<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Pokolenie Marka Świdy
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1929
Druk Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XII

— Powiesz prawdę?
Marek milczał, szczęki mu się zwarły. Wpatrzył się w ogarek przylepiony na stole i we włochate łapy, ciężko spoczywające na rozłożonych papierach. Sękate palce zwijały się w pięści, zdolne kruszyć kamienie. Powyżej majaczyła potężna szyja, odsłonięta w marynarskiej kurtce. Przytajony głos, ciężki bas przenikał całe jego jestestwo. Czuł w sobie nawskroś jego złowrogie drganie.
— Gadaj prawdę!
Nie może. Coś się w nim uwzięło i zaparło. Przepadło wszystko — poco ukrywać) Niech bierze, kto chce. Byleby prędzej zgasł ten nędzny płomyk świecy, te łapy i ból, który kuje jak młotem w związanych opuchniętych rękach. Rozwarła się w nim bezmierna radosna żądza szybkiego końca. Już wykopał dla siebie dół — mokra ciężka ziemia. Na dworze tuż pod oknami, w ciemnościach na wietrze stoją i czekają milczące obdartusy i ciężko postukują karabinami. Pociąga go ku nim nieprzebrana wdzięczność, gdyż z ich to ręki... Odrazu, w jednej sekundzie zniknie cały i wszystek, od samego początku, od dnia urodzenia odwoła się i zapomni, cokolwiek z nim było i mogło być... Byle prędzej! Nie może wydusić słowa, nie ma sił otworzyć sobie wyjścia do jakichś opornych drzwi, za któremi czeka go cud...
— Nie powiesz?!
Teraz kosmate palce przebierają po tęgo uplecionej nahajce z miedzianem okuciem. Podobną zdobył na kozaku — ach, to ta sama. Mąci mu się w głowie. Obrzydły strach potrząsa nim, szybko, przenikliwie kuje po ciemieniu.
— Nie?l Zaraz będziesz gadał. Ej! — wy, prędzej tam... Pięćdziesiąt na początek.
Wyje z bólu, omdlewa, z bólu umiera. Umiera długo, długo i nie wie nic, stępiały, zmiażdżony, jak gdyby zdjęto z niego straszliwy ciężar i pozwolono pomyśleć nad tem, co było. Pomyśli i znów zamiera, usypia. Otwiera oczy i oddycha ciężko, wpatruje się w ciemności. Nie czuje bólu, nie czuje strachu i nic o sobie nie wie.
Przez otwarte okno zaziera zapach bzów i słodkie spokojne granie żab. Przedziwny, od dziecka pamiętny, umiłowany głos — cicha ptaszyneczka wita go nieśmiało z oddala, uprzejmie, serdecznie, jak gdyby na niego tylko czekała, czuwając po nocy.
Nawpółrozbudzony, zmordowany straszną zmorą, przysłuchuje się odgłosom nocy wiosennej. Spokój. Stary zegar czuwa i pogaduje poczciwie: — Śpij, śpij! — W ciemnościach nocy odprawiały się czary wspomnień. Powoli, jak gdyby ktoś z namysłem odwracał karty starej kroniki, odnawiała się w nim jakaś zapomniana dawność. Zkolei, jak obrazy, przesuwały się jego lata. Raz po raz zapalała się żywą barwą któraś godzina. I odżyły te same niewysłowione chwile — uniesienia, chwile — zachwyty, pełne cudu, wróżebne. Zawsze nim były obecne i żyły razem z nim, ukryte w zapomnieniu Rozpowijały się, jak wstęgi, rozkwitały jak kwiaty, aż zrodził się w nim promiennowiosenny uśmiech. Tym samym wieczystym, niezmożonym uśmiechem dzieciństwa z radością i wiarą witał życie swoje, nieznane, dopiero wschodzące. Jak w on czas, gubił się rozkosznie i zamierał w zachwyceniu nad niezmierzonym obszarem życia, jak gdyby wciąż jeszcze stał dopiero u jego brzegu. Pocichu, ostrożnie, jak gdyby się bał spłoszyć szczęście, ubierał się szybko, szybko, by zanim minie czar, wybiec w tę noc i pójść, kędy go coś zawoła. Objął go ciepły powiew, pachnący mrok, szept młodzieńczych liści. Pod wysrebrzonym stropem ziemia marzyła swój wiosenny sen odrodzenia, rozkwitu, radości. Marek pogrążył się w szczęściu dziecinnem, nieopatrznem, ślepem, przecudownem. Śpiewało mu wspaniałe niebo ogromną harmonją sfer, a po ziemi słał się cichy spokój. Niepojęte, tajemne, nadludzkie przeplatało się z przyziemnem, bliskiem, znajomem, swojem własnem, człowieczem. Serce rwało mu się z piersi ku wszystkiemu, co jest, żyje, i myśli, i walczy, i błądzi, i cieszy się, i cierpi. Kochał całe wszystko na tej ziemi niezmiernem umiłowaniem i korzył się przed Polską żyjącą. W pośpiechu cichemi krokami przez mroki sadu podkradał się ku czemuś, co zataiło się przed nim i kryło się niewiadome, dalekie i bliskie. Przystawał, czekał z biciem serca, szukał, nadsłuchiwał. Ruszał ostrożnie naprzód. Przez przełaz w płocie wyszedł na drożynę polną, między okwitające zboża. Trącały go wilgotne pachnące kłosy, ciężkie od rosy. W polu znowu otwarło się nad nim niezmierzone niebo, jarzyły się rojowiska światów, w uroczystym spokoju odprawiało się misterjum tajemnicy, a ziemia słała się w ukorzeniu i w ciszy. Zdawało mu się, że jest sam jeden na tej ziemi czuwający. On jeden jest uczestnikiem cudu, jemu jednemu dano oglądać królową nocy, prześwietną Venus. W samotności tej świętej godziny zbliżał się do jakowegoś szczytu rozumienia, poznania i szczęścia. Przejmował go ból ekstazy, zbliżał się strach. Wśród przenikliwej ciszy nadchodził moment najwyższy. Zamierał przed czemś nadludzko wielkiem, co niedozwolone jest nikomu, czego nie zniesie żaden żywy człowiek. W tej chwili z oddala, z pod czarnej smugi lasu ozwała się i poszła po rosie piosenka. Zakwitła, zapachniała po nocy ubożuchna, rzewna, przepiękna. Ozwał się w niej duch ziemi i przemówił. Nuty fujareczki, nabrzmiałe sokami wiosennej wierzbiny, ślizgały się po rosie, słały się jak zwiewne mgły, ogarniały upojeniem, przenikały prosto do serca. Gra po nocy, śni swoje samotne marzenie jakowyś drugi on, taki sam. Koi go swoim głosem, dopowiada to, czego sam nie odgadł był jeszcze w tej nocy i śle mu swoje bezimienne braterstwo. Radzi mu zapomnieć o sobie, wyzwolić Się z całej pychy zamiarów, pożądań, zawiści. Samo dobro mu wróży, które przyjdzie samo. I Marek zapomniał o sobie zasłuchany.
Wracał od drugiej strony aleją wjazdową, w mroku drzew, w których czarnem sklepieniu tu i ówdzie tkwiły gwiazdy. Tęsknie kumkały żaby, grały koniki polne, szemrały lipy. Jeszcze przed zakrętem, za którym tuż schowany był podjazd i dwór, doszedł go odgłos nieznajomy. Jeszcze jedno jakoweś stworzenie boże odzywało się po nocy cichuteńko, słabe i maleńkie. Zgadywał pełen zdziwienia. Nagle wyrosła przed nim biała postać i jednocześnie błysły oświetlone okna dworu.
— To ty?
Kuba ścisnął go potężnie i raz po razu wycałowywał zawzięcie, jak gdyby go witał po dziesięciu latach rozstania. Coś bełkotał i płakał rzewnie. Marek miał twarz mokrą od jego łez.
— Syn! Syn!
Szamotał się z nim w ciemnościach, dźwigał go do góry i stawiał zpowrotem, łkał i śmiał się.
— Syn, Marku, syn! Już jest na świecie mały Świda, następca i dziedzic.
Kuba roześmiał się swoim tęgim, zdrowym, nieco baranim śmiechem, aż ode stodół przyszło echo. Objął Marka za szyję i gwałtem taszczył go w głąb alei, stanął i zaczął doń natarczywie szeptać, zbliska, twarzą w twarz.
— Codzień, wszędzie rodzą się dzieci i któżby sobie pomyślał, że w tem jest taka straszna tajemnica? Wielka tajemnica! Wielka radość! Ja umrę, a on zostanie, rozumiesz ty to? Rozumiesz?! Zgłębiłeś ty, Marku, wieczne istnienie ludzkości!?... Niech tam sobie wywroty, przewroty, niech tam co sobie chce, a zawsze będą żyły jakieściś Świdy... Marku, bracie rodzony, wyjawiam ci wielką tajemnicę: oto dziś, jak mnie tu widzisz żywego, ja wiem, co to śmierć! A ty wiesz? Nie wiesz! Śmierci całkiem niema! Ojca grzebią, syn żyje. Wnuk żyje, praprawnuk. Pan Bóg wszechmocny już tak zrychtował całą tę machinę świata, że lepiej nie trzeba! Co, głupio gadam? Głupio, bo nie umiem wywnętrzyć tego, co wiem. Niby każdy to wie, ale nieprawda! Ja się dowiedziałem dopiero przed godziną, kiedy to moje małe zapiszczało swoim własnym żywym głosem. I wiesz ty, co to było? Cud! Wyraźnie powiadam — cud, i nie jest to żadne takie sobie gadanie, przekonasz się sam, byle prędzej, jak z ciebie i twojej kobiety zrodzi się pierwsze twoje własne dziecko, to dopiero... Toż dopiero... Ach, bracie mój najdroższy, jedyny, rodzony...
Pociągnął go gwałtownie i zawrócił w stronę domu. Plótł Kuba, jak w natchnieniu. We łzach wygłaszał, jako wielkie odkrycia, swoje trzy po trzy słowa płaskie i nudne. Marek słuchał uważnie, bo brat Kuba oczywiście krążył dookoła jakiejś wielkiej prawdy. Ona go niepokoiła, przytłaczała, mordował się i nie umiał dać sobie z nią rady. Życie jest proste — myślał Marek. Życie jest powikłane i pełne zagadek, nieokiełznane, nieuchwytne jak wicher i nigdy nie przewidziane, ale opiera się całe na czemś żywiołowem i niespożytem, na czemś właśnie najprostszem. Gdy tego niema, kiedy człowiek oderwie się od tego, jak od ziemi, z której rodzi się wszystko, cierpi i zawsze nic nie wie. Niczego nie dokona, uschnie, zamrze i jak widmo będzie się błąkać po świecie zbyteczny i nędzny, póki wreszcie kiedyś nie zdechnie. Kuba nic nie wie, ale czuje swoją prawdę, może jej nawet nie czuje, ale sam o tem nie wiedząc, nią istnieje. Jest całkowitym sobą, żyje pełnią własnego życia i przez to jest szczęśliwy, przez to samo, chcąc nie chcąc, jest społecznie pożytecznym. Ten dokona dzieła swego żywota. A ja?
— Ty mu będziesz chrzestnym, proszę ciebie jako brat brata. A chrzcić go będziem imieniem Marka Ewangielisty, takie moje dawne było postanowienie. deszczem o niczem nie myślał, anim mojej Jagny na oczy nie widział, gdym sobie to był poprzysiągł, że jeżeli Bóg da mi kiedy syna, nosić będzie twoje imię, na twoją cześć i pamięć. To było jeszcze wówczas, kiedym ani ja, ani nikt nie wiedział, czyli się powrócisz, czyli nie.
— Daj spokój, Kuba, nie warto. Moje imię nie przyniesie małemu dobrego. Po prawdzie, cóż ja jestem? Darmozjad, nic. Ani dla siebie, ani dla ludzi.
— Nie powiadaj głupstw! Co ty o sobie wiesz? Wiecznie się tam w sobie tarmosisz! Ja wiem. Jestem prosty i ciemny, ale ja ci mówię tu na tem miejscu, jak mnie tu widzisz żywego, że wielkie sprawy na ciebie czekają. Skąd ja wiem? A wiem. Inszy kalkuluje i przenika rozumem, ten, który mądry, ale ja z czwartej klasy przez oknom wyleciał, jako osioł. Ja chłop nieuczony, samą wiarą widzę i żyję. Będziesz ty, Marku, zaszczytem naszego rodu, zasłużysz się Polsce, roboty odwalisz odmęt — wszyscy o tobie będą wiedzieć. W to ja wierzę, ja to wiem, no i co mi zrobisz? Tak będzie, musi być.
Marek nieoczekiwanie dla samego siebie nie zdobył się na żaden koncept ani nawet na jedno słowo. Pchnęło go coś bratu w ramiona. Ściskał go z nieprzebraną wdzięcznością, rozrzewniony i szczęśliwy.
Wreszcie w końcu czerwca zebrał się do Warszawy na natarczywe a zagadkowe telegramy Nusyma, zły, że go wzrywają z błogości wiejskiej. Na samym wstępie nie trafił do własnego mieszkania. Rzeczy jego były gdzieś przeniesione, olbrzymi lokal Nusyma przerabiano na bank. Malarze drwili z niego w żywe oczy, naśmiewali się.
— Nie pierwszy pan się dopytuje. Co się tu ludzi przewaliło, cała czarna giełda!
— Niechby oni byli jego, tego pana Piechyńskiego we swoje ręce dostali, ha — ha — ha!
— Ależ ja tu mieszkałem, odnajmowałem pokój...
— To zmiataj pan, pókiś cały, bo i pana policja zabierze, będziesz pan miał mieszkanie.
Zbankrutował — dziwił się Marek. Co się stało? Jakiś gruby skandal. Gazet nie czytał od trzech tygodni. Dopiero gdy wsiadł zpowrotem do dorożki i ruszył ze swoją walizką, sam nie wiedząc dokąd, oszołomiony i nadwyraz ciekawy, wyrósł z pod ziemi jakiś nieznajomy i stanął na stopniach dorożki. Było to indywiduum nieznaczne, odziane w jasny modny garniturek, taki sobie warszawski „facet“ z ulizaną głową, w nadmiernie krótkich spodniach, wąskich u dołu, jak rękawy.
— Czekamy, ach, jak oczekujemy! Pan nie otrzymał naszych depesz?
— Naszych? A kto pan jest?
— Zaufany, zaufany! Swój człowiek, wypróbowany i wierny nawet w nieszczęściu. Ach, co za cios dla kraju! Co za tragedja! Jedziemy do niego natychmiast, ale jednak przesiądziemy się do samochodu, wypadnie nam bowiem zmylić agentów, z których jeden patrzy na nas w tej chwili a drugi na numer naszej dorożki. To z policji śledczej, ale ich gorliwość opłaca nasz wróg Bąkower, ten sam, który nas zgubił. Pan szanowny oczywiście posiada... drobne, na opłacenie samochodu? Naturalnie, naturalnie, drobnostka, ale chwilowo... Jakież to śmieszne... Na tle tragedji wielkiego człowieka...
Z wielkiemi ostrożnościami przewinęli się przez miasto i utonęli w żydowskiej dzielnicy. Na Muranowskiej, w przeokropnej kamienicy, aż w trzeciem nikczemnem podwórzu, po haniebnych schodach... Nusym był spokojny, tylko oczy mu latały. Nie było śladu ciężkiego, pewnego siebie wejrzenia Marjana Plechyńskiego. Wychudł i jeszcze zczerniał. Nieogolona czarna szczecina podchodziła mu pod same oczy. Z jego dorodnej twarzy rzymskiej czyli też hiszpańskiej tym razem obnażał się i wyłaził wyraźnie typ żydowski.
— No, chłopcze, djabli wzięli Marjana Plechyńskiego calusieńkiego, od stóp do głowy, razem z twojemi dolarami. To ci mówię na pierwsze powitanie. Nie będę cię pocieszał, że cośkolwiek da się uratować, nie będę ci nic obiecywać na przyszłość, bo jej nikt nie zna. Ani cię nie będę przepraszać — byłoby to już błazeństwem. Nagi fakt mówi sam za siebie. Jestem zarżnięty. Klapa generalna, krach, skandal. Ale już się przestałem martwić i nie zacząłem jeszcze myśleć, co dalej. Utaiłem się przed kozą w samem sercu warszawskiego Ghetto i czytam „Balladynę“. Jak to mądrze mówi Druga Kobieta:
„Oj, prawda, że to gorzko nam się wyślizga, co się drugim dostało“.
Poszły między ludzi twoje pieniążki, ale ponieważ kontrakt o Puszczę skarb umorzył. Najwyższa Izba Kontroli wszczęła dochodzenia, pocieszaj się zawsze, że twoje dolary wsiąkły w chudy i suchy Skarb Państwa, a choć tego niepodobna wykazać, może być i tak, nawet tak jest na pewno, ale zarazem jest i inaczej. Przegrałem więc, drogi Marku, twoje pieniądze, a raczej bandyci mnie opadli, zabrali moje i twoje. Cóż ty na to?
— Daj mi spokój. Djabli wzięli i już. Całkiem mi to nie było potrzebne. Mam co jeść.
— Rad jestem, że tak mówisz, i wierzę ci; ale sam nawet nie wiesz, ile w tem smutnej prawdy. Już tacy są nasi najlepsi Polacy. Niema w was żadnej namiętności do pieniędzy. To bardzo źle. Pracować, coś tam uciułać albo paskować, szachrować, grać na giełdzie, no i czemprędzej rozłożyć się na laurach. Tej cnoty nigdzie niema w zdrowych społeczeństwach. Przeciętny Polak nie ma w sobie krzty mistycyzmu w stosunku do potęgi pieniądza. Lubi dobrze zjeść, wypić, pokazać się, spędzić życie w wygodzie i zostawić coś tam dzieciom. W waszych rękach pieniądz się nie płodzi, nie kochacie go.
— Źle byłoby z Polską, gdyby nie żydzi, którzy za was wypełniają tę funkcję. Jednego się obawiam, oto, że pókiś miał te pieniądze, toś o nie całkiem nie dbał, ale gdyś je stracił, może się zacząć zupełnie coś innego. To takie proste...
Nusym wpatrywał się weń badawczo. Marek uśmiechnął się z wyższością, ale już się w nim coś wściekało. Kpił sobie z zaprzepaszczonych dolarów, cóż, kiedy wyskoczył skądś pewien oddawiendawna wymarzony fantastyczny plan — ach, pocóż w takiej chwili... Owa podróż rozkoszna bez pieniędzy automatycznie wchodziła do bogatego muzeum jego czystych zmyśleń. Poza muzeum były bowiem rojenia podobne nieco do zamiarów, a te opierały się jednak na dolarach. Nic z tego. Zachmurzył się i unikał oczu przyjaciela. Nusym posmutniał, zawstydził się, skulił się w staroświeckim obdartym fotelu i patrzył w ślepy mur, który stał tuż za oknem, jak podły gnębiciel. Marek stał przy oknie i też wlepił oczy w mur.
Wściekły się Lago di Como, Capri i Taormina. Sleepingi, Palace Hotele... Potem ku zimie miał być Egipt, przystanek na Korfu, nad samem morzem biała willa z płaskim dachem, taras, na którym pachną mirty... Już nie pachną — a żeby cię wszyscy djabli...
Opamiętał się. Gorzki, drwiący uśmiech już szastał jak miotłą po mapie Morza Śródziemnego, Miała to być „ich“ podróż poślubna. Zacóż kląć nieszczęsnego Nusyma, kiedy mowy niema o Morzu Śródziemnem, bo jej ani się śni, a on też oddawna już nie chce. O nie! A wypadało rzekomo jakby na to, że jeżeli przekreślić podróż luksusową, to przez to samo niema już żadnej nadziei. Absurd! Nagle nawskroś przeszedł go strach przed bólem. Wracał, przeklęty. Już majaczyło na murze jej spojrzenie...
— Mój drogi, kochany...
Jak najlepszy aktor rozpłynął się w czułościach. Uciekał przed czemś, ratował się, jak mógł. Skąd się w nim wzięło tyle ciepła, serdeczności? Gadał, gadał, wreszcie pochylił się nad kędzierzawym łbem Nusyma i pocałował go w czoło po raz pierwszy w życiu. Efekt był nadspodziewany. Nusym rozszlochał się głośno, zabawnie, z jakiemś orjentalnem zawodzeniem. Zawstydzony, usiłował się śmiać z zapłakanemi oczami, wreszcie zagadał, jakby się upust w nim otworzył. Od samego początku, ale szybko, w nerwowym pośpiechu, przeskakując i wracając, opowiadał swoją historję. Na palcach liczył swoje kardynalne błędy; teraz już dokładnie wiedział, dlaczego musiało się skończyć tak właśnie, a nie inaczej. Jak prawdziwy Polak, był doskonale mądry po szkodzie. Z niejaką nawet niemal lubością zapuszczał się w przenikliwą i bezwzględną analizę samego siebie. Przy tej tragicznej sposobności odkrył nowe, własne teorje w zawiłych procesach gospodarczo — handlowobankowo-spekulacyjno-czarnogiełdziarskich na tle z dnia na dzień zmieniających się konjunktur burzliwej epoki. Powojenny chaos gospodarczy, światowy i specyficzny chaos polski sprawiają, że działacz w Polsce, nawet najtęższy, rychło i bez zawodu ulega psychozie, staje się graczem. Każdy i wszyscy ryzykują, przegrywają i odgrywają się, podglądają partnera, robią „volty“, znaczą karty. Biada temu, kto do takiej kolosalnej szulerni idzie z jakimkolwiek planem twórczym i nadobitkę postanawia sobie, że będzie uczciwym. Tragiczna iluzja Marjana Plechyńskiego!
— To mnie musiało zgubić. Zanadto kłułem w oczy, zawadzałem zbyt wielu ludziom. Zpoczątku ich to bawiło, bo wiedzieli, że się odmienię. Gdy coraz dłużej byłem nieoprawny, zaczęło im się ze mną nudzić. Uczułem wkoło siebie pustkę, wspólnicy ode mnie uciekli, wycofywali się, narażając mnie na wielkie straty. Na każdym kroku ktoś mi podstawiał nogę, potknąłem się raz i drugi. Zaprzyjaźnione banki zaczęły mi robić trudności. Nasz poczciwy Niedowiejski ostrzegał mnie wielokrotnie, błagał, żebym się poprawił i nie obnosił się ze swoją cnotą, gdzie nie należy, bo, powiada — zginiesz! Nie chcąc ginąć razem ze mną, opuścił mnie zawczasu i nawet demonstracyjnie wyparł się mnie w gazetach. Świństwo to uczynił, aby być nieskazitelnie czystym, albowiem nadchodzą wybory. Drżał ze strachu, by gniew pewnych potentatów nie spadł i na niego. Postąpił jak zwyczajny Judasz, ale ten napewno się nie powiesi, nawet gdy przepadnie na wyborach, co ma absolutnie zagwarantowane. Uczciwy człowiek ukorzył się przed mafją, aby móc całą tyra sposobem zachowaną czystością służyć ojczyźnie na ulicy Wiejskiej. Zato imponuje mi Tymonek Wikłaszewski, którego specjalnością nie jest bynajmniej uczciwość w kryształowem tego słowa znaczeniu. Dotychczas siedzi za mnie na Pawiaku, a ja nie mogę mu nawet marnej kaucji... Wiesz, od czego zaczął swoje zeznanie przed sędzią śledczym? — Jestem winien, albowiem służyłem uczciwemu człowiekowi, zrujnowanemu podstępnie przez bandę nikczemnych łotrów... — Wkońcu, a było to właśnie w końcu maja, jedyne poparcie, jakie mi zostało, były to wysokie sfery rządowe, gdzie mnie dobrze znali — cóż, kiedy na wszystkich niższych szczeblach, ile ich tam jest, spotykałem bezczelną zorganizowaną obstrukcję. Nareszcie obecne przesilenie, dla wszystkich nagłe i niespodziewane, mnie w literalnem tego słowa znaczeniu zwaliło się na łeb. I prawowierny żyd Symcha Bąkower uderzył natychmiast w znienawidzonego przechrztę. Sytuacja dojrzała. Moment był dla niego przecudowny. Broniłem się, jak lew, wszystko com miał, rzuciłem na szalę, weksle, weksle, weksle, sprzedaję nawet lokal, nawet Rolls-Royce’a. Dopieroż Symcha puszcza na mnie swoją szmirę dziennikarską. Za niemi reszta gazet w najlepszej wierze domaga się od rządu surowego wkroczenia, prasa się oburza, prasa służy krajowi, Symcha się śmieje, jak szatan. Najbliżsi, którzy wierzyli w moją uczciwość i wierzą nadal niezłomnie, opuszczają mnie jeden po drugim, a raczej wszyscy naraz, ze strachu przed skandalem. Marku! Byłem głupiem dzieckiem! Teraz dopiero, w tej prześmiesznej komedji poznałem świat i ludzi, a przedewszystkiem samego siebie. Ale do djabła z tem wszystkiem. Dość!
Tu urwał, na jego twarzy przewinął się jakiś obcy uśmiech, który na chwilę odmienił go i dziwnie ozdobił.
— I cóż dalej? Co myślisz robić?
— Nic nie myślę. Jeszcze nie mogę. Jakoś się we mnie wszystko przemieniło. Czy wiesz, że chwilami ta cała moja klęska nic mnie nie obchodzi? Powiem ci, otóż w tych dniach spadło na mnie niespodziewane szczęście i pogrążyło mnie w błogości.
— Szczęście?
— Tak, jestem szczęśliwy. W niczem to nie poprawia mego bankruckiego losu. A jeżeli trzeba było aż takiego strasznego krachu, żeby się wypełniło owo szczęście, to cena nie jest za wysoka. To mi się kalkuluje. Marku, kiedy żyd staje się Polakiem, zatraca wszystkie cnoty swojego plemienia, a nabiera waszych wad. Jestem już romantykiem!
— Więc co?
— Zaraz. Przedewszystkiem niema towarzystw akcyjnych, banków, przesileń gabinetowych, błota dziennikarskiego, sensacji, prokuratora i szpiclów Bąkowera... Niema wuja Benjamina Cyterszpila, który mnie przechowuje w nadziei, że się odechrzczę, i odżywia mnie rytualną kuchnią! Niech zamiast muranowskiego powietrza owieje nas woń zboża, lasu, ziemi zoranej... Niech na miejscu tego muru rozwinie się przestrzeń bez granic, a nad nią białe obłoki na modrem niebie. Nie śmiej-że się!...
Marek patrzał nań ze zdumieniem. W wyrazistych jego rysach rzeźbiło się coś, niedostrzegalnie, lekko. Oczy stały się marzące, usta złagodniały, w zatajonej zimnej twarzy rozwarło się coś znowu, zamajaczył w nim Włoch, Korsykanin, „un français du Midi“ i naraz Nusym stał się piękny.
— W pełni mojej karjery ani chciała o mnie słyszeć. Nie i nie. Od dwóch lat — nie. Opętała mnie jak chimera, zamieniła się w niedościgłe marzenie. Każda godzina, którą pozwalała mi spędzić w swojej obecności, była dla mnie tajemnym wzlotem w inny świat, zapomnieniem, odetchnieniem w bezeceństwie i nudzie mojego warjackiego życia. Dręczyła mnie, a razem dawała tyle... Miłość, Marku, wielka miłość — cóż jest piękniejszego nad jej święty obłęd? Możesz się ze mnie śmiać, ale to będzie tylko dowodem, żeś sam jeszcze nie kochał. Gdym wreszcie zmiażdżony dał za wygraną i uciekł z pola, byłem w czarnej rozpaczy, ponad wszystko gnębił mnie wstyd przed nią, okropny, najgorszy, parszywy... Na to dostaję list opóźniony o dwa tygodnie, gdyż niełatwo mnie było odszukać. Oczom moim nie wierzę, lak dalece nie wierzę, że wołam starą ciotkę, matkę i już babkę niezliczonego mnóstwa Cyterszpiląt, i każę jej czytać nagłos. Otóż to cudowna przekorność polskiej kobiety. Przerażająca jest zagadkowość tego serca, jego utajenie. Wybuchło, rozkwitło ku mnie właśnie wówczas, gdym już był niczem, poniżony, oszukany, zaplwany przez gazety, ścigany przez policję. Powiesz: litość? Wzajemność z litości? Nie znasz jej, to mocna kobieta przy pozorach skromnej polskiej panieneczki. Patrjotyczna ofiara, chęć przygarnięcia mnie do polskości? Ale na to byt czas przed klapą, co przyjdzie teraz Polsce z ochrzczonego bankruta? Zresztą codzień się wykradam, widuję ją i wiem. Ona mnie kocha. Jej decyzja jest przepiękna. Ale.. Otóż i teza: czy w naszem życiu społecznem przy polskiej dziadowskiej nędzy pożądany jest typ o tak wyraźnej przyrodzonej pogardzie dla pieniądza. Kiedyż ta Polska dochowa się własnych kapitałów?
Marek rozmyślał nad tem trochę po odczytaniu listu pani Chosłowskiej, doręczonego mu przez Nusyma. — W groźnej chwili mego życia nie było ciebie przy mnie, nie dajesz znaku o sobie, cóż to jest?! Natychmiast depeszuj, kiedy przyjeżdżasz zacząć nasze dzieło, teraz ono jest tylko nasze, moje i twoje, bo biedny hrabia zmarł nagle w drodze. Cudowne życie nas czeka, tęsknię do ciebie, pragnę. Pamiętasz ty... — Tak pisała hrabina z Nowego Sadu, z Jugosławji. Dalszy ciąg listu był kuszący i rozpasany. Marek nie widział nigdy czegoś podobnego, wypisanego czarno na białem, ale i to nie wznowiło w nim niedawnych czarów, snać przesiliło się i odpadło opętanie. Nie spieszyło mu się do Nowego Sadu, tylko sam sobie dziwił się teraz, że nie przemówiły doń ani razu utajone skarby, które ostatecznie były przecież do zdobycia. Czy mu było żal bodaj nieskończenie skromniejszych dolarów zaprzepaszczonych przez Nusyma? I to nie. Coś go przywoływało do opamiętania, rozsądek zaczynał perorować jak stary profesor. Nie możnaż wiecznie być obiecującym młodzieńcem, ptakiem niebieskim, leniem. Prawda, prawda. Ale rychło patrzeć, wszystko się odmieni. Samo przez się? Tak, nadejdzie taka chwila... Tej wiosny Marek wierzył zapamiętale w ową chwilę i uśmiechał się ku czemuś. Tak samo było zeszłego roku o tej samej porze.
W stolicy wrzało. Zbierało się na burzę, było parno, duszno jak nigdy, już nie do wytrzymania. Nareszcie coś się stanie! Zmierzą się ze sobą dwa wichry, dwie siły i ktoś w Polsce przeważy nakoniec Po długim, sennym zastoju, ogłupiającym wszystkich, ockną się dzieje, życie nie będzie już dreptało w miejscu, popędzi naprzód. Głośno zawoła o sobie prawda upokorzona, wydrą się na wolność wszystkie przemilczane sprawy i zapomniane słowa. Spłynie z wiatrem zastarzałe niechlujstwo, odetchnąć będzie można. Nadchodziła nowa era. W tych latach już nieraz świtały nowe nadchodzące ery, ale rozchodziły się jakoś jak chmury, zależne od nieodgadnionych wiatrów, a burze szczęśliwie dla Polski przechodziły bokiem. Ale tym razem wszystko zapowiadało zwrot decydujący. Ludzie warszawscy wydzierali sobie na ulicach nadzwyczajne dodatki, które stały się zwyczajem każdego dnia i każdej godziny w tym osobliwym miesiącu. Jak dotknięci nieuczalnym obłędem, rzucali się za byle obdartusem, który przelatywał ulicą i wrzeszczał. Szukali w pustym świstku swojej wielkiej nowiny, której nie mogli wyszperać we wszystkowiedzących gazetach, bo te co wieczór odwoływały swoje poranne sensacje. Zmienno, codzień nowe kombinacje kilkunastu nazwisk ogłupiały ludzi chorobą erudycji sejmowej i wzmagały chaos w każdej głowie. Na miłosierdzie Boskie, o cóż idzie?!!!
Nikt nic nie rozumiał. Przesilenie gabinetowe trwało. Rząd nie rządził, widma obalonych ministrów już niezdolne były niczego podpisać, machina państwowa utknęła, po ministerstwach we wszystkich okienkach zapanowały wakacje. Zatorem zwarły się i wypiętrzyły najpilniejsze zaległości, najżywotniejsze sprawy więdły i marły. Między Sejmem a Belwederem dniem i nocą szastały się samochody i rozpaczliwym rykiem wzywały ratunku. Bezsenni posłowie zataczali się jak pijani pod ciężarem natężonego myślenia. Surowa rzeczywistość co chwila ciskała im nową zagadkę, kazała im rozwiązywać jakieś pomylone szarady, bez żadnego wyjścia. Przemordowani, nie mogli już nawet udawać, że coś wiedzą, że do czegoś zmierzają. Najbezczelniejszy dziennikarz nie zdołał z żadnego nic wydusić, chyba wypsnęła się któremuś jakaś drażliwa tajemnica klubowa, by podpalić przygasające zadrażnienia partyjne. Polityków ogarniał strach. Zabrnęli w ślepy kąt, w specyficzny polski impass. Zaledwie po nieskończenie przewlekłych mitręgach, rokowaniach, konwentach, intrygach, wahaniach, namowach i umowach zarysowało się coś w rodzaju podobieństwa do dwóch obozów, byle traf, byle nic, nic — przyczyna, lub człowiek — nic sprawiało, że wniwecz szły najszlachetniejsze wysiłki, kunsztowne szalbierstwa, wzruszające ofiary i niezliczone małostki i podłostki. Znowu zatem od początku. W tych czasach nieprawdopodobne mnóstwo ludzi nie spało po nocach, dręcząc się nadzieją i czyhaniem na portfele ministerjalne. Całe pospolite ruszenie parło obławą na zdobycie tek, a każdy wiódł zastęp przyjaciół, szwagrów i zięciów, zdemoralizowanych łapczywemi nadziejami. W tej gmatwaninie dzień po dniu zatracała się ostatnia resztka sensu, przesilenie dogasało, gasząc temperamenty, oszukując szlachetne nadzieje i poziome apetyty, zawodząc na prawo i na lewo. Cieniusieńko śpiewały partyjne basy, głucho, leniwie ujadali na siebie ochrypli polemiści...
Na Wiejskiej ulicy mecenas Niedowiejski szedł zaczytany w nieczytelnie odbitej na maszynie ostatniej enuncjacji „Bloku Trzech“, wyjaśniającej istotę rozłamu w nader wpływowej „Grupie Sześciu“. Mecenas, sam nie należąc do Sejmu, był jedynym w Polsce znawcą przerozmaitych, zmiennych jak mgła, mikroklubów, oraz poszczególnych porozpraszanych lub powyganianych skądś tak zwanych „dzikich“. Była to wiedza nieoceniona w wypadkach, gdy jeden głos większości przeważał lub niedoważał w głosowaniu przy uchwałach pierwszorzędnego znaczenia. Na powitanie Marka mecenas oderwał oczy i spojrzał nieprzytomnie.
— Przepraszam... Jesteśmy wszyscy tak zdenerwowani, tak przepracowani...
— Powiedzcież mi, czy to się kiedy skończy?
— Lada chwila! Może dziś w nocy. Może jutro o jedenastej. Inaczej powarjujemy wszyscy. Będzie to gabinet sklecony, przelotny, może dociągnie do tygodnia. W tym czasie dokonają się nieodzowne przegrupowania, ludzie odpoczną i może się opamiętają, poczem nowy gabinet będzie niezwłocznie obalony, raczej sam upadnie, i to nie — położy się. Walka się przeciągnie — straszne to dla kraju nieszczęście... Sprawca tego wszystkiego bierze na siebie ciężką odpowiedzialność wobec historji.
— No-no... Komu to mówić...
— Tak! Biorąc pod uwagę wszystko, co dlań osobiście czuję — mówię taki Pomimo całego mojego najwyższego... Jakże można wymagać od nas wielkich decyzyj? Tak ni z tego ni z owego? Teraz? Zaraz? Ależ na to trzeba wyjątkowego momentu dziejowego i wielkiej idei i zapału i — że tak powiem — nawet odwagi!
— Otóż to — że tak powiem — doskonale powiedziane. Nawet odwagi? Więc jeżeli tak, do czegóż to nas, u djabła, doprowadzi?
— Do niczego, niestety, do niczego, szanowny obywatelu, i tak dojedziemy do samych wyborów. W listopadzie dużo się wyjaśni. Nowy sejm wyłoni świeże siły, nowe talenty i prawdziwie nowoczesne ugrupowania. Wszyscy właściwie pracujemy teraz wyłącznie dla wyborów.
— Mecenas oczywiście kandyduje?
— Tak! Tak! Budujemy potężne nowoczesne stronnictwo o zakroju europejskim. Nic z ciasnoty, partyjnictwa. Będzie to raczej Ligą, raczej Unją. Jakto, nie czytaliście naszego manifestu? — Mecenas wygrzebał z wielkiego portfelu, wypchanego jak poduszka, wiązkę arkuszy. — Wszystko, co najlepsze, staje przy naszym programie, który wszystko ogarnia i przewiduje. Umiarkowanie, spokój, powaga. Kojarzenie współdziałań, kojenie zadrażnień. Na pierwszem miejscu — wszystko dla państwa! A dalej — czyste ręce! Dzięki temu pieniędzy mamy narazie trochę za mało, ale właśnie obchodzę wszystkie banki z hasłem: ani prawica, ani lewica. Praca tytaniczna — nie macie wyobrażenia, ile w Warszawie jest banków! Pod naszym manifestem znajdziecie nadzwyczajne, nieoczekiwane nazwiska. Udało nam się pozyskać...
Już poleciał. Marek nie zdążył mu nawet wypomnieć brzydkiej zdrady Nusyma. Całe to przesilenie psuło mu jego powieść o Polsce. Przesiadujący w wieży z kości słoniowej samotny filozof lub prostak doktryner, mogli sobie nie zważać na to, co porabia i wyrabia Sejm, czyli czterystu panów, zamkniętych w ex-instytucie dla panien, przy ulicy Wiejskiej. Niepodobna było pominąć lub zlekceważyć tego miesiąca, albowiem jego nieodgadniony posiew zakiełkuje, wzejdzie, wyrośnie i pomimo wszystko długo popamięta go Polska. Jednak uparcie prześladowało go przywidzenie, że podobne ewenementa, ze wszystkiem, co się dzieje dookoła nich, co je poprzedziło i wywołała, i to, co z nich wyniknie, obce są i obojętne w obliczu jakiejś wielkiej istoty życia, jego głębi, jego prawdy. Przesilenie wydawało mu się nędzne, niegodne, śmieszne. Dużo zgiełku, kłótni, odgrażań, wygrażań, targów i przetargów — nie było powagi i ani krzty męstwa — nie było znamienia walki. Strony, jak przemocą wypchnięte do boju na szerokie pole, dawały światu sromotne widowisko — nic prócz strachu. Więc ciskano straszliwe oskarżenia o wszystko i przekleństwa za wszystko na głowę jednego samotnego człowieka. Z nienawiści wyolbrzymiono go na szatana, na demona Polski. A z drugiej strony żądano od niego, by wyszedł w pole, i dobył miecza, i sam jeden za nich wszystkich stanął i zwyciężył. Wizja samotnego człowieka... Jedyny bohater powieści o Polsce... Marek postanowił nie mordować sobie głowy nad przesileniem, ale opędzić się od niego w Warszawie było zupełnem niepodobieństwem. Pomimo wstrętu siedział w gazetach jak pierwszy lepszy, ale nie śledził gry politycznej, nie był ciekawy przełomowych perypetyj, powtarzających się do znudzenia, i sensacyjnych niespodzianek, zapowiadanych wciąż bez żadnego skutku. Zawzięcie szukał czegoś własnego w rozległych, ciasno zadrukowanych płachtach. Dla odpocznienia pomijał najważniejsze szpalty o krzyczących nagłówkach i szedł między petitowe zjawiska i wydarzenia. Odkrywał wielkie prace, notowane drobnym drukiem. Wśród nawały najsłuszniejszych utyskiwań i rewelacyj chwytał objawy rozkwitu. Dookoła każdego „curiosum“ z niewyczerpanej i codziennie nowej polskiej anegdoty, stała się potęga nowego życia, które przebijało się przez najgorsze zapory, naprzekór ciemnocie, głupocie, złej woli powołanych i niepowołanych czynników. Wszędzie roiło się od ludzi-mrówek, których niczem nie dało się wytępić. Wszędzie przeważali oni nad litanją szkodników, kołtunów, złodziei, małp, szczurów, hien. W podziwieniu patrzał na bogactwo życia, które przelewało się przez tamy i przez brzegi i parło młode, bujne, nieposkromione, nieświadome samo siebie, jak instynkt, jak żywioł. Wertując gazety, Marek natrafiał co krok na niespodziankę. Nie wiedział o istnieniu całego mnóstwa zjawisk, które pomimo to już oddawiendawna wplotły się w codzienną polską rzeczywistość. Rozproszone po różnych dzielnicach, jak oazy na powszedniej pustyni, po dalekich prowincjonalnych zakamarkach, żyły sobie jakby poza światem, bez żadnego upoważnienia, nie oglądając się na niczyje uznanie, nie dbając o miarodajne opinje. Były, musiały być, snąć nie mogło być inaczej. Któż zna całą Polskę? Kto jej nadąży?
Pewnego dnia uderzył go nagłówek, wybity wielkiemi czcionkami: „Sprawa podchorążego Śniata i towarzyszy“. Sprawa zataczała coraz szersze kręgi, odkryto tajne papiery i rozległą korespondencję, liczba aresztowanych wzrastała. Do oddziału dla więźniów w Ujazdowskim szpitalu wstęp był oczywiście najsurowiej wzbroniony. Marek dotarł do samego komendanta, a odprawiony z najdalej posuniętą opryskliwością, przechadzał się w cieniu drzew i klął. Niepostrzeżenie znalazł się przed pawilonem, w którym przeleżał był długie miesiące. Zajrzał do swojego okna. Ani łóżka, ani stołka, gołe ściany i puste cztery kąty. Zdjął go przenikliwy smutek. W jednej chwili znikł Śniat, nieszczęsny apostoł. Rozpodziało się, rozwiało się wszystko, co było, i zostało jedno jedyne. Tutaj za oknem, w tych czterech ścianach ujrzał ją po raz pierwszy. Kiedyż to było?
— Servus dla pana porucznika!
Stał przed nim zamaszysty, ucharakteryzowany nieco na oficera sierżant sanitarny, ten sam, z którym zeszłego lata jeździli za Bug po zwłoki rotmistrza Goślickiego. Znalazł się tu, jak na obstalunek.
— Bardzo surowo wzbronione, bo, panie poruczniku, sprawa jest paskudna. Wplątać takiego anielskiego człeka! Gruźlica źre mu płuca, włazi mu w kości, w te oba jego knykcie. Tuberculosis femorum Posądzony jest o bolszewictwo i o zdradę — taki człowiek! Kto go posłucha z godzinę, każdy się odmieni, nawet najgorszy. Każdemu się do sumienia przedostanie. Święty i tyle. Sam prokurator, pan pułkownik, co go tu godzinami udręcza, wychodzi od niego blady, jak ten trup. I nasz komendant zachodzi na rozmowy, powiada, że podchorąży sam siebie oskarża i sam siebie gubi, takie on rzeczy otwarcie propaguje. Co tu gadać, prawdę głosi. Skażą go, i to grubo, jeżeli tylko dociągnie do sądu. W wojsku niema żartów.
— Co u licha? Za co mają go skazać?
— Za wiarę będzie umęczony. Pilnują go nadzwyczajnie, instrukcja najsurowsza, ale cóż, odwiedzić można, panie poruczniku, po starej znajomości, czemu nie... Proszę za mną, byle nie bardzo zbliska, a tam już ja przez wartę przeprowadzę. Na pół godzinki, trzy kwadranse, byle nie dłużej.
W maleńkiej zakratowanej celi Śniat siedział na łóżku, otoczony książkami. Oczy mu się świeciły, ogromne i jasno-promienne, aż raziły w zniszczonej, szarej twarzy. Patrzyły nadludzko, jak z zaświata. Stała nad nim śmierć, nieunikniona, bliska. To, że dni jego policzone, było dla Marka tak oczywiste, iż odrazu uczuł w sobie gwałtowną przemianę. Nagle jak gdyby zapomniał o wszystkiem, co było w nim i poza nim jeszcze przed chwilą. Białe drzwi cicho zamknęły się za całym światem.
Śniat powitał go, jak gdyby się rozstali wczoraj i odrazu przeszedł do rzeczy. Przedewszystkiem trzeba uzdrowić człowieka. Wszyscy są zatruci nienawiścią. Jakkolwiek ją nazwać czy przezwać, zawsze ona i wszędzie ona nie dopuszcza człowieka do prawdy. Każdy ustrój społeczny jest dobry, jeśli człowiek w nim będzie dobry. Dusza ludzka wszystko wokoło siebie odmieni, gdy przeniknie od niej światło. Kochajcie jedni drugich! Chrystus wymagał od człowieka niepodobieństwa, gdyż był ponadludzki, samotny na święcie, boski. To samo musi być powtórzone w naszych czasach zwyczajnie, przez śmiertelnego człowieka dla ludzi zwyczajnych. Trzeba im ułatwić straszliwy nakaz, nie przerażać, oswoić ich, mówić łagodnie, z dobrocią, jak do małych dzieci. Dobroć nie jest słabością, to potęga. Uśmiech dobrotliwy więcej sprawi, niż mądrość, niż gromy wielkiego natchnienia, niż miecz i ogień. Wielka to tajemnica serce otworzyć w człowieku. Każdy ma serce, nawet najgorszy ze złych. Nie wierzę, żeby był na świecie bodaj jeden jedyny człowiek do gruntu zły, beznadziejnie, do którego niema żadnej drogi. Konfrontowano mnie tu z prowokatorem, który to nędzarz nieszczęsny wpierał we mnie mnóstwo okropnych i śmiesznych rzeczy, za które karzą surowo. Po półgodzinie odwołał wszystko, płakał i nawet siedzi teraz w więzieniu. Nie zniósł mojego dobrego słowa, gdyż nie było ono rozmyślne albo udane, ale najszczersze, braterskie. W niegodziwem życiu współczesnem obrastają serca skorupą, ale z miękkiem serduszkiem przychodzi na świat dziecko.
— Ludzkość, kula ziemska to za dużo, można się zagubić. Ja cały jestem w Polsce. Jeżeli szerzyć miłość, to jakże nie zacząć od tego, co własne i najbliższe, co się kocha najbardziej? Moją dumą i chlubą jest, by w Polsce właśnie powstał i ugruntował się wielki ruch, w którym odrodzi się stary śwńat. Ale w moją miłość do Polski, ani w moją cześć dla Chrystusa żadną miarą nie chce uwierzyć nasz więzienny kapelan, ksiądz-major Pieniek. Ksiądz i major w jednej osobie! Cóż w tych sprawach zrozumie istota tak bez litości zniekształcona przez państwo?
— Powiedzcież, bo nic jeszcze nie rozumiem, czego od was chcą?
— Nazywa się to sprzysiężeniem w wojsku. Com ja winien, że najbliżej znam wojskowych? Wzięli paru podporuczników akademików, którzy są na rocznych urlopach, jak zresztą i ja, i trochę żołnierzy, kaprali różnych broni, moich przyjaciół ze szpitala i jeszcze z frontu. Zabrali moje fantastyczne kajety, gdzie sam ze sobą toczyłem rozprawy. W toku śledztwa wystąpili oskarżyciele nieznani nikomu z nas i wpierali we mnie swoje łgarstwa. Łączyli nas początkowo z komunistami, konfrontowali, — ale nikt się do nas nie przyznawał, komuniści mają dla nas jeno szyderstwo i straszną pogardę. Ubrdało im się oskarżenie o szpiegostwo, gdyż bywał na naszych posiedzeniach pewien sierżant ze sztabu. Upadło i to. Został spisek przeciwko bezpieczeństwu państwa i jego sile zbrojnej. Na mnie, jako na herszta, spada wyraźny paragraf od dziesięciu lat ciężkiego więzienia do kary śmierci włącznie, z pozbawieniem i t. d... W każdym razie odbiorą mi Virtuti i cztery Krzyże Walecznych, co poprostu już jest cudowne. Pytam prokuratora: panie pułkowniku, jeżeli moje zasługi bojowe podlegają zupełnemu umorzeniu, to czy trybunał wojenny nie omieszka wydać orzeczenia, na mocy którego odrosną mi obie moje nogi? Najlepszy jest adwokat, najporządniejszy człowiek, ochotnik z roku dwudziestego, który samorzutnie i bezinteresownie podjął się obrony. Ten nie namyślał się ani przez chwilę — poprostu robi ze mnie warjata i skrzętnie zbiera odnośne materjały. Oczekuje mnie wizyta psychjatrów — cóż to będzie za rozmowa! Śmiesznie bywa czasem w naszej drogiej Polsce!
Łagodny uśmiech zamierał na jego ustach. Gdy przymknął oczy, czarne powieki zlały się z sinemi kręgami pod oczami. Głowa bezwładnie utonęła w poduszkach. Koścista, szara twarz w jednej chwili znieruchomiała i umarła w bezmiernym, wiecznym spokoju. Marek patrzył nań z przerażeniem. Ale wnet drgnęło coś w martwych rysach, przemknął przez nie promień światła, barwa życia przebiła trupią szarość. Rozrastają się na policzkach ceglaste plamy, budzi się oddech coraz szybszy, porywczy. Nagle wydarły się oczy z pod sinego piętna śmierci i spojrzały, uderzyły. Głowa podniosła się z poduszek, niespokojnie, kurczowo zadrgały ręce.
— Ale ani na wschodzie, ani na zachodzie świata... Nigdy i nigdzie, jeno między nami... W Polsce objawi się duch, w Polsce rodzi się nowy człowiek, a z niego nowe pokolenie w narodzie wybranym... W nagrodę za męczeństwo niewoli... Dla prawdy i chwały... Dla odmiany złego świata...
— Panie poruczniku, na alarm, już!!! Prokurator idzie! ani jednej chwileczki... Za mną tuż przed sionkę, na schody... — Przymykając drzwi, Marek ujrzał jeszcze na jedną sekundę oczy płonące, poruszające się usta i ramiona wzniesione w ekstazie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.