Pokwitowanie o północy/Część pierwsza/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pokwitowanie o północy |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Noskowski |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La quittance de minuit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ellen Mac-Darmid znajdowała się w galeryi Olbrzyma od samego początku posiedzenia. Stała nieruchoma wśród ludzi okrytych łachmanami, zaraz w pobliżu wejścia. Słyszała wszystko, ale nie wszystko zrozumieć mogła. Sprzysiężeni Molly-Maguire, jak i ich poprzednicy, jak wogóle wszyscy ludzie wykolejeni ze zwykłej drogi, którą idzie społeczeństwo, mieli swój własny język, zastępujący ogólną mowę.
A Bogu jednemu wiadomo, iż ów dziwaczny język miał czas się udoskonalić! Wiele pokoleń sprzysiężonych używało go, począwszy od „Dzieci dębu“, aż do „Ludzi z wstążkami“ od roku 1760 aż do naszych czasów. Wynalazły go zapewne „Białe Dzieci”.
Udoskonalił się wśród „Serc stalowych“ u „Fenianów z Donmore“, u „Synów Prawa**, u „Chłopców kapitana Rock“ i u „Pięknych cór lady Chare“ w początkach naszego wieku. Mówiła nim „Rodzina Matki Terry“ i odważni towarzysze „Czarnych nóg“ w r. 1837.
Był to język Karderów, Szanawatów, Karawatów, Czarnych rąk i Kirkawalów, jak również towarzyszów Molly-Maguire w r. 1845 i Fenianów w r. 1868.
Ellen Mac-Diarmid była odważną jak nie jeden mężczyzna. Wśród tego tłumu, do którego dostała się podstępem i z narażeniem życia, była spokojną i niestrwożoną. Wiedziała, gdyż komu to było nieznanem w Irlandyi, iż sprzysiężeni Molly-Maguire nie znają dwóch rodzajów kar i że Płatnik o północy, każdą zaporę usuwa żelazem. Wiedziała, iż życie jej jest w ręku tych ludzi, których tajemnice podsłuchiwać przyszła; jednak nie drżała i strach nie przeszkadzał jej śledzić bacznie za każdem wymówionem słówkiem, których znaczenie zrozumieć usiłowała i pół na pół rozumiała.
Miejsce, w którem stała młoda dziewczyna, było słabo oświecone. Trudno w niem było rozpoznać fizyognomie, a twarz Elleny była nadto zasłoniętą kapturem czerwonego burnusa. Na około siebie widziała ponure postacie pogrążone w ciemności i niepodobne do rozeznania. Gdy jednak oko czas jakiś pozostawało nie olśnione czerwonym blaskiem ogniska, przyzwyczajało się do otaczających je cieniów i mogło widzieć wśród nocy.
Pomiędzy osobami otaczającymi ją, Ellen poznała na pół jowialną, na pół przerażoną twarz biednego Pata, byłego parobka Lukassa Neale i wychudłą fizyognomię torfiarza z bagniska Clare-Galway, zwanego Gib-Roe.
Poznała również głos Patryka Mac-Duff, który widocznie był jeszcze pod wpływem licznych libacyi, pochłoniętych na bruku ulicy Donnor, przed hotelem Wielkiego Oswobodziciela.
Większość zgromadzenia składała się z biedaków okrytych łachmanami. Nie można było widzieć ich dalej niż na dwa kroki na około, reszta stanowiła jakąś niewyraźną i ruchliwą masę cieni.
Ostatnie strofy lilibiero przebrzmiały pod sklepieniem pieczary. Król Lew zmięszał się z tłumem i na około ogniska, widziano już tylko trzy rzędy nieruchomych zamaskowanych ludzi.
— Czy są jakie wiadomości o starym Mac-Diarmidzie? — zapytał głos jakiś za estradą.
— Święty człowiek, — zawołano, — zacny Irlandczyk!
— Kiedyż go wprowadzimy znowu w tryumfie do jego kolonii w Mamturh
Na to odpowiedział Molly-Maguire.
— Mac-Diarmid będzie czekał na sąd. Szlachetny to starzec, dumny, a twardy jak stal. Nie chce być oswobodzonym przez ludzi, którymi gardzi.
— Arrah! Niech go Bóg błogosławi! Kochamy go chociaż gardzi nami.
— To stary żołnierz z czasów „Połączonych Irlandczyków“. Musiał on nie jednego Saksończyka sprzątnąć, chociaż się tego wypiera!
— I gdyby nie Daniel O’Conell, — odezwał się znowu Molly-Maguire, — byłby on i dziś jeszcze gotów narażać swe życie wraz z dziećmi Irlandyi. Ale duch O’Conella tkwi w nim. Nienawidzi nas, gdyż człowiek, którego zwą Oswobodzicielem, nakazał mu nienawiść.
— To prawda, to prawda, — odezwały się głosy z tłumu, — O’Conell jeszcze w tych dniach na meetingu przeciwko nam przemawiał.
— Nie mówcie nic przeciw O’Conellowi, — zawołali inni, — to ojciec Irlandyi!
— Musha! Kto kocha ten karci, a ojciec ten nie psuje swoich dzieci.
— Gdyby nam chociaż kawałek chleba codzień zapewnił, — rzekł nieśmiałym głosem Gib-Roe, który zrzuciwszy porządne ubranie ofiarowane mu przez Jozuego Daws, przywdział dawne swe łachmany; — to pozwoliłbym mu łajać nas ile zechce.
— Dochody, które mu przynosi stowarzyszenie Repeal, mogłyby wielu ludzi wyżywić!
— Gdzie się podziewają dochody z tego stowarzyszenia?
— Musha! Synu mój!... czy myślisz, iż stary Daniel, ma w swoim wieku jeszcze dosyć strawny żołądek by połknąć tyle funtów sterlingów?
Zaśmiano się naokoło i poczęto wołać: Hurra! niech żyje O’Conell!
— Sądy rozpoczynają się pojutrze, — odezwał się znowu głos za estradą, — a powiadają ludzie, iż tym razem mają sędziowie dosyć dowodów, by powiesić starego Milesa.
Wśród zamaskowanych mężczyzn na estradzie zauważono pewne wzruszenie.
— Kto to powiedział? — zapytał jeden z nich żywo.
— Michey, kochanku, — odpowiedział ten sam głos z cicha, — wróciłeś więc z podróży? Ma bouchal! nie gniewaj się. Ten, kto to powiedział, jest dobrym Irlandczykiem i wie, iż przybył jakiś policyant z Londynu, który znalazł świadków dla skazania starego Milesa.
Szmer przebiegł wśród całego zgromadzenia.
— Świadków! — powtarzano z oburzeniem.
— Znaleźli się świadkowie w hrabstwie Connanght by zgubić Milesa Mac-Diarmida.
— Hańba nam! — zawołał oburzonym głosem poczciwy król Lew, — i biada temu, który się zaprzedał Anglikom.
— Nabohlisch! może za kilka szelingów!...
Gib-Roe drżał w kącie z przerażenia. Z jego rzadkich, najeżonych włosów, zimny pot spływał kroplami.
— Ach! moi drodzy! — szeptał, — ale to niepodobna! Gdzież jest taki Irlandczyk, któryby chciał zabić Mac-Diarmida?
— Ten Irlandczyk nie doczekałby się starości! — zawołał Mac-Duff, ściskając potężne pięście.
— Arrah! — rzekł Pat, — ja pierwszy bym go udusił!
Gib-Roe oddalił się od Pata mimowolnie, chociaż biedny dozorca ruin starego zamczyska, nie wyglądał zbyt strasznie. Oburzenie jednak wzrastało w tłumie, zewsząd słychać było tylko groźby i wołania o pomstę. Gib-Roe blady i blizki omdlenia, szukał gdzie by się mógł ukryć. Zdawało mu się, iż otaczająca go zewsząd ciemność nie dostatecznie go zabezpiecza i że promienie ogniska prosto na jego twarz padają. Poważny głos Molly-Maguire zapanował nad wrzawą tłumu.
— Miles Mac-Diarmid jest tylko człowiekiem, — rzekł on, — a tu musimy się zająć ważniejszemu sprawami.
Szemrania rozległy się pod sklepieniem pieczary, a na samej estradzie, tuż obok Molly-Maguire, odezwały się głosy z wymówkami. Jeden z zamaskowanych mężczyzn położył rękę na ramieniu naczelnika osłoniętego czerwonym burnusem.
— Czyż już do tego przyszło Mac-Diarmidzie, że się w ten sposób wyrażasz o własnym ojcu?
Molly-Maguire odsunął rękę i wyprostował dumną swą postać.
— Miles Mac-Diarmid jest tylko człowiekiem, — powtórzył on donośnym głosem, — i ma synów by go bronili lub pomścili. Nie należy on do naszego stowarzyszenia. Zajmijmy się pomszczeniem Irlandyi.
Jedno słowo, wystarcza w każdym kraju dla zmienienia usposobienia tłumów. A w Irlandyi, tłum jest jeszcze bardziej chwiejny i zmienny niż gdziekolwiek indziej. Powstał gwar, słowa bez związku krzyżowały się między kolumnami i ginęły pod sklepieniem i niebawem zapomniano starego Milesa, tak jak i lorda Jerzego Montrath, albo i dzikiego zwierza, wilka czy tygrysa powierzonego pieczy biednego Pata.
— Zamierzam, zwalczyć kandydata protegowanego przez O’Conella, — mówił dalej Molly-Maguire.
— Przestańcie szemrać! Nie zdołacie przygłuszyć mego głosu. Chce byście znali waszych wrogów, a na czele ich stawiam stronników Rappela. Czy kto przedemną pragnie zabrać głos?
— Ja! — odpowiedział olbrzym Mahony.
Podpalacz leżał na ziemi koło ogniska. Jednym skokiem znalazł się na nogach i wyprostował swoją olbrzymią postać.
Ellen, ujrzawszy nagle tę twarz o szorstkich rysach, oświeconą krwawemi promieniami ogniska, zadrżała, saa, nie zdając sobie sprawy dla czego. Zrzuciła w tył kaptur, by lepiej słyszeć i odsłonił swe blade policzki. Olbrzym przebiegł wzrokiem słuchaczy ukrytych w ciemności.
— Dużo ludu zebrało się dzisiaj, — rzekł, — gdyby to był biały dzień, ujrzelibyśmy tyle głów jak na wielkim meetingu w Tara! To mi się podoba. Zabrałem głos by wam powiedzieć, iż jesteśmy honorem zobowiązani zrobić coś majorowi Percy Mortimer.
Mruknięto na intencyę majora.
— Dobrze, dobrze, moje dzieci! Dzisiaj rano wdrapałem się na pierwsze piętro starego domostwa przy ulicy Donnor. Owinąłem kamyk w biały papier, na którym wyrysowałem o ile mogłem najlepiej naszą pieczęć.
— Widziałem to, — wyszeptał Gib-Roe mimowoli.
Mac-Duff przyłożył mu rękę do ust by go skłonić do milczenia.
— Napisałem pod trumną, — mówił dalej podpalacz, — ładne nazwisko angielskiego majora, rzuciłem wszystko razem przez okno do domu Filipa Saunder i trafiłem w samą pierś Mortimera.
— Ho! ho! — zawołał tłu m potakująco.
— Była tam cała trzoda wieprzów protestanckich: sędzia Mac-Foot, burmistrz Payne, jego pomocnik Munro i ten nikczemny łotr Crakenwell.
— Ten przeklęty! — rzekł Pat.
— Był tam też jakiś jegomość z Londynu, siedział przy oknie z ładną panienką, ze starą waryatką z pewnym chłopcem bardzo podobnym do... ale nie jestem tego pewnym i nie chcę lekkomyślnie skazywać chcrześcijanina na śmierć.
Gib trząsł się ze strachu. O dwa kroki od niego, Ellen spokojna na pozór, słuchała skwapliwie słów Olbrzyma.
— Kogóżeś to poznał podpalaczu? — zapytano z tłumu.
— Kogoś, którem u nie musi być wesoło jeżeli mnie słyszy, — odrzekł Mahony, — ale mniejsza o niego, innym razem będę się lepiej przyglądał. Gdy mój kamyk padł na ziemię, dotknąwszy wprzódy piersi Anglika, wszyscy ci łajdacy, hypokryci i tchórze, oddalili się od niego jak od zapowietrzonego. Oglądali się na wszystkie strony bladzi i drżący, a stara waryatka zemdlała.
— Hurra! niech żyje stara waryatka! — odezwał się głos jakiś.
I olbrzymia wrzawa śmiechów i krzyków zatrzęsła sklepieniem pieczary.
— Ciszej chłopcy! ciszej! — wołał Mahony.
I mówił dalej, tłumiąc bardziej swój głos.
— Niejednokrotnie już posłaliśmy temu majorowi trumnę Molly-Maguire.
Krzyki zamieniły się w przygłuszone szepty.
W głosach czuć było zwątpienie i obawę.
— To prawda, mówiono, ale tym człowiekiem bies się opiekuje.
— Arrah! Każdy robi co może, ale gdy zły duch zasłania pierś czyją!...
Olbrzym przeżegnał się!
— Im mniej o złym mówić, tem lepiej moi kochani! Ja wam zaś to tylko powiem, że jeżeli pozwolimy żyć majorowi, to znajdzie nas tutaj, jak nas znalazł gdzieindziej, a gdy nas znajdzie.... Arrah! chłopcy moi, wiecie równie dobrze jak ja, że z tej pieczary, nie ma drugiego wyjścia.
Dreszcz przeszedł po zgromadzonych, jakiś szmer niewyraźny dał się słyszeć, jak gdyby tysiące ludzi zadrżało jednocześnie.
Wśród ogólnego milczenia jeden nieśmiały głos odezwał się.
— Tak jest, — rzekł cicho, jak gdyby przerażony własnemi słowami, — trzeba aby Anglik umarł.
— Trzeba! trzeba! — zawołano ze wszech stron.
Szmer wzrastał, potężniał i zamienił się w krzyk przeraźliwy.
— Śmierć mu! śmierć!
Poczem krzyk osłabł, przycichł i zamienił się znowu w szmer bojaźliwy. Zimny pot oblał czoło Elleny. Zwróciła wzrok ku ludziom znajdującym się na estradzie, którzy siedzieli nieruchomi, rzekłbyś, iż pokłada jeszcze nadzieje w postanowieniu Moily-Maguire. Lecz można było sądzić, iż Molly-Maguire jest zupełnie obojętnym na to co się w około niego działo.
Ten sam głos odezwał się jeszcze wśród tłumu.
— Któż się odważy zadać cios morderczy Percy-Mortimerowi?
— Tylu już życiem podobne zamachy przypłaciło?
— Tylu! prawda! Tym człowiekiem dyabeł się opiekuje.
Słowa te wyrwały się głuche i przytłumione z tysiącznych ust. Jakiś strach niewypowiedziany ogarnął całą tłuszczę. Biedacy lękali się jak dzieci.
Podpalacz milczał od kilku minut. Zbliżył się do ogniska i dołożył paliwa.
Dwa pnie sosnowe padły wśród płomieni. Iskry posypały się w górę, aż ku sklepieniu. W galeryi zrobiło się na chwilę jasno i ujrzano szeroką twarz olbrzyma, który się uśmiechał pod wąsem. Strach znikł, tak jak nikną nocne trwogi z pierwszym brzaskiem dnia.
— Musha! — rzekł Mac-Duff, — Mahony ma jakiś doskonały projekt w głowie.
— No Mahony! — zawołał król Lew, — przestraszyłeś ten poczciwy ludek. Bądź dobrym chłopcem powiedz nam coś wymyślił.
— Mahony! mój drogi Mahony! złotko moje! zacny chłopcze! drogi synu! serce moje!
Słodkie te słówka i uprzejme nawoływania krzyżowały się w powietrzu z niesłychaną szybkością. Wszyscy wołali jednocześnie. Zadano im tajemnicę do odgadnięcia, a Irlandczycy są ciekawi jak najciekawsze kobiety.
Ellen też z rozdartą duszą wyczekiwała wyjaśnienia tajemnicy Mahoniego.
Olbrzym poprawił jeszcze raz głownie w ogniu i powstał z uśmiechem na twarzy.
— Mam sposób zabicia Anglika, — rzekł.
I dodał tonem na pół pokornym, na pół groźnym zwracając się ku estradzie:
— Tylko nie trzeba by mi kto znowu stanął na zawadzie!
Tłum zrozumiał znaczenie tych słów i począł szemrać i tupać nogami. Molly-Maguire wstrząsnął zwolna zakapturzoną głową.
— Spłaciłem już mój dług Anglikowi, — rzekł.
— Życie Percy-Mortimera należy do jego wrogów.
Ellen przycisnęła rękę do serca, ostatnia jej nadzieja się rozchwiała.