Pokwitowanie o północy/Część pierwsza/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pokwitowanie o północy |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Noskowski |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La quittance de minuit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Słowa powyższe, wyszłe z ust przewodniczącego, były wyrokiem śmierci angielskiego majora i zostały też wymówione głosem poważnym i surowym. Wielu w tłumie nie usłyszało ich; ale że w pierwszych rzędach powitano je wiwatami i objawami radości, reszta zgromadzenia odgadła ich znaczenie i przyklasnęła im także.
A najzapamiętalej bili oklaski Pat i Gib-Roe. Wybuchy ich okrutnej wesołości dochodziły do uszów Elleny i raniły boleśnie jej serce. Ale Pat i Gib musieli okazywać głośno swoje uczucia patryotyczne, radowali się przytem, iż namiętności tłumu skierowały się w inną stronę. Dzięki tej szczęśliwej dla nich dywersyi, zapomniano jednocześnie i o dwuznacznem stanowisku byłego parobka Lukassa Neale i o tym człowieku, którego rysów Podpalacz dobrze rozpoznać nie mógł przez okno w hotelu Króla Malkolma.
Zapomniano o dozorcy dzikiego zwierza żywionego na zgubę katolików i o zdrajcy, który zasiadł przy jednym stole z oranżystami.
Cieszyli się też niezmiernie obydwaj i wrzeszczeli jedno głośnie obok nieszczęśliwej Elleny, która walczyła z ogarniającą ją rozpaczą.
Jakiś groźny wicher śmiertelnego gniewu zawiał naraz ze wszech stron. Czuła się przygnębioną temi brzmieniem nagromadzonych nienawiści. Błagała Boga o odwagę. Na chwilę kobieca słabość przemogła w niej i łzy spłynęły jej na policzki.
Ale ta chwila słabości była krótką. Biło w niej waleczne, iście męzkie serce. Zapanowała nad swem wzruszeniem i otaczający ją, nie mogli spostrzedz jej pomieszania.
Przeżegnała się pod kapturem burnusa i poleciła Bogu swą dziewiczą duszę.
Poczem zaczęła przysłuchiwać się uważnie, gdyż Podpalacz znowu zabrał głos.
— Dobrześ się odezwał tym razem, mój młody mistrzu! — rzekł tenże, zwracając się do mężczyzny na estradzie przybranego w czerwony burnus Molly-Maguire, — dyabeł wie zkąd taki zacny chrześcianin jak ty, mógł mieć dług do spłacenia podobnemu łotrowi angielskiemu, ale kiedy dług już spłacony niech cię Bóg błogosławi, a Anglika niech dyabli porwą! Chłopcy słuchajcie co wam powiem.
Odwrócił się tyłem do estrady i zwrócił do tłu mu, którego liczne szeregi ginęły wśród ciemności.
— Jesteście wszyscy poczciwi ludziska, ale lękacie się majora. Nie mówcie kochankowie, że nie! boicie się Anglika i jego dragonów. Słyszę dobrze twoje mruczenie mości królu Lwie i wiem, że jesteś tęgi człek jak i twoi majtkowie! Ale pozwól mi skończyć a wskażę wam sposób pozbycia się raz na zawsze Mortimera.
— Piękny to żołnierz, — rzekł król Lew, — i nie zrobił mi żadnej krzywdy.
Olbrzym ruszył ramionami.
— Gdyby przypadkiem przybył do wejścia tej pieczary, podczas gdy my w niej jesteśmy, to zobaczyłbyś co by ci zrobił król Lew! Nie przeczę, iż to piękny żołnierz; ma mundur z cienkiego czerwonego sukna, a samego złota na nim tyle, iżby było za co przyodziać dwunastu uczciwych ludzi. Ale wracajmy do przedmiotu. Idzie nam zatem o wyprawienie na tam ten świat człowieka.
— Tak jest! tak! Mów Podpalaczu! mów!
— Idzie o zabicie dwudziestu ludzi, — zawołał tenże głosem, który coraz bardziej potężniał. — Idzie o zabicie stu ludzi!
Kilka wykrzykników zaraz stłumionych odezwało się wśród tłumu, który przysłuchiwał się z natężoną uwagą. Wszystkie szyje były wyciągnięte, usta pootwierane a oczy wlepione w twarz Podpalacza.
— Sto ludzi! — powtórzył on, uderzając rękami jedną o drugą. — Słuchajcie mnie! Mortimer opuścił dzisiaj o szóstej wieczór Galway i udał się do Tuam, gdzie stronnicy O’Conella zanadto hałasują.
— To prawda! — odezwało się kilka głosów na estradzie.
— To prawda! — powtórzyła Ellen w głębi serca.
— Ma on stu dragonów z sobą, stu pięknych żołnierzy królu Lwie, zuchwałych i przeklętych rabusiów! Będą, oni nocować w Tuam. Jutro muszą być z powrotem w Galway dla protegowania wyboru Sulliwana, który się rozpocznie w południe. A zatem około dziesiątej dragoni będą przechodzić przez bagna pomiędzy Moyną i Clare-Galwaye.
— Już raz napadnięto na niego w tem miejscu, — przerwał Mac-Duff, — było to w nocy, a jednak wydostał się zdrów i cały!
— Ciszej Patryk! jeżeli wydostanie się tym razem, tedy powiem, iż twój kij jest równie waleczny jak twój język. Przybędą zatem koło dziesiątej do szosy ułożonej z desek....
Olbrzym Mahony zatrzymał się.
— I cóż tedy? — zawołano z tłumu.
— Czy chcesz napaść na dragonów w samo południe?
— Chętnie bym się na to zgodził, — zawołał król Lew, — wolałbym walczyć z nimi w biały dzień niż napadać na nich w nocy.
Olbrzym wstrząsnął kędzierzawą głową.
— Musha! — mruknął, — nasi poczciwi towarzysze nie podzielają twego zdania królu Lwie! Nie moi chłopcy, — rzekł głośno, — mam ja lepszy projekt! Ale to co wam powiem, nie wyszło z głowy mojej. Nie ma w niej dosyć oleju, bym mógł wpaść na podobny pomysł; ale spędziłem cały ranek z pewnym młodym zuchem, którego znacie wszyscy i któremu major Mortimer spać nie daje.
Imię Jermyna, powtarzane z ust do ust obiegło całe zgromadzenie. Ellen natężyła uwagę.
— Może być, iż to ten, o którym mówicie; jeżeli jest tutaj to niech się sam wymieni... w przeciwnym razie... sza! Sprytny to chłopak. Szosa z desek ma przeszło milę długości. Wybrano umyślnie belki długie i szerokie by stanowiły dostateczne oparcie na ruchomem błocie. Jak wam się zdaje moje gołąbki; czy ta szosa byłaby równie bezpieczną, gdyby owe belki podłużne były o połowę krótsze?
— Nigdy w świecie! — rzekł Lew.
Tłum począł mruczeć. Ellen skostniała z przerażenia.
Molly-Maguire i jego towarzysze na estradzie zaczęli pilnie przysłuchiwać się.
— Mruczcie jak chcecie moi drodzy! — rzekł Podpalacz, — ale ten młodzik ma więcej rozumu od was. Ja tak samo mruknąłem jak i wy, gdy zemną mówił dziś rano. Ale czekajcie. Gdyby te belki miały tylko czwartą część po szosie dzisiejszej długości, chcielibyście się przejechać konno?
— Patrzcie! patrzcie no! — odezwało się kilka głosów w pierwszych rzędach, ale większość tłumu jeszcze nie rozumiała. Z czoła Elleny zimny pot spływał gęstemi kroplami, ona zrozumiała odrazu.
— Mówię, rozumie się o wielkich koniach tych łajdaków dragonów, — prawił dalej Olbrzym Mahony, — gdyż nasze kuce, poczciwe stworzenia, nie potrzebują szosy aby przebyć bagna. Ale ćwierć belki, to za wiele jeszcze! Można każdą przepiłować na dziesięć, dwadzieścia, na pięćdziesiąt kawałków!
— To myśl piekielna, — odezwał się surowym głosem Molly-Maguire.
— Myśl Boska! — zawołano w tłumie.
Gdy tępe umysły poczynały pojmować, w miarę jak pojmowano, podziwiano hałaśliwie podstępny projekt Podpalacza.
— Tym razem musi zginąć, — zawołał Gib-Boe, rzucając swój kapelusz aż pod stalyktyty sklepienia.
— Musi zginąć! — powtórzył Pat. — Co za myśl wyborna!
— Arrah! — zawył Mac-Duff, — toż to będzie zabawne.
— Wszyscy przepadną!
— Wszyscy co do jednego!
— Bagno ma w tem miejscu więcej niż dziesięć stóp głębokości.
— Stu dragonów może się w niem utopić!
— I stu innych z niemi razem!
— I tysiąc innych nawet!
Była to wrzawa ogłuszająca, radość nie do opisania, gorączkowe pragnienie krwi.
Nadzieja nasycenia nienawiści gwałtownie upajała wszystkie mózgi. Śpiewali, wrzeszczeli, śmieli się konwulsyjnym śmiechem. Większość z obecnych powstała z ziemi; kije trzeszczały w ciemności, wśród niesłychanych bluźnierstw.
Ellen czuła się jakby pod brzemieniem strasznej zmory; umysł jej był dręczony przerażającą, nieokreśloną obawą.
Na estradzie zapanował ruch jakiś i Mahony otoczony bandą zapaleńców przyglądał mu się ciekawie.
Molly-Maguire zbliżył się do zamaskowanych mężczyzn siedzących za nim. Rozpoczęła się między nimi krótka lecz żywa rozmowa, mówili z sobą z cicha. Mahony natężył szyję by coś usłyszeć; lecz wśród ogólnej wrzawy nie wiele słów dochodziło do jego uszów.
Usłyszał tylko głos podobny do głosu Micheya Mac-Diarmid, który rzekł:
— Bracie, jesteś tu wprawdzie pierwszy, ale nie jesteś panem. Ręka, któraby chciała wstrzymać tę tłuszczę, zostanie zgniecioną. Niech Mortimer umiera!
Zamieniono jeszcze słów kilka i Molly-Maguire wrócił n a przód estrady. Można było odgadnąć, iż pod czerwonym burnusem skrzyżował ręce na piersi i schyliwszy głowę, pogrążył się w bolesnej zadumie.
Olbrzym zrozumiał iż wygrał sprawę i połączył swój potężny głos z tryumfalnemu wiwatami tłumu.
Straszny koncert rozpoczął się na nowo bardziej jeszcze grzmiący i przeraźliwy. Ziemia się trzęsła i zdawało się, iż sklepienie pęknie i zawali się wstrząśnięte temi ogłuszającemi krzykami. A tłuszcza upajała się coraz bardziej własną wrzawą i straciła zupełnie pojęcie o tem co się na około niej działo. Przechylano po nad pustemi kubkami wypróżnione dzbanki poteenu. Przeraźliwe głosy dopominały się trunku. A od czasu do czasu wśród ciemnej nocy rozlegał się bolesny krzyk człowieka padającego w tłumie i przygniecionego ciężarem wszystkich.
Upojenie rosło, śpiewy rozlegały się, ręce ściskały i wir szalony unosił w różnych kierunkach masy ludu, które uderzając o siebie, gniotły i dusiły się wzajemnie.
Po kilku podobnych krwawych starciach, ruch się uregulował i tłum uniesiony jednym porywem, począł się kręcić wśród ciemności.
Duszono się wzajemnie, ludzie wywróceni na ziemię krzyczeli pod depczącemi ich stopami, tłum pchał się naprzód w szalonym wirze. Krąg olbrzymi posuwał się wciąż, uderzając o kolumny i o ostre ściany pieczary. Był to nieprzerwany łańcuch, który wił się bez ustanku na około ogniska, zasilanego wciąż nowemi pieńkami przez podpalacza.
Rozczochrane fizyognomie jaśniały przez chwilę opromienione czerwonym płomieniem i znikały jak gdyby w bezdennej przepaści, ginąc w otaczającem je cieniu. Za niemi inne wydobywały się z ciemności, jaśniały oświetlone ogniem i znikały z kolei.
I tak wciąż... wciąż...
Głowy migały się tylko ukazując długie zarzucone w tył kędziory i twarze bez masek. A każdy z uczestników dorzucał swój krzyk piskliwy do ogólnej wrzawy. Głosy już były zachrypnięte, nogi omdlały, lecz śpiewano wciąż i tańczono bez przerwy.
Naraz rozległ się krzyk donośniejszy od innych.
Zadyszana tłuszcza odpowiedziała nań głośnym wybuchem śmiechu.
Kilkadziesiąt rąk wzniosło się naraz; ciężki Mahony został porwany w górę i obnoszony w tryumfie ponad pochylonemi głowami. Taniec potrwał jeszcze chwil kilka i zakończył się ogólnym wrzaskiem. Fala uspokoiła się, tancerze legli znużeni na ziemię.
Mahony wrócił spokojnie na swoje miejsce.
Milczenie zapanowało wśród galeryi. Cały zapał ostygł, szalona gorączka uśmierzyła się. Słuchano króla Lwa, który zabrał głos.
W czasie tańca, Ellen na pół żywa, przycisnęła się do zimnej ściany.
I podczas gdy upojona tłuszcza, radowała się zawczasu ze śmierci swego śmiertelnego wroga, podczas gdy sprzysiężeni zamaskowani siedzieli na estradzie nieruchomi jak posągi, przyglądając się w milczeniu szalonej zabawie, w której udziału nie brali, młoda dziewczyna próbowała modlić się. Usta jej wymawiały mimowolnie słowa pacierza, wśród trwogi usiłowała wznieść myśl swą ku Bogu. Przez chwilę sądziła, że Bóg ją wysłuchał, nadzieja wstąpiła w jej serce, które silniej zabiło, rumieniec wystąpił na jej lica; cała zziębnięta i zbiedzona istota, na nowo odżyła.
Droga z desek była najkrótszą prowadzącą z Tuam do Galway; lecz nie była jedyną....
Taniec ustał; Ellen przemyśliwała wciąż nad tą możliwością ratunku i pieściła duszę nadzieją; naraz odezwał się głos króla Lwa, jakby w odpowiedzi na jej ukryte myśli.
— Powiedziałeś prawdę Podpalaczu, chłopcze mój, — rzekł Lew, — pod belkami szosy można by zmieścić wszystkich oranżystów jacy istnieją, nie wyłączając i umiarkowanych! Lecz Mortimer jest równie sprytny jak i ty, a kto ma na usługi nogi tęgich szkap, ten nie lęka się nadłożyć chociażby kilku mil drogi. Gotów jestem założyć się, iż dragoni skręcą na zachód i obejdą na około jezioro.
Ellen zaczęła słuchać z równą uwagą, jak gdy Mahony wyłuszczał swój piekielny projekt. Olbrzym uśmiechnął się tylko.
— Powiadam ci królu Lwie, — rzekł on, — że ja bym i przez sześć miesięcy takiego plan u nie wymyślił. Wyszedł on z głowy lepszej niż moja, która wszystko dobrze obmyślała, wierzaj mi. Wśród torfowisk mieszkają biedni ludziska, gotowi zdradzić chociażby brata, za kawałek chleba. Czy Gib-Roe jest tutaj?
Gib pomyślał, iż nadeszła jego ostatnia godzina i nie miał siły odpowiedzieć.
— Był tu przed chwilą, — zawołał Pat, — zawsze gotów popisywać się z gorliwością. Hej Gib! przyjacielu! gdzie jesteś?
Gib znajdował się tuż obok Patryka Mac-Duff, który schwycił torfiarza za kędzierzawą czuprynę i zaciągnął go do ogniska.
— Oto jest, — rzekł.
— O najdrożsi moi przyjaciele, — mruczał Roe, — zlitujcie się nad biednym człowiekiem i nie każcie mi umierać obciążonemu grzechami śmiertelnemi!
Szczęściem dla niego, Podpalacz nie dosłyszał słów jego.
— Co tak mruczysz pod nosem? — zapytał.
— Za wiele tańczył, — odpowiedzieli inni.
— Gib, — mówił dalej Olbrzym, — czy twój mały Patryk i twoja mała Su pracują zawsze w torfowiskach Clare-Galway?
— O tak, zawsze, mój miły panie, — odpowiedział Roe drżąc cały, — a jakie wychudzone, biedne niewiniątka! jak się radują gdy im kto z łaski rzuci pieczony kartofel! a okryte są tylko łachmanami, tak jak i biedny Gib-Roe!
Podpalacz rzucił na niego spojrzenie, które miało być przenikliwem, lecz przenikliwością wogóle poszczycić się nie mógł.
— Może to nie on tam był, — rzekł do siebie z cicha.
I dodał głośno:
— Damy im kartofli i twemu Patrykowi i twojej małej Su, jeżeli zrobią, co im się każe. Posłuchaj no, królu Lwie! Dzieciaki pójdą, uprzedzić majora, że przygotowano na nich zasadzkę w pobliżu jezior Corrib i major wróci drogą z desek.
Słowa te padały jak ciosy mordercze na serce Elleny. Promień nadziei, który zaświtał w jej duszy, zbladł naraz. Straszna trwoga znowu ją ogarnęła. Gib tymczasem nieposiadał się z radości. Podniósł do góry pokorną przed chwilą głowę, wstrząsał najeżoną czupryną i bił się w piersi obiema rękami.
— Ach! Mahony, — mówił ocierając oczy, — ach zacny mój paniczku! dzięki ci żeś pomyślał o dwóch niewiniątkach! Zaprowadzą majora aż do przepaści, poczciwe dzieciaki, majora i jego dragonów!... A jakże się śmiać będą, widząc obmierzłych Anglików topiących się w błocie!
— Wszyscy śmiać się będą, — rzekł Mac-Duff, — z pewnym uczuciem zazdrości i chętnie bym się podjął pójść uprzedzić majora.
Lecz projekt użycia w tym celu małego Paddy i małej Su podobał się tłumowi, który mruczeniem przyjął propozycyę Mac-Duffa. Gib-Roe zwycięzca, stał się naraz ważną osobistością i pysznił się stojąc przy ognisku.
Biedny Patt, zazdrościł mu tej chwały.
Tłum znużony, miał jeszcze jednak dosyć siły, by śmiać się i wrzeszczyć. Zawczasu śpiewał hymn tryumfalny, a niezwykła jego radość mogła służyć za miarę nienawiści, którą pałał przeciw majorowi. Nienawiść ta dorównywała niemal przesądnej trwodze, jaką wzbudzał powszechnie śmiały angielski oficer.
Tymczasem Molly-Maguire siedział wciąż nieruchomy i z pochyloną głową na przodzie estrady. Gdy by jaki śmiałek podniósł mu czerwony kaptur, to odsłoniłby wyniosłą twarz Morrisa Mac-Diarmida.
Morris był bardzo blady. Jego zmarszczone czoło pochyliło się pod brzemieniem ponurych myśli. We wzroku jego, spoglądającym w ciemności wśród których roiła się tłuszcza, można było wyczytać wielkie zniechęcenie. Gorzki uśmiech błąkał się na jego ustach.
W głębi swego sumienia, ważył zapewne w tej chwili na szali, szanse rozpoczętej walki.
Widząc tych ludzi naiwnych jak dzieci, gadatliwych jak kobiety, nieśmiałych i wściekłych zarazem, cieszących się nadzieją bezużytecznej zemsty, zapytywał się samego siebie: czyż to mają być żołnierze mej armii?
Lecz była to dusza szlachetna jak mało. Marze niem jego stało się ujrzeć Irlandyą silną i wolną. Miałyż go zatrzymywać przeszkody napotykane na drodze? I czyż w każdym razie u jej kresu nie czekały go dwa niechybne rozwiązania: zwycięztwo lub śmierć?
Człowiek ten silną dłonią odepchnął jedyną nadzieję szczęścia na tej ziemi. Ci którzy go nie znali, bracia jego nawet, widząc jego czoło spokojne i oczy bez łez, mawiali często: Już o niej zapomniał, nie kochał jej.
O jakże byli w błędzie! Jessy O’Brien była jego jedyną miłością, poezyą jego młodości, jego marzeniem, całą duszą jego!
Ile tylko w sercu jego było gorącej miłości, wszystko oddał tej kobiecie, o której mówiono, iż ją nie kochał. Miłość ta była głęboką jak myśl jego, wiernie trwałą jak jego silna wola. Jessy zamężna, Jessy umarła, zachowała wyłączne miejsce w jego sercu i nie potrzebowała obawiać się rywalki.
Gdy Morris, niestrudzony żołnierz puszczał się na samotne wycieczki, by walczyć w obronie świętej sprawy ojczyzny, teraźniejszość znikała nieraz z przed jego oczów, ustępując miejsca rozkosznemu marzeniu.
Byli razem we dwoje. W smutnej swej podróży miał towarzyszkę.
Jessy, biedna Jessy! niewinna męczennico! byłaś z nim razem. Wiedziałaś o jego nadludzkich wysileniach w walce bez spoczynku, podtrzymywałaś go, dodawałaś mu odwagi, gdy przeszkody do usunięcia, zdawały się przewyższać siły ludzkie.
Jessy, piękna córko wyniosłych gór! żyłaś wciąż w jego myśli, a pamięć twoja była balsamem kojącym otwartą wciąż ranę jego duszy.
Mogą ci ludzie, którzy jej nie znali, pałać żądzą zemsty. Uśmiech jej, który wciąż Morris widział przed oczyma, przemawiał do niego słowami miłosierdzia i przebaczenia.
A jednak nie przebaczył, gdyż był tylko człowiekiem i dusza mu się wzdrygała na myśl o podłem morderstwie. Lecz gdy rozwaga zapanowała nad wspomnieniami i zwracała go ku udręczonej ojczyźnie, wszelkie inne uczucie zamierało w nim. Miłość jedna może by nie ustąpiła praw swych. Osobista jego nienawiść gasła, albo raczej zlewała się z potężną nienawiścią, którą pałał dla całej Anglii.
Mścić się nad jednym człowiekiem, uważał za rzecz niegodną siebie.
W tej chwili, gdy zmienne instynkta krótkowidzącego tłumu, ukazały mu się w całej nagości, Morris Mac-Diarmid czuł, iż jednocześnie litość i zwątpienie napełniają mu duszę. Ujrzał się zupełnie osamotnionym wśród tej wrzaskliwej tłuszczy. Zadanie, które przedsięwziął, wydało mu się niemożebnem do przeprowadzenia.
Począł wątpić czy się znajduje na dobrej drodze. Zapytywał samego siebie, czy O’Conell nie lepiej od niego zrozumiał słabość tego zdziecinniałego ludu i czy nie lepiej zrobi zostawiwszy czasowi oraz niezwykłemu rozumowi Roberta Peel’a, wynalezienia lekarstwa na nieznośne cierpienia Irlandyi.
Ale był z krwi i kości Irlandczykiem, nie miał zaufania do O’Conella, i cała krew mu się burzyła na myśl otrzymania łask z nienawistnej ręki Anglika. Trzeba zatem walczyć, zwalczać bez przerwy: O’Conella, Roberta Peela i własnych braci.
I Morris mówił w duszy w dumnem zaufaniu do swej nieugiętej woli: Będę walczyć bądź co bądź!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wśród zgromadzenia nie pozostało już ani wątpliwości ani wahania. Wszyscy byli weseli, każdy miał dowcipne słówko lub wyraz tryumfu na ustach. Pat, Gic, Mac-Duff, Podpalacz i wszyscy inni, tak w pierwszych jak i w ostatnich rzędach, zarówno siedzący przy ognisku, jak i pogrążeni w ciemności, pozwalali sobie krwawych żarcików i sadzili się na płaskie i okrutne dowcipy.
Major Percy-Mortimer tak im dokuczył.
Śmierć jego została postanowioną, nie mógł jej tym razem uniknąć. Grób jego już był wykopany.
Każden z obecnych popisywał się swą nienawiścią. Wszyscy wysilali umysły na wywoływanie okrutnych wypadków, a wyuzdane ich wyobraźnie lubowały się zawczasu widokiem blizkiej zemsty i strasznym obrazem morderczej śmierci.
— Będą się zwolna zanurzać, — rzekł Mac-Duff, — a gdy już im tylko głowy na wierzchu zostaną, wtedy nadejdzie najstosowniejsza chwila do pobawienia się kijami.
— Ach moi drodzy, jakże oni będą krzyczeć, — dodał poczciwy Pat.
— Jak będą wzywać swych matek! — rzekł GibRoe. — Mała Su będzie się dopiero śmiać, a Paddy zabawi się jak król.
— Chciałbym już to widzieć!
— Podejdę blizko do tego przeklętego majora, a gdy będzie błagał o ratunek po raz ostatni, wpakuję mu nogą głowę w błoto!
Zanim ten piękny zamiar powitany został zasłużonemi oklaskami, dał się słyszeć krzyk przy samem wejściu, krzyk grozy i oburzenia, który się wyrwał z piersi nieznanej osoby.
— Przekleństwo, przekleństwo na was! — zagrzmiał ów głos.
Wśród tłuszczy zapanowało grobowe milczenie. Każdy wstrzymywał swój oddech, jak gdyby czarodziejska siła sparaliżowała naraz wszystkie języki w zgromadzeniu.
— Kto cię odezwał? — rzekł Molly-Maguire postawszy.
Olbrzym Mahony, trzymając w ręku zapalone łuczywo pobiegł w kierunku wejścia.
— Kto się odezwał? — zapytał znowu Molly-Maguire.
A wśród tłumu szeptano:
— Boże święty, jesteśmy zgubieni.
— Święty January zlituj się nad nami.
— Matko Najświętsza! Święty Patryku! Święty Gerardzie i wszyscy Święci!
— Jest tu zdrajca wśród nas!
— Ach! moi drodzy, był to niewątpliwie głos Anglika!
— Dragoni czekają już może na nas przy wyjściu.
Niepokój wzrastał, słychać było szum jakby wzburzonego morza. Ale nikt nie śmiał zbliżyć się ku wejściu, po za którem śmierć może wyczekiwała. Kaganiec Podpalacza gorzał w miejscu zkąd krzyk dał się słyszeć i które wprzódy było pogrążone w zupełnej ciemności. Oświecał teraz zmienioną twarz biednego Patta i przerażone oblicze Mac-Duff.
W tem miejscu przed chwilą jeszcze znajdowała się Ellen Mac-Diarmid.
— Kto się tu odezwał? — powtórzył Olbrzym, schwyciwszy Pata za włosy.
— Ach! zacny Podpalaczu! — powtórzył Pat napół żywy, stał on tuż przy mnie w wielkim czerwonym burnusie. Ale dyabeł wie gdzie się podział.
— Tak jest, stał tutaj, — dodał Mac-Duff, — był odziany w czerwony burnus. Chciałem go przytrzymać, lecz miał nadludzką siłę.
— Ulotnił się jak błędny ognik, — odezwał się jakiś głos przy wejściu.
— Kto był na straży zewnątrz? — zapytał Molly-Maguire.
Nikt mu nie odpowiedział. Patryk Mac-Duff opuścił był bowiem swoje stanowisko.
Molly-Maguire odwrócił się do ludzi znajdujących się po za nim na estradzie i wymówił kilka słów. Jeden z zamaskowanych mężczyzn odłączył się od towarzyszy i skierował kroki ku wejściu. Przy blasku kagańca trzymanego przez Podpalacza, ujrzano go jak wyszedł z pieczary i znikł w ciemnym korytarzy.
— Kto to taki? — pytano wśród tłumu.
— Idzie na śmierć pewną!
— Zdaje mi się iż poznaję w nim Owena Mac-Diarmida.
— Męża Katti Neale.
— To zacny chłopiec.
— Dobry chrześcianin i dzielny człowiek!
— Niech Bóg, Najświętsza Panna i wszyscy Święci nad nim czuwają!
Wśród ogólnego szmeru krzyżujących się głosów, usłyszano przeraźliwy krzyk zewnątrz pieczary.
Krzyk jeden, po którym zapanowało głuche milczenie.
Wszystkie czoła oblały się zimnym potem. Usta się pozamykały. I tylko było słychać przyspieszony oddech obecnych.