Policzek Szarlott'y Korday/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Policzek Szarlott'y Korday |
Podtytuł | Jeden dzień w Fontenay-Aux-Roses |
Wydawca | Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
1 września 1831 r. zaprosił mnie mój przyjaciel, bym razem z nim i jego synem rozpoczął sezon polowania w Fortenay-aux-Poses.
Ponieważ byłem zapalonym myśliwym, więc teren łowów miał dla mnie duże znaczenie.
Dotychczas zwykliśmy urządzać polowania na obszarach należących do pewnego dzierżawcy, przyjaciela mego szwagra: tego jednak roku wolałem przyjąć zaproszenie starego kolegi, wiedząc, iż równiny w Fontenay-aux-Roses obfitują w siedliska pełne zajęcy, i w łany koniczyny pełne kuropatw.
W podróż wybrałem się o szóstej wieczorem. Minąwszy ulicę Tombe-Issoire, jechałem ulicą Orleańską.
Jak wiadomo Issoire był głośnym bandytą, grasującym w tych okolicach za czasów Juliana. O ile mi wiadomo, zakończył swój żywot na stryczku i został pochowany w miejscu, które nosi teraz jego nazwisko.
Równina, ciągnąca się aż do Petit-Montrouge przedstawia szczególny widok. Wśród łąk i uprawnych zagonów wznoszą się białe, kamienne czworoboki, na których obsadzone jest zębate koło, posiadające na swoim obwodzie poprzeczne deszczułki. Deszczułki te naciska to jedną, to drugą nogą jeden człowiek i w ten sposób wprawia w ruch całą maszynerię, na którą składa się jeszcze lina, ciągnąca w górę z głębi kamieniołomu wyciosany kamień.
Pod kamień, wydobyty zapomocą haka, przytwierdzonego do liny, podsuwa się drewniane okrąglaki i toczy się go na miejsce przeznaczenia. Następnie linę spuszcza się w dół po nowy ciężar i wtedy człowiek obsługujący windę ma chwilę odpoczynku. dopóki okrzyk z dołu nie zawiadomi go, że koło trzeba obrócić.
Czyniąc za każdym obrotem koła jeden krok, ów człowiek robi na miejscu dziesięć mil, a jest to tak duża droga, że po upływie 23 lat mógłby zajść na księżyc.
Równina, którą przejeżdżałem, przybiera wieczorem fantastyczny wygląd, do czego przyczynia się owe koło, obracane przez człowieka w świetle zachodzącego słońca.
Kamieniołomy rozszerzają się z każdym dniem. Są one dalszym ciągiem katakomb, na których spoczywa stary Paryż, i stanowią podziemne przedmieścia. Mieszkańcy tych podziemi prowadzą odrębny tryb życia, mają osobliwy wygląd i inną jakąś naturę. Przebywanie w mroku zbudziło w nich instynkty nocnych zwierząt — są dzicy i małomówni. Nieraz daje się słyszeć o nieszczęśliwych wypadkach w kamieniołomach: to słup, podtrzymujący sklepienie, załamał się, to lina pękła i zabiło człowieka. Na powierzchni ziemi uważa się to za nieszczęśliwy wypadek; na trzydzieści stóp pod ziemią wiadomo, że dokonano zbrodni.
Do Fontenay przybyliśmy o pół do dziewiątej. Po doskonałej kolacji czekał nas spacer.
w O ile Sorrento można nazwać gajem pomarańczowym, to Fontenay bukietem róż. Różami otoczony jest tu każdy dom, powietrze przesycone jest różanym aromatem, płatki róż za najlżejszym powiewem sypią się na drogę, jakby sam Bóg święcił uroczystość Bożego Ciała.
Nazajutrz zbudzono nas o piątej rano i udaliśmy się na polowanie pod przewodnictwem syna gospodarza. który nie znajdował dość słów na wysławianie mnogości zwierzyny w tej okolicy.
Aliści do południa udało nam się upolować jednego królika i cztery kuropatwy, z których dwie postrzeliłem sam. Gdzieindziej w tym samym czasie zwykle miałem ze cztery zające i do dwudziestu kuropatw.
Jak już wspomniałem, lubię polowanie, ale nie mogę znieść długiego włóczenia się, zwłaszcza po polach. To też pod pozorem zbadania łanu koniczyny, gdzie byłem pewny, iż nic nie znajdę, oddaliłem się od towarzystwa i zniknąłem im z oczu.
Na zegarze była pierwsza, gdym idąc wąwozem, dotarł do pierwszych domów Fontenay-aux Roses.
Wkrótce, idąc wzdłuż muru, otaczającego jakąś piękną posiadłość, znalazłem się na skrzyżowaniu ulic Djany i Głównej. Nagle ujrzałem idącego wprost na mnie jakiegoś osobnika, który miał tak dziwny wygląd, że przystanąłem i instynktownie odwiodłem kurek strzelby.
Lecz człowiek ów, blady, z dziko patrzącemi oczami, z najeżonym włosem, w ubraniu poszarpanem i z zakrwawionemi rękoma, nie dostrzegł mnie i poszedł dalej. Spojrzenie miał mętne i szedł z gwałtowną szybkością, a jego krótki urywany oddech znamionował raczej trwogę, niż wysiłek.
Z ulicy Głównej skręcił w ulicę Djany i dobiegi do bramy opatrzonej numerem drugim. Pociągnął gwałtownie za dzwonek, poczem, jakby mu sił zabrakło, osunął się na jeden z dwu olbrzymich głazów, podpierających bramę. Zwiesiwszy głowę i opuściwszy ręce, pozostał, jak martwy.
Zaciekawiony, cofnąłem się, aby zbliska zaobserwować tego człowieka, który, zdaniem mojem, był bohaterem jakiegoś strasznego dramatu.
Razem ze mną ukazało się na ulicy kilku ludzi, niektórzy przychodzili z domów, zwabieni niezwykłym widokiem.
Prawie jednocześnie na dźwięk szarpniętego dzwonka otworzyła się mała furtka obok bramy i wysunęła się z niej kobieta w wieku około 40 lat.
— Ach, to wy Jacquemin? — rzekła z pewnem zdziwieniem. — Co was tu sprowadza?
— Czy zastałem mera? — zapytał ochrypły glos.
— Owszem.
— To dajcie mu znać, matko Antonino, że zabiłem żonę i chcę się oddać w ręce policji!
Kobieta wydała okrzyk zgrozy, któremu zawtórowały głosy obecnych. Ja sam cofnąłem się o krok i oparłem o pień drzewa. Wszyscy z przerażenia zdrętwieli.
Morderca osunął się na ziemię, jakby po tem krótkiem wyznaniu zabrakło mu sil.
Matka Antonina zniknęła, pozostawiwszy furtkę otwartą.
Po chwili ukazał się mer w towarzystwie dwuch ludzi. Stanąwszy naprzeciw mordercy, zaczął przyglądać mu się badawczo.
Wsparty o pień drzewa na ulicy Głównej widziałem doskonale wszystko, co się działo na ulicy Djany. Opodal stała grupka trzech osób: mężczyzny, kobiety i dziecka, które prosiło, by je wziąć na ręce. Z okna na pierwszem piętrze wysunął głowę jakiś piekarz i wypytywał stojącego na dole terminatora, czy osobnik, który niedawno biegł tędy, jest Jacquemin‘em, robotnikiem z kamieniołomu. Nie co dalej przed kuźnią stanął kowal, z przodu czarny, z tyłu oświecony blaskiem ogniska, podniecanego przez wyrostków, dmiących w miech. Scenę tę przedstawiała ulica Główna.
Ulica Djany zaś, wyjąwszy opisane wyżej osoby przed domem Nr. 2, była pusta. Jedynie w dali, na końcu jej, ukazało się dwuch konnych żandarmów, zbliżających się spokojnie w tę stronę.
Zegar wybił kwandrans po pierwszej.