Pokolenie Marka Świdy/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pokolenie Marka Świdy |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cichy, zatajony szczęk odkręconej lampy i fioletowy abażur w czarne batikowane pręgi zakreślił w kącie gabinetu koło spokoju i tajemnicy, przystań zaciszną i znajomą. Na niczem minął jeszcze jeden dzień niepotrzebny, ustały szepty i westchnienia obłudnej szarej godziny, teraz rozpościera się słodycz wypocznienia, umiłowana cisza i pustka w duszy. O tej porze rozpoczynało się dla niej coś w rodzaju podobieństwa do prawdziwego życia. W świetle dnia nudziła się i tęskniła do własnego zakątka na pustyni czasu. Jak ćma nocna budziła się dopiero ze zmierzchem. Za dnia dolegała rażąca naga światłość, naprzykrzał się gwar ludzki, wołający ją uparcie do siebie. Obcy świat pełen ludzi obiecywał, kusił i groził, przeszkadzał jej i nieznośnie mącił w myślach, które zostawały w niej z wieczora i nocy. Cokolwiek zbudziło się w niej w ciszy samotnej i własnej, to rozwalał następnie dzień, który pracował nad tem od samego rana. Dopiero gdy znikał za ciemnemi storami, zabierając ze sobą cały swój świat, rozpoczynało się na nowo skupiać coś z rozproszonej mgławicy, objawiać się nieśmiało a uparcie i dopominać się czegoś u bezwładnej, niepewnej pamięci. Codzień to samo. Oddawna zniechęciła do siebie ostatnich życzliwych ludzi, dawno już przestały ją nękać swoją opieką troskliwe ciotki, urażone głęboko. Zdziczała. W samotnem pustem życiu nawiedzały ją tylko osobliwe zjawy senne i te nawpółsenne, niemal żyjące, namacalne, nieraz oglądane własnemi oczami. Bywały znajome, powtarzające się z nocy na noc, ulubione lub nieznośne. Przychodziły niesłychane, wstrząsające. Przelatywały przez nią jak burza i potem długo, mozolnie rozplątywać je musiała, aby je w sobie odgadnąć. Tem żyła. Jej myśli przychodziły zawsze skądś z przestrzeni, jak z dalekim powiewem, a jednak były one własne, nie znała innych. Samotna, bierna, bezwładna poddawała się w opiekę czemuś nieznanemu. Jeszcze wierzyła w dobrą odmianę, która przyjdzie sama przez się, obudzi się wraz z nią pewnego poranka. Zapomniane będzie dawne i rozpocznie się wszystko od nowa, świeże, wiosenne, cudowne. Już na schyłku zła zima. Nawet na martwych ciasnych ulicach znać w powietrzu oddech budzącej się ziemi. Przebiegnie pachnący powiew, zabłyśnie na chwilę słońce, jakby odnowione i ogrzane ciepłem, jak nadzieją. Nie straszne są nagłe nawroty starej zimy, zawieje, dzwonienie o szyby ostrym śniegiem, wycie zimnego wichru i pomroka chmur.
Przeleci to i minie, a nazajutrz rankiem znowu o krok bliżej do pierwszego uśmiechu radości. Nie zawiedzie wiosna. Nie zawiedzie i radość. Nie trzeba wysilać myśli ani rozpamiętywać zamierzchłych udręczeń, ani pytać o nie. Co sądzone, samo przyjdzie. Niech stopnieją śniegi, niech puszczą rzeki, niech wystrzelą z czarnej ziemi pierwsze kiełki trawy.
Nad kanapą, na starym bucharskim dywanie bieleje błękitnym śniegiem ulubiony obrazek, pamiątka po przyjaciółce dzieciństwa, promiennej, jasnej, zawsze radosnej Nineczce. Jeszcze żywo dźwięczy gdzieś jej piosenka, a gdy tylko o niej pomyśleć, wnet zaśmieją się jej dziewczęce oczy, pełne uciechy życia.
I nie do wiary, że jej już niema, że dawno, dawno odeszła, że nigdy a nigdy nie stanie przed nią Nineczka, która zginęła straszną śmiercią, zamęczona przez bolszewików. W czarnej ramie szerokie białe pole, a na horyzoncie ciemno-granatowa smuga lasu. Czarne ramy pełne błękitu nieba, bez jednej chmurki. Wszystko zalane słońcem, które rzuca na śnieg niebieski cień od pokręconych gałęzi niewidzialnego drzewa i cień od postaci, stojącej w samym rogu za rządem smutnych krzaków tarniny, które jak żywopłot czernieją na pierwszym planie. Postać, to ona sama, w jasnej, różowej, lekkiej sukni, z odsłoniętą głową, w zimowym pejzażu.
— Nina, dlaczegoś mnie zrobiła w tej letniej sukni na warjata?
— Tak trzeba, bo w tem jest głęboki symbol. — Nowa sztuka.
Nina śmieje się swawolnie, i tak zostało: Obrazek przypomina zmarłe czasy i wróży coś na przyszłość i nie zmienia się, a jednak żyje i jakże często przyciąga do siebie w tych czasach wzrok pytający. Godzinami mogła wpatrywać się w daleką linję lasów, jak urzeczona, jak gdyby stamtąd czekała wieści. Obrazek napomykał na coś, kusił, obiecywał i zawsze zwodził. Czasami zrzadka, późno w noc, gdy siedziała przy swojem biureczku zaczytana, zimowy widoczek przypominał o sobie znienacka i kładł się na otwartej książce.
I teraz oto oderwała się od zajmującego czytania i wpatruje się bystro w biały obrazek. Tym razem krajobraz pociemniał, jakby zmierzch padł na śnieg. Nie, to w obrębie czarnych ram kłębi się coś i majaczy w oczach. Białe pole popstrzone w czarne łaty, na niebie rozpościerają się obłoki. Tu i owdzie ukazują się tafle i smugi sinej wody i wnet znikają, a na polu ściele się szerokiemi płatami jasna zieleń, usiana kępami żółtych kwiatów. Cień od drzewa gęstnieje i wydłuża się, las na horyzoncie odcina się od nieba ciemną zielenią. Wiosna! Ożyły w oczach tarniny, okryły się białem kwieciem i teraz jej różowa sukienka pięknie zgadza się z niemi. Las przybliżył się nagle, pomieszane w nim młodzieńcze, jasne buki z szarozielonemi sosnami, o czerwonych konarach, z pomiędzy pni wysuwają się dwaj jeźdźcy na koniu gniadym i na kasztanie. Jeden — to on. Wychylają się ostrożnie, patrzą w dal, przysłaniają oczy od słońca — to okropne, znowu coś z tej wojny! Tak jest, nad lasem tu i tam wiszą obłoczki szrapnelów. Wyrastają niżej, wyżej, a tamci dwaj pochylą się na koniach i sadzą przez pole w wielkich skokach. Natychmiast na ich drodze wyrasta sześć czarnych topoli — przelatują między niemi szczęśliwie. Topole chylą się wszystkie w jedną stronę i rozwiewają się w nikłe dymy. Jeźdźcy pędzą tuż obok siebie, strzemię w strzemię, a nad ich głowami raz po raz wykwitają piękne, białe obłoczki z czerwonym połyskiem. Pełno ich w powietrzu, całemi rojami gonią za nimi, ale nie dają się wyścignąć dzielne konie. Ona wie, że każdy obłoczek to śmierć, patrzy na pole osłupiałemi ze zgrozy oczami, patrzy w las, za którym siedzi niewidzialna moc i sięga po polu, i dogania, i chwyta...
Znowu granaty, znowu łyskają podziemne ognie w burej otoczy dymów, jeden za drugim — nic, jeno dym.!..
Odwraca oczy, jak potężny dzwon huczy w niej głos obcy, błagalny — Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny.. Ze ściany dymu wypada koń i ponosi, zbliża się z każdą sekundą, rośnie w oczach. Już tuż, już tuż... Nagle wyprostuje się w siodle i objawi się jeździec skulony za szyją końską. Strach natychmiast zaciska jej powieki — który?! Już nadlatuje tętent, wesoło młócą kopyta po twardym, zrośniętym ugorze. Niedowytrzymania staje się męka niepewności. Szeroko otwiera oczy — jeździec wraz z koniem unoszą się wgórę ponad rozkwitłe tarniny, przez sekundę zawisną na błękicie nieba i wnet drgnie ziemia pod ich ciężarem. Z pod kopyt pryśnie w oczy prochem ziemi, oślepi... Prosto w twarz dyszy gorącem koń osadzony na miejscu. Nie odzywa się, nie wita jej głos ukochany, jeno koń raz po raz wzdycha nad nią potężnem tchnieniem. Przeciera oczy — nie on! Zwysoka patrzą w nią natarczywe siwe oczy z opalonej twarzy. Obcy bez wahania, śmiało, mocno, bierze ją za ręce, zuchwale patrzy w przerażone oczy.
Odwraca wzrok — tam w szczerem, pustem polu leży on i leży jego koń — płasko, jak wdeptani w ziemię.
Dziwna, niespodziana jest dalekość, która ją dzieli od strasznego miejsca. Niepojęta, szara dawność rozpościera się ponad tem, co było wszak przed chwilą... Bolą ręce zaciśnięte w obcych dłoniach, potężnie ciągną ją do siebie te ramiona.
Jeszcze raz ją zwiódł dobrze znajomy, stary sen, dawno nosi go w sobie. Przez wszystkie myśli, przez niezliczone rozważania, przez wahania, zamęty i przez niezłomne postanowienia przedziera się zawsze i psuje i mąci w niej to, co o sobie kiedykolwiek wiedziała. Staje nad nią i nie da się odpędzić. Jest w nim groza rzeczy niedopuszczalnej, a zarazem jedyny ratunek, tchną od niego i wstręt i pokusa. Niecierpi tego Marka Świdy, ileż razy go odpędziła? Niecierpi go za zuchwałe oczy — jak on śmie tak patrzeć na nią? Czego się spodziewa ten chłystek, czy on wie, po co sięga. Jego wyznanie miłosne niedopuszczalne, rozpasane! Zdobył się na bezczelność i złożył to na piśmie, czarno na białem, a skorzystał z najbliższej okazji, żeby to wykraść i zabrać, jak sztubak. Śmieszna figura, tak strasznie patrzy, a o byle co się obraża. Znika i niema go, aż ni stąd ni zowąd, gdy już zapomniało się o nim zeszczętem, zjawia się i zawsze nie w porę, zawsze wybierze właśnie najgorszą chwilę, to jedno mu się udaje za każdym razem bez zawodu. Niedołęga, niezgrabjasz, który nic nie potrafi. Owszem, jedno umie, nudzić, nękać. Czyni to podstępnie, obrzydliwie, jakoś po tchórzowsku. Podziewa się i gdzieś tam czeka. Na co?
Dziwnie często nastręczał się myślom. Szydziła z niego i nieraz pragnęła mieć go gdzieś pod ręką, żeby mu dokuczyć zjadliwie. Ale Marek chował się dobrze i ani się nie pokazał. Tem gorzej dla mego, gdy się nareszcie zjawi. Było w nim coś ze zjawiska sennego: całe jego istnienie było jakieś niezupełne i chwilami nawet wątpliwe. Każda, bodaj przelotna, myśl o nim była zaplątana, pokrzywiona, irytująca.
A gdy się pojawiał we własnej osobie, natychmiast wszystko koło niego stawało się przykre i jakieś śmieszne, a zarazem podejrzane. W tym zamęcie majaczyły myśli głupie i rozpaczliwe, czaił się nawet jakby strach, jak>fla-chwilę przed obudzeniem.
Roiło się, że człowiek ten, który nic dla niej nie znaczy, odgrywa jakąś rolę w jej drugiej, ciemnej połowie życia, której ani on, ani nikt nie zna, nawet ona sama. Dochodzą do niej stamtąd jeno strzępki strzępów w niepodobnych do rozwikłania snach i w przelotnych wizjach, które natychmiast toną w niepamięci.
Usiadła przy swojem biureczku nad kartką papieru i długo z zakłopotaniem szukała słów. Wreszcie z pustym uśmiechem nakreśliła szybko, bez namysłu, kilkanaście słów, wsunęła list do koperty, zaadresowała i roześmiała się swobodnie, jak gdyby gotując jakąś prześmieszną psotę. Ze śladem uśmiechu w twarzy zabrała się do przerwanego czytania i wnet utonęła w pochłaniającej książce.
Od kilku dni Marek zamknął się u siebie, odcięty od świata. Miał jechać do domu z wieścią o Jance, miał najserdeczniejszą intencję otoczyć opieką starą zapomnianą matkę, ale poprzestał na krótkim liście do Kuby, z obietnicą przybycia lada dzień. Przed hrabiną wyłgał się przez telefon, że natychmiast musi wyjechać, a wróci za parę dni. Surowo zapowiedział panu Teofilowi, że go w domu niema i dla nikogo.
Pochłaniały go nowe sprawy.
Siostra była w nim teraz ciągle obecna. Czuł w sobie więź krwi, swoją żywą łączność ze zmarłą.
Zdawało mu się, że z chwilą gdy usłyszał złą wieść, weszła w niego dusza Janki i zbudziła go ze snu.
Wśród żalu, którego nie przypuszczałby nawet w sobie, tak był żywy i nieprzebrany po tej siostrze, o której myślał tak rzadko, tak lekko — wyłaniał się spokojny głos jej pamięci. Bez skargi, bez poczucia krzywdy, nie wypominając swojej ofiary, jej cień oznajmiał rzeczy głęboko tajemne. Nie były to wieści z za świata, wszystko co mówiła Janka chodziło po tej ziemi, żyło pomiędzy ludźmi, wplecione w ich dzień powszedni. Było wszechobecne a niewidzialne, jak powietrze, którem oddycha każdy. Ono to, jak dech żywota, przepajało sobą bezwładny, oporny ogrom narodu, czuwało za uśpionych, widziało za ciemnych, pamiętało za nieopatrznych, okupywało ciężkie winy i niezliczone bezeceństwa. Marek jak gdyby dotknął utajonego serca, które bije i biło zawsze w głębinach życia narodowego. Odezwały się jak dzwon z pod ziemi ukryte siły i myśli, i prace, i bohaterskie czyny, i ciche ofiary. Objawili się ludzie bez imienia, nikomu nieznani, zawsze nieobecni tam, gdzie huczy rozgłos i sława, kędy dzielone są nagrody, dostatki i dostojeństwa. Rozproszeni, nie wiedząc o sobie nawzajem, tworzą bezwiednie jakby sektę tajemną, zaprzysiężoną na wieczną, wierną służbę ojczyźnie. Ich gatunek jest solą ziemi, jest wielkością swego narodu. Gdzie ich szukać? Są wszędzie i nigdzie. Ilu ich jest? Jak wymierzyć ich pracę i wagę, jak uchwycić ich głos, gdy tają się jak widma w ogłuszającym zgiełku dnia? Marek czuł głęboko nieomylność swojej wizji i był bezsilny, gdy chciał ją przełożyć na jasną myśl lub wypowiedzieć w prostem zrozumiałem słowie. Otwierały się przed nim tajniki polskiego życia i zamykały, nie dając się ogarnąć ani zgłębić. Zalewała je potężna fala wydarzeń, idących niepowstrzymanie z dnia na dzień i oślepiało to, co się nastręczało bezczelnie, i na każdym kroku lazło w oczy. Nieodparty realizm życia szydził z mistycznego urojenia, unicestwiał je każdy numer gazety, wołając naprzekór ze wstępnych artykułów, z depesz, ze sprawozdań, z polemik, z kroniki wypadków i z ogłoszeń. Zdawało mu się, że to, co był odkrył, nie istniało poza jego samotnem natchnieniem; było to przywidzenie, pusta fikcja literacka, porywająca się na niezłomny, odwieczny bieg spraw tego świata.
Ale cień zmarłej nie dawał mu spokoju. W jego to imieniu walczył o ukrytą prawdę. Zatapiał się na całe godziny w męczące rozważania całego swojego życia, wszystko, co tylko widział był na świecie, przesuwało się przed nim pozornie to samo, jak było niegdyś, ale w głębi i masie swojej już przeinaczone. Jego osoba, która aż dotąd zdawała się być bohaterem i główną postacią epopei jego życia, teraz utonęła w gęstwinie ludzi, a każdy z nich w tym splocie przypadków był równie nieodzowny, jak i on sam. Zgubiwszy siebie w masie ludzkiej i wśród wydarzeń, które panowały nad nim zawsze i wszędzie, dostrzegał dopiero znamienne nowe zarysy w obrazie życia i chwytał jego dziwny rytm.
Grało mu dalekie życie swoją symfonję i wplatała się ona w przenikliwą pieśń ciszy, bijącej od gwieździstego nieba, które porywało go ku sobie, gdy był dzieckiem, w głos przypływu morskiego, którego słuchał był jako nędzarz bezdomny na drugiej półkuli świata. W widmowe szmery lasu, gdy podkradał się nocą, podsłuchując nieprzyjaciela. W zmieszany gwar wszystkich głosów, który stał nad miastem i potajemnie przenikał przez ściany. W zachwyceniu upływały mu godziny, była w nich rozkosz natchnienia, zupełne zapomnienie o sobie i ciężki trud. Zapamiętał się w samotności, sam na sam z duchem zamęczonej siostry, który wytrącił go z nędznej kolei jego życia, otrząsał go z małości, budził go z długiego martwego snu. Jeszcze błąkał się w urojeniach, nie widział jasno swojej prawdy, przeczuwał ogromne jakieś objawienia, ale niewiele o sobie wiedział. Jednak nadchodziła — od iluż to lat wymarzona — święta godzina cudu. Obwieszczała się trwogą i łzami, majaczyła we snach. Ona dokona w nim wielkiej przemiany i pchnie go w nowe życie, w to prawdziwe, górne i czyste. Na to czekał...
Gdy pewnego dnia przyniesiono mu list. Najeżył się i struchlał, ujrzawszy na kopercie jej pismo. Długo chodził po pokoju stropiony, w zamęcie z trudem zbierając myśli, jak wytrącony z głębokiego snu. Jak przez sen czytał i rozważał te kilka słów.
— Bardzo proszę odwiedzić mnie jak najprędzej...
Nic więcej. Jak w chwili niebezpieczeństwa, uciekały przed nim wszystkie potrzebne myśli. W zdumiewająco uprzejmem zaproszeniu czyhała na niego jakaś zasadzka. Bał się. Wiedział, że pójdzie do niej i to natychmiast, że nie wytrzyma nawet godziny, już nie zdąży się przygotować. Został przyłapany znienacka i musi stawić czoło.
Znikły wszystkie strachy, zmazane zostały jego straszne winy, gdy ujrzał uśmiech, którym go powitała na progu. Nigdy się tego nie spodziewał. Jej serdeczność oszołomiła go, nie umiał się znaleźć, z wielkiej radości był niezgrabny i czuł to w sobie dotkliwie.
Pani Goślicka była swobodna i mówiła wesoło, jak gdyby nie pamiętała ich ostatniego spotkania lub jak gdyby ono zgoła nie miało miejsca. Nie było o tem mowy. Rozmawiała, jak ze zwyczajnym ot sobie znajomym. Marek stropił się i — znowu to samo — na samym wstępie musiał wbijać sobie w głowę dziką scenę jego ostatniej wizyty, którą pamiętał do najmniejszego głupstwa. Znowu czuł w sobie zamącenie, opętanie, które szły od niej. — Nie, tak dłużej nie będzie, tym razem nie dam się zagadać. Nareszcie powiem wszystko wyraźnie. Zapytam wręcz 1 niechże raz będzie tak albo owak. Jestem strasznie zdręczony. Znowu jestem nieprzytomny i nie wiem, jak zacząć. Trzeba uchwycić jakąś chwilę... Ach, ona nie ma serca! Najcudniejsza na świecie, jedyna...
Utonął w promiennych oczach, w jej uśmiechach, zasłuchał się w melodję jej głosu. Oczarowany zapomniał o świecie bożym, o tem, co było i co będzie, o sobie, o wszystkich swoich sprawach i sprawkach. Pani Goślicka wybierała się do Włoch, wysyłają ją dla poprawienia nerwów, a zresztą — mój Boże — trzeba coś ze sobą zrobić. Nie nauczono jej pracować, ani myśleć poważnie, zresztą, gdy się jest samą jedną na świecie, to czyż warto cokolwiek zamierzać. poczynać... Na nieszczęście, wyrodziła się ze swego kobiecego rodu, nie lubi plotek, ani zabaw, ani flirtów, ani gałganków, doktór upewnia, że Włochy są stworzone dla niej, że tam przyjdzie do siebie — ach, do siebie! Czyż ona nie ma dosyć samej siebie?... Ale może jednak tam właśnie czeka na nią jej los, który jej się czasami śni. Dziwny sen, raczej śmieszny, a dzieje się to zawsze naprawdę gdzieś we Włoszech: strasznie błękitne niebo i mnóstwo białych kamieni, jakichś szczątków porozrzucanych wśród jasnej bujnej trawy Między innemi leży tam przerośnięty trawą ułamek posągu, jest to bryła bez głowy i bez nóg...
Marek poznał ten sen... Był zdumiony. Niedalej jak przed paru dniami przyśniło mu się to samo. Mógłby jej przerwać i naprzód opowiedzieć co było białej, niechby się i ona zadziwiła. Wyroczny sen, ich własny, wspólny! Przecież tego jednego starczy, żeby zrozumiała, że są dla siebie stworzeni. Trzeba jej przerwać, natychmiast dopowiedzieć resztę, inaczej nie uwierzy, zresztą niktby nie uwierzył. Już miał zacząć, gdy w jednej chwili ogarnęło go ciężkie zwątpienie. Nie wiedział, co jest naprawdę, a co mu się tylko wydaje. Wszedł w stan dręczący, dobrze znajomy. To w jej oczach już się coś odmieniło. Mówi z nim, ale czy ona wie teraz, że on tu jest i kto on jest? Nie widzi go, nie widzi przed sobą nic. Szalone oczy, i czyż mogą być na świecie piękniejsze? Mówiła coś jeszcze o tych Włoszech, ale ożywienie już przygasało. Zamilkła, zaczęła znowu, wreszcie urwała na półsłowie i spojrzała na niego ze zdumieniem, z przestrachem. I jego naraz ogarnął strach, zaroiło się gdzieś w głębi od najgorszych przeczuć.
Już wiedział. Oderwał od niej spojrzenie, żeby się nie zdradzić i czekał na coś struchlały. Miał najgłębsze poczucie swego upadku. Dopiero w jej obliczu poznał całą swoją obrzydłość i otrząsnął się ze wstrętu. Gotów był natychmiast wstać i oskarżyć się uroczyście. Cóż z tego? Nic Potem należałoby jedynie pokłonić jej się do ziemi i odejść na zawsze. Czyż jest pokuta, któraby mogła zmyć z niego cały brud? Czyż taka jak ona może przebaczyć i zapomnieć? Ach — przekleństwo — niepodobna skłamać, przed nią nic nie da się ukryć... Patrzała na niego z tak strasznym wyrzutem, że przez rozpacz, przez cały swój wstyd, przez zamęt, Marek czuł jednak gwałtowną, poszarpaną i przenikliwą jak sztych radość szczęścia. Więc ona... Więc... Nie lękał się, patrzał w te straszne oczy i jeno błagał o przebaczenie. Gdybyż mógł opowiedzieć o sobie prawdę! Dlaczego tego nie wolno? Głupi obyczaj, nic poprostu, nic szczerze, choćby od tego zależał los człowieka, nie wolno, niech żyje święty konwenans! Porywał się, by zacząć, by wreszcie przemówić, nie należało tracić ani jednej sekundy, bo za chwilę będzie za późno... Wił się pod jej spojrzeniem. Jak warjat marzył o tem, żeby się zapaść pod ziemię, w rozpaczy widział jeden jedyny ratunek — zerwać się i uciec bez jednego słowa, rzuciwszy wszystko na pastwy losu. Nareszcie wśród chaosu jakichś strzępków, pokracznych zygzaków, nieśmiało i niedołężnie zarysowała się pierwsza myśl rozsądniejsza. Uparł się przy niej, a choć zupełnie w to nie wierzył, powtarzał sobie jedno wkółko, niemal słowami: — Wszystko to nieprawda, imaginacja, nic nie wie, nic nie podejrzewa... — Wkońcu ocknął się jakby ze snu i przemówił swobodnym głosem, tonem lekkiego zdziwienia:
— Dlaczego pani tak patrzy? Co pani we mnie widzi osobliwego?
— Przepraszam pana. Już taka jestem, zamyślę się, zagapię się... Zupełnie odwykłam od ludzi, nie potrafię się zachować...
— Ale jednak musiała być jakaś przyczyna...
— Nie warto tego dochodzić, któż odpowiada za swoje myśli? Utroi się coś człowiekowi, a u mnie zaraz odbija się to jakoś w oczach, w całej twarzy. Ze mną tak zawsze. Jabym nie potrafiła nic utaić, ani skłamać oczami, które od tego właśnie są.
— Właśnie. To jest w pani cudowne. Ale i straszne.
— Straszne... Ach, nie! Dlaczego?
— Dlatego, że kiedy pani tak patrzała na mnie, chciałem poprostu wyznać przed tobą wszystkie moje winy, chciałem błagać o przebaczenie, płakać...
— Naprawdę? — Powiedziała to bez cienia zdziwienia, tak sobie, najzwyczajniej.
— Naprawdę. Pani mnie przenika nawskroś, to oczywiste. A człowiek nie może mieszkać w szklanej bani, każdy coś tam w sobie ma... No, coś takiego, z czem zupełnie nie warto się chwalić. Albo i gorzej. Czyż przypuszczasz, że ja nie wiem tego doskonale, że jestem absolutnie niegodny? Zawsze tak było, a cóż dopiero teraz...
Ostatnie słowa wymówił ze łzami w głosie. Umilkł i czekał. W jej jasnem spojrzeniu promieniał straszliwy, nieprzejednany urok kobiety czystej. Świętość i okrucieństwo duszy, w której niema żadnych wstydliwych tajników, która nie zna, co to brud. Jej uroda, jej młodość, cała jej postać od stóp do głowy tchnęły rozkosznym, nieświadomym siebie powabem. Przed jego majestatem opuściła Marka ostatnia nadzieja ratunku. Poddał się losowi, który sam sobie zgotował. Wiedział, że nie był najgorszy, że wszyscy są do niego podobni, ci zwyczajni, średni ludzie, panowie i władcy życia i gdzież taki, który jest jej godzien? Jeden był i zginął, sam los osądził, że nie ma mieć po sobie następcy. Niepodobieństwo, by ktośkolwiek po nim śmiał... Za krzesłem pani Goślickiej stanął cień i bronił jej od zniewagi szalonych czyichś zamysłów.
Czas płynął. Zmierzchało się. Zrzadka spoglądali na siebie. Nie zdziwiła ich osobliwość tego milczenia. Oboje zdawali się oczekiwać, że samo się coś stanie. Ona czekała, aż minie natarczywy koszmar, który jak zapora stanął przed nią i nie dawał się spędzić, ani ominąć. Każda myśl odbijała się od niego bezsilnie. Rozrastał się, wypełniał pokój, już pochłonął ją całą jak wstrętny, duszący dym, w którym tlą się smrodliwe jakieś obrzydliwości. Jeszcze panowała nad sobą, wiedziała, że to urojenie, ale już otrząsała się z odrazy. Marek spostrzegł, że opóźnia się coś fatalnie, że policzone są marne sekundy, pozostawione mu jeszcze jak z łaski. Od milczącej, nieruchomej postaci, siedzącej tuż, biła zgroza. Co było wczoraj? Nie pomyślał o niej nawet, a dziś w jej władzy wyrok nad całem jego życiem. Jeżeli i teraz jeszcze rozminie się z nią, przegra swój los. Ach, przywidzeniem, głupstwem i niczem jest ten cały los — ale ją utracić? Ogarniał postać, czerniejącą na tle okna, i czuł ją w sobie, wrośniętą każdem włókienkiem ciała, każdym nerwem, każdą myślą. Niepodobna jej wydrzeć ze siebie. Niepodobna jej w sobie zabić. Rozpaczą zdejmowała go jego bezsilność w ostatniej chwili nieodwołalnie już rozstrzygającej. Albowiem w tej właśnie sekundzie czyta ona jego myśli i teraz wie o nim wszystko, jak gdyby niezbadanym cudem ujrzała własnemi, przeczystemi oczami jego najtajniejsze bezecności. Już zamącone jej rysy cierpieniem odrazy, przerażeniem i bólem wstrętu. Napróżno zapierać się i kłamać. Czuł na sobie jasnowidzenie tych uparcie zapatrzonych oczu i nie miał nic, czemby się mógł osłonić. Dygotał ze wstydu w ohydzie zdradzonego upodlenia, a nie mógł oderwać od niej spojrzenia. Trwało to długo. Wreszcie odwróciły się od niego straszne oczy. Gdy ujrzał jej łzy ciche, szybko mknące jedna za drugą, porwał się, i jąkając, bełkocąc słowa bez sensu, osłaniając się przed nią dzikiemi jakiemiś gestami, uciekł.
Zawaliło się wszystko i nie zostało w nim nic. Teraz dopiero dowiedział się, jakim był nędznikiem. Cóż za nędzarzem będzie odtąd! Szedł jak napiętnowany. Wszyscy na ulicy już znali jego tajemnicę, to było niepojęte, ale oczywiste. Zgubiony jest wobec niej i wobec wszystkich uczciwych ludzi, jednak dopiero on sam ma pojęcie o otchłani swej nikczemności. Tonął w niej, z głową nurzał się w dole, pełnym lepkiego kału, i dusił się, umierał z obrzydzenia. Tam razem z nim rzucona pławiła się z lubością, przewijała się jak wąż nieczysta pani Chosłowska i wabiła go swoim niecnym uśmiechem. Zabije ją, zadusi własnemi rękami! Nienawiść pchała go do niej, żądza zemsty ślepa i niecierpliwa. Gnał prosto do niej w nieprzytomnem natchnieniu, nie wiedząc zupełnie, co z nią uczyni. Jak na złość, windziarz wciąż nie zjeżdżał jeszcze z górnych sfer. Któż go wyzwoli? Lada chwila ocknie się w nim dzika wściekłość. Rozejrzał się wokoło. W wyplatanych fotelach siedzieli panowie z bezczelnie zadartemi nogami, tajemnicze, zawoalowane damy czekały na coś po kątach. Pstrzyli się oficerowie zagranicznych misyj. Było tu jak zawsze, a jednak... Marek poczuł, że ziemia chwieje mu się pod nogami, głowę ogarniał ciężki zamęt. Nagle zrodził się strach przed czemś i rósł w nim, potężniał, coraz okropniejszy.
— Ja zaraz zwarjuję, wszystko tu czyni się jakieś niesłychane, natychmiast zacznę wyrabiać awantury... Boże, co mi jest... — I poleciał na górę po schodach. W korytarzach czwartego piętra skąpe lampki żarzyły się słabo pod wysokim stropem. Cisza, pustka i zmrok osłaniały przychylnie sprawy, gnieżdżące się tu każda u siebie, poza setkami niemych, szczelnych drzwi. Marek szedł po grubym dywanie, nie słysząc własnych kroków, jeszcze raz urzeczony trującym wyziewem znajomych przesmyków. Za każdym krokiem wchodził coraz głębiej, jakby we mgłę. Już zostawił, zagubił gdzieś za sobą troski i myśli, był wolny i coraz lżejszy. Odezwał się w nim śmiech gruby i przemądry ze wszystkich przesubtelnych głupstw. W głowie zapaliła się radość, upał przebiegł przez żyły, zatętnił, z pod stóp tryskały iskry. Jak pijany wsparł się ciężko o białe drzwi, łaskotliwa, obezwładniająca rozkosz szemrała w mózgu. Dość zapukać, a porwie go gorący wicher, wyrzuci go wysoko ponad nudne arcy-ludzkie nędze, ponad śmieszne miłosne dramaty i szlachetne porachunki i żale. Niema nic poza piekłem rozkoszy, nic poza nią, poczwarną i jedyną.
Pani Chosłowska uśmiechnęła się doń i nadal uporczywie słuchała, przylepiona do telefonu. W aparacie czyjś głos klekotał i skrzeczał przenikliwie. Jakieś ważne nowiny odbijały się w skupionej twarzy pani Chosłowskiej, blaski w oczach stały się złe, zawzięte. Z zachwytem patrzał w nią i oczekiwał. Ponad drżeniem niecierpliwości rozpościerało się w nim błogie poczucie pewności, że oto wszak natychmiast... Był w tej chwili przedsmak, a zarazem było jakby najwyższe i najgłębsze już wypełnienie tego, co ma nastąpić. Tu, w jej obliczu wypoczywał błogo, wyzuty ze wszystkiego, co nie było nią i tą chwilą. Był szczęśliwy. Grały w nim struny najtajniejsze. Prześcigały się w nim szybko mknące nadspodziewane przemiany, w nich dotykał momentów najgłębszego poznania siebie. Z uwielbieniem, z nieprzebraną wdzięcznością, z niewolniczem oddaniem, gotowem na wszelkie poniżenie, trwał zapatrzony w swoje bóstwo. Pomimo wieczornej pory bóstwo było jeszcze nieubrane, zaniedbane, rozkoszne. Tonęła w obszernym chałacie samarkandzkim, który okrywał ją do samych stóp. Gruby jedwab mienił się pawiemi barwami. Marek wiedział, że pod tą szatą jest naga. Jedno niedbałe, omdlewające poruszenie ramion...
Wreszcie zawiesiła telefon i zajrzała mu w oczy. Wciągała go w siebie spojrzeniem jak noc nieprzenikniona, pełna obłąkanych snów. Odbierała mu pamięć, wolę. Jakże rozkosznie, po dziecinnemu pokornie korzył się przed nią! Pod jej spojrzeniem zanikał, usypiał. Gdy objął jej biodra, zaledwie na rozpalonych dłoniach uczuł nie wysłowioną gładkość i cienkość jej skóry — bez żadnego stukania, jak do siebie wpadł zasapany graf Pieremietjew. Niedbale bąknął swoje „winowat“. Marek ledwie zdążył uskoczyć, oniemiały ze wściekłości i wnet pokój zapełniła szepleniąca poprzez zrujnowane i sztuczne zęby natarczywa moskiewszczyzna, starcza gadanina. Marek ze zgrozą widział, że pani Chosłowska patrzy na grafa z życzliwym uśmiechem, niezbyt odruchowo, bynajmniej bez pośpiechu spowija się zpowrotem w swój pawi płaszcz. Rzucił w nią oczami z ostrym wyrzutem, odpowiedziała mu spojrzeniem, jakiego nigdy od niej nie doznał. Zimno, spokojnie, bezecnie drwiąco wytrzymywała jego miny.
— Właśnie prosiłam hrabiego, żeby tu był jak najprędzej. Panie Marku, mamy dziś do pomówienia w ważnej sprawie. Miły chłopcze, nie można żyć samemi kwiatami i cukierkami od Fruzińskiego, zdarzają się momenty poważniejsze, wymagające... Zresztą, mniejsza o to. Lepiej bez żadnych wstępów zapowiem ci, że dziś żądam od ciebie przysługi, która zabierze ci parę miesięcy czasu i. zapewne sprawi ci nieco albo i sporo kłopotów. Jednak opłaci się to i tobie, gdyż będziemy w spółce — ja, ty i nasz kochany dziadzio. Interes absolutnie czysty i łatwy — poprostu trzeba tylko pofatygować się nieco, pojechać gdzie należy, zresztą dość daleko i zabrać pieniądze, które na nas tam czekają gotowe — coś koło czterech miljonów franków w złocie. Tak jest, wyraźnie cztery miljony.
— Sześćdziesiąt pudów złota!! — wybuchnął graf w ekstazie. Wytrzeszczył na Marka kaprawe, raczę oczy i wniósł do góry ramiona, bezwstydnie obnażając zaśniedziałe mankiety.
— Życie jest bogate, nieprzewidziane — otóż 1 nam wpadł w ręce prawdziwy cud...
— Czudo! Czudo — charczał graf. Krztusił się, kaszlał, obrzydły, spocony, dygocący z uniesienia i wyrabiał ku Markowi miny ojcowskie i poufałe, jak gdyby strawili ze sobą długie lata zapanbrat na potajemnych, ciemnych złodziejstwach. Odurzony, z pustką w głowie Marek słuchał, nie mogąc się jeszcze połapać w tem, co się wkoło niego dzieje. Wytrącony brutalnie z otchłannego porywu, sponiewierany w najtajniejszym swoim momencie, zapadał się w nicość. Odgadywał mętnie, że w tej właśnie chwili pozbawiono go ostatniej resztki z tego, co tam jeszcze w sobie miał i tulił do siebie rozpaczliwie i już beznadziejnie. Przepiękne, królewskie oblicze pani Chosłowskiej zaskrzepło w zimnej, szklistej powłoce, jej usta uśmiechały się okrucieństwem, z oczu ziały najstraszliwsze groźby. Onaż to była, zakochana, dyskretna, niczego nie wymagająca, zawsze gotowa i tak uległa? Poglądał na nią, opętującą jak nigdy, to znów na plugawego grafa i zbliżał się do chwili jakiegoś okropnego obudzenia. Słuchał pilnie ale mimo wysiłku, żeby wszystko zrozumieć i zapamiętać, chwilami jakby głuchł. Byle co odrywało jego uwagę. Odruchowo schylił się i zakrył nogę pani Chosłowskiej, odsłoniętą powyżej kolana. Niewiadomo za czem oglądał się na okno, zasłonięte do ziemi aksamitną kotarą, jak gdyby podejrzewał, że stoi tam ktoś ukryty i podsłuchuje. Z dokuczliwą ciekawością odgadywał, co mogło być wyobrażone na twardym kartonie, który graf rozwinął właśnie i w który wpatrywał się lubieżnie.
—...Kapitan ów umiera — ostatnie tygodnie gruźlicy, może dni i jeżeli odkrywa tak niesłychaną rzecz na łożu śmierci, to możemy mu wierzyć. Rewolucja rosyjska rozsiała po całej Europie manjaków, opętańców, prowokatorów i szantażystów, ale kapitan Alikow umiera, wie o tem dobrze i poprostu chce przekazać komuś przed śmiercią swój skarb, aby nie zmarniał, pragnienie zupełnie naturalne. Zresztą odwiedzałam go czasami, trochę go wspomagałam, no i zakochał się we mnie, i mnie jednej wyznał i dał dokładny szkic sytuacyjny miejsca, z którym trafi i ślepy. Nie można mu nie wierzyć, to człowiek już skończony i nadludzko bezinteresowny Wymówił sobie jedynie owe tysiąc mszy za grzechy żywota. Owszem, możemy mu ich zafundować tysiąc pięćset.
— Ha — ha — ha... — ryhotał graf.
— Gdy Czechosłowacy cofali się za Ural ze złotym skarbem starego carstwa, zabranym w Kazaniu, kapitan był w armji admirała Kołczaka gdzieś w głębi Syberji. Rozkład białej armji, nieład na tyłach, panika ewakuacji, nieporozumienia z Czechosłowakami, walka o pociągi, dochodząca do starć zbrojnych — oto tło, na którem wszystko to było możliwe. Słowem, w tym zamęcie na bocznym torze jakiejś stacji, której komendantem był nasz kapitan, zatulało się i zostało kilkanaście wagonów czechosłowackiej zdobyczy. Wagony te zostały natychmiast rozgrabione przez ludność okoliczną i wnet zabrane przez nawałę dezerterów białej armji, którzy parli na wschód. Jeden jedyny wagon ocalał od rabunku, gdyż był załadowany beczkami cementu, a ocalał od zabrania, bo miał nadpalone osie. Traf, cud! Stałby sobie spokojnie na ślepym torze może do dzisiejszego dnia, ale zgłasza się do komendanta stacji, który też zbierał się już był do ucieczki, dezerter czechosłowackich wojsk kolejowych, zresztą Niemiec, i w najgłębszej tajemnicy zeznaje przed nim, co zawiera się w pewnej części beczek z cementem, które poznać można po żelaznych obręczach i jeszcze po jakichś tam znakach. W nocy zamykają się obaj w wagonie i szukają — jest zło^o w płytach i sztabach ze znakami mennicy państwowej, dwadzieścia beczek, w każdej po trzy pudy złota. Gdyby kapitan Alikow był tęższym człowiekiem, dałby sobie radę z całym skarbem i z pewnością nie mielibyśmy sposobności mówić teraz o tem wszystkiem. Biedak z radości doznał jakiegoś porażenia na umyśle i na nasze szczęście narobił głupstw bez liku. W opętaniu ostrożności i pośpiechu, gdyż nadobitkę już nadciągała wzdłuż linji kolejowej czerwona armja, pozbywał się niedogodnych świadków wielkiego odkrycia i na początek kazał rozstrzelać Czechosłowaka, jako bolszewickiego szpiega. Na trzech furach wojskowych pod eskortą wywiózł skarb o dzień drogi za stację i kazał zakopywać beczki w głuchej tajdze. Nie utrzymał się jednak w charakterze oficerskim i bojąc się, że go w tej pustyni zamordują właśni ludzie, kazał odbić jedną beczkę i każdemu z siedmiu żołnierzy dał po pięciokilowej płytce złota i odebrał od nich przysięgę na gieorgiewski krzyż, który nosił na piersiach.
Na noclegu przy ognisku, gdy żołnierze warjowali z radości i całowali po butach swego dobroczyńcę, a mimo to jako ludzie ciemni i dzicy, nie umiejący się pohamować, już poglądali na niego zbyt wyraźnie brzydko, poczęstował ich wódką zaprawioną opjum, i gdy się uspokoili i posnęli, powystrzelał ich co do nogi. Zabrał od nich złoto i pojechał przez lasy, wzdłuż linji kolejowej, ale już na zachód, w stronę bolszewicką. Mniejsza o jego koleje niesłychane, straszne i śmieszne. Nic nas nie obchodzą jego rozpaczliwe, niedołężne i tchórzliwe próby odkopania skarbu. Dość, że tajemnica złota jest w naszem ręku, a ty, Marku, masz tam niezwłocznie jechać i zabrać to jako nasze. Nieprawdaż, cudowna eskapada!
— Ach, gdybym to ja był młodszy! — stęknął graf.
Hrabina z zapałem omawiała plan wyprawy, nie pomijając najdrobniejszego szczegółu. W jej założeniu w przedziwny sposób harmonizowały ze sobą zbójecka odwaga i bezwzględność z lisią ostrożnością. Choć uwaga jego ustawicznie odrywana była ku czemuś własnemu a dalekiemu i wręcz nieokreślonemu, gubiąc się w niespokojnych poszukiwaniach, słuchał tego wykładu z wciąż wzrastającym podziwem, chwilami budził się w nim bezinteresowny jakiś zachwyt. Wbrew woli, wciąż odpychając coś od siebie, wplątał się w opowieść o swojej fantastycznej podróży. W jakiejś niedalekiej przyszłości a gdzieś niezmiernie daleko w przepastnym ogromie Sybiru już dostrzegał samego siebie, przemykającego się jak chytry wilk wśród czyhających nań obław, sideł i oklepców. W dzikim ostępie tajgi, w miejscu, które ujrzał na sekundę w wyraźnej wizji i które poznał natychmiast, krył się samotny, opuszczony skarb i jarzył się pod ziemią piekielnym płomieniem złota. Jego żar przebijał się przez ziemię i truł, odurzał. Chwytało go upojenie, obrazy i zdarzenia prześcigały się w czasie, mąciła się prawda tej chwili z nieodpartą prawdą tego, co ma przyjść i będzie kiedyś, wypełni się swojego dnia, o swojej godzinie i minucie. Odpychał to i wraz przygarniał do siebie, chciał i nie chciał, buntował się i korzył. Pani Chosłowska, wciąż mówiąc, sięgnęła po papierosa i w tem poruszeniu pawi płaszcz zsunął się z jej ramion. Na sekundę obnażyła się i połysk jej ciała odbił się w twarzy Marka spojrzeniem błagalnem. Obiecywał, przysięgał, był gotów na wszystko, byleby zostać z nią sam na sam teraz, natychmiast. Ale oczy jej były niewidzące i surowe. Zgasł w nim płomień, jak zalany wodą. Marek budził się opieszale i z trudem. Wciąż zapadał w niemoc myślenia i nie mógł wydrzeć się z pod nawały obcych obrazów, z pod czyjegoś nakazu, z pod przymusu. Ulegał i jakby tonął. Gdzieś na dnie, w dalekiej głębinie świeciły iskierki, mienił się białym połyskiem przeczysty kryształ, jak tajemna świętość. Zgadywał to, przypominał sobie mozolnie, ale już nie śmiał nawet wyszeptać tamtego imienia.
Opędzał się przed nim, oczy sobie osłaniał, jak od blasku. Nie! Nie! Musi wyrwać ze siebie ostatnią resztkę tego, co w nim beznadziejnie upragnione, czyste i wielkie. Tu przeraził się, jęknął jak przez sen i nareszcie się ocknął.
—...Obija się po Warszawie pan Knatschke, inżynier, pełnomocnik firmy „Lux“, posiadający koncesję na badanie bogactw mineralnych Syberji. Szuka człowieka, znającego język i stosunki. Cudowna okazja, która już usuwa dwie-trzecie trudności. Wprawdzie tereny jego badań znajdują się przeszło o tysiąc wiorst od naszego miejsca, ale co taki Niemiec rozumie się na Syberji? Zawsze można w niego wmówić, że najważniejsze bogactwa leżą właśnie tam, gdzie nam trzeba, co zresztą będzie świętą prawdą, przynajmniej dla ciebie.
— Ha — ha — ha!... — zakaszlał graf, triumfalnie powiewając nad głową swoim kartonem.
— Jeszcze jedno. Nie mogą cię puścić samego bez pomocy. Weźmiesz ze sobą Murę. Ta dziewczyna, której zresztą nie raczyłeś poznać bliżej, jest chytra, odważna, komedjantka urodzona, uda cudownie, co tylko zechcesz. Przeszła niewiarogodne koleje i zawsze dawała sobie radę. Człowiek wierny, niezawodny, z psychiki — niewolnica, narazie moja, ale ja ci ją oddaję z rąk do rąk jak psa i odtąd ty będziesz jej panem. Przez nią dużo da się zrobić, wyszpiegować, kogoś przekupić, czy wreszcie „zakatrupić“ kogo niedogodnego. Sam widziałeś, jest bardzo ładna. Co prawda lubi eter, ale flaszeczka będzie zawsze w twojem ręku. Wogóle z nią nie potrzebujesz się bawić w żadne ceremonje. Pójdź-no tu, Mura!
Od okna z za aksamitnej kotary wysunęła się wiotka postać. Z sennym uśmiechem na bladej twarzy wbiła w Marka jasno-niebieskie, posłuszne oczy i uważnie słuchała rozkazów i instrukcyj swojej pani.
Przyszłemu zdobywcy skarbów udzielono łaskawie paru dni do namysłu. Pani Chosłowska zbyt jasno przenikała, co się z nim działo, by wymuszać natychmiastową decyzję. Moment zaskoczenia zrobił swoje, przełamał jego lenistwo, spoczywające na łatwych laurach. Trzeba paru dni, aby się opamiętał i pogodził ze swoim nowym losem, a zwłaszcza przekonał się, że inaczej nie może być i że nie będzie. Uroku swojego była zupełnie pewna, poprostu chłopak nie zdoła się bez niej obyć, a gdy przywiedziony do jej stóp przez nieprzeparte siły raz da słowo, to dotrzyma, jako śmieszny Polak i rycerz honoru. Pani Chosłowska żywiła dla takich typów polskich bezdenną pogardę, ale wśród licznych swoich przyjaciół zwykłych i potajemnych nie mogła jednak znaleźć nikogusieńko, komu mogłaby zwierzyć tajemnicę z jakiem takiem prawdopodobieństwem, że dojdzie do jej rąk bodaj cząstka owego złota. Wraz z grafem szukali dobrze i rozważali jednego po drugim wszystkich swoich prawdziwie zaufanych, indywidua bezwzględne, mocne i szczwane. Jednak...
W ciągu dni pozostawionych mu do pobrania decyzji Marek nawet się nie namyślał. Zgóry wiedział, że stanie się z nim to, co ma być. Ostatnia chwila postanowienia nadejdzie o swojej porze, jakby poza jego wiedzą i wolą w wyniku upływających dni. Dawał się wieść tym osobliwym godzinom lenistwa myśli i przyglądał się obrazom z jego przypuszczalnej epopei, które rodziły się same, zabawne i fantastyczne. Jak gdyby nie chodziło tu o niego, z bezinteresowną szczodrością piętrzył na swojej drodze przeszkody i trudności. Ścigał go los zawistny, przeklęte carskie złoto broniło się, jak gdyby sam djabeł stał na jego straży. Rozpętaną wyobraźnią nurzał się w tych sprawach. Więc zajadle walczył o zakopane skarby, jak gdyby żyć nie mógł bez tych miljonów, a zarazem sam je sobie odbierał, wymyślając cały splot sprzeciwieństw i trafów, które kruszyły jego zdobywczą wolę. A gdy po straszliwych perypetjach już szczęśliwie wiózł do Moskwy ciężkie złote sztaby, by je tam przelać w wysokocenne waluty, dolary i funty przy pomocy bolszewickich „Nepmanów“ i „Sowburów“, jasnowidząca czerezwyczajka chwyta go w swoje kleszcze. Budzi się na chwilę przed rozstrzelaniem. Skarby sybirskie przewijały się przez jego sny, dając podnietę do coraz nowych wybuchów twórczości. Szczególniej ujęło go widziadło kapitana Alikowa, które objawiło mu się wyjątkowo wyraźnie i dręczyło, nastręczając się uparcie jako efekt końcowy, zamykający opowieść. Kapitan umiera, przy jego wezgłowiu siedzą posągowa hrabina i plugawy graf Pieremietjew, wstrętnie zapłakany stary komedjant. On sam wraz z Murą błąkają się o tej porze w okolicach aż Niżnie-Udińska, w dzikich lasach górskich i umierają z głodu tuż obok swojego skarbu. Kapitan szeroko otwiera ciemne, złe oczy, wpatruje się w ukochaną hrabinę, w grafa, który opiekował się nim w chorobie jak rodzony ojciec, sięga przedśmiertnem jasnowidzącem okiem aż do Niźnie-Udińskich lasów i zaczyna się śmiać potwornie i okropnie, Śmieje się, rzęzi. Dusi się i kona, kona 1 wciąż się śmieje. Zastyga z wytrzeszczonemi zębami, z szyderstwem w trupiej twarzy, śmieje się jeszcze po śmierci. Albowiem wszystko był zełgał z wyrachowania na pomoc i opiekę w ciężkiej nędzy i chorobie, i z nieprzejednanej nienawiści do wszystkiego, co go ma przeżyć na tym świecie.
Zakończywszy swoją powieść o skarbach, Marek doznał wielkiej ulgi. Ciężka sprawa decyzji wisiała nad nim, już upłynął ostatni dzień do namysłu, ale on nie trapił się bynajmniej, jak gdyby i pani Chosłowska i on sam byli również epizodem, wziętym z nienapisanej powieści. Improwizacje na temat skarbów sybirskich osłaniały go przed nazbyt brutalną rzeczywistością. Nie śmiał zwierzyć się z nią na trzeźwo i poprostu, ten przykry moment po swojemu wciąż odkładał do jutra. Gdzieś w głębi wzbierało oburzenie, napierał wstyd. Gotował się w nim bunt. Ale myśli te trawiły się same jakby poza jego plecami. Udawał, że ich zupełnie nie spotrzega, ale niezawsze tak być mogło. Odruchowo wciąż szarpał na sobie niewidzialną obrożę, którą mu nałożyły rozkoszne ręce pani Chosłowskiej. Było to niedołężne, dziecinne. Nic nie czynił i niczego nie zamierzał, żeby się wydobyć z więzów, w które go zakuto znienacka. Jej wizja oplątała go jak śmiertelna ośmiornica i ciągnęła na dno. Nic za darmo! Trzeba płacić samym sobą, całym sobą. Nie zostanie z niego nic. Zginie Marek Świda, ów dawniejszy, ze wszystkiem, co jego jest. Odstąpią go wieczne wierne marzenia, które były jego jedynem bogactwem, o życiu przyjść mającem, dostojnem i górnem. Zamknie się przed nim cała nadzieja, jak nędzny karciarz przegra swój los. Rozpodzieją się w nicości wyobrażone postacie i dzieje i światy, ich piękno, ich sława. Nie wolno będzie podnieść czoła i patrzeć śmiało. Zdobywca skarbów, o ile karku nie skręci na swojej wyprawie, sowicie będzie opłacony — ona, w dodatku miljony. Jakże mało od niego żądają! Wszakże pani Chosłowska mogła mu była kazać ograbić jakiś bank lub puszczać w obieg fałszywe pieniądze. Czy i wówczas swoją odpowiedź odkładałby do jutra?
Nie kleiła się fundowana przez Nusyma koleżeńska uczta pożegnalna dla Botwida. Marek był skołowaciały. Nusym miał jakieś swoje kłopoty i wciąż odlatywał do telefonu, jeden Botwid był jak zawsze zrównoważony, poprawny i angielski.
Kniaź Botwid wyruszał na wojnę do armji greckiej, a choć serce ciągnęło go raczej do Turków, musiał być wierny polityce brytańskiej. Nudziło mu się śmiertelnie. Nic w tej Polsce nie rozumiał i ze wszystkiego był niezadowolony.
— U nas co tylko mądre, szlachetniejsze i nieco europejskie, to niezawodnie będzie niemrawe i tchórzliwe, zato wszelakie paskudztwo hasa bezwstydnie i bezkarnie. Ono się rozbija i zagarnia pod siebie Polskę. Paskudztwo ma odwagę, a wy tylko załamujecie ręce i wzdychacie. To nie jest żaden sposób, lepiej poddajcie się i siedźcie cicho, widać już taka ma być ta wasza nowa Polska Ja takiej sobie nie życzę, więc jadę między Makagigopulosów na przygody, bo tam będzie mi przynajmniej wszystko jedno.
W Warszawie przez całą zimę wyprawiał awantury. Napisał parę feljetonów swoich wspomnień z wojny polskiej, a przez niedopatrzenie redaktora ocalał tam bez żadnych przemilczeń obraz tego, jak było naprawdę. Kniaź bowiem jak ordynarny warjat pisał wszystko, co tylko widział. Naturalnie redakcja przerwała natychmiast feljetony i uniżenie odwoływała niedopuszczalne rewelacje, dając do zrozumienia, że szanowny autor, ani ci, co go znali, nie poinformowali jej o tem, że szok od granatu spowodował poniekąd i do pewnego stopnia usprawiedliwia... Jednak pewien generał musiał mu posłać świadków. Okropnie mu się nie chciało, ale musiał. I tu kniaź spisał Się, jak barbarzyńca. W klasycznym pojedynku, zamierzonym wedle najściślejszego regulaminu, w starciu orężnem nieposzlakowanie honorowem, zgóry pojednawczo bezkrwawem, błazeńskiem i warszawskiem, wypalił i jednak trafił. Generała uniesiono z pola walki z przestrzeloną wątrobą w nimbie męczeństwa i chwały, a nielojalny zwycięsca zaczął być źle widziany nawet w tych sferach, które... To znowu, wdając się w zupełnie nieswoje sprawy, samozwańcze, nie opowiadając się nikomu, nie zabiegając o należyte upoważnienia ujął się o honor Pierwszej Brygady, z racji jeszcze jednego z niezliczonych napastliwych artykułów, z któremi się już wszyscy zżyli oddawna. Obleczony w dekoracje bojowe wszystkich narodów i frontów, złożył odnośną wizytę i sprał bykowcowym stickiem najniewinniejszego w świecie odpowiedzialnego redaktora, a osaczony przez tłum reporterów, administratorów, zecerów i kolporterów, otworzył sobie drogę odwrotu angielskim boksem, wybijając zęby, szerząc srogie rany tłuczone i sińce i obrywając sam też niemało. I to zwycięstwo nie zostało podjęte i wyzyskane przez odnośne sfery. Botwid uczuł się osamotniony w Polsce i, uchodząc potrosze przed rozprawą w niepewnym sądzie okręgowym stolicy, właśnie otrząsał z sandałów pył ojczysty i wybierał się zwyciężać Turków, dla których sprawy żywił szczerą sympatję.
Marek zapijał głupie myśli i tęgiem winem usiłował przebić sobie wyjście z chaosu, w którym tonął. Ale wino wtrąciło go w ciężkie zgnębienie i powlokło jeno mgłą świetną, płonącą od białych lamp salę restauracyjną. Puszczał mimo uszu zgłuszone, dochodzące jak przez ścianę monologi Botwida, któremu wtórowała cicha muzyka kwartetu smyczkowego, szemrząca niepokojem wymyślnych najnowszych tańców. Nusym zrzadka wypuszczał ze siebie jakiś aforyzm, jakiś dowcip warszawski, zaczynał coś opowiadać i urywał, pocierał czoło i pił. Obok siedziało huczne towarzystwo o przedziwnie zharmonizowanych zakazanych gębach. Bezczelnie rozbijali się, jak gdyby byli tutaj pierwsi i najpierwsi. Swobodnie rozglądali się wokoło, jakby do nich należał świat. Często gęsto wybuchali chórem cynicznego śmiechu, który drwił w żywe oczy ze wszystkiego i ze wszystkich. Mogli to być nawet zwycięscy kasiarze, którzy przepijali pieniądze, podniesione z jakiegoś zasobnego banku przez dziurę wypaloną w pancernym skarbcu. Albo polsko-gdańscy szmuglo-paskarze. Albo jeszcze...
Marek nie mógł się od nich opędzić, nastręczali mu się, włazili mu do głowy i wciąż plątali się między jego najtajniejszemi myślami. Ten i ów z nich rzucał na niego spojrzenie pełne pogardy, jako na tego, który się jeszcze waha. Już raz w raz ten i ów pogląda ku niemu przez zmrużone oko poufale, jak na swojego. Marek rozmawiał z nimi potajemnie.
— Może jutro będę tu z wami siedział, ale dziś wara wam ode mnie, kanalje, wywłoki, złodzieje...
— Nie lubię ja tych biadań i krytyk, wszystko to jest głupie i puste, sieczka warszawska. O co ci idzie, Botwid? Jedź sobie do Greków, do samego djabła, a nam zostaw Polskę. Damy sobie rady bez ciebie. Ja zaś powiadam, że właśnie układa się u nas coraz to lepiej, wbrew wszystkim czarnym chmurom na wszystkich czterech horyzontach. W polityce zagranicznej każdy dzień znaczy się jakimś wielkim aktem, a lada dzień Górny Śląsk...
— A któż to obroni świętej ziemi wileńskiej, która dopiero co aktem uroczystym...
— Wiemy, wiemy.
— I któż obroni owego Śląska, pytam się ciebie, Marjanie Plechyński?
— Tybyś obronił, kniaziu kresowy, ale pilno ci na zamorskie awantury Bylebyś wrócił szczęśliwie, to nas obronisz.
— Wrócę na czas.
— Prędzej niż myślisz, dobrze ty będziesz zdzierał z tej zabawy. Wpław będziesz wyrywał z pięknej Smyrny, której ci się zachciało dla Greków. Warjacie, kark sobie skręcisz, toć to czysty, angielski szwindel, kończy się na kolosalnym krachu. Jeszcze raz cię proszę!
— Już mam bilet do Aten, rzeczy na dworcu, za godzinę się pożegnamy, co tam już gadać. W każdym razie przywiozę sobie grecki krzyż, tego jeszcze, nie posiadam w mojej kolekcji.
— Chyba, że — więc poco się martwisz Polską!
— Każdy może wypowiadać swoje zdanie! Dlaczego mu zabraniasz?! Botwid mówi prawdę!!!
Marek wybuchnął nagle, najniespodziewaniej dla samego siebie. Uderzył pięścią w stół i urwał zdumiony. Nusym i Botwid patrzyli nań w podziwie.
Wszyscy trzej roześmieli się. Nusym nalewał szampana w piękne, pojemne puharki. Marek już od dłuższego czasu patrzał na panią Chosłowską w złotawej wyciętej sukni, siedzącą z poważnym panem. Zpoczątku chował się przed nią i osłaniał się, jak mógł, to znowu — wino już kipiało mu w głowie — lada chwila porywał się, żeby do niej pójść i na miejscu bez żadnych wstępów wyrąbać jej w same oczy swoje ostateczne: — Nie! — Wydała mu się obcą i daleką. Kpił sobie z niej. Ale gdy podpatrzył jej uśmiech i spojrzenie, które wraziła zbliska, z pod brwi, po swojemu w owego siwego dostojnego pana, jęknął z bólu. Gotów był na wszystko, byleby, byleby... Ach nie! Ona go kocha. Miłością dziką, despotyczną... Najosobliwsza kobieta na świecie... Niema jej równiej... Tygrysica, pokazała mu pazury. Ach, djablica!
I Botwid dostrzegł już drogą ciotkę. Wyszczerzył się szyderczo i bezczelnie nastawił na nią monokl. Ziała z niego nienawiść.
— Wypada się i z nią pożegnać. Owszem. Zapamięta mnie i popamięta. Nowina będzie dla niej przykra, ale w rezultacie oddaję jej ogromną przysługę. Poprostu ją ratuję.
Zażądał przyborów do pisania i, uśmiechając się zjadliwie, stawiał wielkie angielskie kulasy. Marek umierał z ciekawości. Djabelnie czegoś się bał.
— Daj-że jej spokój, pijany jesteś — molestował apatycznie Nusym.