<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Policzek Szarlott'y Korday
Podtytuł Jeden dzień w Fontenay-Aux-Roses
Wydawca Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Policzek Karoliny Corday.

Obiad u pana Ledru miał osobliwy charakter, jak wogóle wszystko, co się znajdowało w tym domu.
Jeszcze podczas obiadu przybyły dwie nowe osoby: doktór i komisarz policji.
Komisarz zjawił się w tym celu, by nam dać do podpisania protokół, podpisany już przez Jacquemin‘a w więzieniu.
Na papierze był lekki ślad krwi.
Podpisując, zapytałem:
— Co znaczy ten krwawy ślad? Czy to krew kobiety, czy jej mordercy?
— To krew z rany — odrzekł komisarz — na ręce mordercy, która ustawicznie krwawiła, tak, że nie można jej było zatamować.
— Czy uwierzysz Ledru — wtrącił doktór — że ten głupiec Jacquemin uporczywie twierdzi, że głowa żony przemówiła do niego?
— A pan uważasz to za niemożliwość, doktorze?
— Oczywiście!
— I że oczy same się otworzyły?
— To było niemożliwe.
— A czy wierzysz, że odcięta głowa żyła i miała czucie przez kilka chwil, gdyż upływ krwi powstrzymała warstwa gipsu?
— W to również nie wierzę!
— A ja wierzę! — odrzekł pan Ledru.
— I ja! — dodał Alliette.
— I ja! — oświadczył ksiądz Moulle.
— I ja! — powtórzy! kawaler Lenoir.
— I ja! — zakończyłem.
Tylko komisarz i blada dama nie odezwali się. Pierwszy zapewne z tej przyczyny, że go sprawa zbyt mało obchodziła, druga dlatego, że ją to może za bardzo obchodziło.
— Jeżeli wszyscy jesteście przeciwko mnie, musicie mieć rację. Niestety, żaden z was nie jest lekarzem...
— Ależ doktorze! — przerwał pan Ledru, — przecie nie odmówisz mi znajomości medycyny...
— Wobec tego, — odrzekł doktór, — musi pan wiedzieć, że niema bólu, gdy niema czucia i że czucie znika przez przecięcie stosu pacierzowego.
— Któż to panu powiedział?
— Kto? Nauka!
— Oto łatwa odpowiedź! Czyż nie nauka podszepnęła sędziom, gdy wydawali wyrok na Galileusza, że słońce się obraca, a ziemia stoi w miejscu? Czyś oan sam robił doświadczenia z odciętemi głowami?
— Nie, nigdy.
— A czy pan czytał rozprawy Sömmeringa? Protokóły doktora Sue? Protestacje Oelchera?
— Nie.
— A więc polegasz na twierdzeniu doktora Guillotin, że jego przyrząd jest najszybszym, najpewniejszym i bezbolesnym sposobem odbierania życia?
— Bezwątpienia.
— O jakże się pan myli! Jakże się pan myli!
— Dlaczego?
— Posłuchaj, doktorze. Jeśli się odwołujesz do nauki, niech więc mówi nauka. Jestem pewien, iż między nami niema nikogo, komuby ten przedmiot był obcy.
Doktór uczynił ruch wątpiący.
— Wobec tego opowieść moja będzie zrozumiała tylko dla pana. Posłuchajcie państwo.
Ponieważ niegdyś zajmowałem się badaniem rodzaju bólów, towarzyszącym śmierci w różnych okolicznościach, przeto zagadnienie, poruszone przez mera zainteresowało mnie bardzo.
— Słuchamy, słuchamy! — rzekł doktór tonem niedowierzania.
— Każdego, — zaczął pan Ledru, — kto ma choć najmniejsze pojęcie o budowie i funkcjach życiowych ciała ludzkiego, łatwo można przekonać, iż zdolność czucia w chwili śmierci nie znika odrazu, a twierdzę to, panie doktorze, nie na podstawie samych przypuszczeń, lecz faktów.
— Proszę o podanie tych faktów.
— Po pierwsze: ośrodkiem czucia jest mózg, czy tak?
— Prawdopodobnie.
— Funkcje odbierania wrażeń istnieją nawet wówczas, gdy dopływ krwi do mózgu zostaje zatamowany, osłabiony lub częściowo zniweczony.
— To możliwe.
— Jeśli więc ośrodkiem zdolności czucia jest mózg, — to dopóki ten mózg posiada silę życiową, — delikwent ma świadomość istnienia.
— Ale proszę o dowody.
— Posłuchaj pan. Haller mówi w swych zasadach fizyki“ tom IV str. 35: „Głowa odcięta otworzyła oczy i spojrzała na mnie z ukosa, gdym końcem palca poruszył jej szpik pacierzowy“.
— Halller, być może, lecz Haller mógł być w błędzie!
— Przypuśćmy, że był w błędzie, ale weźmy się teraz do innego: Weycard mówi w swych „Sztukach filozoficznych“ str. 221: „Widziałem poruszające się usta człowieka, gdy ucięto głowę“.
— Dobrze, lecz od poruszania się do mówienia...
— A wiec weźmy jeszcze jednego. Sömmering, którego dzieła leżą tutaj, pisze: „Bracia moi! kilku doktorów zapewniało mnie, że widzieli, jak głowa oddzielona od ciała, zgrzytała z bólu zębami, a jestem przekonany, że, gdyby w organach głosowych znajdowało się powietrze — głowy mówiłyby!“ — A teraz, panie doktorze — oświadczył pan Ledru, pobladłszy. — posuwam się jeszcze dalej niż Sömmering. Odcięta głowa przemówiła do mnie!
Zadrżeliśmy. Blada dama podniosła się z sofy.
— Do pana!?
— Tak, do mnie! Powiecie może, że i ja jestem szalony?
— Do licha! — zawołał doktór. — Skoro pan sam słyszał...
— Tak, zapewniam, że mnie samemu się to wydarzyło.
— Opowiedz nam to zdarzenie, przyjacielu! — rzekł ksiądz Moulle.
— Opowiedz pan! — prosił kawaler Lenoir.
— Panie! — szepnęła blada kobieta.
Ja nie odzywałem się, lecz wzrok mój wyrażał ciekawość.
— To dziwne, — rzekł pan Ledru. nie odpowiadając nam, lecz raczej mówiąc do siebie, — jaki nieraz bywa zbieg okoliczności...
— Jestem synem osławionego Comusa, fizyka królewskiego: ojciec mój, aczkolwiek to oryginalne nazwisko nadawało mu pozór kuglarza lub szarlatana. był pierwszorzędnym uczonym ze szkoły Volty, Galvaniego i Mesmera. On pierwszy we Francji zajmował się fantasmagorią i elektrycznością i wygłaszał na dworze królewskim odczyty z dziedziny matematyki i fizyki.
Biedna Marja Antonina, która widziałem ze dwadzieścia razy i która mnie niejednokrotnie brała na ręce i pieściła, gdyż za jej przybycia do Francji byłem jeszcze dzieckiem. — Maria Antonina była wielką protektorką mego ojca. Józef II w przejeździe przez Francie w r. 1777. oświadczył, że nic widział nic osobliwszego nad Comusa.
Tymczasem ojciec mój oddawał się wychowaniu mojemu i mego brata, wprowadzając w początki nauk tajemnych, oraz w arkana różnych umiejętności galwanicznych, fizycznych i magnetycznych. które wówczas stanowiły przywilej i tajemnice kilku wybranych. Wr. 1793 uwieziono mego ojca jako fizyka królewskiego, jednakże dzięki temu, że miałem znajomych w stronnictwie „Góry“, udało mi się wyjednać jego uwolnienie.
Potem ojciec mój zamieszkał w tym domu, należącym teraz do mnie i tutaj umarł w r. 1807. majac lat 76.
Wspomniałem już o mych znajomościach w stronnictwie „Góry“. Istotnie przyjaźniłem się z Dantonem i Kamilem Desmoulins. Znałem też Marata, jako lekarza lecz nie przyjaźniłem się z nim. Następstwem tej krótkiej coprawda znajomości było to, iż w dniu stracenia Karoliny Corday, postanowiłem przyjrzeć się egzekucji.
— Właśnie, — przerwałem, — chciałem panu w pańskim sporze z doktorem Robertem o ciągłości życia, przyjść z pomocą i przytoczyć fakt, o którym historja wspomina co do Karoliny Corday.
— Powiem1 i o tem, — odrzekł pan Ledru, — ale pozwól mi pan opowiadać dalej. Sam byłem świadkiem tego — zdarzenia, to też słowa moje zasługują na wiarę.
Już o drugiej po południu czekałem pod pomnikiem Wolności. Byt to ciepły dzień lipcowy, powietrze było ciężkie i duszne, niebo zachmurzone zapowiadało burzę.
Jakoż o czwartej nadciągnęła burza i w tej chwili Karolina weszła na wózek skazańców.
Wyciągnięto ją z więzienia w momencie, gdy jakiś młody malarz chciał uchwycić na płótnie jej podobiznę.
Głowa była już narysowana, lecz o dziwo! W chwili, gdy wszedł kat, malarz kreślił właśnie tę część szyi, którą miało przeciąć ostrze gilotyny.
Błyskało się, lał deszcz, grzmiały pioruny, lecz nie powstrzymało1 to ciekawości motłochu. Ulice, mosty i place były przepełnione. Wrzawa; na ziemi zagłuszała grzmoty na niebie. Kobiety rzucały na skazana złorzeczenia i wyzwiska. Słyszałem ten ryk zbliżający się, jak szum wodospadu. Wreszcie ukazał się wózek, niby straszny statek, płynący wśród fał i ujrzałem skazaną, której nie znałem i nie widziałem nigdy.
Było to piękne, młode dziewczę, lat 27, o cudownych oczach, kształtnym nosie i regularnych ustach. Stała wyprostowana z podniesioną głową, nie dlatego, by urągać tłumowi, lecz dlatego, że zmuszały ją do tego ręce w tył skrępowane.
Moknące na deszczu przez trzy kwadranse suknie przylgnęły do skazanej, uwydatniając kształty jej wspaniałego ciała; zdawało się, jakgdyby wyszła z kąpieli. Dziwnie wyglądała na niej nałożona przez kata czerwona koszula, rzucająca ponury refleks na tę piękną, dumną głowę. W chwili, gdy przybyła na plac stracenia, deszcz ustał i promień słońca, przedarłszy się przez chmury, padł na nią i zajaśniawszy na włosach otoczył głowę jakby aureolą. Dziewczyna ta była skazana na śmierć za morderstwa, a jednak, patrząc na nią, nie potrafiłbym powiedzieć, czy stracenie jej było karą śmierci, czy też apoteozą. Ujrzawszy szafot, zbladła, wkrótce jednak opanowała wzruszenie, zwróciła się w stronę gilotyny i uśmiechnęła się.
Wózek stanął. Karolina zeskoczyła, nie przyjmując pomocy kata, i weszła po śliskich od deszczu stopniach szafotu, tak szybko, jak na to pozwalała jej długa koszula i ręce w tyli skrępowane. Gdy kat położył rękę na jej ramieniu, by zerwać chustkę, okrywającą szyję, zbladła po raz drugi, lecz zaraz potem uśmiechnęła się znowu i nie czekając, aż ją przywiążą do ohydnych desek, sama we wzniosłem, prawie radosnem uniesieniu wetknęła głowę w otwór. Żelazo spadło i oddzielona od ciała głowa stoczyła się na platformę.
Wówczas to — uważajcie, panowie! — pewien pachołek, nazwiskiem Legros, ujął tę głowę za włosy i chcąc z niskich pobudek popisać się przed tłumem, wymierzył jej policzek. Teraz, słuchajcie: po tej zniewadze głowa zapłonęła rumieńcem oburzenia; widziałem dobrze — nie tylko uderzony policzek, lecz oba policzki pokryły się szkarłatem, gdyż głowa ta zachowała czucie i na zniewagę zareagowała oburzeniem.
Lud spostrzegł to i ujął się za umarłą. Zażądał, by oddano nędznika żandarmom i wtrącono do więzienia.
— Zaczekaj pan, — dodał pan Ledru, widząc, że doktór chce mu przerwać, — to jeszcze nie koniec. Chciałem się dowiedzieć, jakie powody skłoniły tego człowieka do popełnienia tak haniebnego czynu. Zasiągnąłem wiadomości, gdzie go uwięziono i, otrzymawszy pozwolenie odwiedzenia go w Opactwie, poszedłem tam. Wyrok trybunału rewolucyjnego skazał go na trzy miesięczne więzienie. Nie mógł zrozumieć, jak można było skazać go za postępek, tak według niego naturalny.
Na zapytanie moje odrzekł:
— Też pan pyta! Jestem wyznawcą Marata. Działałem w imieniu prawa i w imieniu własnem.
— Ależ młodzieńcze! Nie wiesz chyba, że targnięcie się na majestat śmierci równa się zbrodni?
— A co mi tam! — odrzekł Legros, wytrzeszczywszy na mnie oczy. — Pan myśli, że te głowy ucięte nie żyją?
— Naturalnie!
— No, to niech pan zajrzy do kosza, w którym znajdują się te głowy. Zobaczy pan, jak przewracają oczyma i zgrzytają zębami przynajmniej pięć minut po egzekucji. Co trzy miesiące musimy sprawiać nowy kosz, gdyż dno zupełnie przegryzają ich zęby. Widzi pan, są to głowy arystokratów, które nie chcą odrazu umierać — i wcaleby mnie nie zdziwiło, gdyby taka głowa pewnego razu zawołała: „Niech żyje król!“
Usłyszałem to, o co mi chodziło i oddaliłem Się, myśląc tylko o jednem: że te głowy istotnie żyją. Postanowiłem przekonać się o tem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.