<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Policzek Szarlott'y Korday
Podtytuł Jeden dzień w Fontenay-Aux-Roses
Wydawca Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Ulica Sierżantów.

Z tem uderzeniem zegara zmieszały się słowa mera.
— Jacquemin! Matka Antonina zakomunikowała mi jakąś brednię. Podobnoś zamordował swą żonę?
— Tak, panie merze, — jęknął morderca. — Wsadźcie mnie do więzienia i osądźcie prędko.
Rzekłszy to, chciał wstać, wsparty łokciem o kamień. Był jednak tak wyczerpany, że osunął się znowu na ziemię, jakby miał nogi połamane.
— Co za głupstwa pleciesz! — zawołał mer.
— Spójrz pan na moje ręce! przekonywał tamten, ukazując dwie umazane krwią ręce o palcach zakrzywionych, jak szpony.
Jednocześnie zbliżyli się konni żandarmi i zaczęli mierzyć badawczem spojrzeniem bohatera tej sceny.
Na dany przez mera znak ręką, zeskoczyli z koni i podeszli do Jacquemina, podnosząc go z ziemi. Uległ im bez oporu, jak człowiek, któremu poza jedną tylko myślą wszystko jest obojętne.
W tej chwili zjawił się komisarz policji i lekarz, na których widok mer zawołał:
— Panie Robert i panie Cousin, chodźcie prędko, specjalnie posłałem po was!
Robertem był lekarz, Cousin‘em komisarz.
— Cóż tam nowego? — zapytał lekarz, nie tracąc wesołej miny. Drobne zabójstwo, co? hę? — zwrócił do mordercy.
Ten milczał.
— No, no. ojcze Jacquemin, gadajcie prawdę! — indagował lekarz. — Zamordowaliście żonę, co?.
Jacquemin znowu nic nie odpowiadał.
— Mówi, że chce się oddać w ręce władzy, — rzekł mer. — Ale mam wrażenie, że człowiek ten jest chory na umyśle i przypisuje sobie jakąś urojoną winę.
— Jacquemin, proszę odpowiadać! — zawołał komisarz. — Więc zamordowałeś swą żonę?
Indagowany ciągle milczał.
Wówczas odezwał się lekarz Robert:
— Czekajcie, panowie! Dowiemy się prawdy w inny sposób. O ile wiem, Jacquemin mieszka przy ulicy Sierżantów.
— Tak jest! — potwierdzili żandarmi.
— Wobec tego, panie Ledru, — zwrócił się doktór do mera, — chodźmy na ulicę Sierżantów.
— Ja tam nie pójdę, nie chcę! — krzyknął Jacquemin, wyrywając się gwałtownem szarpnięciem z rąk żandarmów.
— Dlaczego nie pójdziesz? — zapytał mer.
— Poco tam iść, kiedy mówię prawdę, że ja zamordowałem! Zabiłem ją tym mieczem, co to zeszłego roku wziąłem ze składu artylerji. Chcę iść prosto do więzienia i tam mnie zaprowadźcie, nie do domu!
— Mój kochany, — oznajmił komisarz policji, — musimy cię sprowadzić na miejsce przestępstwa, gdyż musisz wziąść udział w oględzinach sądowych.
— Co wy ze mną robicie? — zawołał przerażony Jacquemin. — Gdybym wiedział, że tak będzie, to....
— No mów, mów! — nalegał Cousin.
— Byłbym i sobie życie odebrał.
Mer poruszył głową i zamienił z komisarzem mrugnięciem oka, jakby zauważył:
— Ha, coś w tem jest.
Poczem zwrócił się do mordercy:
— Czy powiesz wreszcie, co to wszystko znaczy?
— Powiem panu wszystko, panie merze, niech mnie pan tylko pyta.
— A więc dlaczego nie masz odwagi powrócić do swej ofiary, skoro miałeś odwagę zamordować ją? Czy zdarzyło się coś, czego dotąd nie wyznałeś?
— O tak. rzecz okropna!
— No więc mów!
— O nie! powiedziałby pan, że kłamię, żem szalony!...
— Mniejsza o to! mów!
— Powiem panu, ale tylko panu.
Zbliżył się do pana Ledru. Żandarmi chcieli go zatrzymać, lecz mer skinął, by puścili więźnia.
Nie myślał i tak o ucieczce, gdyż połowa ludności Fontenlay-aux-Roses zapchała ulice Djiany i Główną.
— Czy może pan uwierzyć, panie Ledru, — zapytał Jacquemin tajemniczo, — że głowa odcięta może mówić?
Pan Ledru wydał okrzyk i pobladł mocno.
— Czy wierzy pan w to? powiedz pan! — nalegał Jacquemin.
Mer odpowiedział z trudem:
— Tak, wierzę w to.
— A więc, — — a więc — — ona przemówiła!
— Kto?
— Głowa — — głowa Joanny!...
— Co pan plecie?
— Mówię panu, miała oczy otwarte: poruszała wargami; spojrzała na mnie i zawołała: „Nędzniku!“
Mówiąc te słowa, które chciał wyznać samemu panu Ledru, lecz które wszyscy słyszeli, miał minę pełną zgrozy.
— Oho, piękna historia! — zawołał doktór, śmiejąc się. — Odcięta głowa mówiła! to dobre.... dobre!
Jacquemin rzekł odwracając się:
— Ależ zapewniam pana, że tak!
— A więc, — wtrącił komisarz policji — jest to jeszcze jeden powód więcej, by udać się na miejsce zbrodni. Żandarmi, prowadźcie więźnia!
Jacquemin zaczął się szarpać gwałtownie.
— Nie! — krzyczał — możecie mię porąbać na kawałki, jeśli chcecie, a tam nie pójdę!
— Chodź, przyjacielu! — rzekł pan Ledru. — Jeśli istotnie popełniłeś tę straszną zbrodnię, będzie to początkiem! pokuty. Zresztą opór nie zda się na nic, — dodał półgłosem, — jeśli nie pójdziesz dobrowolnie, to cię zaprowadzą silą!
— A więc dobrze, pójdę! — jęknął Jacquemin, — ale niech mi pan przyrzeknie pewną rzecz, panie merze!
— Co takiego?
— Gdy wejdziemy do piwnicy, nie odstąpi mnie pan ani na krok!
— Dobrze!
— Czy mogę trzymać pana za rękę?
— Możesz!
Jacquemin wydobył z kieszeni chustkę i otarł czoło, zroszone potem.
Całe towarzystwo udało się w stronę ulicy Sierżantów.
Za nimi płyneła jak wzburzona rzeka, hałaśliwa fala ludu, wśród której i ja się znajdowałem.
Wkrótce znaleźliśmy się na ul. Sierżantów. Była to mała uliczka na lewo od ulicy Głównej, zakończona wielka, drewnianą, całkiem zbutwiałą brama, otwierająca się równocześnie na oba skrzydła. W jednem z tych skrzydeł znajdowała się mała furtka, wisząca na jednej tylko zawiasie.
Zdawaćby sie mogło, że w domu tym panował niezamącony nigdy spokój. Krzak róży kwitnął koło bramy, obok zaś na kamiennej ławce siedział duży rudy kot, rozkoszując się cieniem słonecznych promieni.
Ujrzawszy mrowie ludzi i usłyszawszy wrzawę skoczył spłoszony i zniknął w okienku piwnicy.
Jacouemin zatrzymał się w bramie.
Gdy żandarmi usiłowali wepchnąć do do środka. zawołał:
— Panie Ledru! przyrzekłeś pan nie opuszczać mnie!
— Ależ, jestem1 tu! — krzyknął mer.
— Proszę mi dać ramie! pańskie ramię!
Zachwiał się, jakby miał upaść.
Pan Ledru zbliżył się, skinął na żandarmów, by go puścili, i podał mu ramię, mówiąc:
— Nie obawiajcie się, nie ucieknie!
Komisarz policji i doktór weszli pierwsi do środka, za nimi pan Ledru i Jacquemin, potem żandarmi, wreszcie kilka osób wyróżnionych, między nimi i ja.
„w piwnicy, gdzie...“
Tłum pozostał na ulicy, szemrając, gdy zamknięto mu przed nosem bramę.
Skierowaliśmy się ku drzwiom małego domku.
Nic nie zdradzało popełnionego tu morderstwa. Wszystko stało na swojem miejscu; łóżko, okryte zieloną kapą w alkowie, u wezgłowia krucyfiks z czarnego drzewa, z zatkniętą gałązką bukszpanu, pozostałą od Wielkiejnocy. Przy kominku znajdowała się figurka woskowa Dzieciątka Jezus, leżąca na kwiatach między dwoma świecznikami w stylu Ludwika XVI, niegdyś posrebrzaniem!; na ścianie wisiały cztery miedzioryty w ramach z czarnego drzewa, przedstawiające cztery części świata.
Idąc według wskazówek więźnia, znaleźliśmy się w sieni, w której rogu był otwór z odemkniętą klapą. Z otworu wydobywało się światło.
— Tam, tam! — wykrzyknął Jacquemin, czepiając się ramienia pana Ledru, a drugą ręką wskazując wejście do piwnicy.
— Aha, aha, — szepnął doktór do komisarza z tym dziwnymi uśmiechem ludzi, których nic nie wzrusza, bo w nic nie wierzą, — zdaje się, iż pani Jacquemin zastosowała się do mistrza Adama.
I zaśpiewał:
..a gdy żyć przestanę, pochowajcie mnie.
Na stole dostrzegłem nakrycie na jedną osobę, na ognisku garnek z czemś gotującem się, obok zaś zegara dzieżę.
— I cóż tam? — odezwał się doktór zwykłym żartobliwym tonem. — Jak dotychczas nie widzę nic.
— Wejdź pan we drzwi na prawo, — rzekł Jacquemin stłumionym głosem.
— Cicho! — przerwał mu Jacquemin, którego twarz była trupio blada, włosy zjeżone, czoło okryte potem. — Nie śpiewaj pan tutaj!
Doktór pod wrażeniem tego głosu zamilkł.
Ale, schodząc w dół, zapytał nagle:
— Co to jest?
I schyliwszy się. podniósł miecz o szerokiem zakrwawionem ostrzu.
Komisarz wziął go z ręki doktora i zwrócił się do więźnia:
— Znacie ten miecz?
— Tak! — odparł Jacquemin. — Idźcie dalej, idźcie — — kończmy!
Było to pierwsze „corpus delicti“ tego mordu. Zaczęliśmy schodzić do piwnicy, po kolei. Stanąwszy na siódmym stopniu, ujrzałem w głębi okropny widok.
Pierwszy przedmiot, na którym zatrzymało się moje spojrzenie, był to trup bez głowy, leżący obok beczki, przez której wpół otwarty kran sączył się strumień wina, tworząc kałużę, wsiąkającą zwolna w ziemię.
Zwłoki były nieco skrzywione, jak gdyby wtył przegięty korpus chciał się poruszyć. Suknia była z jednej strony zadarta aż po kolana.
Widocznie ofiara została zamordowana w chwili gdy, klęcząc przy beczce napełniała winem butelkę, walającą się teraz na ziemi.
Cały korpus pływał we krwi.
Nieopodal, oparty o ścianę stal worek z gipsem, a na nim, jak na postumencie widać było odciętą głowę ludzką o włosach umazanych krwią.
Strumień krwi spływał wzdłuż worka.
Doktór i komisarz policji, obejrzawszy zwłoki, stanęli znów przed schodami.
Przyjaciele pana Ledru i kilku ciekawych postąpili aż na środek piwnicy.
Na ostatnim stopniu schodów stal Jacquemin, którego nie można było skłonić do pójścia dalej ani na krok.
Pilnowali go żandarmi.
Te całą tragiczną scenę oświetlał slaby płomyk świecy stojącej na owej beczce, z której ciekło wino i koło której leżał trup pani Jacquemin.
— Stół i krzesło! — zawołał komisarz policji, — sporządzimy protokół!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.