcie przedostał się do jadalni. Przy stole siedziało jeszcze sporo ludzi, snać spóźnionych; tych obsługiwali wynajęci lokaje. Marek zastanowił się, ujrzawszy pod bocznym stołem obok kredensu bataljon pustych butelek. Na kredensie stały dwa czworoboki pełnych, co chwila strzelały korki. Nusym rozmawiał w kącie z kilku panami, którzy dopiero co przyszli, czy też odchodzili, stojąc jeszcze lub też już w futrach i w czapkach, jakoteż w cylindrach. Jakaś młoda kobieta z krótkiemi włosami, naga do pasa, piła bruderszaft z siwym jegomościem o wielkiej czerwonej, spoconej gębie. Marek był strasznie głodny. Usiadł na wolnem miejscu, wybrał wódkę, nalał sobie spory kieliszek od wina i jął gromadzić i zwalać na swój talerz przeróżne zimne frykasy. Chciwie łyknął i pogrążył się w jedzeniu. Nalał jeszcze raz i wypił z rozkoszą. Lokaj podsunął mu półmisek; nabrał i jadł łapczywie z dawno zapomnianym frontowym apetytem. Gdy się nieco opamiętał, znajdował się w toku ożywionej rozmowy z nieznajomą poczwarą. Tłuste oblicze o zwieszających się podgardlach wpierało się weń natarczywie, coś weń wmawiając. Zgadzał się na wszystko i nie przeczył, ale tłuścioch napierał go coraz bliżej, bijąc się w gors fraka pięścią jak bułka chleba i bryzgając śliną.
— Paweł Holc panu to mówi. Nie sejm, nie zagranica, ale Paweł Holc uratuje markę polską. — Nieznajomy czynił znaczący nacisk na słowne Paweł, jak gdyby chciał się odróżnić od jakowegoś innego Holca, lub nawet wogóle wyłamać się z solidarności z niezliczoną hołotą tego samego nazwiska. — Ale w naszej świętej Polsce wszystko zdane na Opatrzność boską. Pan minister skarbu odstręcza finansistów. Najidjotyczniejsze ustawy a horrendalne przepisy wykonawcze do nich zabijają wszelką zdrową inicjatywę, narażają ją nawet na kryminał. Na kryminał! Paweł Holc wie, co mówi.
Marek przyglądał się parze, która stanęła w drzwiach bocznego gabineciku na tle błękitnego światła, bijącego z głębi. Młody oficer z odznakami sztabu generalnego, człowiek młodzieńczo, niemal po dziewczęcemu piękny, pożerał uwielbiającemi oczami wyniosłą, ciemno ubraną panią. Zupełnie podzielał ten zachwyt, ale zdumiewało go w niej to, że czarne włosy przepasywała srebrna smuga, kokieteryjnie zaczesana nad czołem’. W tej twarzy dziwiło pewne znużenie przy żywych, palących oczach. Były w niej jakby dwie istoty — szalona i przenikliwie rozumna, ordynarna i subtelna, dobra i chytra, wyuzdana i macierzyńska...
Jak poczciwie uśmiechają się te usta, które zdawały się zaznać i zakosztować już wszystkiego. Była to pani z najlepszej sfery, spokojnie królewska, a zarazem nie zdziwiłoby, gdyby, w potrzebie, naraz wybuchnęła stekiem najohydniejszych obelg i wyzwisk z rynsztoka, które zdawała się trzymać gdzieś dyskretnie w pogotowiu.
— Dopiero przedwczoraj mnie wypuścili. Trzy miljony marek kaucji! Jak się to panu podoba? Na naszą straszną nędzę trzy miljony wyjęte z twórczego obiegu pogrążają kraj — to panu mówi Paweł Holc! W porównaniu z naszym komisarjatem rządu na miasto stołeczne Warszawę czrezwyczajka jest europejską instytucją.
Paweł Holc bił się w piersi aż dudniło i perorował już na cały stół. Z naprzeciwka powstał pan o sarmackiem, nieposzlakowanie dostojnem obliczu i popędzał lokajów. Nalewali kieliszki z szybkością magików.
— Panowie i panie! Mamy szczyt gościć w naszem gronie zasłużonego obywatela i pioniera, wskrzesiciela naszego dostatku narodowego — niech żyje! W przyjacielskiem gronie godzi się nam uczcić jego ofiarę i na całą Polskę podnieść najgorętszy protest, głos oburzenia wszystkich dzielnych i uczciwych ludzi za jego krzywdę, wołającą o pomstę do nieba! Tylko W’ dobie głębokiego upadku moralności państwowej 1 płynących stąd nieporozumień... Tylko w obłędzie etatyzmu, w ślepocie kliki, która dorwała się do rządów... Tylko... A więc dosyć o tem — witamy go murem naszych szczerych polskich serc, zawsze solidarni i wierni aż do śmierci. Niech żyje nasz bohater, Paweł Holc!!!
Wśród wiwatów, wrzasków i tłoku dźwignięto otyłą ofiarę i obnoszono dokoła stołu. Marek wydobył się z pośród zgrai i swobodnie ryczał ze śmiechu. Wszystko mu się tutaj podobało. Nawet straszliwy taniec, który wyprawiał w oczach wszystkich w głównym salonie jakiś oficerek francuski z wygoloną do pasa panią o kopiastej ufryzowanej czuprynie — taniec „kolonjalny“ bamboula. Nawet zapowietrzony i za... gabinet likwidacyjny spółki akcyjnej G. G. I., gdzie pokotem leżeli, chrapiąc lub cierpiąc srogie męki, podróżnicy, którzy już dojechali do swojej Rygi. Nigdy nie widział ludzi podobnego autoramentu i rozglądał się ciekawie. Badał typy szczególnie podejrzane i raz po razu napastował Nusyma, kto jest ów, co zacz jest ta? Nusym, rozrywany na wszystkie strony, nie miał dla niego chwilki czasu. W przelocie rzucał krótkie komentarze. — To potentat z Górnego Śląska, zresztą trochę Niemiec. Ten łysy, to jakiś poseł, nie znam go. Ten rudy? Twórca naszej przyszłej marynarki handlowej, gruby łajdak z Gdańska.
Ta w zielonej sukni? Zwyczajna k... Paweł Holc? Poczciwiec. Za co siedział? Za to, co robią wszyscy. Nasz komisarz musi czasem machnąć ogonem — dla opinji i nigdy nie zawadzi prawdziwego zbrodniarza. Pokazać ci takiego? Wierzaj mi, pomimo wszelkie pozory niema tu ani jednego. Tamci, to albo zbyt wielkie szuje jak na moje salony, albo też zbyt się szanują jak na takie zbiegowisko, albowiem najgorsi to właśnie jegomoście szeroko znani w Warszawie i w Polsce o kryształowych, nieposzlakowanych imionach naprzykład taki S., taki B. Tych wszyscy wytykają palcami i wszyscy ich szanują. Imponujące! Tacy nie siedzą w kozie, nie siedzieli i nigdy nie będą. Dziwna pani z promieniem siwych włosów objawiła się znowu w palarni, gdzie pito teraz poncz. Marka zastanowił szacunek, jakim ją otaczali starzy i młodzi, trzeźwi i pijani, uwijający się koło niej. Żadnych rozbestwionych kawałów ani natarczywości jak z tutejszą resztą „tych pań“. Gdzie się pokazała, urywały się anegdoty, kłótnie, pijane śpiewki, młodzieńcy w smokingach porozwalani na kanapach zrywali się na równe nogi. Tytułowano ją panią hrabiną. Z każdym była spokojna, uprzejma, wyniosła, ale oczami błądziła kędyś powyżej wszystkiego, co się wkoło niej działo. Jeden jedyny raz spotkały się ich spojrzenia i Marek na mgnienie oka struchlał w ostrym, przenikliwym niepokoju. Te oczy...
Potem przyczepił się do niego jakiś pijany rotmistrz, przypomniał mu się z frontu i prześladował go, zanudzając jeremjadami o ostatecznem rozprzężeniu wszystkiego, o „strasznych draństwach“, o nieodzownej zagubię Polski. Jęczał i pomstował, ciągnął go do bufetu dla wychylenia zaległego „bruderszaftu“, albowiem już ostatni czas, aby „nasi ludzie“ zaczęli się sprzysięgać. Marek nagle stracił humor. Z nawpół pijanego pomącenia wynurzył się zły. Dolegało mu coś nieznanego, było to natarczywe i zupełnie nowe. Najsłabszego związku z tamtą sprawą, z której sobie zupełnie szczerze kpił. Coś go rozpierało, jątrzyło i kazało się zgadywać. Chwilami przebiegał mu przez kości szybki ból. — Do djabła, pójdę już do siebie, co ja mam do roboty w tym b... — Zajrzał do swego pokoju, otrząsnął się ze wstrętu i wnet wrócił. Snuł się w tej pijackiej wesołości jak urzeczony i wciąż w sobie czegoś szukał i coś w sobie zgadywał. Mętnie, jak przez sen, przesuwały się jakieś szumiące drzewa, nagłe połyski i głuchy daleki niepokój nadchodzącej burzy. Ale to było nic, dopiero ponad tem falowało w nim, rozpędzało się, nabrzmiewało i nagle cichło coś, co było nad wszelki wyraz rozkoszne tajemnie i dręczące. Do salonu weszło mnóstwo nowych panów, wszyscy we frakach. Przybywali z wielkiego dorocznego balu w Prezydjum Rady Ministrów i jeden przez drugiego opowiadali nowiny i plotki. Jeden z nich, chudy i wyniszczony szykowiec, szastał się w ukłonach przed nieznajomą aż ciężki zagraniczny order dyndał mu na szyi. Marek posłyszał jej niski, matowy głos i poznał ją natychmiast.
W końcu lutego sekretarz Nusyma i jego kolega z kompanji roku dwudziestego, młody prawnik, inwalida bez ręki, miły, cichy Michaś Słodowski, obudził Marka około południa i wręczył mu grubą kopertę, dał do podpisania świstek i oznajmił, że to jego należność — za trzy ubiegłe miesiące.
Marek zajrzał do koperty i stropił się. Przeliczył dolary, franki, polskie marki i zerwał się z łóżka, przerażony. Natychmiast narzucił coś na siebie i poszedł do telefonu ścigać „tego łajdaka“. Słodowski podawał mu najrozmaitsze przypuszczalne numery, ale „łotr“ schował się dobrze. Sekretarz był dyskretny i o nic nie pytał, ale widząc furję człowieka, bąknął, że w wypłaconej kwocie nie może jeszcze figurować całkowite i pełne oprocentowanie kapitału, gdyż duża jego część jest jeszcze „zaklinowana“ — „właśnie zakupiliśmy dużą partję lasów w Puszczy Grodzieńskiej“.
— Co? Jeszcze niepełne oprocentowanie? Ależ wy jesteście zbóje! Dziesiąta część tego com dostał za trzy miesiące to jeszcze grube zdzierstwo. Nie wiedziałem ja, drogi panie, żem wlazł w takie błoto. I co teraz robić?
Sekretarz śmiał się serdecznie. Kawał był wyjątkowy, na dziś będzie miał co opowiadać na prawo i lewo. Marek szukał gorączkowo w księdze telefonicznej i uwiesił się u aparatu. Długo kogoś dręczył.
Sekretarz brał się za boki. Wreszcie ostatnie słowa: — Mało! Mało jest. Bezczelnie pana okradli, to panu mówi Paweł Holc.
Ach, pieniądze... Marek nigdy o to nie dbał. Chodził ubrany byle jak, wyśmiewał elegantów i poprzestawał na małem. Nie rozumiał się na zbytkach, to, co mu się zazwyczaj podobało, było tanie, a rzeczy najbardziej wyszukane i rzadkie miał zawsze za darmo: swoje wielkie plany, marzenia, chimery.
Więc zamierzał jakoweś fundacje, subsydja. Nusym surowo nakazywał mu wydać te pieniądze, gdyż za trzy miesiące miał dostać dwa razy tyle i tak dalej do samej śmierci, co nie znaczy, żeby jego kapitalik miał się uszczuplić o jeden grosz, przeciwnie, stale będzie wzrastał. I Marek nauczył się wydawać pieniądze. Nasprawiał sobie ubrań, zamówił piękne meble do swojej pracowni, kupił na wystawie parę obrazków, pakietami znosił do domu książki, na nic więcej się nie zdobył, a pieniędzy wciąż jeszcze była moc olbrzymia. Wreszcie z niezmierną radością odkrył, że hrabina Chosłowska nie odrzuca jego kviatów i drobnych darów hołdowniczych i dziękczynnych. Swoją zażyłość z nią ukrywał wstydliwie, zwłaszcza od czasu, gdy Botwid spadł z księżyca na bruk warszawski i zamieszkał narazie u Nusyma w wolnym pokoju.
Do Bristolu wsuwał się nieznacznie, windziarzowi podawał mylne piętro i przemykał się chyłkiem po schodach, po korytarzach, do drzwi o czarownej cyfrze. Tam truchlał. Może wyszła? Może kto u niej siedzi? Może się co stało? Ale zawsze drzwi ustępowały bez skrzypnięcia, owiewało go gorące tchnienie jej perfum i tuż od progu poczynało się bezwstydne, święte misterjum szaleństwa. Wspaniała uroda jej nagości, omdlewająca pieszczota dumnych ust, za każdym razem inna nowość jej namiętności... Nadspodziewane w niej objawienia, coraz głębiej wciągające go w niezaznane, nieprzypuszczalne otchłanie żądzy, gdzie wciąż odnajdywał i odkrywał samego siebie... Nieprzenikniona była tajemność tej duszy, gdzie w mrokach przebłyskiwały zaklęte skarby, gdzie kłębiły się odurzające, trujące wyziewy. Biło od pani hrabiny Chosłowskiej tysiąc uroków, ale ponad to wszystko panował i trwał wiernie niezniszczalny, zawsze świeży, przepotężny czar młodzieńczej pamięci, wizja jedynej tamtej nocy. W jej objęciach zawsze był pacholęciem, z piekącą, rozkoszną pręgą na piersiach, śmiertelnie odurmanionym, za życia wniebowziętym. Zawsze było w niej opętanie i coś ze snu niepodobnego do żadnej prawdy. Zapanowała nad nim, jak nad niewolnikiem, jak nad dzieckiem. Igrała z nim, uczyła go złego bez żadnego wstydu, odsłaniała przed nim swoje przerażające sądy o ludziach i rzeczach. W opowiadaniach ze swego bogatego życia, w urywkach najtajemniejszych wspomnień, które wymykały się jej jakby pomimowoli, w pewnych momentach zapamiętania, stawała przed nim wyzywająco naga, wyzuta ze czci i wiary, imponująca. Piekielnie szczerym śmiechem, idącym ż głębi piersi, szydziła z jego przerażonych oczu, z oniemiałego milczenia, gdy nie śmiał wierzyć i nie śmiał pytać. Zachwycała ją ta dziewiczość duszy, która tak łatwo mogła się oburzać i tak po dziecinnemu dzieliła rzeczy na dobre i złe, na szlachetne i haniebne. Nie do pojęcia były jej dawne sprawy i sprawki, ale Marek wszystkiemu uwierzył. Zachował nietknięty swój zwyczajny ludzki kodeks moralny, ale po pierwszym odruchu przerażenia doznał na sobie ciężkiego, nieprzepartego uroku tej ciemnej duszy. Jej jednej jedynej na świecie przyzwalał na wszystko i wszystko w niej rozumiał. W początkach niepokoiło go oburzenie, odpychał od niej wstręt. Gdy wracał od niej, postanawiał zerwać, lub uciec, ale przychodził dzień po dniu i przez nią tylko żył.. Wreszcie ułożyło się to w pewien system, na jakiś osobliwy ład, wykrętny a zarazem szczery. Nie mogła i nie powinna być inna. Hrabina Chosłowska była chimerą, istotą fantastyczną, postacią z pochłaniającej powieści. Jej poczwarne wyznania, szeptane w jego objęciach, gdy usta dotykały ust, potęgowały rozkosz. Przenikała ona w głąb mózgu, stawała się prawdziwą ekstazą, poczwarnie mistyczną — rozpustą. Nie miał dla niej ani jednego słowa miłosnego, ani jednego drgnięcia serca. Nie żądał od niej wierności. Żył z nią jeno godzinami, nocami, spędzanemi w zacisznym № 423, pozatem nie myślał o niej, ani o tem, czem ona żyje, co robi, z kim się zadaje. Wspaniała była ich obustronna wolność. Marek miał wyznaczone dnie i godziny. I dopiero gdy się zbliżała jego godzina, doznawał udaru żądzy, niepokoił się, marł z niecierpliwości i pędził, targany obawą, że coś się stało, że dziś jej nie zobaczy... Na samą myśl o tem chwytała go furja, ale, jak dotychczas, za każdym razem, gdy przybywał zdenerwowany, nawpółprzytomny i wydzwonił umówione trzy sygnały, drzwi uchylały się miękko i otwierał się przed nim zaczarowany świat. Nieład dwóch pokojów, podniszczone aksamity kotar, wyłysiały dywan, szczątki przedwojennego zbytku, zwiędłe kwiaty, pootwierane szafy i kufry, wszędzie pył, wszędzie jej trujący zapach, rozrzucone, niezasłane szerokie łoże...
Pozatem pracował. Od czasu hekatomby nieodżałowanych rękopisów inaczej zabierał się do rzeczy. Trzymał się mocno w garści, nie rozpuszczał się, już nie dowierzał natchnieniu. Rwał się do pióra, ale tylko zrzadka pozwalał sobie coś napisać. Myślał. Dużo czytał. Ostrożnie, chyłkiem podglądał ludzi pióra, nigdy niczem nie zdradzając swych aspiracyj. Naiwnie sądził, że są to ludzie osobliwi, wyjątkowi, był wobec nich nieśmiały i pełen oczekiwań. Nie opuszczał ani jednej soboty literackiej Nusyma. Poznał jedenastu poetów, szesnastu plastyków, dwa razy tylu krytyków i jednego muzyka, który zwykle grywał do tańca. A obok nich całe mrowie pospólstwa, które otaczało wybrańców i miało za zadanie wytwarzać atmosferę artystyczną tych wieczorów i utrzymywać wysoki poziom. Wszystko to było wygadane i z urzędu inteligentne i co do jednego przesubtelnione. Było wśród nich kilkoro prawdziwych snobów, reszta wysilała się na snobizm, jak umiała. Między artystami krew judzka utrzymywała się na pewnym nieznacznym procencie, ale dla hałastry miłośników nie było żadnego numerus clausus. Nastrój tych wieczorów był swobodny i miły, ale kolacji nie zastawiano. W pokoju jadalnym piętrzyły się góry przekąsek i słodyczy, a gdański konjak płynął potokiem. Tam też dookoła wielkiego stołu obracały się te wieczory. Tam uciekał, kto mógł, gdy któryś autor uproszony zaczynał odczytywać swój niedrukowany utwór, lub gdy znakomity krytyk rzucał najnowsze problematy, jako zagajenie mającej nastąpić dyskusji, do której nigdy nie dochodziło. Tam rozpajano do nieprzytomności jedynego mecenasa wszystkich sztuk wyzwolonych, arcybogacza wojennego Izaaka Eisenbruna, wmawiano weń najgrubsze komplimenty, toastowano na jego cześć, drwiono zeń w żywe oczy i na miejscu nabierano bezwstydnie i z humorem. Tam zakładano nowe pisma literackie i grzebano stare, tam godzono zwaśnione talenty, wychylano z krytyką nieszczere bruderszafty. Koło północy, po teatrach przybywali aktorzy i znosili najnowsze plotki i anegdoty. Było wesoło, hulaszczo, młodzieńczo, zapanbrat, po koleżeńsku i nic więcej. To pouczyło zakonspirowanego kandydata na szczytny urząd w służbie muz, żeby pracował i czekał, a reszta będzie mu dodana. Tyle skorzystał, że poznał mnóstwo dobrych kawałów i paru przemiłych ludzi Artur Lubiński, autor dwóch rozgłośnych tomików poezyj, wydanych jeszcze za okupacji, zamilkł w niepodległej Polsce. Cierpliwie znosił melancholijne westchnienia kolegów i rozczarowanie, a teraz już zapomnienie ze strony tak entuzjastycznej niegdyś, warszawskiej opinji. Rozchodziły się jeszcze czwarte i piąte wydania jego tomików, ale nie znać go już było na powierzchni życia literackiego. Jak na mieliźnie, osiadł na posadce dziewiątej klasy w P. K. K. P. Koledzy mawiali: „To był ostatni śpiew łabędzi umarłej epoki“. Nosił on w młodej twarzy zatajony dobroduszny uśmieszek, który pociągnął doń Marka. Lubiński bez trudu po oczach odgadł w nim zakonspirowane aspiracje. — Niech się panu nie śpieszy. Niech się pan nikogo nie radzi, zanim pan nie przebrnie pierwszego chaosu w samym sobie. W tej fazie wszystko może w panu skrzywić tak zwane obcowanie twórcze, wieczory autorskie w lokalu „Salonia“, entuzjastyczne oceny swoich, zabójcze drwiny ze strony „tamtych“ i trzeźwy fachowy osąd ze strony jeszcze jakichś trzecich. Święte są tajemnice dzieciństwa twórczego, jego udręczenia i rozkosze, jego wielkości i śmieszności. Nikogo tam nie należy dopuszczać. Niechże się panu nie śpieszy. Dziś wydrukują wszystko, byleby niezanadto wiadome było, o co komu idzie i byle się to działo w Bombaju, na stokach Kilimandżaro, lub w okolicach Damaszku. Jednak i biednego czytelnika należy trochę oszczędzać — dla lepszego jutra.
Lubiński pracował nad swoim dramatem w dwupokojowem, przeraźliwie skromnem mieszkanku w oficynie, w godzinach pozabiurowych i bynajmniej nie przeklinał swoich losów, nie oskarżał społeczeństwa.
Zamierzył wielkie dzieło i łamał się z niem.
— To, czego od siebie chcę, jest prawie niepodobieństwem. Zamiar ponad możność dzisiejszego pokolenia. Ale to się uparło we mnie i nic już nie poradzę. Jestem we władzy chimery. Albo podołam, albo nie. Starczy mi pracy na całe życie. Bywa ze mną i tak i owak. Czasami wystrzeli aż pod niebo wizja mojego dzieła, jak wspaniała świątynia. Czasami zawali mi się wszystko na łeb. Wówczas odpocznę i zaczynam inaczej. Ale zdarzają się godziny tak niezgłębionego szczęścia...
Marek był olśniony. Oto ten, który wzgardził swoim szybkim rozgłosem i dalszem uganianiem po kawiarniach, po redakcjach, po klikach, aby przeskoczyć tego, owego i każdego, a wkońcu i siebie samego. Nie wyprawia modnych harców, nie wyczynia łamańców. Człowiek, który się waży na wielkość! Przylgnął do niego, zakochał się. Uwierzył weń o wiele mocniej, niż on sam w siebie. Lubiński uśmiechał się jeno smętnie i mawiał: — Nie wiem, nie wiem — to bardzo trudne... — A Marek nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy, że już porzucił swoje ultra niebywałe małpowane matactwa, wysilanie się na coś nieodparcie nowego, co było treścią jego drugiej fazy rozwojowej po wiadomej hekatombie. Pchał się za innymi, uczył się od nich i dbał jeno o to, żeby nie zostać wtyle za prądem, który niósł najnowszą literaturę. Z łaski hrabiny Chosłowskiej odkrył był w sobie jedyne w Polsce powołanie, monopol na rewelacje erotyczne, w których nikt go nie przeskoczy. W samym tytule planowanego cyklu zawierała się połowa osiągnięcia i powodzenia: „Czarne Płomienie“. Teraz zawrócił w miejscu i poszedł za urokiem Lubińskiego. Zagrzebać się w pracy na całe latał Patrzeć, rozmyślać, badać. Być wszędzie, wszystko czytać, wszystko wiedzieć. Zapamiętać się w jednej wyłącznej idei, pokusić^się o wielkość.
Wielka powieść o Polsce! Obraz tego, co jest w nas, wokoło nas, za nami, przed nami. Wyczarować utajone, na żywych ludziach wykazać jak na dłoni to, co poza wrzawą, za pyłem powszedniego dnia, jest naszą istotą i prawdą. Uczcić cud dziejowy i uwiecznić go w. sercach pokoleń, opowiedzieć ludziom baśń nieznaną o tem, co przeżywaliśmy w te lata dzień po dniu, w niepokoju, w zamęcie, w obłąkaniu, w momentach nieprzebranej radości i w godzinach straszliwej rozpaczy. Gdzie w nas pamięć niezliczonych wydarzeń? Przewaliły się jakby ponad naszemi głowami, przemykają się chyłkiem niepostrzeżone, przemijają z dnia nadzień wraz z gazetami, które się przerzuca i ciska w nicość, bo nazajutrz będą nowe. Niepodobna się opamiętać w chaosie, a czas mknie, sypie faktami — jakże za nim nadążyć? Rok naszego czasu starczy za dziesięć, jakże niezmiernie już długo żyjemy w niepodległej Polsce! Zamierzchłem widmem, zjawiskiem wręcz niepojętem stały się lata niewoli. Gdzie rok czternasty? Gdzie ogrom wojny światowej? Wielkie dni Listopada zdają się stać u kolebki naszego dzieciństwa...
Nie kronika wydarzeń, nie uczony traktat polityczny i nie dyplomata, nie filozof, nie socjolog dadzą odpowiedź na to, co w nas podświadomie nurtuje, co nas trawi i nie daje żyć spokojnie. Tylko sztuka i tylko artysta. Nie dla patrjotycznych kazań, nakazów, wskazań, ale dla potrzeby duszy, dla nasycenia łaknącej wyobraźni i obaczenia samych siebie w prawdzie, w głębi, w pięknie olbrzymiej epoki. Dzieło żyjące, wielkie, jasne i proste przeniknie do wszystkich serc, podniesie je na wyżyny godne tych czasów.
Zabiją polskie serca do wtóru z narodami świata, wejdą w rytm, którym tętni życie nowej ludzkości.
«Jakże przystąpić do tego ogromu? Co z niego brać? Nie dzieje gabinetów, sejmu, dyplomacji, przesileń, rozłamów, intryg, skandali, aktualności. Nic z tego, co najbardziej głośne w zgiełku dnia, co zaprząta wszystkich i każdemu nastręcza się bezczelnie, a co w głębinach życia narodu nie znaczy nic zgoła.
W skupieniu mądrości, w natchnieniu, które daje ukochanie swego narodu, trzeba wkroczyć w tajemną gęstwę życia. Dojrzeć to, co się ukrywa na samem jego dnie, w ciemnych czeluściach dusz. Odkryć, skąd wychodzą owe źródła podziemne, które jak pierś matki karmią wszystko, co żyje. Odważnie zrywać“ czcigodne zasłony obłudy i kłamstwa, w które spowite są racje stanu, zasady, świętości, wystawiane na pokaz nieszczęsnej ciemnej tłuszczy. Nie szukać chwały ani wielkości, nie uganiać się za złem ani bezecnem. O jedno jedyne dbać: we wszystkiem, zawsze, wszędzie dostrzec, wskazać nieomylnie i nazwać po imieniu to, co jest — prawdę. Prawdą będzie pisane dzieło epoki, objawienie, za którem tęsknią nasze czasy.
Nie dokonają tego stare czcigodne głowy, osiwiałe lub łyse od zasługi i sławy. Nie podoła temu ich wielki kunszt ani serce zakochane w marzeniu o Polsce. Ani najmłodsi, którzy nie czują wolności narodu, gdyż nigdy nie zaznali niewoli i dostali Polskę za darmo. A dokona jeden z tych, których młodzieńcami zasłała Wielka Wojna, albowiem w ich to duszach żywię i tętni cud dziejowy, przełom polskiego Losu.
Marek dźwigał ciężką zadumę swego utajonego marzenia. Wrastało ono w jego duszę i olbrzymiało ponad wszelką nadzieję, by mógł je kiedykolwiek ogarnąć. Kusiło, upajało niepodobieństwo i odrącało, miażdżyło wniwecz i w śmiech obracało polatujące samotne dumania. Aż w pewnej jasnej godzinie ukorzył się przed wielkością własnego marzenia, stał się artystą. Nie dla siebie zamarzył, ale dla swego narodu. Nie dla niego dzieło, ale on cały dla dzieła. Życie mu poświęci, będzie walczył, będzie się zmagał i albo zwycięży... Albo dokona, ile będzie mógł, resztę wypełni ktoś inny, większy.
Nowe życie otworzyło się przed nim, — ogrom pracy. Rozglądał się wokoło a nic nie widział. Nie wiedział, od czego zacząć swoje wielkie badania. Radził sobie, jak mógł. Codziennie chodził do Lourse’a.
Tam w godzinach przedobiednich przerozmaici panowie kładli mu w uszy nowiny dnia. Pełno ich było codziennie. Rozprawiano gorączkowo, przesiadano się, przysiadano, szeptano, spierano się. Co chwilę wchodził ktoś jeszcze lepiej i coraz lepiej poinformowany i coś prostował, uzupełniał, odwoływał. Panowie tutejsi wiedzieli wszystko z pierwszej ręki, nieomylnie przewidywali naprzód, co się stanie, a czego nie będzie, albowiem o każdej porze dnia i nocy mieli dostęp za kulisy wydarzeń. Dzięki położeniu w sercu stolicy do Lourse’a najprędzej docierały wieści z M. S.
Zetu, które było o dwa kroki, z Prezydjum R. M., które stało naprzeciwko, przez ulicę, i ze Sztabu, do którego można było sięgnąć ręką.
Zresztą w godzinach urzędowych mnóstwo dostojników okolicznych wykradało się tu na wagary.
— Łabanowicz się waha.
— Szulski był wczoraj u Naczelnika Państwa.
— To fakt, od pierwszej do trzeciej w nocy!
— A więc gabinet się nie utrzyma.
— Jeżeli dociągnie do środy, to się utrzyma.
— A bo co?
— We środę Łabanowicz ma dać ostateczną odpowiedź.
— Ależ nie, — w Prezydjum dopiero co mi mówili, że zamierza zwlec do piątku.
— To nieostrożność, bo tymczasem zdąży przyjechać Fantynicz.
— No, jeżeli tak, to znowu nic nie wiemy.
— Ależ panowie, cała gra polega, na...
— Wiemy! Wówczas grupa „Koło“ i „Klub sześciu“ na mocy tajnego paktu forsują Szpłlewskiego, lewica ma nie przeszkadzać, z żydami toczą się układy.
— Co u djabła za Szpilewski?
— Nikt go nie zna. Podobno z Krakowa, czy skądś. Szpilewski i tyle.
— Któż w takim razie weźmie Skarb?
Na głębsze syntezy puszczał się zażyły domownik Nusyma, młody adwokat, który faktorował mu w podrzędnych tranzakcjach i z tego żył niezłe, ale główną pasją jego była polityka, a celem życia mandat poselski. Chaos pierwszych wyborów pochłonął cały jego mająteczek. Ubezpieczył się aż w trzech kombinacjach wyborczych na mocy cichych paktów, wszędzie płacił i z paktami w ręku czekał spokojnie, aż wszyscy go nabrali. Zdruzgotany moralnie, szybko przyszedł do siebie i dalej pracował jak wół, jak Syzyf, na straszliwej roli polityki dnia. Wszystko wiedział, wszędzie był na czas a nawet znacznie wcześniej. Pół dnia trawił w Sejmie (nazywano go tam posłem bez teki), znajomości posiadał olbrzymie i z każdym był dobrze, nawet z tymi co go zdradzili i obrabowali, gdyż jak mawiał, „w polityce niema urazy“.
Lawirował między prawicą a lewicą w mętnym środku, gdzie roiło się od najdalej idących kombinacyj. Kręcił się jak w chorobie świętego Wita, latał jak kot z pęcherzem i lazł w oczy każdemu do tego stopnia, że raz nawet pewien dzienniczek bąknął jego nazwisko w pewnej zawiłej, przelotnej kombinacji gabinetowej jako kandydata na ministra aprowizacji. Na tymczasem było to szczytem jego karjery politycznej. Nusym przezwał go kiedyś mecenasem Niedowiejskim i to się doń przylepiło na dobre.
— Polska — prawił — jako twór dziecięcy, wyrosły po burzy wojennej, nieustalony, pełen kłopotów organizacyjnych i groźnych fermentów socjalnych, sąsiadujący z czerwoną otchłanią i tak dalej, i tak dalej, — aby zbudować mocne państwo musi być szczerze i otwarcie lewicową, powiem — nawet socjalistyczną.
Dla tych samych najgłębszych przyczyn oraz z powodu licznych chorób dzieciństwa, zatracenia tradycyj państwowych i tendencyj anarchistycznych i znowu z powodu tegoż fatalnego sąsiedztwa i tak dalej, i tak dalej — musi być niezłomnie konserwatywną, prawicową, powiedziałbym nawet reakcyjną, opartą o dogmaty świętości kapitału i powagi Kościoła. Oba kierunki mają u nas niezłomne podstawy objektywne i oto cała przyczyna obecnego zastoju. Nasza epoka należy do ludzi zdrowego środka, to oczywiste, cóż, kiedy znowu, mniejsza o to dlaczego, ci są tragicznie bezsilni. W rezultacie wszystko u nas idzie samo. Nawet nie idzie, ale raczej wałęsa się, wlecze, ziewa, przystaje, kładzie się i usypia, to znowu ocknie się, zerwie się i wyrżnie jakieś kolosalne głupstwo, jak naprzykład, nie szukając dalej...
Marek nasłuchał się teoryj, które zakrawały na rozmyślnie ułożony kawał i wielu anegdot sejmowych, w których niechcący obnażały się zdradziecko nader przykre prawdy. Rzadko kto rozumiał, o co mu idzie, zasypywano go erudycją powikłań, przesileń, kombinacyj, ciskano imionami, które nic nie mówiły i nic nie znaczyły a stawały się za sprawą niepojętych czarów jedyną przyczyną jakiegoś kryzysu, jedyną przeszkodą do wybrnięcia, czasami wręcz jedyną nadzieją Polski, co prawda na parę dni, które mijały jakoś szczęśliwie. W sejmie czuł się znacznie gorzej niż u Lourse’a, gdzie jednak nie zapominało się, że jest się w cukierni. Tutaj, u wielkiego ołtarza Rzeczypospolitej spodziewał się czegoś innego. Czegóż chciał?
Za każdym razem, gdy tu bywał, zawsze w pewnej chwili postrzegał, że mu brak czegoś natarczywie.
Nie umiał tego nazwać, ale brakowało właśnie czegoś najważniejszego. Rozglądał się. Przypatrywał się przenikliwie posłom ludziom szarym i posłom ludziom skandalicznym i posłom mężom znakomitym. Wszyscy zdawali się doskonale wiedzieć o tym kardynalnym braku, ale każdy udawał, że nie widzi — bo i co znowu, bo skądże u Boga?... Wszyscy oni wyglądali, jakby się wstydzili samych siebie, jakby sami sobie obrzydli już niedozniesienia, jakby im się już wszystko dawno przejadło i znudziło. Czy na galerji sejmowej, czy w kuluarach, czy w bufecie, czy w czytelni, czy w którymś z klubów, gdzie miał znajomych, wszędzie w olbrzymiej niezdarnej budowli coś majaczyło i wymykało mu się, było zwinne, wciąż obecne a nieuchwytne, jak uprzykrzony mól, który snuje się w powietrzu swoim niemrawym widmowym lotem i co chwila go niema, pokaże się i znika, i nigdy nie daje się złapać. Na wszystkiem leżałało osobliwe piętno.
Nito zastarzały pył, nito pleśń, nito nalot miljardów wypowiedzianych tu pustych słów, wszystkich godzin zmarnowanych na jałowych dyskusjach, wszystkich intryg i szalbierstw. Proste przywidzenie...
W restauracji sejmowej brakowało tylko porozrzucanych tu i owdzie walizek i bagażów ręcznych, rozkładów pociągów, porozlepianych na ścianach i czadu węglowego a możnaby wziąć wszystkich tu obiadujących za obcych sobie ludzi, za jakąś przejezdną zbieraninę z czterech końców świata. Czekają na stacji węzłowej na swoje pociągi i lada chwila zerwą się, rozjadą się na wszystkie strony i nie zostanie po nich w tych murach śladu, ani wspomnienia. Śmieszne urojenie...
I tak za każdym razem. Gdy wkraczał w gmach sejmowy, opędzić się nie mógł przykrym, złośliwym zjawom, które wypełzały napoczekaniu ze wszystkich kątów i łaziły za nim krok w krok, następując mu na pięty. Ostrożnie spowiadał się z tego wrażenia znajomym posłom i skrzętnie notował sobie w pamięci wszystkie ich wyroki i orzeczenia głęboko phytyjskie i dorywcze, i szczere, i dyplomatyczne, i wręcz głupie.
— Czego pan od nas chce? Sejm się zestarzał, zatęchł i cóż dziwnego, że panu śmierdzi. Nowy będzie o całe niebo lepszy.
— Nowy będzie stokroć gorszy, albowiem nowa szalona ordynacja wyborcza, z którą napróżno walczyli najlepsi ludzie...
— Wszędzie jest to samo, co i u nas na Wiejskiej ulicy. W ministerjach, w stronnictwach, w opinji, w gazetach, wszędzie — specyficzny polski impass.
— Nie u nas szukaj pan nowej Polski. Ona się jeszcze nie wypowiedziała, ale wypłynie z głębin życia od masy. Władcą Polski jest chłop i robotnik.
— Jeżeli nowy sejm nie strząchnie ze siebie terroru ciemnoty, jeżeli nie pozbędziemy się z ław poselskich wszystkich co do jednego chłopów analfabetów to djabli nas wezmą razem z całą Polską.
— Nasz sejm? Wszędzie w Europie to samo. Parlamentaryzm się przeżył.
Wreszcie Marek zaklął i porzucił metodę badań nad polską rzeczywistością. Gdy po raz ostatni był w sejmie, panował tam zgiełk, gwałt, suwereni tłumem wylewali się z sali posiedzeń i rozpełzali się po klubach dla tajemnych narad, w restauracji całe stoły kłóciły się ze sobą. Posłowie, jedząc naprędce, wytrząsali sobie pod nosem widelcami, jak gdyby sobie chcieli nawzajem powykłuwać oczy. Pod filarami kuluarów w półcieniu latali wielkiemi krokami jacyś zrozpaczeni samotnicy o błędnych oczach, poseł Chrabąszcz, który zawsze chciał zgody i żeby wszystkim było dobrze, siedział na ławie pod oknem i płakał. Demonicznie szeptano po kątach, szarpano na obie strony wahających się kolegów i urywano im rękawy. Nad wszystkiem panował nieprzerwany, nieznośny, świdrujący w głębi mózgu terkot dzwonka marszałkowskiego, który przenikał gmach sejmowy od strychu do piwnic. Nikt go nie słuchał, nikt go nie słyszał. Dzwonek zawziął się, zawściekł się, grzmiał, jęczał, wył i wygnał wreszcie Marka z nawiedzonego domu. Długo huczał mu jeszcze w głowie jego przenikliwy głos, a przyszły powieściopisarz i w nim dopatrzył się znamiennego symbolu.
To godzina dziejowa bije na alarm, ostrzega, wzywa do opamiętania. To mistyczny duch Polski objawia się w jego martwem elektrycznem szczekaniu. To już oslatnie, groźne manetekeliares...
Lubiński radził mu patrzeć w siebie samego i czekać momentu twórczego — wizji Polski. Gdy ona mu się objawi, dokona się połowa jego dzieła.
— A jeżeli mi się nic takiego nie wydarzy?
— To znaczy, że pan nie stworzy nic własnego, co bynajmniej nie przeszkodzi panu napisać znośnej powieści, a nawet być sławnym. Niech się pan nie dręczy i czeka cierpliwie.
— Cóż mam robić w takim razie? Czekać?
— Trzeba się zająć czemś pożytecznem. Niech pan czyta jak najwięcej. A jeżeli brak panu dyscypliny, niech się pan czepi pracy obowiązkowej, bodaj jakiejś marnej posady. Niewola ośmiu godzin na dobę nauczy pana szanować każdą minutę wolności. Poradziłbym to niejednemu z naszych artystów, tonących w nadmiarze wolnego czasu. My, Polacy, wszyscy jesteśmy lenie.
Markowi nie śpieszyło się do posady, czas i tak mu schodził nader mile. Po parę godzin dziennie pisał pamiętnik swoich przygód w niewoli i na tułactwie. Była to praca spokojna i miła. Poprostu uczy się pisać. Chwytał obrazy, momenty, postacie z tych lat. Doniedawna były one żywe, jego własne, do głębi znajome i zwyczajne. Teraz, pod piórem, przeobrażało się to wszystko, oddalało się, stawało się czemś zupełnie nowem, fantastycznem. Nieprzemierzona Rosja, po której przerzucał go los w ciągu trzech lat, jej stepy, jej rzeki, jej miasta, jej niebo i powietrze wydawały mu się teraz krainą snów. Ludzie opętani szaleństwem walki, niszczący się nawzajem w potokach krwi, w czadzie pożarów, w ekstazie bestjalstwa, stawali się narodem przeklętym, skazanym na zagładę przez wyrok losu, który wypełnić musieli nad sobą własnemi rękami. Zdawało mu się, że tu i owdzie na krwią zalanym bruku miasta, w głuchym lesie, w szczerym stepie, w wiosce wygłodzonej i bezludnej, nad brzegiem potężnej rzeki, niosącej korowody wzdętych trupów — dostrzegł był, widział i zapamiętał widmowy szereg mknący w dal, straszliwy patrol, przednią straż armji klęski i zatracenia — czterech jeźdźców Apokalipsy. On sam — niedostrzegalny pyłek, niesiony przez huragan wydarzeń, ciskany tu i tam, i porywany znowu bez wytchnienia, bez celu i bez sensu, wydawał się teraz sam sobie istotą wszechwiedzącą, duchem posłanym między gromy, burze, zbrodnie i nędze ludzkiego piekła, aby wszędzie być, wszystko widzieć i zapamiętać i wiernie zdać z tego sprawę. Gdy pisał, poznawał dopiero po latach, co to było i czem był on dawniejszy, dziś już obcy samemu sobie.
Pisanie pogrążało go jakby w niebycie, odrywało od zbyt jasnej pamięci na dzień bieżący. Było mu to miłe, a skąd inąd — wyczuwał to mętnie — i nader potrzebne. Pamiętnik zasłaniał przed nim coś uciążliwego, odkładał na kiedyś jakowąś ostatnią resztkę czegoś, co obumarło i nic nie znaczyło, ale trzeba to było przyznać, jeżeli nie dolegało (co to — to nie!), to skądś zdaleka spozierało jeszcze ku niemu zwiędłe, wybladłe — i nudziło. Poza pamiętnikiem i ulubionem marzeniem o wielkiej powieści, dla której narazie nic nie czynił, zaniedbawszy swoje studja, lektury starych gazet, wywiady i wiwisekcje — jedynem uzupełnieniem jego żywota była pani Chosłowska. Nie myślał o niej, miał swoje sprawy, niemal zapominał, nieraz całemi dniami jak gdyby o niej nie wiedział. I zawsze przychodziła, powtarzała się ta sama chwila. Odrywała od pracy, wypędzała go z pośród ludzi, głęboką nocą budziła go ze snu i natychmiast musiał biec do niej. Nieprzytomny, pijany, zatruły, bez jednej myśli w głowie, w trawiącej niecierpliwości, bez względu na porę dnia, rankiem, w południe, po nocy — z zapartym oddechem stukał do jej drzwi. Czasami zastawał u niej zdechłego starego grafa Pieremieljewa o twarzy wyszarzałej i zmiętej jak szmata, gdzie czaiły się jeno spodlałe oczy chytre i złe. Czasami widywał młodą dziewczynę o sennej bladej twarzy i błędnych oczach, pachnącą eterem, milczącą, jakby zahypnotyzowaną Rosjaneczkę, niejaką Murę, niewolnicę pani Chosłowskiej, od której nie odrywała uwielbiającego psiego spojrzenia. Marek podejrzewał, że i graf i Mura żyją z łaski hrabiny, a z jego pieniędzy, które od czasu do czasu udzielał jej w postaci pożyczek, zazwyczaj podwajając sumę, którą wymieniała — pieniędzy wciąż jeszcze miał dosyć. Był dumny, że mógł ją wspomagać, a zarazem chwytał w tem osobliwy posmak, który zaostrzał jeszcze jej urok. Obok tego owe datki uspakajały jego dalekie i dość fantastyczne obawy, że piekielnica może znienacka zażądać od niego czegoś niesłychanego, jakiejś drobnej może przysługi, która jednak — jednak (wiedział to dobrze) nie będzie do wymuszenia i wówczas drzwi № 423 już nie otworzą się nigdy na, umówiony sygnał. W razie większej potrzeby zażąda od Nusyma spłaty, wreszcie zostaje w rezerwie Kuba, który natarczywie wpycha należną mu część dochodów z jordanowickiej gleby. Ów strach jego począł się w pewnej chwili, niezapomnianej, poczwarnej, na wieki tajemnej, gdy zanim rozwarła przed nim jakieś dno rozkoszy, kuszące jak przepaść — pochyliła się nad nim, przygniotła go piersiami, mocno do bólu ujęła go za ramiona, jak szponami, i patrzała głęboko w oczy rozszerzonemi odziwniałemi źrenicami. — W razie potrzeby... Na mój rozkaz... Wszystko? Każdą rzecz? Ufasz mi? Nie cofniesz się? Przysięgasz? Pamiętaj! Pamiętaj!... — Pamiętał, że przysiągł bez wahania, jak wówczas za pierwszym razem, w noc przed burzą. Ale pamiętał i to, że wówczas był w szóstej klasie i gdyby doszło do próby, jak małe dziecko usłuchałby każdego rozkazu cudnej, dumnej pani, która porwała i zabrała go z duszą i z ciałem. Dziś nie było o tem mowy. Oswoił się w niej ze wszelkiemi możliwościami, czytał ją, jak pochłaniającą powieść o ciemnej bujnej duszy, pełną przygód i losów, ale sam był poza kartami tej księgi, był postacią z innej kroniki wydarzeń. Przysięga? Wybuch temperamentu, nic więcej. Może się zakochała? Nie pa trzy to na nią, ale — na schyłku swoich kobiecych lat — wobec tak dalece młodszego od siebie człowieka — kto wie... W istocie Marek był przekonany, że hrabina jest w nim rozkochana. Wiedział, że z konieczności tylko przesiaduje w Warszawie, że wciąż jest na wylocie i czeka tylko na jakieś wiadomości, by ulecieć do kochanego Paryża. — Ty pojedziesz ze mną. Nie razem, ale w tydzień później. — Była tego zupełnie pewna. On również. Już nie rozumiał nawet, jakby mógł się obyć bez niej...
Przykuwała go do niej żądza i wiecznie nienasycona ciekawość jej zwierzeń i tajemnic, odsłaniających w niej ciemne, przepastne dno. Była w tem jakby druga rozpusta, która wtórowała rozpasaniu zmysłów i rozjątrzeniu nerwów. Z jej objęć wychodził skalany i zatruty, z surową, uczciwą pogardą dla siebie, a zarazem pełen zachwytu, w którym objawiała się jakowaś druga jego natura, najgłębiej tajemna. Czuł w sobie rozdwojenie i podwojenie. Osiadł w nim jakowyś sobowtór, cynik i zbrodniarz. Przebywał w ukryciu, nie ważąc się mieszać do jego spraw codziennych. W niczem nie wpływał na jego postępowanie, nie kusił nigdy, ale był nieodstępny i szeptał swoje ironje i herezje o rzeczach i ludziach, patrząc leniwie na ten świat. I świat stawał się głębszy, coraz ciekawszy. Jak pod szkłem potężnie zwiększającem, występowało jego tajemne, to prawdziwe oblicze, którego się nigdy nie ogląda prostemi, szczeremi oczami. Sobowtór, uwielbiający panią Chosłowską, widział wskroś ziemię żywe korzenie drzewa żywota, rozumiał dziwolągi cieniów, rzucanych na jasną ścianę przez jasne słońce od ludzi i zjawisk całkiem zwyczajnych. Marek nie stał się przez to bynajmniej gorszym, poprostu stawał się stopniowo trochę innym i tyle. Złagodniało i twarde „tak“ i bezwzględnie „nie“. Marek coraz więcej rozumiał w tych pokręconych ludzkich sprawach i w sobie samym. W tajemnych godzinach rozpasania nie czuł już więcej zgrozy, i świętokradztwa, ani hańby swojej zdrady, teraz wiedział tylko, że hrabina obroniła go od groźnego opętania i stoi na straży jego spokoju. Wdzięczność za to była bodaj jedynem cieplejszem uczuciem, które w nim tlało dla kochanki.
Szczęśliwa likwidacja pani Goślickiej wydobyła go jak z niewoli. Szeroki świat znów stał przed nim otworem, wabiąc tem, co jutrzejsze i nieznane. Każde drgnienie żalu za tem, co było, niepokojące zwidzenie senne, chwila niebezpiecznej zadumy, na której dnie szemrały bolesne westchnienia za czemś dalekiem, wielkiem i czystem — wszystko zostawało poza nim, gdy tylko zanurzał się we mgłę otaczającą panią Chosłowską. Wracał od niej zawsze z radością bujnego życia, niosąc w sobie skarb swoich przeżyć. Ten skarbiec zbogacał się z dnia na dzień i stawał się coraz szczelniej zamkniętym, coraz bardziej tylko własnym i coraz tajniejszym.
Właśnie powrócił. Wyczerpany i rozjątrzony, zamknął się w swoim pokoju. Nawpółsenną, znużoną myślą będzie się błąkał po swojej ukrytej krainie. W myślach będzie się zacierała granica między prawdą tego, co było, a urojeniem. Oddzieli się od żyjącego świata, oderwie się od samego siebie. Bez śladu zniknie z pamięci sprawczyni cudu, zostanie czysta ekstaza, matka przyjść mających natchnień, z trzęsawiska wyrosną kwiaty. Zaledwie wszedł do swego pokoju, ukazał się na progu Teofil.
— Jakaś pani czeka od godziny i nie chce odchodzić.
Marek stropił się i nie wiedział, co począć. Było to już nazbyt niesłychane. Zbieg okoliczności? Ależ to straszliwy wyroczny znak, ona — właśnie w takiej chwili. Poprzez rozpacz przebijała się radość, triumf. Przewracało się w nim wszystko, czem żył jeszcze przed chwilą. Zamęt, ciemność, jasność — i co za obmierzły wstyd..
— Więc cóż będzie, proszę pana? Ta pani nie wie, że pan wrócił. Niech jeszcze posiedzi w salonie, wreszcie sobie pójdzie, przecie to już koło dziesiątej...
Ale Marek otrząsnął się z tchórzostwa.
— Prosić natychmiast!
Bolesny zawód — i ulga.
Nieznajoma młoda dziewczyna. W tej chwili ze zgrozą odkrył, że jednak pomimo wszystko pełen jest jeszcze tamtej. Nie myśli o niej, nie pamięta, a nosi ją w sobie. Inaczej nie wpadłby odrazu na taką właśnie najgłupszą myśl. Złemi oczami powitał nieznajomą, wzgardliwie, z obrzydzeniem, obrzucił jej niemodną długą salopę i zupełnie niemożliwą w Warszawie futrzaną czapę.
Po godzinie wciąż jeszcze chodzi po pokoju, bądź to zapalając wciąż tego samego papierosa, który mu natychmiast gasł, bądź pocierając sobie czoło, albo zupełnie bezmyślnie wyglądając przez któreś z okien. Nieznajoma mówiła bez przerwy głosem bezbarwnym, jednostajnie zmęczonym. Jej drobiazgowa dokładność, jak przy składaniu raportu, zwyczajność, brak tonu i siły w opowiadaniu sprawiły, że straszliwe dzieje zdawały się być urojeniem spokojnej manjaczki, która chodzi po ludziach, zjawia się znienacka i dręczy ich swojemi koszmarami. Sprawy, gdzie co chwila powtarzało się nigdy nie słyszane imię, pseudonim „Kalina“, zdawały mu się pomimo wszystko obce. Od samego początku nie mógł nie uwierzyć, jednak i teraz jeszcze, gdy opowiadanie dobiegało do końca, a szary głos lada chwila miał nareszcie zamilknąć, pozostawało na dnie wszystkiego dzikie, dręczące nieporozumienie. Chwilami zdawało mu się, że pamięta doskonale, jak wróciwszy do domu, położył się na kanapie i zasnął. A zatem śpi teraz w najlepsze. Wnet się obudzi i strząśnie ze siebie gadającą zmorę. Wyśniły mu się własne myśli, które od półtora roku nawiedzały go od czasu do czasu. Rozpaczliwe listy matki, wywiady w sztabie, rozpytywania. Długie spisy nazwisk, majaczące nieczytelnie bladem maszynowem pismem na cienkich świstkach, poszukiwania w biurach „Jura“, wśród repatrjantów, w P. O. W. To znowu odzywało się w nim jak bicie serca miarowo, nieustannie, tajemnie jedno jedyne słowo: Janko — Janko — Janko — bez końca.
Wezwanie do nieistniejącej, by dała jakiś znak i rozproszyła zwątpienie. Oznajmienie, które powtarzał sam sobie i wbijał je z uporem w głowę. Błaganie pełne żalu, który był spóźniony i już nic nie był wart. Przebacz, Janko! Przebacz...
Jego rany, niewola i hojnie nagrodzone męstwo i sława walk... Łoskot bateryj, wycie pocisków i tętent tysięcy kopyt, gdy o porannym chłodzie cały pułk rozleje się po polu, z obłoków kurzawy wejdzie w purpurę wschodzącego słońca... Przygasło piękno, zmalała zasługa. Tamta śmierć, ponura i bezdenna, zmazała jego bojową chwałę i grozę i wielkość. Dzieje zamęczonej siostry objawiły się, jak gdyby niespodzianie rozwarto przed nim pieczarę, kędy się schodzi w zatajony świat, między widma ludzi potężnych, niepodobnych do prawdy, niepojętych. Poszła szara zwiastunka tych spraw w swojej futrzanej czapie i odwiecznej salopie. Na stole na pamiątkę ostatni raport Janki „Kaliny“, wymiętoszony, brudnoszary świstek: „Jutro mnie rozstrzelają, rozkazy wydane, robota w porządku“.
Cichy, zatajony szczęk odkręconej lampy i fioletowy abażur w czarne batikowane pręgi zakreślił w kącie gabinetu koło spokoju i tajemnicy, przystań zaciszną i znajomą. Na niczem minął jeszcze jeden dzień niepotrzebny, ustały szepty i westchnienia obłudnej szarej godziny, teraz rozpościera się słodycz wypocznienia, umiłowana cisza i pustka w duszy. O tej porze rozpoczynało się dla niej coś w rodzaju podobieństwa do prawdziwego życia. W świetle dnia nudziła się i tęskniła do własnego zakątka na pustyni czasu. Jak ćma nocna budziła się dopiero ze zmierzchem. Za dnia dolegała rażąca naga światłość, naprzykrzał się gwar ludzki, wołający ją uparcie do siebie. Obcy świat pełen ludzi obiecywał, kusił i groził, przeszkadzał jej i nieznośnie mącił w myślach, które zostawały w niej z wieczora i nocy. Cokolwiek zbudziło się w niej w ciszy samotnej i własnej, to rozwalał następnie dzień, który pracował nad tem od samego rana. Dopiero gdy znikał za ciemnemi storami, zabierając ze sobą cały swój świat, rozpoczynało się na nowo skupiać coś z rozproszonej mgławicy, objawiać się nieśmiało a uparcie i dopominać się czegoś u bezwładnej, niepewnej pamięci. Codzień to samo. Oddawna zniechęciła do siebie ostatnich życzliwych ludzi, dawno już przestały ją nękać swoją opieką troskliwe ciotki, urażone głęboko. Zdziczała. W samotnem pustem życiu nawiedzały ją tylko osobliwe zjawy senne i te nawpółsenne, niemal żyjące, namacalne, nieraz oglądane własnemi oczami. Bywały znajome, powtarzające się z nocy na noc, ulubione lub nieznośne. Przychodziły niesłychane, wstrząsające. Przelatywały przez nią jak burza i potem długo, mozolnie rozplątywać je musiała, aby je w sobie odgadnąć. Tem żyła. Jej myśli przychodziły zawsze skądś z przestrzeni, jak z dalekim powiewem, a jednak były one własne, nie znała innych. Samotna, bierna, bezwładna poddawała się w opiekę czemuś nieznanemu. Jeszcze wierzyła w dobrą odmianę, która przyjdzie sama przez się, obudzi się wraz z nią pewnego poranka. Zapomniane będzie dawne i rozpocznie się wszystko od nowa, świeże, wiosenne, cudowne. Już na schyłku zła zima. Nawet na martwych ciasnych ulicach znać w powietrzu oddech budzącej się ziemi. Przebiegnie pachnący powiew, zabłyśnie na chwilę słońce, jakby odnowione i ogrzane ciepłem, jak nadzieją. Nie straszne są nagłe nawroty starej zimy, zawieje, dzwonienie o szyby ostrym śniegiem, wycie zimnego wichru i pomroka chmur.
Przeleci to i minie, a nazajutrz rankiem znowu o krok bliżej do pierwszego uśmiechu radości. Nie zawiedzie wiosna. Nie zawiedzie i radość. Nie trzeba wysilać myśli ani rozpamiętywać zamierzchłych udręczeń, ani pytać o nie. Co sądzone, samo przyjdzie. Niech stopnieją śniegi, niech puszczą rzeki, niech wystrzelą z czarnej ziemi pierwsze kiełki trawy.
Nad kanapą, na starym bucharskim dywanie bieleje błękitnym śniegiem ulubiony obrazek, pamiątka po przyjaciółce dzieciństwa, promiennej, jasnej, zawsze radosnej Nineczce. Jeszcze żywo dźwięczy gdzieś jej piosenka, a gdy tylko o niej pomyśleć, wnet zaśmieją się jej dziewczęce oczy, pełne uciechy życia.
I nie do wiary, że jej już niema, że dawno, dawno odeszła, że nigdy a nigdy nie stanie przed nią Nineczka, która zginęła straszną śmiercią, zamęczona przez bolszewików. W czarnej ramie szerokie białe pole, a na horyzoncie ciemno-granatowa smuga lasu. Czarne ramy pełne błękitu nieba, bez jednej chmurki. Wszystko zalane słońcem, które rzuca na śnieg niebieski cień od pokręconych gałęzi niewidzialnego drzewa i cień od postaci, stojącej w samym rogu za rządem smutnych krzaków tarniny, które jak żywopłot czernieją na pierwszym planie. Postać, to ona sama, w jasnej, różowej, lekkiej sukni, z odsłoniętą głową, w zimowym pejzażu.
— Nina, dlaczegoś mnie zrobiła w tej letniej sukni na warjata?
— Tak trzeba, bo w tem jest głęboki symbol. — Nowa sztuka.
Nina śmieje się swawolnie, i tak zostało: Obrazek przypomina zmarłe czasy i wróży coś na przyszłość i nie zmienia się, a jednak żyje i jakże często przyciąga do siebie w tych czasach wzrok pytający. Godzinami mogła wpatrywać się w daleką linję lasów, jak urzeczona, jak gdyby stamtąd czekała wieści. Obrazek napomykał na coś, kusił, obiecywał i zawsze zwodził. Czasami zrzadka, późno w noc, gdy siedziała przy swojem biureczku zaczytana, zimowy widoczek przypominał o sobie znienacka i kładł się na otwartej książce.
I teraz oto oderwała się od zajmującego czytania i wpatruje się bystro w biały obrazek. Tym razem krajobraz pociemniał, jakby zmierzch padł na śnieg. Nie, to w obrębie czarnych ram kłębi się coś i majaczy w oczach. Białe pole popstrzone w czarne łaty, na niebie rozpościerają się obłoki. Tu i owdzie ukazują się tafle i smugi sinej wody i wnet znikają, a na polu ściele się szerokiemi płatami jasna zieleń, usiana kępami żółtych kwiatów. Cień od drzewa gęstnieje i wydłuża się, las na horyzoncie odcina się od nieba ciemną zielenią. Wiosna! Ożyły w oczach tarniny, okryły się białem kwieciem i teraz jej różowa sukienka pięknie zgadza się z niemi. Las przybliżył się nagle, pomieszane w nim młodzieńcze, jasne buki z szarozielonemi sosnami, o czerwonych konarach, z pomiędzy pni wysuwają się dwaj jeźdźcy na koniu gniadym i na kasztanie. Jeden — to on. Wychylają się ostrożnie, patrzą w dal, przysłaniają oczy od słońca — to okropne, znowu coś z tej wojny! Tak jest, nad lasem tu i tam wiszą obłoczki szrapnelów. Wyrastają niżej, wyżej, a tamci dwaj pochylą się na koniach i sadzą przez pole w wielkich skokach. Natychmiast na ich drodze wyrasta sześć czarnych topoli — przelatują między niemi szczęśliwie. Topole chylą się wszystkie w jedną stronę i rozwiewają się w nikłe dymy. Jeźdźcy pędzą tuż obok siebie, strzemię w strzemię, a nad ich głowami raz po raz wykwitają piękne, białe obłoczki z czerwonym połyskiem. Pełno ich w powietrzu, całemi rojami gonią za nimi, ale nie dają się wyścignąć dzielne konie. Ona wie, że każdy obłoczek to śmierć, patrzy na pole osłupiałemi ze zgrozy oczami, patrzy w las, za którym siedzi niewidzialna moc i sięga po polu, i dogania, i chwyta...
Znowu granaty, znowu łyskają podziemne ognie w burej otoczy dymów, jeden za drugim — nic, jeno dym.!..
Odwraca oczy, jak potężny dzwon huczy w niej głos obcy, błagalny — Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny.. Ze ściany dymu wypada koń i ponosi, zbliża się z każdą sekundą, rośnie w oczach. Już tuż, już tuż... Nagle wyprostuje się w siodle i objawi się jeździec skulony za szyją końską. Strach natychmiast zaciska jej powieki — który?! Już nadlatuje tętent, wesoło młócą kopyta po twardym, zrośniętym ugorze. Niedowytrzymania staje się męka niepewności. Szeroko otwiera oczy — jeździec wraz z koniem unoszą się wgórę ponad rozkwitłe tarniny, przez sekundę zawisną na błękicie nieba i wnet drgnie ziemia pod ich ciężarem. Z pod kopyt pryśnie w oczy prochem ziemi, oślepi... Prosto w twarz dyszy gorącem koń osadzony na miejscu. Nie odzywa się, nie wita jej głos ukochany, jeno koń raz po raz wzdycha nad nią potężnem tchnieniem. Przeciera oczy — nie on! Zwysoka patrzą w nią natarczywe siwe oczy z opalonej twarzy. Obcy bez wahania, śmiało, mocno, bierze ją za ręce, zuchwale patrzy w przerażone oczy.
Odwraca wzrok — tam w szczerem, pustem polu leży on i leży jego koń — płasko, jak wdeptani w ziemię.
Dziwna, niespodziana jest dalekość, która ją dzieli od strasznego miejsca. Niepojęta, szara dawność rozpościera się ponad tem, co było wszak przed chwilą... Bolą ręce zaciśnięte w obcych dłoniach, potężnie ciągną ją do siebie te ramiona.
Jeszcze raz ją zwiódł dobrze znajomy, stary sen, dawno nosi go w sobie. Przez wszystkie myśli, przez niezliczone rozważania, przez wahania, zamęty i przez niezłomne postanowienia przedziera się zawsze i psuje i mąci w niej to, co o sobie kiedykolwiek wiedziała. Staje nad nią i nie da się odpędzić. Jest w nim groza rzeczy niedopuszczalnej, a zarazem jedyny ratunek, tchną od niego i wstręt i pokusa. Niecierpi tego Marka Świdy, ileż razy go odpędziła? Niecierpi go za zuchwałe oczy — jak on śmie tak patrzeć na nią? Czego się spodziewa ten chłystek, czy on wie, po co sięga. Jego wyznanie miłosne niedopuszczalne, rozpasane! Zdobył się na bezczelność i złożył to na piśmie, czarno na białem, a skorzystał z najbliższej okazji, żeby to wykraść i zabrać, jak sztubak. Śmieszna figura, tak strasznie patrzy, a o byle co się obraża. Znika i niema go, aż ni stąd ni zowąd, gdy już zapomniało się o nim zeszczętem, zjawia się i zawsze nie w porę, zawsze wybierze właśnie najgorszą chwilę, to jedno mu się udaje za każdym razem bez zawodu. Niedołęga, niezgrabjasz, który nic nie potrafi. Owszem, jedno umie, nudzić, nękać. Czyni to podstępnie, obrzydliwie, jakoś po tchórzowsku. Podziewa się i gdzieś tam czeka. Na co?
Dziwnie często nastręczał się myślom. Szydziła z niego i nieraz pragnęła mieć go gdzieś pod ręką, żeby mu dokuczyć zjadliwie. Ale Marek chował się dobrze i ani się nie pokazał. Tem gorzej dla mego, gdy się nareszcie zjawi. Było w nim coś ze zjawiska sennego: całe jego istnienie było jakieś niezupełne i chwilami nawet wątpliwe. Każda, bodaj przelotna, myśl o nim była zaplątana, pokrzywiona, irytująca.
A gdy się pojawiał we własnej osobie, natychmiast wszystko koło niego stawało się przykre i jakieś śmieszne, a zarazem podejrzane. W tym zamęcie majaczyły myśli głupie i rozpaczliwe, czaił się nawet jakby strach, jak>fla-chwilę przed obudzeniem.
Roiło się, że człowiek ten, który nic dla niej nie znaczy, odgrywa jakąś rolę w jej drugiej, ciemnej połowie życia, której ani on, ani nikt nie zna, nawet ona sama. Dochodzą do niej stamtąd jeno strzępki strzępów w niepodobnych do rozwikłania snach i w przelotnych wizjach, które natychmiast toną w niepamięci.
Usiadła przy swojem biureczku nad kartką papieru i długo z zakłopotaniem szukała słów. Wreszcie z pustym uśmiechem nakreśliła szybko, bez namysłu, kilkanaście słów, wsunęła list do koperty, zaadresowała i roześmiała się swobodnie, jak gdyby gotując jakąś prześmieszną psotę. Ze śladem uśmiechu w twarzy zabrała się do przerwanego czytania i wnet utonęła w pochłaniającej książce.
Od kilku dni Marek zamknął się u siebie, odcięty od świata. Miał jechać do domu z wieścią o Jance, miał najserdeczniejszą intencję otoczyć opieką starą zapomnianą matkę, ale poprzestał na krótkim liście do Kuby, z obietnicą przybycia lada dzień. Przed hrabiną wyłgał się przez telefon, że natychmiast musi wyjechać, a wróci za parę dni. Surowo zapowiedział panu Teofilowi, że go w domu niema i dla nikogo.
Pochłaniały go nowe sprawy.
Siostra była w nim teraz ciągle obecna. Czuł w sobie więź krwi, swoją żywą łączność ze zmarłą.
Zdawało mu się, że z chwilą gdy usłyszał złą wieść, weszła w niego dusza Janki i zbudziła go ze snu.
Wśród żalu, którego nie przypuszczałby nawet w sobie, tak był żywy i nieprzebrany po tej siostrze, o której myślał tak rzadko, tak lekko — wyłaniał się spokojny głos jej pamięci. Bez skargi, bez poczucia krzywdy, nie wypominając swojej ofiary, jej cień oznajmiał rzeczy głęboko tajemne. Nie były to wieści z za świata, wszystko co mówiła Janka chodziło po tej ziemi, żyło pomiędzy ludźmi, wplecione w ich dzień powszedni. Było wszechobecne a niewidzialne, jak powietrze, którem oddycha każdy. Ono to, jak dech żywota, przepajało sobą bezwładny, oporny ogrom narodu, czuwało za uśpionych, widziało za ciemnych, pamiętało za nieopatrznych, okupywało ciężkie winy i niezliczone bezeceństwa. Marek jak gdyby dotknął utajonego serca, które bije i biło zawsze w głębinach życia narodowego. Odezwały się jak dzwon z pod ziemi ukryte siły i myśli, i prace, i bohaterskie czyny, i ciche ofiary. Objawili się ludzie bez imienia, nikomu nieznani, zawsze nieobecni tam, gdzie huczy rozgłos i sława, kędy dzielone są nagrody, dostatki i dostojeństwa. Rozproszeni, nie wiedząc o sobie nawzajem, tworzą bezwiednie jakby sektę tajemną, zaprzysiężoną na wieczną, wierną służbę ojczyźnie. Ich gatunek jest solą ziemi, jest wielkością swego narodu. Gdzie ich szukać? Są wszędzie i nigdzie. Ilu ich jest? Jak wymierzyć ich pracę i wagę, jak uchwycić ich głos, gdy tają się jak widma w ogłuszającym zgiełku dnia? Marek czuł głęboko nieomylność swojej wizji i był bezsilny, gdy chciał ją przełożyć na jasną myśl lub wypowiedzieć w prostem zrozumiałem słowie. Otwierały się przed nim tajniki polskiego życia i zamykały, nie dając się ogarnąć ani zgłębić. Zalewała je potężna fala wydarzeń, idących niepowstrzymanie z dnia na dzień i oślepiało to, co się nastręczało bezczelnie, i na każdym kroku lazło w oczy. Nieodparty realizm życia szydził z mistycznego urojenia, unicestwiał je każdy numer gazety, wołając naprzekór ze wstępnych artykułów, z depesz, ze sprawozdań, z polemik, z kroniki wypadków i z ogłoszeń. Zdawało mu się, że to, co był odkrył, nie istniało poza jego samotnem natchnieniem; było to przywidzenie, pusta fikcja literacka, porywająca się na niezłomny, odwieczny bieg spraw tego świata.
Ale cień zmarłej nie dawał mu spokoju. W jego to imieniu walczył o ukrytą prawdę. Zatapiał się na całe godziny w męczące rozważania całego swojego życia, wszystko, co tylko widział był na świecie, przesuwało się przed nim pozornie to samo, jak było niegdyś, ale w głębi i masie swojej już przeinaczone. Jego osoba, która aż dotąd zdawała się być bohaterem i główną postacią epopei jego życia, teraz utonęła w gęstwinie ludzi, a każdy z nich w tym splocie przypadków był równie nieodzowny, jak i on sam. Zgubiwszy siebie w masie ludzkiej i wśród wydarzeń, które panowały nad nim zawsze i wszędzie, dostrzegał dopiero znamienne nowe zarysy w obrazie życia i chwytał jego dziwny rytm.
Grało mu dalekie życie swoją symfonję i wplatała się ona w przenikliwą pieśń ciszy, bijącej od gwieździstego nieba, które porywało go ku sobie, gdy był dzieckiem, w głos przypływu morskiego, którego słuchał był jako nędzarz bezdomny na drugiej półkuli świata. W widmowe szmery lasu, gdy podkradał się nocą, podsłuchując nieprzyjaciela. W zmieszany gwar wszystkich głosów, który stał nad miastem i potajemnie przenikał przez ściany. W zachwyceniu upływały mu godziny, była w nich rozkosz natchnienia, zupełne zapomnienie o sobie i ciężki trud. Zapamiętał się w samotności, sam na sam z duchem zamęczonej siostry, który wytrącił go z nędznej kolei jego życia, otrząsał go z małości, budził go z długiego martwego snu. Jeszcze błąkał się w urojeniach, nie widział jasno swojej prawdy, przeczuwał ogromne jakieś objawienia, ale niewiele o sobie wiedział. Jednak nadchodziła — od iluż to lat wymarzona — święta godzina cudu. Obwieszczała się trwogą i łzami, majaczyła we snach. Ona dokona w nim wielkiej przemiany i pchnie go w nowe życie, w to prawdziwe, górne i czyste. Na to czekał...
Gdy pewnego dnia przyniesiono mu list. Najeżył się i struchlał, ujrzawszy na kopercie jej pismo. Długo chodził po pokoju stropiony, w zamęcie z trudem zbierając myśli, jak wytrącony z głębokiego snu. Jak przez sen czytał i rozważał te kilka słów.
— Bardzo proszę odwiedzić mnie jak najprędzej...
Nic więcej. Jak w chwili niebezpieczeństwa, uciekały przed nim wszystkie potrzebne myśli. W zdumiewająco uprzejmem zaproszeniu czyhała na niego jakaś zasadzka. Bał się. Wiedział, że pójdzie do niej i to natychmiast, że nie wytrzyma nawet godziny, już nie zdąży się przygotować. Został przyłapany znienacka i musi stawić czoło.
Znikły wszystkie strachy, zmazane zostały jego straszne winy, gdy ujrzał uśmiech, którym go powitała na progu. Nigdy się tego nie spodziewał. Jej serdeczność oszołomiła go, nie umiał się znaleźć, z wielkiej radości był niezgrabny i czuł to w sobie dotkliwie.
Pani Goślicka była swobodna i mówiła wesoło, jak gdyby nie pamiętała ich ostatniego spotkania lub jak gdyby ono zgoła nie miało miejsca. Nie było o tem mowy. Rozmawiała, jak ze zwyczajnym ot sobie znajomym. Marek stropił się i — znowu to samo — na samym wstępie musiał wbijać sobie w głowę dziką scenę jego ostatniej wizyty, którą pamiętał do najmniejszego głupstwa. Znowu czuł w sobie zamącenie, opętanie, które szły od niej. — Nie, tak dłużej nie będzie, tym razem nie dam się zagadać. Nareszcie powiem wszystko wyraźnie. Zapytam wręcz 1 niechże raz będzie tak albo owak. Jestem strasznie zdręczony. Znowu jestem nieprzytomny i nie wiem, jak zacząć. Trzeba uchwycić jakąś chwilę... Ach, ona nie ma serca! Najcudniejsza na świecie, jedyna...
Utonął w promiennych oczach, w jej uśmiechach, zasłuchał się w melodję jej głosu. Oczarowany zapomniał o świecie bożym, o tem, co było i co będzie, o sobie, o wszystkich swoich sprawach i sprawkach. Pani Goślicka wybierała się do Włoch, wysyłają ją dla poprawienia nerwów, a zresztą — mój Boże — trzeba coś ze sobą zrobić. Nie nauczono jej pracować, ani myśleć poważnie, zresztą, gdy się jest samą jedną na świecie, to czyż warto cokolwiek zamierzać. poczynać... Na nieszczęście, wyrodziła się ze swego kobiecego rodu, nie lubi plotek, ani zabaw, ani flirtów, ani gałganków, doktór upewnia, że Włochy są stworzone dla niej, że tam przyjdzie do siebie — ach, do siebie! Czyż ona nie ma dosyć samej siebie?... Ale może jednak tam właśnie czeka na nią jej los, który jej się czasami śni. Dziwny sen, raczej śmieszny, a dzieje się to zawsze naprawdę gdzieś we Włoszech: strasznie błękitne niebo i mnóstwo białych kamieni, jakichś szczątków porozrzucanych wśród jasnej bujnej trawy Między innemi leży tam przerośnięty trawą ułamek posągu, jest to bryła bez głowy i bez nóg...
Marek poznał ten sen... Był zdumiony. Niedalej jak przed paru dniami przyśniło mu się to samo. Mógłby jej przerwać i naprzód opowiedzieć co było białej, niechby się i ona zadziwiła. Wyroczny sen, ich własny, wspólny! Przecież tego jednego starczy, żeby zrozumiała, że są dla siebie stworzeni. Trzeba jej przerwać, natychmiast dopowiedzieć resztę, inaczej nie uwierzy, zresztą niktby nie uwierzył. Już miał zacząć, gdy w jednej chwili ogarnęło go ciężkie zwątpienie. Nie wiedział, co jest naprawdę, a co mu się tylko wydaje. Wszedł w stan dręczący, dobrze znajomy. To w jej oczach już się coś odmieniło. Mówi z nim, ale czy ona wie teraz, że on tu jest i kto on jest? Nie widzi go, nie widzi przed sobą nic. Szalone oczy, i czyż mogą być na świecie piękniejsze? Mówiła coś jeszcze o tych Włoszech, ale ożywienie już przygasało. Zamilkła, zaczęła znowu, wreszcie urwała na półsłowie i spojrzała na niego ze zdumieniem, z przestrachem. I jego naraz ogarnął strach, zaroiło się gdzieś w głębi od najgorszych przeczuć.
Już wiedział. Oderwał od niej spojrzenie, żeby się nie zdradzić i czekał na coś struchlały. Miał najgłębsze poczucie swego upadku. Dopiero w jej obliczu poznał całą swoją obrzydłość i otrząsnął się ze wstrętu. Gotów był natychmiast wstać i oskarżyć się uroczyście. Cóż z tego? Nic Potem należałoby jedynie pokłonić jej się do ziemi i odejść na zawsze. Czyż jest pokuta, któraby mogła zmyć z niego cały brud? Czyż taka jak ona może przebaczyć i zapomnieć? Ach — przekleństwo — niepodobna skłamać, przed nią nic nie da się ukryć... Patrzała na niego z tak strasznym wyrzutem, że przez rozpacz, przez cały swój wstyd, przez zamęt, Marek czuł jednak gwałtowną, poszarpaną i przenikliwą jak sztych radość szczęścia. Więc ona... Więc... Nie lękał się, patrzał w te straszne oczy i jeno błagał o przebaczenie. Gdybyż mógł opowiedzieć o sobie prawdę! Dlaczego tego nie wolno? Głupi obyczaj, nic poprostu, nic szczerze, choćby od tego zależał los człowieka, nie wolno, niech żyje święty konwenans! Porywał się, by zacząć, by wreszcie przemówić, nie należało tracić ani jednej sekundy, bo za chwilę będzie za późno... Wił się pod jej spojrzeniem. Jak warjat marzył o tem, żeby się zapaść pod ziemię, w rozpaczy widział jeden jedyny ratunek — zerwać się i uciec bez jednego słowa, rzuciwszy wszystko na pastwy losu. Nareszcie wśród chaosu jakichś strzępków, pokracznych zygzaków, nieśmiało i niedołężnie zarysowała się pierwsza myśl rozsądniejsza. Uparł się przy niej, a choć zupełnie w to nie wierzył, powtarzał sobie jedno wkółko, niemal słowami: — Wszystko to nieprawda, imaginacja, nic nie wie, nic nie podejrzewa... — Wkońcu ocknął się jakby ze snu i przemówił swobodnym głosem, tonem lekkiego zdziwienia:
— Dlaczego pani tak patrzy? Co pani we mnie widzi osobliwego?
— Przepraszam pana. Już taka jestem, zamyślę się, zagapię się... Zupełnie odwykłam od ludzi, nie potrafię się zachować...
— Ale jednak musiała być jakaś przyczyna...
— Nie warto tego dochodzić, któż odpowiada za swoje myśli? Utroi się coś człowiekowi, a u mnie zaraz odbija się to jakoś w oczach, w całej twarzy. Ze mną tak zawsze. Jabym nie potrafiła nic utaić, ani skłamać oczami, które od tego właśnie są.
— Właśnie. To jest w pani cudowne. Ale i straszne.
— Straszne... Ach, nie! Dlaczego?
— Dlatego, że kiedy pani tak patrzała na mnie, chciałem poprostu wyznać przed tobą wszystkie moje winy, chciałem błagać o przebaczenie, płakać...
— Naprawdę? — Powiedziała to bez cienia zdziwienia, tak sobie, najzwyczajniej.
— Naprawdę. Pani mnie przenika nawskroś, to oczywiste. A człowiek nie może mieszkać w szklanej bani, każdy coś tam w sobie ma... No, coś takiego, z czem zupełnie nie warto się chwalić. Albo i gorzej. Czyż przypuszczasz, że ja nie wiem tego doskonale, że jestem absolutnie niegodny? Zawsze tak było, a cóż dopiero teraz...
Ostatnie słowa wymówił ze łzami w głosie. Umilkł i czekał. W jej jasnem spojrzeniu promieniał straszliwy, nieprzejednany urok kobiety czystej. Świętość i okrucieństwo duszy, w której niema żadnych wstydliwych tajników, która nie zna, co to brud. Jej uroda, jej młodość, cała jej postać od stóp do głowy tchnęły rozkosznym, nieświadomym siebie powabem. Przed jego majestatem opuściła Marka ostatnia nadzieja ratunku. Poddał się losowi, który sam sobie zgotował. Wiedział, że nie był najgorszy, że wszyscy są do niego podobni, ci zwyczajni, średni ludzie, panowie i władcy życia i gdzież taki, który jest jej godzien? Jeden był i zginął, sam los osądził, że nie ma mieć po sobie następcy. Niepodobieństwo, by ktośkolwiek po nim śmiał... Za krzesłem pani Goślickiej stanął cień i bronił jej od zniewagi szalonych czyichś zamysłów.
Czas płynął. Zmierzchało się. Zrzadka spoglądali na siebie. Nie zdziwiła ich osobliwość tego milczenia. Oboje zdawali się oczekiwać, że samo się coś stanie. Ona czekała, aż minie natarczywy koszmar, który jak zapora stanął przed nią i nie dawał się spędzić, ani ominąć. Każda myśl odbijała się od niego bezsilnie. Rozrastał się, wypełniał pokój, już pochłonął ją całą jak wstrętny, duszący dym, w którym tlą się smrodliwe jakieś obrzydliwości. Jeszcze panowała nad sobą, wiedziała, że to urojenie, ale już otrząsała się z odrazy. Marek spostrzegł, że opóźnia się coś fatalnie, że policzone są marne sekundy, pozostawione mu jeszcze jak z łaski. Od milczącej, nieruchomej postaci, siedzącej tuż, biła zgroza. Co było wczoraj? Nie pomyślał o niej nawet, a dziś w jej władzy wyrok nad całem jego życiem. Jeżeli i teraz jeszcze rozminie się z nią, przegra swój los. Ach, przywidzeniem, głupstwem i niczem jest ten cały los — ale ją utracić? Ogarniał postać, czerniejącą na tle okna, i czuł ją w sobie, wrośniętą każdem włókienkiem ciała, każdym nerwem, każdą myślą. Niepodobna jej wydrzeć ze siebie. Niepodobna jej w sobie zabić. Rozpaczą zdejmowała go jego bezsilność w ostatniej chwili nieodwołalnie już rozstrzygającej. Albowiem w tej właśnie sekundzie czyta ona jego myśli i teraz wie o nim wszystko, jak gdyby niezbadanym cudem ujrzała własnemi, przeczystemi oczami jego najtajniejsze bezecności. Już zamącone jej rysy cierpieniem odrazy, przerażeniem i bólem wstrętu. Napróżno zapierać się i kłamać. Czuł na sobie jasnowidzenie tych uparcie zapatrzonych oczu i nie miał nic, czemby się mógł osłonić. Dygotał ze wstydu w ohydzie zdradzonego upodlenia, a nie mógł oderwać od niej spojrzenia. Trwało to długo. Wreszcie odwróciły się od niego straszne oczy. Gdy ujrzał jej łzy ciche, szybko mknące jedna za drugą, porwał się, i jąkając, bełkocąc słowa bez sensu, osłaniając się przed nią dzikiemi jakiemiś gestami, uciekł.
Zawaliło się wszystko i nie zostało w nim nic. Teraz dopiero dowiedział się, jakim był nędznikiem. Cóż za nędzarzem będzie odtąd! Szedł jak napiętnowany. Wszyscy na ulicy już znali jego tajemnicę, to było niepojęte, ale oczywiste. Zgubiony jest wobec niej i wobec wszystkich uczciwych ludzi, jednak dopiero on sam ma pojęcie o otchłani swej nikczemności. Tonął w niej, z głową nurzał się w dole, pełnym lepkiego kału, i dusił się, umierał z obrzydzenia. Tam razem z nim rzucona pławiła się z lubością, przewijała się jak wąż nieczysta pani Chosłowska i wabiła go swoim niecnym uśmiechem. Zabije ją, zadusi własnemi rękami! Nienawiść pchała go do niej, żądza zemsty ślepa i niecierpliwa. Gnał prosto do niej w nieprzytomnem natchnieniu, nie wiedząc zupełnie, co z nią uczyni. Jak na złość, windziarz wciąż nie zjeżdżał jeszcze z górnych sfer. Któż go wyzwoli? Lada chwila ocknie się w nim dzika wściekłość. Rozejrzał się wokoło. W wyplatanych fotelach siedzieli panowie z bezczelnie zadartemi nogami, tajemnicze, zawoalowane damy czekały na coś po kątach. Pstrzyli się oficerowie zagranicznych misyj. Było tu jak zawsze, a jednak... Marek poczuł, że ziemia chwieje mu się pod nogami, głowę ogarniał ciężki zamęt. Nagle zrodził się strach przed czemś i rósł w nim, potężniał, coraz okropniejszy.
— Ja zaraz zwarjuję, wszystko tu czyni się jakieś niesłychane, natychmiast zacznę wyrabiać awantury... Boże, co mi jest... — I poleciał na górę po schodach. W korytarzach czwartego piętra skąpe lampki żarzyły się słabo pod wysokim stropem. Cisza, pustka i zmrok osłaniały przychylnie sprawy, gnieżdżące się tu każda u siebie, poza setkami niemych, szczelnych drzwi. Marek szedł po grubym dywanie, nie słysząc własnych kroków, jeszcze raz urzeczony trującym wyziewem znajomych przesmyków. Za każdym krokiem wchodził coraz głębiej, jakby we mgłę. Już zostawił, zagubił gdzieś za sobą troski i myśli, był wolny i coraz lżejszy. Odezwał się w nim śmiech gruby i przemądry ze wszystkich przesubtelnych głupstw. W głowie zapaliła się radość, upał przebiegł przez żyły, zatętnił, z pod stóp tryskały iskry. Jak pijany wsparł się ciężko o białe drzwi, łaskotliwa, obezwładniająca rozkosz szemrała w mózgu. Dość zapukać, a porwie go gorący wicher, wyrzuci go wysoko ponad nudne arcy-ludzkie nędze, ponad śmieszne miłosne dramaty i szlachetne porachunki i żale. Niema nic poza piekłem rozkoszy, nic poza nią, poczwarną i jedyną.
Pani Chosłowska uśmiechnęła się doń i nadal uporczywie słuchała, przylepiona do telefonu. W aparacie czyjś głos klekotał i skrzeczał przenikliwie. Jakieś ważne nowiny odbijały się w skupionej twarzy pani Chosłowskiej, blaski w oczach stały się złe, zawzięte. Z zachwytem patrzał w nią i oczekiwał. Ponad drżeniem niecierpliwości rozpościerało się w nim błogie poczucie pewności, że oto wszak natychmiast... Był w tej chwili przedsmak, a zarazem było jakby najwyższe i najgłębsze już wypełnienie tego, co ma nastąpić. Tu, w jej obliczu wypoczywał błogo, wyzuty ze wszystkiego, co nie było nią i tą chwilą. Był szczęśliwy. Grały w nim struny najtajniejsze. Prześcigały się w nim szybko mknące nadspodziewane przemiany, w nich dotykał momentów najgłębszego poznania siebie. Z uwielbieniem, z nieprzebraną wdzięcznością, z niewolniczem oddaniem, gotowem na wszelkie poniżenie, trwał zapatrzony w swoje bóstwo. Pomimo wieczornej pory bóstwo było jeszcze nieubrane, zaniedbane, rozkoszne. Tonęła w obszernym chałacie samarkandzkim, który okrywał ją do samych stóp. Gruby jedwab mienił się pawiemi barwami. Marek wiedział, że pod tą szatą jest naga. Jedno niedbałe, omdlewające poruszenie ramion...
Wreszcie zawiesiła telefon i zajrzała mu w oczy. Wciągała go w siebie spojrzeniem jak noc nieprzenikniona, pełna obłąkanych snów. Odbierała mu pamięć, wolę. Jakże rozkosznie, po dziecinnemu pokornie korzył się przed nią! Pod jej spojrzeniem zanikał, usypiał. Gdy objął jej biodra, zaledwie na rozpalonych dłoniach uczuł nie wysłowioną gładkość i cienkość jej skóry — bez żadnego stukania, jak do siebie wpadł zasapany graf Pieremietjew. Niedbale bąknął swoje „winowat“. Marek ledwie zdążył uskoczyć, oniemiały ze wściekłości i wnet pokój zapełniła szepleniąca poprzez zrujnowane i sztuczne zęby natarczywa moskiewszczyzna, starcza gadanina. Marek ze zgrozą widział, że pani Chosłowska patrzy na grafa z życzliwym uśmiechem, niezbyt odruchowo, bynajmniej bez pośpiechu spowija się zpowrotem w swój pawi płaszcz. Rzucił w nią oczami z ostrym wyrzutem, odpowiedziała mu spojrzeniem, jakiego nigdy od niej nie doznał. Zimno, spokojnie, bezecnie drwiąco wytrzymywała jego miny.
— Właśnie prosiłam hrabiego, żeby tu był jak najprędzej. Panie Marku, mamy dziś do pomówienia w ważnej sprawie. Miły chłopcze, nie można żyć samemi kwiatami i cukierkami od Fruzińskiego, zdarzają się momenty poważniejsze, wymagające... Zresztą, mniejsza o to. Lepiej bez żadnych wstępów zapowiem ci, że dziś żądam od ciebie przysługi, która zabierze ci parę miesięcy czasu i. zapewne sprawi ci nieco albo i sporo kłopotów. Jednak opłaci się to i tobie, gdyż będziemy w spółce — ja, ty i nasz kochany dziadzio. Interes absolutnie czysty i łatwy — poprostu trzeba tylko pofatygować się nieco, pojechać gdzie należy, zresztą dość daleko i zabrać pieniądze, które na nas tam czekają gotowe — coś koło czterech miljonów franków w złocie. Tak jest, wyraźnie cztery miljony.
— Sześćdziesiąt pudów złota!! — wybuchnął graf w ekstazie. Wytrzeszczył na Marka kaprawe, raczę oczy i wniósł do góry ramiona, bezwstydnie obnażając zaśniedziałe mankiety.
— Życie jest bogate, nieprzewidziane — otóż 1 nam wpadł w ręce prawdziwy cud...
— Czudo! Czudo — charczał graf. Krztusił się, kaszlał, obrzydły, spocony, dygocący z uniesienia i wyrabiał ku Markowi miny ojcowskie i poufałe, jak gdyby strawili ze sobą długie lata zapanbrat na potajemnych, ciemnych złodziejstwach. Odurzony, z pustką w głowie Marek słuchał, nie mogąc się jeszcze połapać w tem, co się wkoło niego dzieje. Wytrącony brutalnie z otchłannego porywu, sponiewierany w najtajniejszym swoim momencie, zapadał się w nicość. Odgadywał mętnie, że w tej właśnie chwili pozbawiono go ostatniej resztki z tego, co tam jeszcze w sobie miał i tulił do siebie rozpaczliwie i już beznadziejnie. Przepiękne, królewskie oblicze pani Chosłowskiej zaskrzepło w zimnej, szklistej powłoce, jej usta uśmiechały się okrucieństwem, z oczu ziały najstraszliwsze groźby. Onaż to była, zakochana, dyskretna, niczego nie wymagająca, zawsze gotowa i tak uległa? Poglądał na nią, opętującą jak nigdy, to znów na plugawego grafa i zbliżał się do chwili jakiegoś okropnego obudzenia. Słuchał pilnie ale mimo wysiłku, żeby wszystko zrozumieć i zapamiętać, chwilami jakby głuchł. Byle co odrywało jego uwagę. Odruchowo schylił się i zakrył nogę pani Chosłowskiej, odsłoniętą powyżej kolana. Niewiadomo za czem oglądał się na okno, zasłonięte do ziemi aksamitną kotarą, jak gdyby podejrzewał, że stoi tam ktoś ukryty i podsłuchuje. Z dokuczliwą ciekawością odgadywał, co mogło być wyobrażone na twardym kartonie, który graf rozwinął właśnie i w który wpatrywał się lubieżnie.
—...Kapitan ów umiera — ostatnie tygodnie gruźlicy, może dni i jeżeli odkrywa tak niesłychaną rzecz na łożu śmierci, to możemy mu wierzyć. Rewolucja rosyjska rozsiała po całej Europie manjaków, opętańców, prowokatorów i szantażystów, ale kapitan Alikow umiera, wie o tem dobrze i poprostu chce przekazać komuś przed śmiercią swój skarb, aby nie zmarniał, pragnienie zupełnie naturalne. Zresztą odwiedzałam go czasami, trochę go wspomagałam, no i zakochał się we mnie, i mnie jednej wyznał i dał dokładny szkic sytuacyjny miejsca, z którym trafi i ślepy. Nie można mu nie wierzyć, to człowiek już skończony i nadludzko bezinteresowny Wymówił sobie jedynie owe tysiąc mszy za grzechy żywota. Owszem, możemy mu ich zafundować tysiąc pięćset.
— Ha — ha — ha... — ryhotał graf.
— Gdy Czechosłowacy cofali się za Ural ze złotym skarbem starego carstwa, zabranym w Kazaniu, kapitan był w armji admirała Kołczaka gdzieś w głębi Syberji. Rozkład białej armji, nieład na tyłach, panika ewakuacji, nieporozumienia z Czechosłowakami, walka o pociągi, dochodząca do starć zbrojnych — oto tło, na którem wszystko to było możliwe. Słowem, w tym zamęcie na bocznym torze jakiejś stacji, której komendantem był nasz kapitan, zatulało się i zostało kilkanaście wagonów czechosłowackiej zdobyczy. Wagony te zostały natychmiast rozgrabione przez ludność okoliczną i wnet zabrane przez nawałę dezerterów białej armji, którzy parli na wschód. Jeden jedyny wagon ocalał od rabunku, gdyż był załadowany beczkami cementu, a ocalał od zabrania, bo miał nadpalone osie. Traf, cud! Stałby sobie spokojnie na ślepym torze może do dzisiejszego dnia, ale zgłasza się do komendanta stacji, który też zbierał się już był do ucieczki, dezerter czechosłowackich wojsk kolejowych, zresztą Niemiec, i w najgłębszej tajemnicy zeznaje przed nim, co zawiera się w pewnej części beczek z cementem, które poznać można po żelaznych obręczach i jeszcze po jakichś tam znakach. W nocy zamykają się obaj w wagonie i szukają — jest zło^o w płytach i sztabach ze znakami mennicy państwowej, dwadzieścia beczek, w każdej po trzy pudy złota. Gdyby kapitan Alikow był tęższym człowiekiem, dałby sobie radę z całym skarbem i z pewnością nie mielibyśmy sposobności mówić teraz o tem wszystkiem. Biedak z radości doznał jakiegoś porażenia na umyśle i na nasze szczęście narobił głupstw bez liku. W opętaniu ostrożności i pośpiechu, gdyż nadobitkę już nadciągała wzdłuż linji kolejowej czerwona armja, pozbywał się niedogodnych świadków wielkiego odkrycia i na początek kazał rozstrzelać Czechosłowaka, jako bolszewickiego szpiega. Na trzech furach wojskowych pod eskortą wywiózł skarb o dzień drogi za stację i kazał zakopywać beczki w głuchej tajdze. Nie utrzymał się jednak w charakterze oficerskim i bojąc się, że go w tej pustyni zamordują właśni ludzie, kazał odbić jedną beczkę i każdemu z siedmiu żołnierzy dał po pięciokilowej płytce złota i odebrał od nich przysięgę na gieorgiewski krzyż, który nosił na piersiach.
Na noclegu przy ognisku, gdy żołnierze warjowali z radości i całowali po butach swego dobroczyńcę, a mimo to jako ludzie ciemni i dzicy, nie umiejący się pohamować, już poglądali na niego zbyt wyraźnie brzydko, poczęstował ich wódką zaprawioną opjum, i gdy się uspokoili i posnęli, powystrzelał ich co do nogi. Zabrał od nich złoto i pojechał przez lasy, wzdłuż linji kolejowej, ale już na zachód, w stronę bolszewicką. Mniejsza o jego koleje niesłychane, straszne i śmieszne. Nic nas nie obchodzą jego rozpaczliwe, niedołężne i tchórzliwe próby odkopania skarbu. Dość, że tajemnica złota jest w naszem ręku, a ty, Marku, masz tam niezwłocznie jechać i zabrać to jako nasze. Nieprawdaż, cudowna eskapada!
— Ach, gdybym to ja był młodszy! — stęknął graf.
Hrabina z zapałem omawiała plan wyprawy, nie pomijając najdrobniejszego szczegółu. W jej założeniu w przedziwny sposób harmonizowały ze sobą zbójecka odwaga i bezwzględność z lisią ostrożnością. Choć uwaga jego ustawicznie odrywana była ku czemuś własnemu a dalekiemu i wręcz nieokreślonemu, gubiąc się w niespokojnych poszukiwaniach, słuchał tego wykładu z wciąż wzrastającym podziwem, chwilami budził się w nim bezinteresowny jakiś zachwyt. Wbrew woli, wciąż odpychając coś od siebie, wplątał się w opowieść o swojej fantastycznej podróży. W jakiejś niedalekiej przyszłości a gdzieś niezmiernie daleko w przepastnym ogromie Sybiru już dostrzegał samego siebie, przemykającego się jak chytry wilk wśród czyhających nań obław, sideł i oklepców. W dzikim ostępie tajgi, w miejscu, które ujrzał na sekundę w wyraźnej wizji i które poznał natychmiast, krył się samotny, opuszczony skarb i jarzył się pod ziemią piekielnym płomieniem złota. Jego żar przebijał się przez ziemię i truł, odurzał. Chwytało go upojenie, obrazy i zdarzenia prześcigały się w czasie, mąciła się prawda tej chwili z nieodpartą prawdą tego, co ma przyjść i będzie kiedyś, wypełni się swojego dnia, o swojej godzinie i minucie. Odpychał to i wraz przygarniał do siebie, chciał i nie chciał, buntował się i korzył. Pani Chosłowska, wciąż mówiąc, sięgnęła po papierosa i w tem poruszeniu pawi płaszcz zsunął się z jej ramion. Na sekundę obnażyła się i połysk jej ciała odbił się w twarzy Marka spojrzeniem błagalnem. Obiecywał, przysięgał, był gotów na wszystko, byleby zostać z nią sam na sam teraz, natychmiast. Ale oczy jej były niewidzące i surowe. Zgasł w nim płomień, jak zalany wodą. Marek budził się opieszale i z trudem. Wciąż zapadał w niemoc myślenia i nie mógł wydrzeć się z pod nawały obcych obrazów, z pod czyjegoś nakazu, z pod przymusu. Ulegał i jakby tonął. Gdzieś na dnie, w dalekiej głębinie świeciły iskierki, mienił się białym połyskiem przeczysty kryształ, jak tajemna świętość. Zgadywał to, przypominał sobie mozolnie, ale już nie śmiał nawet wyszeptać tamtego imienia.
Opędzał się przed nim, oczy sobie osłaniał, jak od blasku. Nie! Nie! Musi wyrwać ze siebie ostatnią resztkę tego, co w nim beznadziejnie upragnione, czyste i wielkie. Tu przeraził się, jęknął jak przez sen i nareszcie się ocknął.
—...Obija się po Warszawie pan Knatschke, inżynier, pełnomocnik firmy „Lux“, posiadający koncesję na badanie bogactw mineralnych Syberji. Szuka człowieka, znającego język i stosunki. Cudowna okazja, która już usuwa dwie-trzecie trudności. Wprawdzie tereny jego badań znajdują się przeszło o tysiąc wiorst od naszego miejsca, ale co taki Niemiec rozumie się na Syberji? Zawsze można w niego wmówić, że najważniejsze bogactwa leżą właśnie tam, gdzie nam trzeba, co zresztą będzie świętą prawdą, przynajmniej dla ciebie.
— Ha — ha — ha!... — zakaszlał graf, triumfalnie powiewając nad głową swoim kartonem.
— Jeszcze jedno. Nie mogą cię puścić samego bez pomocy. Weźmiesz ze sobą Murę. Ta dziewczyna, której zresztą nie raczyłeś poznać bliżej, jest chytra, odważna, komedjantka urodzona, uda cudownie, co tylko zechcesz. Przeszła niewiarogodne koleje i zawsze dawała sobie radę. Człowiek wierny, niezawodny, z psychiki — niewolnica, narazie moja, ale ja ci ją oddaję z rąk do rąk jak psa i odtąd ty będziesz jej panem. Przez nią dużo da się zrobić, wyszpiegować, kogoś przekupić, czy wreszcie „zakatrupić“ kogo niedogodnego. Sam widziałeś, jest bardzo ładna. Co prawda lubi eter, ale flaszeczka będzie zawsze w twojem ręku. Wogóle z nią nie potrzebujesz się bawić w żadne ceremonje. Pójdź-no tu, Mura!
Od okna z za aksamitnej kotary wysunęła się wiotka postać. Z sennym uśmiechem na bladej twarzy wbiła w Marka jasno-niebieskie, posłuszne oczy i uważnie słuchała rozkazów i instrukcyj swojej pani.
Przyszłemu zdobywcy skarbów udzielono łaskawie paru dni do namysłu. Pani Chosłowska zbyt jasno przenikała, co się z nim działo, by wymuszać natychmiastową decyzję. Moment zaskoczenia zrobił swoje, przełamał jego lenistwo, spoczywające na łatwych laurach. Trzeba paru dni, aby się opamiętał i pogodził ze swoim nowym losem, a zwłaszcza przekonał się, że inaczej nie może być i że nie będzie. Uroku swojego była zupełnie pewna, poprostu chłopak nie zdoła się bez niej obyć, a gdy przywiedziony do jej stóp przez nieprzeparte siły raz da słowo, to dotrzyma, jako śmieszny Polak i rycerz honoru. Pani Chosłowska żywiła dla takich typów polskich bezdenną pogardę, ale wśród licznych swoich przyjaciół zwykłych i potajemnych nie mogła jednak znaleźć nikogusieńko, komu mogłaby zwierzyć tajemnicę z jakiem takiem prawdopodobieństwem, że dojdzie do jej rąk bodaj cząstka owego złota. Wraz z grafem szukali dobrze i rozważali jednego po drugim wszystkich swoich prawdziwie zaufanych, indywidua bezwzględne, mocne i szczwane. Jednak...
W ciągu dni pozostawionych mu do pobrania decyzji Marek nawet się nie namyślał. Zgóry wiedział, że stanie się z nim to, co ma być. Ostatnia chwila postanowienia nadejdzie o swojej porze, jakby poza jego wiedzą i wolą w wyniku upływających dni. Dawał się wieść tym osobliwym godzinom lenistwa myśli i przyglądał się obrazom z jego przypuszczalnej epopei, które rodziły się same, zabawne i fantastyczne. Jak gdyby nie chodziło tu o niego, z bezinteresowną szczodrością piętrzył na swojej drodze przeszkody i trudności. Ścigał go los zawistny, przeklęte carskie złoto broniło się, jak gdyby sam djabeł stał na jego straży. Rozpętaną wyobraźnią nurzał się w tych sprawach. Więc zajadle walczył o zakopane skarby, jak gdyby żyć nie mógł bez tych miljonów, a zarazem sam je sobie odbierał, wymyślając cały splot sprzeciwieństw i trafów, które kruszyły jego zdobywczą wolę. A gdy po straszliwych perypetjach już szczęśliwie wiózł do Moskwy ciężkie złote sztaby, by je tam przelać w wysokocenne waluty, dolary i funty przy pomocy bolszewickich „Nepmanów“ i „Sowburów“, jasnowidząca czerezwyczajka chwyta go w swoje kleszcze. Budzi się na chwilę przed rozstrzelaniem. Skarby sybirskie przewijały się przez jego sny, dając podnietę do coraz nowych wybuchów twórczości. Szczególniej ujęło go widziadło kapitana Alikowa, które objawiło mu się wyjątkowo wyraźnie i dręczyło, nastręczając się uparcie jako efekt końcowy, zamykający opowieść. Kapitan umiera, przy jego wezgłowiu siedzą posągowa hrabina i plugawy graf Pieremietjew, wstrętnie zapłakany stary komedjant. On sam wraz z Murą błąkają się o tej porze w okolicach aż Niżnie-Udińska, w dzikich lasach górskich i umierają z głodu tuż obok swojego skarbu. Kapitan szeroko otwiera ciemne, złe oczy, wpatruje się w ukochaną hrabinę, w grafa, który opiekował się nim w chorobie jak rodzony ojciec, sięga przedśmiertnem jasnowidzącem okiem aż do Niźnie-Udińskich lasów i zaczyna się śmiać potwornie i okropnie, Śmieje się, rzęzi. Dusi się i kona, kona 1 wciąż się śmieje. Zastyga z wytrzeszczonemi zębami, z szyderstwem w trupiej twarzy, śmieje się jeszcze po śmierci. Albowiem wszystko był zełgał z wyrachowania na pomoc i opiekę w ciężkiej nędzy i chorobie, i z nieprzejednanej nienawiści do wszystkiego, co go ma przeżyć na tym świecie.
Zakończywszy swoją powieść o skarbach, Marek doznał wielkiej ulgi. Ciężka sprawa decyzji wisiała nad nim, już upłynął ostatni dzień do namysłu, ale on nie trapił się bynajmniej, jak gdyby i pani Chosłowska i on sam byli również epizodem, wziętym z nienapisanej powieści. Improwizacje na temat skarbów sybirskich osłaniały go przed nazbyt brutalną rzeczywistością. Nie śmiał zwierzyć się z nią na trzeźwo i poprostu, ten przykry moment po swojemu wciąż odkładał do jutra. Gdzieś w głębi wzbierało oburzenie, napierał wstyd. Gotował się w nim bunt. Ale myśli te trawiły się same jakby poza jego plecami. Udawał, że ich zupełnie nie spotrzega, ale niezawsze tak być mogło. Odruchowo wciąż szarpał na sobie niewidzialną obrożę, którą mu nałożyły rozkoszne ręce pani Chosłowskiej. Było to niedołężne, dziecinne. Nic nie czynił i niczego nie zamierzał, żeby się wydobyć z więzów, w które go zakuto znienacka. Jej wizja oplątała go jak śmiertelna ośmiornica i ciągnęła na dno. Nic za darmo! Trzeba płacić samym sobą, całym sobą. Nie zostanie z niego nic. Zginie Marek Świda, ów dawniejszy, ze wszystkiem, co jego jest. Odstąpią go wieczne wierne marzenia, które były jego jedynem bogactwem, o życiu przyjść mającem, dostojnem i górnem. Zamknie się przed nim cała nadzieja, jak nędzny karciarz przegra swój los. Rozpodzieją się w nicości wyobrażone postacie i dzieje i światy, ich piękno, ich sława. Nie wolno będzie podnieść czoła i patrzeć śmiało. Zdobywca skarbów, o ile karku nie skręci na swojej wyprawie, sowicie będzie opłacony — ona, w dodatku miljony. Jakże mało od niego żądają! Wszakże pani Chosłowska mogła mu była kazać ograbić jakiś bank lub puszczać w obieg fałszywe pieniądze. Czy i wówczas swoją odpowiedź odkładałby do jutra?
Nie kleiła się fundowana przez Nusyma koleżeńska uczta pożegnalna dla Botwida. Marek był skołowaciały. Nusym miał jakieś swoje kłopoty i wciąż odlatywał do telefonu, jeden Botwid był jak zawsze zrównoważony, poprawny i angielski.
Kniaź Botwid wyruszał na wojnę do armji greckiej, a choć serce ciągnęło go raczej do Turków, musiał być wierny polityce brytańskiej. Nudziło mu się śmiertelnie. Nic w tej Polsce nie rozumiał i ze wszystkiego był niezadowolony.
— U nas co tylko mądre, szlachetniejsze i nieco europejskie, to niezawodnie będzie niemrawe i tchórzliwe, zato wszelakie paskudztwo hasa bezwstydnie i bezkarnie. Ono się rozbija i zagarnia pod siebie Polskę. Paskudztwo ma odwagę, a wy tylko załamujecie ręce i wzdychacie. To nie jest żaden sposób, lepiej poddajcie się i siedźcie cicho, widać już taka ma być ta wasza nowa Polska Ja takiej sobie nie życzę, więc jadę między Makagigopulosów na przygody, bo tam będzie mi przynajmniej wszystko jedno.
W Warszawie przez całą zimę wyprawiał awantury. Napisał parę feljetonów swoich wspomnień z wojny polskiej, a przez niedopatrzenie redaktora ocalał tam bez żadnych przemilczeń obraz tego, jak było naprawdę. Kniaź bowiem jak ordynarny warjat pisał wszystko, co tylko widział. Naturalnie redakcja przerwała natychmiast feljetony i uniżenie odwoływała niedopuszczalne rewelacje, dając do zrozumienia, że szanowny autor, ani ci, co go znali, nie poinformowali jej o tem, że szok od granatu spowodował poniekąd i do pewnego stopnia usprawiedliwia... Jednak pewien generał musiał mu posłać świadków. Okropnie mu się nie chciało, ale musiał. I tu kniaź spisał Się, jak barbarzyńca. W klasycznym pojedynku, zamierzonym wedle najściślejszego regulaminu, w starciu orężnem nieposzlakowanie honorowem, zgóry pojednawczo bezkrwawem, błazeńskiem i warszawskiem, wypalił i jednak trafił. Generała uniesiono z pola walki z przestrzeloną wątrobą w nimbie męczeństwa i chwały, a nielojalny zwycięsca zaczął być źle widziany nawet w tych sferach, które... To znowu, wdając się w zupełnie nieswoje sprawy, samozwańcze, nie opowiadając się nikomu, nie zabiegając o należyte upoważnienia ujął się o honor Pierwszej Brygady, z racji jeszcze jednego z niezliczonych napastliwych artykułów, z któremi się już wszyscy zżyli oddawna. Obleczony w dekoracje bojowe wszystkich narodów i frontów, złożył odnośną wizytę i sprał bykowcowym stickiem najniewinniejszego w świecie odpowiedzialnego redaktora, a osaczony przez tłum reporterów, administratorów, zecerów i kolporterów, otworzył sobie drogę odwrotu angielskim boksem, wybijając zęby, szerząc srogie rany tłuczone i sińce i obrywając sam też niemało. I to zwycięstwo nie zostało podjęte i wyzyskane przez odnośne sfery. Botwid uczuł się osamotniony w Polsce i, uchodząc potrosze przed rozprawą w niepewnym sądzie okręgowym stolicy, właśnie otrząsał z sandałów pył ojczysty i wybierał się zwyciężać Turków, dla których sprawy żywił szczerą sympatję.
Marek zapijał głupie myśli i tęgiem winem usiłował przebić sobie wyjście z chaosu, w którym tonął. Ale wino wtrąciło go w ciężkie zgnębienie i powlokło jeno mgłą świetną, płonącą od białych lamp salę restauracyjną. Puszczał mimo uszu zgłuszone, dochodzące jak przez ścianę monologi Botwida, któremu wtórowała cicha muzyka kwartetu smyczkowego, szemrząca niepokojem wymyślnych najnowszych tańców. Nusym zrzadka wypuszczał ze siebie jakiś aforyzm, jakiś dowcip warszawski, zaczynał coś opowiadać i urywał, pocierał czoło i pił. Obok siedziało huczne towarzystwo o przedziwnie zharmonizowanych zakazanych gębach. Bezczelnie rozbijali się, jak gdyby byli tutaj pierwsi i najpierwsi. Swobodnie rozglądali się wokoło, jakby do nich należał świat. Często gęsto wybuchali chórem cynicznego śmiechu, który drwił w żywe oczy ze wszystkiego i ze wszystkich. Mogli to być nawet zwycięscy kasiarze, którzy przepijali pieniądze, podniesione z jakiegoś zasobnego banku przez dziurę wypaloną w pancernym skarbcu. Albo polsko-gdańscy szmuglo-paskarze. Albo jeszcze...
Marek nie mógł się od nich opędzić, nastręczali mu się, włazili mu do głowy i wciąż plątali się między jego najtajniejszemi myślami. Ten i ów z nich rzucał na niego spojrzenie pełne pogardy, jako na tego, który się jeszcze waha. Już raz w raz ten i ów pogląda ku niemu przez zmrużone oko poufale, jak na swojego. Marek rozmawiał z nimi potajemnie.
— Może jutro będę tu z wami siedział, ale dziś wara wam ode mnie, kanalje, wywłoki, złodzieje...
— Nie lubię ja tych biadań i krytyk, wszystko to jest głupie i puste, sieczka warszawska. O co ci idzie, Botwid? Jedź sobie do Greków, do samego djabła, a nam zostaw Polskę. Damy sobie rady bez ciebie. Ja zaś powiadam, że właśnie układa się u nas coraz to lepiej, wbrew wszystkim czarnym chmurom na wszystkich czterech horyzontach. W polityce zagranicznej każdy dzień znaczy się jakimś wielkim aktem, a lada dzień Górny Śląsk...
— A któż to obroni świętej ziemi wileńskiej, która dopiero co aktem uroczystym...
— Wiemy, wiemy.
— I któż obroni owego Śląska, pytam się ciebie, Marjanie Plechyński?
— Tybyś obronił, kniaziu kresowy, ale pilno ci na zamorskie awantury Bylebyś wrócił szczęśliwie, to nas obronisz.
— Wrócę na czas.
— Prędzej niż myślisz, dobrze ty będziesz zdzierał z tej zabawy. Wpław będziesz wyrywał z pięknej Smyrny, której ci się zachciało dla Greków. Warjacie, kark sobie skręcisz, toć to czysty, angielski szwindel, kończy się na kolosalnym krachu. Jeszcze raz cię proszę!
— Już mam bilet do Aten, rzeczy na dworcu, za godzinę się pożegnamy, co tam już gadać. W każdym razie przywiozę sobie grecki krzyż, tego jeszcze, nie posiadam w mojej kolekcji.
— Chyba, że — więc poco się martwisz Polską!
— Każdy może wypowiadać swoje zdanie! Dlaczego mu zabraniasz?! Botwid mówi prawdę!!!
Marek wybuchnął nagle, najniespodziewaniej dla samego siebie. Uderzył pięścią w stół i urwał zdumiony. Nusym i Botwid patrzyli nań w podziwie.
Wszyscy trzej roześmieli się. Nusym nalewał szampana w piękne, pojemne puharki. Marek już od dłuższego czasu patrzał na panią Chosłowską w złotawej wyciętej sukni, siedzącą z poważnym panem. Zpoczątku chował się przed nią i osłaniał się, jak mógł, to znowu — wino już kipiało mu w głowie — lada chwila porywał się, żeby do niej pójść i na miejscu bez żadnych wstępów wyrąbać jej w same oczy swoje ostateczne: — Nie! — Wydała mu się obcą i daleką. Kpił sobie z niej. Ale gdy podpatrzył jej uśmiech i spojrzenie, które wraziła zbliska, z pod brwi, po swojemu w owego siwego dostojnego pana, jęknął z bólu. Gotów był na wszystko, byleby, byleby... Ach nie! Ona go kocha. Miłością dziką, despotyczną... Najosobliwsza kobieta na świecie... Niema jej równiej... Tygrysica, pokazała mu pazury. Ach, djablica!
I Botwid dostrzegł już drogą ciotkę. Wyszczerzył się szyderczo i bezczelnie nastawił na nią monokl. Ziała z niego nienawiść.
— Wypada się i z nią pożegnać. Owszem. Zapamięta mnie i popamięta. Nowina będzie dla niej przykra, ale w rezultacie oddaję jej ogromną przysługę. Poprostu ją ratuję.
Zażądał przyborów do pisania i, uśmiechając się zjadliwie, stawiał wielkie angielskie kulasy. Marek umierał z ciekawości. Djabelnie czegoś się bał.
— Powiesz prawdę?
Marek milczał, szczęki mu się zwarły. Wpatrzył się w ogarek przylepiony na stole i we włochate łapy, ciężko spoczywające na rozłożonych papierach. Sękate palce zwijały się w pięści, zdolne kruszyć kamienie. Powyżej majaczyła potężna szyja, odsłonięta w marynarskiej kurtce. Przytajony głos, ciężki bas przenikał całe jego jestestwo. Czuł w sobie nawskroś jego złowrogie drganie.
— Gadaj prawdę!
Nie może. Coś się w nim uwzięło i zaparło. Przepadło wszystko — poco ukrywać) Niech bierze, kto chce. Byleby prędzej zgasł ten nędzny płomyk świecy, te łapy i ból, który kuje jak młotem w związanych opuchniętych rękach. Rozwarła się w nim bezmierna radosna żądza szybkiego końca. Już wykopał dla siebie dół — mokra ciężka ziemia. Na dworze tuż pod oknami, w ciemnościach na wietrze stoją i czekają milczące obdartusy i ciężko postukują karabinami. Pociąga go ku nim nieprzebrana wdzięczność, gdyż z ich to ręki... Odrazu, w jednej sekundzie zniknie cały i wszystek, od samego początku, od dnia urodzenia odwoła się i zapomni, cokolwiek z nim było i mogło być... Byle prędzej! Nie może wydusić słowa, nie ma sił otworzyć sobie wyjścia do jakichś opornych drzwi, za któremi czeka go cud...
— Nie powiesz?!
Teraz kosmate palce przebierają po tęgo uplecionej nahajce z miedzianem okuciem. Podobną zdobył na kozaku — ach, to ta sama. Mąci mu się w głowie. Obrzydły strach potrząsa nim, szybko, przenikliwie kuje po ciemieniu.
— Nie?l Zaraz będziesz gadał. Ej! — wy, prędzej tam... Pięćdziesiąt na początek.
Wyje z bólu, omdlewa, z bólu umiera. Umiera długo, długo i nie wie nic, stępiały, zmiażdżony, jak gdyby zdjęto z niego straszliwy ciężar i pozwolono pomyśleć nad tem, co było. Pomyśli i znów zamiera, usypia. Otwiera oczy i oddycha ciężko, wpatruje się w ciemności. Nie czuje bólu, nie czuje strachu i nic o sobie nie wie.
Przez otwarte okno zaziera zapach bzów i słodkie spokojne granie żab. Przedziwny, od dziecka pamiętny, umiłowany głos — cicha ptaszyneczka wita go nieśmiało z oddala, uprzejmie, serdecznie, jak gdyby na niego tylko czekała, czuwając po nocy.
Nawpółrozbudzony, zmordowany straszną zmorą, przysłuchuje się odgłosom nocy wiosennej. Spokój.
Stary zegar czuwa i pogaduje poczciwie: — Śpij, śpij! — W ciemnościach nocy odprawiały się czary wspomnień. Powoli, jak gdyby ktoś z namysłem odwracał karty starej kroniki, odnawiała się w nim jakaś zapomniana dawność. Zkolei, jak obrazy, przesuwały się jego lata. Raz po raz zapalała się żywą barwą któraś godzina. I odżyły te same niewysłowione chwile — uniesienia, chwile — zachwyty, pełne cudu, wróżebne. Zawsze nim były obecne i żyły razem z nim, ukryte w zapomnieniu Rozpowijały się, jak wstęgi, rozkwitały jak kwiaty, aż zrodził się w nim promiennowiosenny uśmiech. Tym samym wieczystym, niezmożonym uśmiechem dzieciństwa z radością i wiarą witał życie swoje, nieznane, dopiero wschodzące. Jak w on czas, gubił się rozkosznie i zamierał w zachwyceniu nad niezmierzonym obszarem życia, jak gdyby wciąż jeszcze stał dopiero u jego brzegu. Pocichu, ostrożnie, jak gdyby się bał spłoszyć szczęście, ubierał się szybko, szybko, by zanim minie czar, wybiec w tę noc i pójść, kędy go coś zawoła. Objął go ciepły powiew, pachnący mrok, szept młodzieńczych liści. Pod wysrebrzonym stropem ziemia marzyła swój wiosenny sen odrodzenia, rozkwitu, radości. Marek pogrążył się w szczęściu dziecinnem, nieopatrznem, ślepem, przecudownem. Śpiewało mu wspaniałe niebo ogromną harmonją sfer, a po ziemi słał się cichy spokój. Niepojęte, tajemne, nadludzkie przeplatało się z przyziemnem, bliskiem, znajomem, swojem własnem, człowieczem. Serce rwało mu się z piersi ku wszystkiemu, co jest, żyje, i myśli, i walczy, i błądzi, i cieszy się, i cierpi. Kochał całe wszystko na tej ziemi niezmiernem umiłowaniem i korzył się przed Polską żyjącą. W pośpiechu cichemi krokami przez mroki sadu podkradał się ku czemuś, co zataiło się przed nim i kryło się niewiadome, dalekie i bliskie. Przystawał, czekał z biciem serca, szukał, nadsłuchiwał. Ruszał ostrożnie naprzód. Przez przełaz w płocie wyszedł na drożynę polną, między okwitające zboża. Trącały go wilgotne pachnące kłosy, ciężkie od rosy. W polu znowu otwarło się nad nim niezmierzone niebo, jarzyły się rojowiska światów, w uroczystym spokoju odprawiało się misterjum tajemnicy, a ziemia słała się w ukorzeniu i w ciszy. Zdawało mu się, że jest sam jeden na tej ziemi czuwający. On jeden jest uczestnikiem cudu, jemu jednemu dano oglądać królową nocy, prześwietną Venus. W samotności tej świętej godziny zbliżał się do jakowegoś szczytu rozumienia, poznania i szczęścia. Przejmował go ból ekstazy, zbliżał się strach. Wśród przenikliwej ciszy nadchodził moment najwyższy. Zamierał przed czemś nadludzko wielkiem, co niedozwolone jest nikomu, czego nie zniesie żaden żywy człowiek. W tej chwili z oddala, z pod czarnej smugi lasu ozwała się i poszła po rosie piosenka. Zakwitła, zapachniała po nocy ubożuchna, rzewna, przepiękna. Ozwał się w niej duch ziemi i przemówił. Nuty fujareczki, nabrzmiałe sokami wiosennej wierzbiny, ślizgały się po rosie, słały się jak zwiewne mgły, ogarniały upojeniem, przenikały prosto do serca. Gra po nocy, śni swoje samotne marzenie jakowyś drugi on, taki sam. Koi go swoim głosem, dopowiada to, czego sam nie odgadł był jeszcze w tej nocy i śle mu swoje bezimienne braterstwo. Radzi mu zapomnieć o sobie, wyzwolić Się z całej pychy zamiarów, pożądań, zawiści. Samo dobro mu wróży, które przyjdzie samo. I Marek zapomniał o sobie zasłuchany.
Wracał od drugiej strony aleją wjazdową, w mroku drzew, w których czarnem sklepieniu tu i ówdzie tkwiły gwiazdy. Tęsknie kumkały żaby, grały koniki polne, szemrały lipy. Jeszcze przed zakrętem, za którym tuż schowany był podjazd i dwór, doszedł go odgłos nieznajomy. Jeszcze jedno jakoweś stworzenie boże odzywało się po nocy cichuteńko, słabe i maleńkie. Zgadywał pełen zdziwienia. Nagle wyrosła przed nim biała postać i jednocześnie błysły oświetlone okna dworu.
— To ty?
Kuba ścisnął go potężnie i raz po razu wycałowywał zawzięcie, jak gdyby go witał po dziesięciu latach rozstania. Coś bełkotał i płakał rzewnie. Marek miał twarz mokrą od jego łez.
— Syn! Syn!
Szamotał się z nim w ciemnościach, dźwigał go do góry i stawiał zpowrotem, łkał i śmiał się.
— Syn, Marku, syn! Już jest na świecie mały Świda, następca i dziedzic.
Kuba roześmiał się swoim tęgim, zdrowym, nieco baranim śmiechem, aż ode stodół przyszło echo. Objął Marka za szyję i gwałtem taszczył go w głąb alei, stanął i zaczął doń natarczywie szeptać, zbliska, twarzą w twarz.
— Codzień, wszędzie rodzą się dzieci i któżby sobie pomyślał, że w tem jest taka straszna tajemnica? Wielka tajemnica! Wielka radość! Ja umrę, a on zostanie, rozumiesz ty to? Rozumiesz?! Zgłębiłeś ty, Marku, wieczne istnienie ludzkości!?... Niech tam sobie wywroty, przewroty, niech tam co sobie chce, a zawsze będą żyły jakieściś Świdy... Marku, bracie rodzony, wyjawiam ci wielką tajemnicę: oto dziś, jak mnie tu widzisz żywego, ja wiem, co to śmierć! A ty wiesz? Nie wiesz! Śmierci całkiem niema! Ojca grzebią, syn żyje. Wnuk żyje, praprawnuk. Pan Bóg wszechmocny już tak zrychtował całą tę machinę świata, że lepiej nie trzeba! Co, głupio gadam? Głupio, bo nie umiem wywnętrzyć tego, co wiem. Niby każdy to wie, ale nieprawda! Ja się dowiedziałem dopiero przed godziną, kiedy to moje małe zapiszczało swoim własnym żywym głosem. I wiesz ty, co to było? Cud! Wyraźnie powiadam — cud, i nie jest to żadne takie sobie gadanie, przekonasz się sam, byle prędzej, jak z ciebie i twojej kobiety zrodzi się pierwsze twoje własne dziecko, to dopiero... Toż dopiero... Ach, bracie mój najdroższy, jedyny, rodzony...
Pociągnął go gwałtownie i zawrócił w stronę domu. Plótł Kuba, jak w natchnieniu. We łzach wygłaszał, jako wielkie odkrycia, swoje trzy po trzy słowa płaskie i nudne. Marek słuchał uważnie, bo brat Kuba oczywiście krążył dookoła jakiejś wielkiej prawdy. Ona go niepokoiła, przytłaczała, mordował się i nie umiał dać sobie z nią rady. Życie jest proste — myślał Marek. Życie jest powikłane i pełne zagadek, nieokiełznane, nieuchwytne jak wicher i nigdy nie przewidziane, ale opiera się całe na czemś żywiołowem i niespożytem, na czemś właśnie najprostszem. Gdy tego niema, kiedy człowiek oderwie się od tego, jak od ziemi, z której rodzi się wszystko, cierpi i zawsze nic nie wie. Niczego nie dokona, uschnie, zamrze i jak widmo będzie się błąkać po świecie zbyteczny i nędzny, póki wreszcie kiedyś nie zdechnie. Kuba nic nie wie, ale czuje swoją prawdę, może jej nawet nie czuje, ale sam o tem nie wiedząc, nią istnieje. Jest całkowitym sobą, żyje pełnią własnego życia i przez to jest szczęśliwy, przez to samo, chcąc nie chcąc, jest społecznie pożytecznym. Ten dokona dzieła swego żywota. A ja?
— Ty mu będziesz chrzestnym, proszę ciebie jako brat brata. A chrzcić go będziem imieniem Marka Ewangielisty, takie moje dawne było postanowienie. deszczem o niczem nie myślał, anim mojej Jagny na oczy nie widział, gdym sobie to był poprzysiągł, że jeżeli Bóg da mi kiedy syna, nosić będzie twoje imię, na twoją cześć i pamięć. To było jeszcze wówczas, kiedym ani ja, ani nikt nie wiedział, czyli się powrócisz, czyli nie.
— Daj spokój, Kuba, nie warto. Moje imię nie przyniesie małemu dobrego. Po prawdzie, cóż ja jestem? Darmozjad, nic. Ani dla siebie, ani dla ludzi.
— Nie powiadaj głupstw! Co ty o sobie wiesz? Wiecznie się tam w sobie tarmosisz! Ja wiem. Jestem prosty i ciemny, ale ja ci mówię tu na tem miejscu, jak mnie tu widzisz żywego, że wielkie sprawy na ciebie czekają. Skąd ja wiem? A wiem. Inszy kalkuluje i przenika rozumem, ten, który mądry, ale ja z czwartej klasy przez oknom wyleciał, jako osioł. Ja chłop nieuczony, samą wiarą widzę i żyję. Będziesz ty, Marku, zaszczytem naszego rodu, zasłużysz się Polsce, roboty odwalisz odmęt — wszyscy o tobie będą wiedzieć. W to ja wierzę, ja to wiem, no i co mi zrobisz? Tak będzie, musi być.
Marek nieoczekiwanie dla samego siebie nie zdobył się na żaden koncept ani nawet na jedno słowo.
Pchnęło go coś bratu w ramiona. Ściskał go z nieprzebraną wdzięcznością, rozrzewniony i szczęśliwy.
Wreszcie w końcu czerwca zebrał się do Warszawy na natarczywe a zagadkowe telegramy Nusyma, zły, że go wzrywają z błogości wiejskiej. Na samym wstępie nie trafił do własnego mieszkania. Rzeczy jego były gdzieś przeniesione, olbrzymi lokal Nusyma przerabiano na bank. Malarze drwili z niego w żywe oczy, naśmiewali się.
— Nie pierwszy pan się dopytuje. Co się tu ludzi przewaliło, cała czarna giełda!
— Niechby oni byli jego, tego pana Piechyńskiego we swoje ręce dostali, ha — ha — ha!
— Ależ ja tu mieszkałem, odnajmowałem pokój...
— To zmiataj pan, pókiś cały, bo i pana policja zabierze, będziesz pan miał mieszkanie.
Zbankrutował — dziwił się Marek. Co się stało? Jakiś gruby skandal. Gazet nie czytał od trzech tygodni. Dopiero gdy wsiadł zpowrotem do dorożki i ruszył ze swoją walizką, sam nie wiedząc dokąd, oszołomiony i nadwyraz ciekawy, wyrósł z pod ziemi jakiś nieznajomy i stanął na stopniach dorożki. Było to indywiduum nieznaczne, odziane w jasny modny garniturek, taki sobie warszawski „facet“ z ulizaną głową, w nadmiernie krótkich spodniach, wąskich u dołu, jak rękawy.
— Czekamy, ach, jak oczekujemy! Pan nie otrzymał naszych depesz?
— Naszych? A kto pan jest?
— Zaufany, zaufany! Swój człowiek, wypróbowany i wierny nawet w nieszczęściu. Ach, co za cios dla kraju! Co za tragedja! Jedziemy do niego natychmiast, ale jednak przesiądziemy się do samochodu, wypadnie nam bowiem zmylić agentów, z których jeden patrzy na nas w tej chwili a drugi na numer naszej dorożki. To z policji śledczej, ale ich gorliwość opłaca nasz wróg Bąkower, ten sam, który nas zgubił. Pan szanowny oczywiście posiada... drobne, na opłacenie samochodu? Naturalnie, naturalnie, drobnostka, ale chwilowo... Jakież to śmieszne... Na tle tragedji wielkiego człowieka...
Z wielkiemi ostrożnościami przewinęli się przez miasto i utonęli w żydowskiej dzielnicy. Na Muranowskiej, w przeokropnej kamienicy, aż w trzeciem nikczemnem podwórzu, po haniebnych schodach... Nusym był spokojny, tylko oczy mu latały. Nie było śladu ciężkiego, pewnego siebie wejrzenia Marjana Plechyńskiego. Wychudł i jeszcze zczerniał. Nieogolona czarna szczecina podchodziła mu pod same oczy. Z jego dorodnej twarzy rzymskiej czyli też hiszpańskiej tym razem obnażał się i wyłaził wyraźnie typ żydowski.
— No, chłopcze, djabli wzięli Marjana Plechyńskiego calusieńkiego, od stóp do głowy, razem z twojemi dolarami. To ci mówię na pierwsze powitanie. Nie będę cię pocieszał, że cośkolwiek da się uratować, nie będę ci nic obiecywać na przyszłość, bo jej nikt nie zna. Ani cię nie będę przepraszać — byłoby to już błazeństwem. Nagi fakt mówi sam za siebie. Jestem zarżnięty. Klapa generalna, krach, skandal.
Ale już się przestałem martwić i nie zacząłem jeszcze myśleć, co dalej. Utaiłem się przed kozą w samem sercu warszawskiego Ghetto i czytam „Balladynę“. Jak to mądrze mówi Druga Kobieta:
„Oj, prawda, że to gorzko nam się wyślizga, co się drugim dostało“.
Poszły między ludzi twoje pieniążki, ale ponieważ kontrakt o Puszczę skarb umorzył. Najwyższa Izba Kontroli wszczęła dochodzenia, pocieszaj się zawsze, że twoje dolary wsiąkły w chudy i suchy Skarb Państwa, a choć tego niepodobna wykazać, może być i tak, nawet tak jest na pewno, ale zarazem jest i inaczej. Przegrałem więc, drogi Marku, twoje pieniądze, a raczej bandyci mnie opadli, zabrali moje i twoje. Cóż ty na to?
— Daj mi spokój. Djabli wzięli i już. Całkiem mi to nie było potrzebne. Mam co jeść.
— Rad jestem, że tak mówisz, i wierzę ci; ale sam nawet nie wiesz, ile w tem smutnej prawdy. Już tacy są nasi najlepsi Polacy. Niema w was żadnej namiętności do pieniędzy. To bardzo źle. Pracować, coś tam uciułać albo paskować, szachrować, grać na giełdzie, no i czemprędzej rozłożyć się na laurach. Tej cnoty nigdzie niema w zdrowych społeczeństwach. Przeciętny Polak nie ma w sobie krzty mistycyzmu w stosunku do potęgi pieniądza. Lubi dobrze zjeść, wypić, pokazać się, spędzić życie w wygodzie i zostawić coś tam dzieciom. W waszych rękach pieniądz się nie płodzi, nie kochacie go.
— Źle byłoby z Polską, gdyby nie żydzi, którzy za was wypełniają tę funkcję. Jednego się obawiam, oto, że pókiś miał te pieniądze, toś o nie całkiem nie dbał, ale gdyś je stracił, może się zacząć zupełnie coś innego. To takie proste...
Nusym wpatrywał się weń badawczo. Marek uśmiechnął się z wyższością, ale już się w nim coś wściekało. Kpił sobie z zaprzepaszczonych dolarów, cóż, kiedy wyskoczył skądś pewien oddawiendawna wymarzony fantastyczny plan — ach, pocóż w takiej chwili... Owa podróż rozkoszna bez pieniędzy automatycznie wchodziła do bogatego muzeum jego czystych zmyśleń. Poza muzeum były bowiem rojenia podobne nieco do zamiarów, a te opierały się jednak na dolarach. Nic z tego. Zachmurzył się i unikał oczu przyjaciela. Nusym posmutniał, zawstydził się, skulił się w staroświeckim obdartym fotelu i patrzył w ślepy mur, który stał tuż za oknem, jak podły gnębiciel. Marek stał przy oknie i też wlepił oczy w mur.
Wściekły się Lago di Como, Capri i Taormina. Sleepingi, Palace Hotele... Potem ku zimie miał być Egipt, przystanek na Korfu, nad samem morzem biała willa z płaskim dachem, taras, na którym pachną mirty... Już nie pachną — a żeby cię wszyscy djabli...
Opamiętał się. Gorzki, drwiący uśmiech już szastał jak miotłą po mapie Morza Śródziemnego, Miała to być „ich“ podróż poślubna. Zacóż kląć nieszczęsnego Nusyma, kiedy mowy niema o Morzu Śródziemnem, bo jej ani się śni, a on też oddawna już nie chce. O nie! A wypadało rzekomo jakby na to, że jeżeli przekreślić podróż luksusową, to przez to samo niema już żadnej nadziei. Absurd! Nagle nawskroś przeszedł go strach przed bólem. Wracał, przeklęty. Już majaczyło na murze jej spojrzenie...
— Mój drogi, kochany...
Jak najlepszy aktor rozpłynął się w czułościach. Uciekał przed czemś, ratował się, jak mógł. Skąd się w nim wzięło tyle ciepła, serdeczności? Gadał, gadał, wreszcie pochylił się nad kędzierzawym łbem Nusyma i pocałował go w czoło po raz pierwszy w życiu. Efekt był nadspodziewany. Nusym rozszlochał się głośno, zabawnie, z jakiemś orjentalnem zawodzeniem. Zawstydzony, usiłował się śmiać z zapłakanemi oczami, wreszcie zagadał, jakby się upust w nim otworzył. Od samego początku, ale szybko, w nerwowym pośpiechu, przeskakując i wracając, opowiadał swoją historję. Na palcach liczył swoje kardynalne błędy; teraz już dokładnie wiedział, dlaczego musiało się skończyć tak właśnie, a nie inaczej. Jak prawdziwy Polak, był doskonale mądry po szkodzie. Z niejaką nawet niemal lubością zapuszczał się w przenikliwą i bezwzględną analizę samego siebie. Przy tej tragicznej sposobności odkrył nowe, własne teorje w zawiłych procesach gospodarczo — handlowobankowo-spekulacyjno-czarnogiełdziarskich na tle z dnia na dzień zmieniających się konjunktur burzliwej epoki. Powojenny chaos gospodarczy, światowy i specyficzny chaos polski sprawiają, że działacz w Polsce, nawet najtęższy, rychło i bez zawodu ulega psychozie, staje się graczem. Każdy i wszyscy ryzykują, przegrywają i odgrywają się, podglądają partnera, robią „volty“, znaczą karty. Biada temu, kto do takiej kolosalnej szulerni idzie z jakimkolwiek planem twórczym i nadobitkę postanawia sobie, że będzie uczciwym. Tragiczna iluzja Marjana Plechyńskiego!
— To mnie musiało zgubić. Zanadto kłułem w oczy, zawadzałem zbyt wielu ludziom. Zpoczątku ich to bawiło, bo wiedzieli, że się odmienię. Gdy coraz dłużej byłem nieoprawny, zaczęło im się ze mną nudzić. Uczułem wkoło siebie pustkę, wspólnicy ode mnie uciekli, wycofywali się, narażając mnie na wielkie straty. Na każdym kroku ktoś mi podstawiał nogę, potknąłem się raz i drugi. Zaprzyjaźnione banki zaczęły mi robić trudności. Nasz poczciwy Niedowiejski ostrzegał mnie wielokrotnie, błagał, żebym się poprawił i nie obnosił się ze swoją cnotą, gdzie nie należy, bo, powiada — zginiesz! Nie chcąc ginąć razem ze mną, opuścił mnie zawczasu i nawet demonstracyjnie wyparł się mnie w gazetach. Świństwo to uczynił, aby być nieskazitelnie czystym, albowiem nadchodzą wybory. Drżał ze strachu, by gniew pewnych potentatów nie spadł i na niego. Postąpił jak zwyczajny Judasz, ale ten napewno się nie powiesi, nawet gdy przepadnie na wyborach, co ma absolutnie zagwarantowane. Uczciwy człowiek ukorzył się przed mafją, aby móc całą tyra sposobem zachowaną czystością służyć ojczyźnie na ulicy Wiejskiej. Zato imponuje mi Tymonek Wikłaszewski, którego specjalnością nie jest bynajmniej uczciwość w kryształowem tego słowa znaczeniu. Dotychczas siedzi za mnie na Pawiaku, a ja nie mogę mu nawet marnej kaucji... Wiesz, od czego zaczął swoje zeznanie przed sędzią śledczym? — Jestem winien, albowiem służyłem uczciwemu człowiekowi, zrujnowanemu podstępnie przez bandę nikczemnych łotrów... — Wkońcu, a było to właśnie w końcu maja, jedyne poparcie, jakie mi zostało, były to wysokie sfery rządowe, gdzie mnie dobrze znali — cóż, kiedy na wszystkich niższych szczeblach, ile ich tam jest, spotykałem bezczelną zorganizowaną obstrukcję. Nareszcie obecne przesilenie, dla wszystkich nagłe i niespodziewane, mnie w literalnem tego słowa znaczeniu zwaliło się na łeb. I prawowierny żyd Symcha Bąkower uderzył natychmiast w znienawidzonego przechrztę. Sytuacja dojrzała. Moment był dla niego przecudowny. Broniłem się, jak lew, wszystko com miał, rzuciłem na szalę, weksle, weksle, weksle, sprzedaję nawet lokal, nawet Rolls-Royce’a. Dopieroż Symcha puszcza na mnie swoją szmirę dziennikarską. Za niemi reszta gazet w najlepszej wierze domaga się od rządu surowego wkroczenia, prasa się oburza, prasa służy krajowi, Symcha się śmieje, jak szatan. Najbliżsi, którzy wierzyli w moją uczciwość i wierzą nadal niezłomnie, opuszczają mnie jeden po drugim, a raczej wszyscy naraz, ze strachu przed skandalem. Marku! Byłem głupiem dzieckiem! Teraz dopiero, w tej prześmiesznej komedji poznałem świat i ludzi, a przedewszystkiem samego siebie. Ale do djabła z tem wszystkiem. Dość!
Tu urwał, na jego twarzy przewinął się jakiś obcy uśmiech, który na chwilę odmienił go i dziwnie ozdobił.
— I cóż dalej? Co myślisz robić?
— Nic nie myślę. Jeszcze nie mogę. Jakoś się we mnie wszystko przemieniło. Czy wiesz, że chwilami ta cała moja klęska nic mnie nie obchodzi? Powiem ci, otóż w tych dniach spadło na mnie niespodziewane szczęście i pogrążyło mnie w błogości.
— Szczęście?
— Tak, jestem szczęśliwy. W niczem to nie poprawia mego bankruckiego losu. A jeżeli trzeba było aż takiego strasznego krachu, żeby się wypełniło owo szczęście, to cena nie jest za wysoka. To mi się kalkuluje. Marku, kiedy żyd staje się Polakiem, zatraca wszystkie cnoty swojego plemienia, a nabiera waszych wad. Jestem już romantykiem!
— Więc co?
— Zaraz. Przedewszystkiem niema towarzystw akcyjnych, banków, przesileń gabinetowych, błota dziennikarskiego, sensacji, prokuratora i szpiclów Bąkowera... Niema wuja Benjamina Cyterszpila, który mnie przechowuje w nadziei, że się odechrzczę, i odżywia mnie rytualną kuchnią! Niech zamiast muranowskiego powietrza owieje nas woń zboża, lasu, ziemi zoranej... Niech na miejscu tego muru rozwinie się przestrzeń bez granic, a nad nią białe obłoki na modrem niebie. Nie śmiej-że się!...
Marek patrzał nań ze zdumieniem. W wyrazistych jego rysach rzeźbiło się coś, niedostrzegalnie, lekko. Oczy stały się marzące, usta złagodniały, w zatajonej zimnej twarzy rozwarło się coś znowu, zamajaczył w nim Włoch, Korsykanin, „un français du Midi“ i naraz Nusym stał się piękny.
— W pełni mojej karjery ani chciała o mnie słyszeć. Nie i nie. Od dwóch lat — nie. Opętała mnie jak chimera, zamieniła się w niedościgłe marzenie. Każda godzina, którą pozwalała mi spędzić w swojej obecności, była dla mnie tajemnym wzlotem w inny świat, zapomnieniem, odetchnieniem w bezeceństwie i nudzie mojego warjackiego życia. Dręczyła mnie, a razem dawała tyle... Miłość, Marku, wielka miłość — cóż jest piękniejszego nad jej święty obłęd? Możesz się ze mnie śmiać, ale to będzie tylko dowodem, żeś sam jeszcze nie kochał. Gdym wreszcie zmiażdżony dał za wygraną i uciekł z pola, byłem w czarnej rozpaczy, ponad wszystko gnębił mnie wstyd przed nią, okropny, najgorszy, parszywy... Na to dostaję list opóźniony o dwa tygodnie, gdyż niełatwo mnie było odszukać. Oczom moim nie wierzę, tak dalece nie wierzę, że wołam starą ciotkę, matkę i już babkę niezliczonego mnóstwa Cyterszpiląt, i każę jej czytać nagłos. Otóż to cudowna przekorność polskiej kobiety. Przerażająca jest zagadkowość tego serca, jego utajenie. Wybuchło, rozkwitło ku mnie właśnie wówczas, gdym już był niczem, poniżony, oszukany, zaplwany przez gazety, ścigany przez policję. Powiesz: litość? Wzajemność z litości? Nie znasz jej, to mocna kobieta przy pozorach skromnej polskiej panieneczki. Patrjotyczna ofiara, chęć przygarnięcia mnie do polskości? Ale na to byt czas przed klapą, co przyjdzie teraz Polsce z ochrzczonego bankruta? Zresztą codzień się wykradam, widuję ją i wiem. Ona mnie kocha. Jej decyzja jest przepiękna. Ale.. Otóż i teza: czy w naszem życiu społecznem przy polskiej dziadowskiej nędzy pożądany jest typ o tak wyraźnej przyrodzonej pogardzie dla pieniądza. Kiedyż ta Polska dochowa się własnych kapitałów?
Marek rozmyślał nad tem trochę po odczytaniu listu pani Chosłowskiej, doręczonego mu przez Nusyma. — W groźnej chwili mego życia nie było ciebie przy mnie, nie dajesz znaku o sobie, cóż to jest?! Natychmiast depeszuj, kiedy przyjeżdżasz zacząć nasze dzieło, teraz ono jest tylko nasze, moje i twoje, bo biedny hrabia zmarł nagle w drodze. Cudowne życie nas czeka, tęsknię do ciebie, pragnę. Pamiętasz ty... — Tak pisała hrabina z Nowego Sadu, z Jugosławji. Dalszy ciąg listu był kuszący i rozpasany. Marek nie widział nigdy czegoś podobnego, wypisanego czarno na białem, ale i to nie wznowiło w nim niedawnych czarów, snać przesiliło się i odpadło opętanie. Nie spieszyło mu się do Nowego Sadu, tylko sam sobie dziwił się teraz, że nie przemówiły doń ani razu utajone skarby, które ostatecznie były przecież do zdobycia. Czy mu było żal bodaj nieskończenie skromniejszych dolarów zaprzepaszczonych przez Nusyma? I to nie. Coś go przywoływało do opamiętania, rozsądek zaczynał perorować jak stary profesor. Nie możnaż wiecznie być obiecującym młodzieńcem, ptakiem niebieskim, leniem. Prawda, prawda. Ale rychło patrzeć, wszystko się odmieni. Samo przez się? Tak, nadejdzie taka chwila... Tej wiosny Marek wierzył zapamiętale w ową chwilę i uśmiechał się ku czemuś. Tak samo było zeszłego roku o tej samej porze.
W stolicy wrzało. Zbierało się na burzę, było parno, duszno jak nigdy, już nie do wytrzymania. Nareszcie coś się stanie! Zmierzą się ze sobą dwa wichry, dwie siły i ktoś w Polsce przeważy nakoniec Po długim, sennym zastoju, ogłupiającym wszystkich, ockną się dzieje, życie nie będzie już dreptało w miejscu, popędzi naprzód. Głośno zawoła o sobie prawda upokorzona, wydrą się na wolność wszystkie przemilczane sprawy i zapomniane słowa. Spłynie z wiatrem zastarzałe niechlujstwo, odetchnąć będzie można. Nadchodziła nowa era. W tych latach już nieraz świtały nowe nadchodzące ery, ale rozchodziły się jakoś jak chmury, zależne od nieodgadnionych wiatrów, a burze szczęśliwie dla Polski przechodziły bokiem. Ale tym razem wszystko zapowiadało zwrot decydujący. Ludzie warszawscy wydzierali sobie na ulicach nadzwyczajne dodatki, które stały się zwyczajem każdego dnia i każdej godziny w tym osobliwym miesiącu. Jak dotknięci nieuczalnym obłędem, rzucali się za byle obdartusem, który przelatywał ulicą i wrzeszczał. Szukali w pustym świstku swojej wielkiej nowiny, której nie mogli wyszperać we wszystkowiedzących gazetach, bo te co wieczór odwoływały swoje poranne sensacje.
Zmienno, codzień nowe kombinacje kilkunastu nazwisk ogłupiały ludzi chorobą erudycji sejmowej i wzmagały chaos w każdej głowie. Na miłosierdzie Boskie, o cóż idzie?!!!
Nikt nic nie rozumiał. Przesilenie gabinetowe trwało. Rząd nie rządził, widma obalonych ministrów już niezdolne były niczego podpisać, machina państwowa utknęła, po ministerstwach we wszystkich okienkach zapanowały wakacje. Zatorem zwarły się i wypiętrzyły najpilniejsze zaległości, najżywotniejsze sprawy więdły i marły. Między Sejmem a Belwederem dniem i nocą szastały się samochody i rozpaczliwym rykiem wzywały ratunku. Bezsenni posłowie zataczali się jak pijani pod ciężarem natężonego myślenia. Surowa rzeczywistość co chwila ciskała im nową zagadkę, kazała im rozwiązywać jakieś pomylone szarady, bez żadnego wyjścia. Przemordowani, nie mogli już nawet udawać, że coś wiedzą, że do czegoś zmierzają. Najbezczelniejszy dziennikarz nie zdołał z żadnego nic wydusić, chyba wypsnęła się któremuś jakaś drażliwa tajemnica klubowa, by podpalić przygasające zadrażnienia partyjne. Polityków ogarniał strach. Zabrnęli w ślepy kąt, w specyficzny polski impass. Zaledwie po nieskończenie przewlekłych mitręgach, rokowaniach, konwentach, intrygach, wahaniach, namowach i umowach zarysowało się coś w rodzaju podobieństwa do dwóch obozów, byle traf, byle nic, nic — przyczyna, lub człowiek — nic sprawiało, że wniwecz szły najszlachetniejsze wysiłki, kunsztowne szalbierstwa, wzruszające ofiary i niezliczone małostki i podłostki. Znowu zatem od początku. W tych czasach nieprawdopodobne mnóstwo ludzi nie spało po nocach, dręcząc się nadzieją i czyhaniem na portfele ministerjalne. Całe pospolite ruszenie parło obławą na zdobycie tek, a każdy wiódł zastęp przyjaciół, szwagrów i zięciów, zdemoralizowanych łapczywemi nadziejami. W tej gmatwaninie dzień po dniu zatracała się ostatnia resztka sensu, przesilenie dogasało, gasząc temperamenty, oszukując szlachetne nadzieje i poziome apetyty, zawodząc na prawo i na lewo. Cieniusieńko śpiewały partyjne basy, głucho, leniwie ujadali na siebie ochrypli polemiści...
Na Wiejskiej ulicy mecenas Niedowiejski szedł zaczytany w nieczytelnie odbitej na maszynie ostatniej enuncjacji „Bloku Trzech“, wyjaśniającej istotę rozłamu w nader wpływowej „Grupie Sześciu“. Mecenas, sam nie należąc do Sejmu, był jedynym w Polsce znawcą przerozmaitych, zmiennych jak mgła, mikroklubów, oraz poszczególnych porozpraszanych lub powyganianych skądś tak zwanych „dzikich“. Była to wiedza nieoceniona w wypadkach, gdy jeden głos większości przeważał lub niedoważał w głosowaniu przy uchwałach pierwszorzędnego znaczenia. Na powitanie Marka mecenas oderwał oczy i spojrzał nieprzytomnie.
— Przepraszam... Jesteśmy wszyscy tak zdenerwowani, tak przepracowani...
— Powiedzcież mi, czy to się kiedy skończy?
— Lada chwila! Może dziś w nocy. Może jutro o jedenastej. Inaczej powarjujemy wszyscy. Będzie to gabinet sklecony, przelotny, może dociągnie do tygodnia. W tym czasie dokonają się nieodzowne przegrupowania, ludzie odpoczną i może się opamiętają, poczem nowy gabinet będzie niezwłocznie obalony, raczej sam upadnie, i to nie — położy się. Walka się przeciągnie — straszne to dla kraju nieszczęście...
Sprawca tego wszystkiego bierze na siebie ciężką odpowiedzialność wobec historji.
— No-no... Komu to mówić...
— Tak! Biorąc pod uwagę wszystko, co dlań osobiście czuję — mówię taki Pomimo całego mojego najwyższego... Jakże można wymagać od nas wielkich decyzyj? Tak ni z tego ni z owego? Teraz? Zaraz? Ależ na to trzeba wyjątkowego momentu dziejowego i wielkiej idei i zapału i — że tak powiem — nawet odwagi!
— Otóż to — że tak powiem — doskonale powiedziane. Nawet odwagi? Więc jeżeli tak, do czegóż to nas, u djabła, doprowadzi?
— Do niczego, niestety, do niczego, szanowny obywatelu, i tak dojedziemy do samych wyborów. W listopadzie dużo się wyjaśni. Nowy sejm wyłoni świeże siły, nowe talenty i prawdziwie nowoczesne ugrupowania. Wszyscy właściwie pracujemy teraz wyłącznie dla wyborów.
— Mecenas oczywiście kandyduje?
— Tak! Tak! Budujemy potężne nowoczesne stronnictwo o zakroju europejskim. Nic z ciasnoty, partyjnictwa. Będzie to raczej Ligą, raczej Unją. Jakto, nie czytaliście naszego manifestu? — Mecenas wygrzebał z wielkiego portfelu, wypchanego jak poduszka, wiązkę arkuszy. — Wszystko, co najlepsze, staje przy naszym programie, który wszystko ogarnia i przewiduje. Umiarkowanie, spokój, powaga. Kojarzenie współdziałań, kojenie zadrażnień. Na pierwszem miejscu — wszystko dla państwa! A dalej — czyste ręce! Dzięki temu pieniędzy mamy narazie trochę za mało, ale właśnie obchodzę wszystkie banki z hasłem: ani prawica, ani lewica. Praca tytaniczna — nie macie wyobrażenia, ile w Warszawie jest banków! Pod naszym manifestem znajdziecie nadzwyczajne, nieoczekiwane nazwiska. Udało nam się pozyskać...
Już poleciał. Marek nie zdążył mu nawet wypomnieć brzydkiej zdrady Nusyma. Całe to przesilenie psuło mu jego powieść o Polsce. Przesiadujący w wieży z kości słoniowej samotny filozof lub prostak doktryner, mogli sobie nie zważać na to, co porabia i wyrabia Sejm, czyli czterystu panów, zamkniętych w ex-instytucie dla panien, przy ulicy Wiejskiej. Niepodobna było pominąć lub zlekceważyć tego miesiąca, albowiem jego nieodgadniony posiew zakiełkuje, wzejdzie, wyrośnie i pomimo wszystko długo popamięta go Polska. Jednak uparcie prześladowało go przywidzenie, że podobne ewenementa, ze wszystkiem, co się dzieje dookoła nich, co je poprzedziło i wywołała, i to, co z nich wyniknie, obce są i obojętne w obliczu jakiejś wielkiej istoty życia, jego głębi, jego prawdy. Przesilenie wydawało mu się nędzne, niegodne, śmieszne. Dużo zgiełku, kłótni, odgrażań, wygrażań, targów i przetargów — nie było powagi i ani krzty męstwa — nie było znamienia walki. Strony, jak przemocą wypchnięte do boju na szerokie pole, dawały światu sromotne widowisko — nic prócz strachu. Więc ciskano straszliwe oskarżenia o wszystko i przekleństwa za wszystko na głowę jednego samotnego człowieka. Z nienawiści wyolbrzymiono go na szatana, na demona Polski. A z drugiej strony żądano od niego, by wyszedł w pole, i dobył miecza, i sam jeden za nich wszystkich stanął i zwyciężył. Wizja samotnego człowieka... Jedyny bohater powieści o Polsce... Marek postanowił nie mordować sobie głowy nad przesileniem, ale opędzić się od niego w Warszawie było zupełnem niepodobieństwem. Pomimo wstrętu siedział w gazetach jak pierwszy lepszy, ale nie śledził gry politycznej, nie był ciekawy przełomowych perypetyj, powtarzających się do znudzenia, i sensacyjnych niespodzianek, zapowiadanych wciąż bez żadnego skutku. Zawzięcie szukał czegoś własnego w rozległych, ciasno zadrukowanych płachtach. Dla odpocznienia pomijał najważniejsze szpalty o krzyczących nagłówkach i szedł między petitowe zjawiska i wydarzenia. Odkrywał wielkie prace, notowane drobnym drukiem. Wśród nawały najsłuszniejszych utyskiwań i rewelacyj chwytał objawy rozkwitu. Dookoła każdego „curiosum“ z niewyczerpanej i codziennie nowej polskiej anegdoty, stała się potęga nowego życia, które przebijało się przez najgorsze zapory, naprzekór ciemnocie, głupocie, złej woli powołanych i niepowołanych czynników. Wszędzie roiło się od ludzi-mrówek, których niczem nie dało się wytępić.
Wszędzie przeważali oni nad litanją szkodników, kołtunów, złodziei, małp, szczurów, hien. W podziwieniu patrzał na bogactwo życia, które przelewało się przez tamy i przez brzegi i parło młode, bujne, nieposkromione, nieświadome samo siebie, jak instynkt, jak żywioł. Wertując gazety, Marek natrafiał co krok na niespodziankę. Nie wiedział o istnieniu całego mnóstwa zjawisk, które pomimo to już oddawiendawna wplotły się w codzienną polską rzeczywistość. Rozproszone po różnych dzielnicach, jak oazy na powszedniej pustyni, po dalekich prowincjonalnych zakamarkach, żyły sobie jakby poza światem, bez żadnego upoważnienia, nie oglądając się na niczyje uznanie, nie dbając o miarodajne opinje. Były, musiały być, snąć nie mogło być inaczej. Któż zna całą Polskę? Kto jej nadąży?
Pewnego dnia uderzył go nagłówek, wybity wielkiemi czcionkami: „Sprawa podchorążego Śniata i towarzyszy“. Sprawa zataczała coraz szersze kręgi, odkryto tajne papiery i rozległą korespondencję, liczba aresztowanych wzrastała. Do oddziału dla więźniów w Ujazdowskim szpitalu wstęp był oczywiście najsurowiej wzbroniony. Marek dotarł do samego komendanta, a odprawiony z najdalej posuniętą opryskliwością, przechadzał się w cieniu drzew i klął. Niepostrzeżenie znalazł się przed pawilonem, w którym przeleżał był długie miesiące. Zajrzał do swojego okna. Ani łóżka, ani stołka, gołe ściany i puste cztery kąty. Zdjął go przenikliwy smutek. W jednej chwili znikł Śniat, nieszczęsny apostoł. Rozpodziało się, rozwiało się wszystko, co było, i zostało jedno jedyne. Tutaj za oknem, w tych czterech ścianach ujrzał ją po raz pierwszy. Kiedyż to było?
— Servus dla pana porucznika!
Stał przed nim zamaszysty, ucharakteryzowany nieco na oficera sierżant sanitarny, ten sam, z którym zeszłego lata jeździli za Bug po zwłoki rotmistrza Goślickiego. Znalazł się tu, jak na obstalunek.
— Bardzo surowo wzbronione, bo, panie poruczniku, sprawa jest paskudna. Wplątać takiego anielskiego człeka! Gruźlica źre mu płuca, włazi mu w kości, w te oba jego knykcie. Tuberculosis femorum Posądzony jest o bolszewictwo i o zdradę — taki człowiek! Kto go posłucha z godzinę, każdy się odmieni, nawet najgorszy. Każdemu się do sumienia przedostanie. Święty i tyle. Sam prokurator, pan pułkownik, co go tu godzinami udręcza, wychodzi od niego blady, jak ten trup. I nasz komendant zachodzi na rozmowy, powiada, że podchorąży sam siebie oskarża i sam siebie gubi, takie on rzeczy otwarcie propaguje. Co tu gadać, prawdę głosi. Skażą go, i to grubo, jeżeli tylko dociągnie do sądu. W wojsku niema żartów.
— Co u licha? Za co mają go skazać?
— Za wiarę będzie umęczony. Pilnują go nadzwyczajnie, instrukcja najsurowsza, ale cóż, odwiedzić można, panie poruczniku, po starej znajomości, czemu nie... Proszę za mną, byle nie bardzo zbliska, a tam już ja przez wartę przeprowadzę. Na pół godzinki, trzy kwadranse, byle nie dłużej.
W maleńkiej zakratowanej celi Śniat siedział na łóżku, otoczony książkami. Oczy mu się świeciły, ogromne i jasno-promienne, aż raziły w zniszczonej, szarej twarzy. Patrzyły nadludzko, jak z zaświata.
Stała nad nim śmierć, nieunikniona, bliska. To, że dni jego policzone, było dla Marka tak oczywiste, iż odrazu uczuł w sobie gwałtowną przemianę. Nagle jak gdyby zapomniał o wszystkiem, co było w nim i poza nim jeszcze przed chwilą. Białe drzwi cicho zamknęły się za całym światem.
Śniat powitał go, jak gdyby się rozstali wczoraj i odrazu przeszedł do rzeczy. Przedewszystkiem trzeba uzdrowić człowieka. Wszyscy są zatruci nienawiścią. Jakkolwiek ją nazwać czy przezwać, zawsze ona i wszędzie ona nie dopuszcza człowieka do prawdy. Każdy ustrój społeczny jest dobry, jeśli człowiek w nim będzie dobry. Dusza ludzka wszystko wokoło siebie odmieni, gdy przeniknie od niej światło. Kochajcie jedni drugich! Chrystus wymagał od człowieka niepodobieństwa, gdyż był ponadludzki, samotny na święcie, boski. To samo musi być powtórzone w naszych czasach zwyczajnie, przez śmiertelnego człowieka dla ludzi zwyczajnych. Trzeba im ułatwić straszliwy nakaz, nie przerażać, oswoić ich, mówić łagodnie, z dobrocią, jak do małych dzieci. Dobroć nie jest słabością, to potęga. Uśmiech dobrotliwy więcej sprawi, niż mądrość, niż gromy wielkiego natchnienia, niż miecz i ogień. Wielka to tajemnica serce otworzyć w człowieku. Każdy ma serce, nawet najgorszy ze złych. Nie wierzę, żeby był na świecie bodaj jeden jedyny człowiek do gruntu zły, beznadziejnie, do którego niema żadnej drogi. Konfrontowano mnie tu z prowokatorem, który to nędzarz nieszczęsny wpierał we mnie mnóstwo okropnych i śmiesznych rzeczy, za które karzą surowo. Po półgodzinie odwołał wszystko, płakał i nawet siedzi teraz w więzieniu. Nie zniósł mojego dobrego słowa, gdyż nie było ono rozmyślne albo udane, ale najszczersze, braterskie. W niegodziwem życiu współczesnem obrastają serca skorupą, ale z miękkiem serduszkiem przychodzi na świat dziecko.
— Ludzkość, kula ziemska to za dużo, można się zagubić. Ja cały jestem w Polsce. Jeżeli szerzyć miłość, to jakże nie zacząć od tego, co własne i najbliższe, co się kocha najbardziej? Moją dumą i chlubą jest, by w Polsce właśnie powstał i ugruntował się wielki ruch, w którym odrodzi się stary śwńat. Ale w moją miłość do Polski, ani w moją cześć dla Chrystusa żadną miarą nie chce uwierzyć nasz więzienny kapelan, ksiądz-major Pieniek. Ksiądz i major w jednej osobie! Cóż w tych sprawach zrozumie istota tak bez litości zniekształcona przez państwo?
— Powiedzcież, bo nic jeszcze nie rozumiem, czego od was chcą?
— Nazywa się to sprzysiężeniem w wojsku. Com ja winien, że najbliżej znam wojskowych? Wzięli paru podporuczników akademików, którzy są na rocznych urlopach, jak zresztą i ja, i trochę żołnierzy, kaprali różnych broni, moich przyjaciół ze szpitala i jeszcze z frontu. Zabrali moje fantastyczne kajety, gdzie sam ze sobą toczyłem rozprawy. W toku śledztwa wystąpili oskarżyciele nieznani nikomu z nas i wpierali we mnie swoje łgarstwa. Łączyli nas początkowo z komunistami, konfrontowali, — ale nikt się do nas nie przyznawał, komuniści mają dla nas jeno szyderstwo i straszną pogardę. Ubrdało im się oskarżenie o szpiegostwo, gdyż bywał na naszych posiedzeniach pewien sierżant ze sztabu. Upadło i to. Został spisek przeciwko bezpieczeństwu państwa i jego sile zbrojnej. Na mnie, jako na herszta, spada wyraźny paragraf od dziesięciu lat ciężkiego więzienia do kary śmierci włącznie, z pozbawieniem i t. d... W każdym razie odbiorą mi Virtuti i cztery Krzyże Walecznych, co poprostu już jest cudowne. Pytam prokuratora: panie pułkowniku, jeżeli moje zasługi bojowe podlegają zupełnemu umorzeniu, to czy trybunał wojenny nie omieszka wydać orzeczenia, na mocy którego odrosną mi obie moje nogi? Najlepszy jest adwokat, najporządniejszy człowiek, ochotnik z roku dwudziestego, który samorzutnie i bezinteresownie podjął się obrony. Ten nie namyślał się ani przez chwilę — poprostu robi ze mnie warjata i skrzętnie zbiera odnośne materjały. Oczekuje mnie wizyta psychjatrów — cóż to będzie za rozmowa! Śmiesznie bywa czasem w naszej drogiej Polsce!
Łagodny uśmiech zamierał na jego ustach. Gdy przymknął oczy, czarne powieki zlały się z sinemi kręgami pod oczami. Głowa bezwładnie utonęła w poduszkach. Koścista, szara twarz w jednej chwili znieruchomiała i umarła w bezmiernym, wiecznym spokoju. Marek patrzył nań z przerażeniem. Ale wnet drgnęło coś w martwych rysach, przemknął przez nie promień światła, barwa życia przebiła trupią szarość.
Rozrastają się na policzkach ceglaste plamy, budzi się oddech coraz szybszy, porywczy. Nagle wydarły się oczy z pod sinego piętna śmierci i spojrzały, uderzyły. Głowa podniosła się z poduszek, niespokojnie, kurczowo zadrgały ręce.
— Ale ani na wschodzie, ani na zachodzie świata... Nigdy i nigdzie, jeno między nami... W Polsce objawi się duch, w Polsce rodzi się nowy człowiek, a z niego nowe pokolenie w narodzie wybranym... W nagrodę za męczeństwo niewoli... Dla prawdy i chwały... Dla odmiany złego świata...
— Panie poruczniku, na alarm, już!!! Prokurator idzie! ani jednej chwileczki... Za mną tuż przed sionkę, na schody... — Przymykając drzwi, Marek ujrzał jeszcze na jedną sekundę oczy płonące, poruszające się usta i ramiona wzniesione w ekstazie.
Codziennie przed południem zapuszczał się w Aleje Ujazdowskie i wysiadywał w parku, podchodził do zarośli, zakrywających gmachy szpitalne, i myślał, czy też żyje jeszcze podchorąży Śniat, jak przekraść się do niego bodaj jeszcze jeden jedyny raz i posłuchać go, zanim umrze. Nie wiedział, czego Śniat chce, jak on rozumie wielką swoją rzecz, nie dociekał, czy wogóle jest w tem jaki sens. Porywało go jego natchnienie, wola i wiara, obie tak uparte i potężne, nawet na progu śmierci. Rozważał to jak w zachwyceniu, zapatrzony w wizję, która nie dawała się ogarnąć. Śniat myli się w zaślepieniu. Śniat jest prorokiem i niesie w sobie najwyższą prawdę epoki. Państwo polskie słusznie tępi niebezpieczne głupstwo, Państwo polskie bezecnie i brutalnie dusi prawdę. Należy krzyczeć na całą Polskę: hańba! Trzeba bronić Śniata i obronić jego wielką ideę. Ale na to trzeba Zgłębić ją, w nią uwierzyć. Niepodobna było przedostać się do czerwonego pawilonu, sierżant gdzieś się zapodział, wartę sprawowali nie dobroduszni prostaczkowie z baonu wartowniczego, ale zimni, nieprzystępni w swoich hełmach żandarmi. Chodził Marek pod zrosłym gąszczem akacyj i kwitnących jaśminów, za któremi tuż Sniat snuł swoje olbrzymie marzenie i umierał. Żałował go najserdeczniej i bezsilnie. Wyrzucał sobie, że nie umie go obronić i zazdrościł mu, wstydząc się siebie. Gdybyż mógł zaprzepaścić się w myśli jakiejś wyłącznej, natrętnej, namiętnej i nią jedynie żyć, dla niej wszystko ze siebie poświęcić! Czuł w sobie nadmiar sił i oglądał się za celem, za dziełem, za jakiemś bodaj szaleństwem, byle czepić się czegoś, zmagać się, cierpieć i cieszyć się, poddać się czemuś i to samo zwyciężyć i zdobyć. Ale był jak spętany, był bezsilny. Jak ciężka choroba, coś go dręczy i zatruwa. Za każde parę dni złudzenia, za rzadką dobrą godzinę musi drogo zapłacić. Zaledwie coś mu się uroi, jak sen i — znowu nic. Jaśminy odurzały go i mąciły wielkie jego marzenia. Poprzez zapach upajająco słodki przebijało się udręczenie, zdawien znajoma chimera. Czy to ona? Czy tylko jej wspomnienie? Zdumiewała go sama pamięć o tem, co było, co mogło być; niedowiary obcym stawał się obraz zatraconej przeszłości. To drugi on, jakby powtórzony w odbiciu magicznego zwierciadła, objawiał się znienacka, rozdwajał w nim myśli, chęci. I zapadał w tępą zadumę, bezmyślnie wysiadywał na ławce w kasztanowe alei, bezmyślnie czytał gazety, które mu wpychał prze biegający z nowinami bosonogi urwis. Potem zrywa się, szybko wychodził z parku. Długo wałęsał się między ulicą Piękną a Szopena, niby niechcący, niby na przekór sobie, bądź z drwinami, bądź w strachu śmiertelnym, że stanie się właśnie tak, jakby chciał. Bez potrzeby zawracał przed czemś i uciekał, to znowu gonił za czemś, co mogło przez tę chwilę przemknąć się, wymknąć... Drżeniem zdejmował go czyjś kształt, czyjeś ruchy, zarys jasnego wiosennego kapelusza. Serce w nim zamierało na ślad, na cień jakowegoś podobieństwa. Gdy tak wartując, dochodził do rogu Szopena, odwracał oczy w inną stronę i mijał to miejsce w nieubłaganej, zimnej zawziętości. Manewry te powtarzały się od kilku dni i nie doprowadziły do niczego. Były prześmieszne, ale narazie nie było komu się śmiać. Jątrzyła nienawiść, duma zraniona domagała się zemsty. Jej wypełnienie wyrażało się w niezliczonych obrazach, jeden lepszy od drugiego, coraz wymyślniejszy, coraz okrutniejszy. Ale gdy nareszcie naprawdę ją spotka, co było możebne w każdej chwili, to — o ile nie zdąży uciec — powita ją z niesłychaną poprawnością, zimno jak lód. Nie zawaha się ani na ćwierć sekundy i minie ją z doskonałą, oczywistą obojętnością. A potem niech się dzieje, co chce. Co? Nic.
Ani godziny nie mógł usiedzieć w domu, w wynajętym, obrzydłym, pustym salonie, gdzie rzeczy jego leżały wciąż nierozpakowane, zwalone na kupę. Włóczył się byle gdzie, odwiedzał uwięzionego Nusyma, poznał jego narzeczoną i jego wielkie plany bukolicznokolonjalne, związane z daleką in spe polską Paraną. Przekomarzał się z mecenasem Niedowiejskim, który w tych dniach przesileniowych o mało nie został był wojewodą, u Lourse’a wdawał się w spory polityczne z tamtejszemi powagami, dobierał Polsce ministrów, zamierzał wzniecić w prasie kampanję w obronie Śniata, zaczynał szkicować jakiś list otwarty, codzieu postanawiał, że od jutra, od samego rana rozpakuje swoje papiery i zabierze się poważnie do pracy. Żył z dnia na dzień, jak to bywa przed wyjazdem, ale nigdzie się nie wybierał. Dni kończył na przewlekłych, do świtu trwających kolacjach, wśród butelek, w miłem towarzystwie, z byle kim. Nie nudziło mu się całkiem, wiedział, że lada dzień, lada chwila musi się coś stać, przyjść niechybnie. Uporczywie na to czekały dnie mijały jak za mgłą. Sypiał doskonale, zmordowany próżniactwem; sny miewał zwyczajne, jakieś postrzępione, całkiem głupie. Raz ocknął się z ciężkim jękiem i długo odpoczywał zmordowany, beznadziejnie nieszczęśliwy.
Siedzi cicho w oficynie w Jordanowicach, pogląda przez okno na zaspy śnieżne i słodko drzemie w milem cieple. Zegar szepce — już tak, już tak, już tak! Miły świerszczyk, ten sam, odzywa się zrzadka, ledwie dosłyszalnie, jakby zdaleka. Czerwienieje niebo na zachodzie, łuną palą się niskie, ciężkie chmury. Zaskrzypią sanie po zmarzłym śniegu, wesoło zadzwonią janczary, to Kuba powraca z miasta. Załomoce, zatupoce w sieni Kuba, obija buty ze śniegu, otworzy drzwi szeroko, mróz wali do zacisznego pokoju. Wpada Kuba z krzykiem, z hukiem, z jakąś radosną nowiną, gada a gada — ależ ten Kuba jest siwy?l Rozpina ciężką wilczurę, zapuszcza rękę w bezdenną kieszeń i ciska na stół grubą książkę Markowi pod same oczy. Grzmi śmiech Kuby barani, aż dźwięczą szyby. Ha-ha-ha! Marek szuka okularów, śpieszy się, maca się po kieszeniach, szuka wszędzie nieudolnie, nieskończenie długo, wreszcie porywa książkę i, nosem wodząc po okładce, czyta pięknie odbity tytuł: Marek Świda — Powieść o Polsce. Łzy tryskają mu z oczu. Doczekał. Wie, co jest w książce, od deski do deski, wie, każdą jej kartę ma w duszy, wszystkich jej ludzi co do jednego zna ze starej przyjaźni, bo życie z nimi spędził. Przyciska książkę do piersi dygocącemi rękami, wznosi do góry zapłakane oczy i w lusterku, wiszącem tuż powyżej, widzi w czerwonem świetle słońca, które zaraz się skryje, swoją białą głowę, zestarzałą, pooraną twarz... Jego marzenie, jedyne dzieło żywota — powieść o Polsce. Za — niego pisał ją chrześniak imiennik, Kubów i Jagnieszcyn syn, młodzieńczy Marek Świda. Czyż to nie wszystko jedno?
— Gdzież się podziało moje życie?!
Zawołał Marek głosem wielkim, strasznym. Zawołał i obudził się. Zatruła go mara senna. Otrząsał się ze zgrozy. Zgroza stała ponad drwinami z senników egipskich, z wróżb, z przywidzeń i z nastrojów.
Zatarł się obraz, został w duszy cierń jego prawdy. Marek nie spodziewał się już niczego. Skończyło się rozkoszne, pocieszne widowisko świata i ludzi, na które oddawna patrzał z wyżyny, odosobniony i samotny. Sromotnie spędzono go z nieswojego miejsca i cóż za pociecha, że o tem nikt nie wie? Wstyd przed sobą był najgorszy. Nie pozwalał zamarzyć, zapamiętać się w zmyśleniu, nie dał z ubocza podpatrywać osobliwemi oczami osobliwości, zapełniających ten świat. Gdy opadła czarodziejska zasłona wyobraźni, życie naraz stało się przeklęcie zwyczajne i tylko prawdziwe. Zrobiło się ciasno, duszno. Doprawdy, nie warto było żyć.
Okna księgarni, przed któremi tak lubił wystawać, dręczyły go teraz niezmiennie, gdziekolwiek je mijał. Było to prawdziwe opętanie. Ból go przejmował, gdy ujrzał nową powieść, gdy na tomiku poezyj odczytał nieznane czyjeś imię, wchodzące do literatury nieśmiało i uroczo. Cierpienie jego było zbyt szczere, by miał komukolwiek zazdrościć, kogokolwiek oskarżać. Któż był winien, że tak się z nim stało? Nikt. Za każdym razem, gdy patrzał w okno księgarni, żegnał wszystkie swoje marzenia. Mozajka barw, formatów, tytułów, winiet, zwały ksiąg, książek, książeczek. W każdej, nawet najskromniejszej zamknięty świat, światek, bodaj zakątek życia, płomień, płomyk, iskierka czyjejś duszy. W wielkiej szybie majaczy w odbiciu prawdziwe życie — ulica i ludzie. Ruch uliczny prześlizguje się widmowo po szkle i wikła się z tem, co spoczywa zamknięte za oknem. Na tło rozłożonej, wielkiej, ozdobnej księgi albumowej pada nikły zarys białego kapelusza, czyjeś oczy... Zanim je poznał, już się przeraził, jak gdyby się stała rzecz niepojęta.
Stoi tuż. Ona go widzi. Marek uparcie patrzy w szybę. Royal Gallery... L’Illustration... Die Kunst... The Studio... Jeżeli zacznie pierwsza... Ale on zanic na świecie... Zanic! Oczy gasną, znika zarys białego kapelusza. Marek przerażony odrywa oczy od szyby. Jest, stoi, patrzy ku niemu ukradkiem. — Ach, sama wiesz, żeś wszystkiemu winna! Ty przeklęta! Ukochana... Już go ogarnia żałosno-radosne roztkliwienie, ugina się w niewoli. Jej niepewne, nieśmiałe spojrzenie odmienia go w jednej chwili. Kłania się nareszcie i czuje, że ponosi go jakaś zła siła. Staje się ponad miarę swobodny, lekceważący, uśmiecha się niemal drwiąco. Pani Goślicka spuszcza oczy. Zaczyna się najgłupsza rozmowa. Najgłupszą rozmowę przerywa jakiś stary pan, bibljofil i krótkowidz, który wsuwa się między nich, dotyka nosem szyby. Marek z nienawiścią patrzy na jego obwisłą, brudną panamę, na obstrzępione szpargały, które mu wypychają wszystkie kieszenie, Idą Nowym Światem. Zaledwie coś się nawiąże, natychmiast rozłączają ich ludzie, włażą między nich, przeszkadzają, potrącają. Przedzierają się przez tłum. Ona jest zwinna, lekka, wysmukła, zresztą jej z drogi ustąpi każdy z tych panów. Wyprzedza go, oddala się. Marek jak pijany roztrąca przechodniów i goni za nią; jest dziś wyjątkowo niezgrabny, to wzmaga jego złość. Gdy się zrównali, zapytuje niedbale:
— Pani jeszcze w Warszawie?
— Tak. A pan?
— Owszem. Gdzież pani wybiera się na lalo?
— Na Hel, sama nie wiem poco, ale jutro już wyjeżdżam.
— Jutro? Doskonale pani robi. Co za upały!
Marek powtarza sobie wkółko — jutro, jutro, jutro — bo nie rozumie tego słowa. Jeżeli ona wyjeżdża jutro... Ze złości zapada w jakieś niepoczytalne zaćmienie.
— Więc jutro pani jedzie? Doprawdy, wolałbym panią spotkać jutro, nie dzisiaj.
— To byłoby niemożliwe, jutro mnie tu już nie będzie.
— Właśnie dlatego!
— Jakto? Nic nie rozumiem.
— Nic? Aż nic? To już doprawdy za mało, szanowna pani. Bo nic to znaczy przecież naprawdę nic! Nie odpowiedziała. I jemu odjęło mowę. Utknął w nim wezbrany potok natchnienia. Miał jej wypowiedzieć wszystko, wszystko do dna i to, co dawno już się należało, i to, co teraz dopiero odgadł w sobie.
Ona musi to wiedzieć, bo nigdy już się nie spotkają. Szli w milczeniu. Marek czuł obok siebie lekki, posuwisty rytm jej kroków, szelest sukni. Dość było obrócić głowę, by ją ujrzeć, dość było wyciągnąć rękę, żeby jej dotknąć, a jednak była ona jeno zamętem, złudzeniem. Sunęło obok niego widmo jego nieustannych, nieprzeliczonych myśli, upragnień, natchnień, żalów, wzlotów i upadków, chwil dobrych i złych, modlitw, przekleństw. To jego własne, samotne opętanie, szaleństwo przywidzenia, marzenie o niemożliwości, chimera, która nie istnieje a jątrzy, sen uporczywy. Kto na świecie zdołałby go aż tak poniżyć? Tak uwikłać i zgnębić? Kto śmiał odebrać mu radość życia, całą wolność? Kto się poważył stanąć na jego drodze i zagrodzić mu cały świat? Nie może być żyjąca kobieta tak potężnem szatańskiem bóstwem. I niema w niej bóstwa ani krzty. Dość spojrzeć na nią zwyczajnemi oczami, a zgaśnie, sczeznie opętanie, zostanie tylko piękna kobieta. Czy aż tak piękna? I to nie.
Zamajaczyło w nim przedziwne światełko. Zamigotało, zgasło i zapaliło się znowu. Zaczynał coś chwytać, wyślizgiwało mu się wnet i wciąż. Już czuł, że natychmiast się obudzi. Świat oczywisty jeszcze przez chwilę zasnuwał się jak dymem, głuchł i już mu się wymykał. W pomąconym korowodzie odchodziło kędyś wszystko: przechodnie, drzewa, tramwaje, samochody, blask słońca. I ona zniknie, albowiem nigdy jej nie było naprawdę. Wystarczy samo pomyślenie o tem, by ją zgasić w sobie, jak świeczkę. Ale nie wypadało iść tak dłużej, nic nie mówiąc, do czego to podobne? Co też ona sobie pomyśli? A niech myśli, co chce.
— Cudownie w tym roku kwitną lipy, prawda, jak pachną?
Rzucił to swobodnie, lekceważąco, tak ot, byle coś powiedzieć. Na nieszczęście, spojrzał na nią. Szła z pochyloną głową, patrząc w ziemię, skromnie, jakby pokornie. Usta jej drgały, zaciskając się w podkówkę, jak u dziecka, któremu się zbiera na płacz. Już nie mógł oderwać od niej oczu. Tak doszli do rogu Szopena. Marek ścierpł w rozpaczliwym strachu. Ale pani Goślicka skręciła w swoją ulicę, nie zważając nań zupełnie, jak gdyby szła sama jedna. Odrazu przyspieszyła kroku i Marek, jak pociągnięty, bez wahania podążył za nią. Nieznajomy, wspaniały motyw, jak hymn zabrzmiał z poza ogrodzenia Doliny, rozrastał się, wznosił się w akordach — ach, jakże był mu potrzebny w tej chwili, on właśnie, ten sam! Ktoś go odgadł, ktoś o nim wszystko wiedział i oznajmia mu teraz? Co? Co? Słuchał, cały uniesiony na dźwiękach, i czekał. Ale hymn urwał się nagle tak samo, jak się był odezwał. Wśród ciszy przewijało się i zamierało jego odbicie gdzieś aż w głębi duszy.
Ani go zapraszała, ani go wypraszała. Otworzyła drzwi, weszła bez jednego słowa, on za nią. Zamknęła drzwi i, porzuciwszy go w ciemnym przedpokoju, odeszła gdzieś w głąb mieszkania, znikła. Nic go już teraz nie mogło zadziwić.
W saloniku wszystko było poprzewracane do góry nogami. Walizki, porozkładane rzeczy, drobiazgi. Dywan zwinięty w rulon, okna ogołocone z firanek, meble porozstawiane byle jak sterczały martwo w białych pokrowcach. Marek z tępą rozpaczą stał wśród nieładu. Tutaj kończyło się coś nieodwołalnie. Rozglądał się po zrujnowanym pokoju, jakby nie rozumiejąc jeszcze, że wyrok zapadł, choć było te oczywiste i bardzo proste. Cóż tu znaczy on? Nastręczała się wizja nieznajomego Helu i stała przed nim uparcie w postaci szerokiej wydmy nad wodą. Nad samą wodą pani Goślicka do niepoznania odmieniona w skąpym kąpielowym stroju. Lśnią w słońcu obnażone nogi i ramiona, nad białym karkiem włosy zwinięte w węzeł połyskują rudawemi płomykami. Ocknął się, raz jeszcze rozejrzał się wokoło, jak gdyby chcąc się o czemś ostatecznie upewnić i bez wahania wpadł do gabinetu. Ponosiło go natchnienie obłędu niepoczytalne, lekkie, śmiertelne, nieomylne. Spytał stanowczo, groźnie:
— Pani wyjeżdża jutro?!
— O siódmej rano...
— Nie! Nie! Nie!
Spojrzała nań z przestrachem, ogromnemi oczami. Rozchylone usta drgały, ale nie wymówiła ani jednego słowa. Oplotła się ramionami, zwarła się w sobie, nisko pochyliła głowę. Patrzyła nań z pod brwi, nie odrywając oczu, oniemiała. Dygotały kurczowo zaciśnięte kolana, zwinęła się w kłąb, wparła się w kąt kanapy. Oczami jeszcze trzymała go na wodzy, bo gdy odejmie spojrzenie... Stał w progu, a był to jak gdyby nie on, lecz jego widmo, które już przychodziło o zmierzchu dnia lub po nocy i przerażało, pociągało i znikało zawsze. W jasnym dniu był wyraźny, obcy, straszny. Jeszcze chwila, jeszcze jedna chwila i opadły wysilone, śmiertelnie znużone powieki. Wszystkiemi swojemi siłami walczyła z nim w ciemnościach — koszmar znajomego snu. Odpychała go rękami, kolanami, sprężyła się cała. Ale już omdlewają ręce, nogi. Zaraz się zbudzi. I jak na chwilę przed obudzeniem ogarnęło ją szaleństwo, bezwład snu, jego władza. Osunęła się, zepchnięta z jakiejś krawędzi. Jak we śnie, gdy już leciała w niezgłębioną czeluść, chwyciła się zań z całych sił, owinęła go ramionami, przygarnęła się mocno, mocniej, najmocniej, zatopiła się w nim i zginęła.
Marek stał na balkonie, w słońcu i patrzał wdół na cichą, pustą ulicę. Dziwne to było miejsce. Wyraźnie widział pod sobą każdą kostkę bruku, każdy listek młodych drzew. Wesoło podskakiwały wróble, szukając czegoś po ziemi, i ćwierkały zawzięcie. Ani jednego przechodnia, już zawczasu każdy strzegł się i omijał to miejsce. Ulica była odcięta od miasta, zamknięta niewidzialnem zaklęciem. Przechylił się przez kamienną balustradę i bacznie, uporczywie patrzy pod siebie. Ulica powoli zapada się w głąb, balkon chwieje się pod nim, przechyla się łagodnie, rytmicznie, jak na falach. Wróble spłoszone podrywają się całą gromadką i, piszcząc w przelocie, toną wśród liści. Ktoś zamyka pośpiesznie okna otwarte nawprost na czwartem piętrze. Drugie... Trzecie... Czwarte... I ten już wie i nie chce na to patrzeć, nie chce nic słyszeć ani wiedzieć. Marek czeka, aż zamknie ostatnie okno. Zimno przenika go nawskroś w rozżarzonem słońcu południa. Więc to już? Już? Napróżno pyta. Stamtąd poza nim ani słowa, ani dźwięku, ani szmeru.
Bez litości milczy straszny pokój, wydał swój wyrok i czeka. Już się niecierpliwi. Zaraz. Ach, zaraz! — jeszcze jedna, jedyna myśl-zgroza, myśl-zachwyt, jedno ostatnie spojrzenie. Odwraca się, patrzy w głąb. Oślepiony słońcem, zrazu widzi jeno zamęt przepływających cieniów i barw. Niewyraźnie majaczy postać siedząca w kącie pokoju, tuż o parę kroków, a daleko już, jak daleko! Ośmiela go ta dalekość i chwila, która już idzie, nadchodzi, nadejdzie i wszystko odkupi. Cóż mogę więcej? Daruj, pożegnajże mnie spojrzyj ostatni raz! Znał teraz całą, wszystką prawdę o sobie i o niej, ale za późno było na słowa, choćby umiał je wypowiedzieć, gdyby nawet zdołał przemówić. Zatopił w niej uwielbiające spojrzenie i jeszcze raz, ostatni raz wchłaniał ją w siebie, żeby była w nim i z nim, gdy odejdzie w swoją nieznaną dal. Więc nic? Napróżno. Oczy wbiła w ziemię i bezwiednie co chwila odgarniała włosy, które jej spadały na czoło.
Była niedostępna, nadludzka i onaż to była, na którą poważył się był... Chciał zawołać głosem wielkim, porywał się, by runąć do jej stóp. Stał jak przykuty za obie ręce do kamiennej balustrady, do tego miejsca, skąd blisko do wiecznej nocy — jeden skok. Niespodzianie podniosła głowę. Marek uchwycił jej spojrzenie i dopieroż poznał, co był uczynił. Uciekał w strachu śmiertelnym przed temi oczami, obrócił się w miejscu lekko, nie czując swego ruchu, przełożył nogę przez poręcz, mocno zacisnął powieki. Zgasł on i cały świat. Słońce pchało się jeszcze do oczu czerwoną ciemną nicością i w tej łunie łomotało gdzieś głucho jego serce. Nic, prócz jedynej, ostatniej pamięci — pocom ja żył! Tylko poto! Już! Już! Już! Już! Szybko, skokami biło rozjątrzone serce. W zgrozie i w szczęściu przechylał się, przeważał się już cały, odrywał się od siebie i jak w gorącym wichrze rozkoszy uczuł, że go ktoś chwyta za szyję, przechyla, obala go wtył. Gdy otworzył obłąkane oczy, ujrzał ją tuż przed sobą. Jej rozrzucone włosy paliły się w słońcu. Mocno zaciskała w swoich dłoniach obie jego ręce i ciągnęła ku sobie. W twarzy skażonej przerażeniem drgał i znikał, odradzał się, przemykał i gubił ślad, cień uśmiechu. Zaledwie dostrzegalny, nieuchwytny, nie dozwalał się pojąć, nie dozwalał w siebie uwierzyć. Gdy tak stali twarzą w twarz zbliska, z poza drzew wynurzył się, rozpostarł się, jak obłok na niebie, wspaniały głos hymnu. Orkiestra powróciła do pracy, gotując dla ludzi dzieło wiekopomne, wiecznie młode, godzinę zapamiętania i cudu ku pojęciu i poznaniu siebie i całej głębi nikłego życia i jego całej radości. W akordach potężnego śpiewu splatała się wielkość i niedola człowieka w tysiącogłos jego przeznaczenia, w jego żywot, jego śmierć. Długo drgało po nim milczenie. Zapatrzeni w siebie, w zapamiętaniu tej chwili poczynali niewiadomy, nowy swój żywot. W ich duszach wciąż jeszcze grał hymn na chwałę życia. Od obszaru miasta płynie ku nim zgłuszony i niejasny szmer — pogłos powszedniego dnia, który niesie w sobie wszystko.