<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Policzek Szarlott'y Korday
Podtytuł Jeden dzień w Fontenay-Aux-Roses
Wydawca Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Solange.

Podczas opowiadania pana Ledru zapadła noc. Słuchacze wyglądali, jak nieme i nieruchome cienie, — wszyscy bowiem obawiali się, by pan Ledru nie przerwał opowieści, — gdyż przeczuwali, że po jednej historji, pełnej grozy, nastąpi druga, straszniejsza.
Nie słychać było najlżejszego oddechu. Tylko doktór chciał coś powiedzieć, Tęcz ścisnąłem go za rękę, aby milczał.
Po chwili pan Ledru ciągnął dalej:
— Opuściwszy opactwo, szedłem przez plac Taranne, kierując się w stronę ulicy Tourmon, gdzie mieszkałem. Nagle doleciał mnie głos kobiecy, wzywający ratunku.
Nie mogli to być złoczyńcy, gdyż była zaledwie dziesiąta godzina wieczór. Pobiegłem ku tej stronie placu, skąd dochodziło wołanie i przy świetle księżyca, wychylającego się z poza chmur, ujrzałem jakąś kobietę, wyrywającą się patrolowi sankiulotów.
Kobieta zauważyła mnie odrazu i wnioskując z mego ubrania, iż nie jestem człowiekiem z ludu, rzuciła się ku mnie, wołając:
— Oto jest pan Albert, mój znajomy: ten wam powie, że naprawdę jestem córka praczki, Ledieu! Równocześnie biedne, drżące i blade stworzenie uczepiło się mego ramienia, jak rozbitek deski ratunku.
— Bądź ty sobie córką matki Ledieu, ale nie masz karty obywatelskiej, więc pójdziesz z nami na odwach.
Młoda kobieta trzymała się silnie mego ramienia: czułem lęk i prośbę w tym uścisku. Zrozumiałem ją.
Ponieważ przemówiła do mnie pierwszym lepszem imieniem, jakie jej przyszło na myśl, przeto i ja w podobny sposób ją nazwałem:
— To ty, biedna Solange? — wyraziłem zdumienie, — co się z tobą dzieje?
— Otóż widzicie, panowie! — tryumfująco zawołała w stronę zbirów.
— Myślę, że mogłabyś powiedzieć: „obywatele!“
— Wybaczcie, panie sierżancie! — odrzekła dziewczyna, — ale nie moja w tem wina, że tak mówię; matka przyzwyczaiła się do manier wielkiego świata i nauczyła mnie uprzejmości, dlatego posiadam to złe przyzwyczajenie, które jest przeżytkiem arystokratycznem.
— Słowa te, wypowiedziane ze drżeniem, zawierały subtelną ironję, co nie uszło mojej uwagi. Zapytałem w duchu, kim mogła być ta kobieta? Byłem zupełnie przekonany, że nie pochodzi z ludu.
— Wyobraź sobie, obywatelu Albercie, — zwróciła się do mnie, — wyszłam, by odnieść bieliznę, pani domu była nieobecną, musiałam więc czekać aż wróci, aby odebrać pieniądze. Mój Boże! wszak teraz każdemu potrzeba pieniędzy. Nie wzięłam ze sobą karty obywatelskiej i oto nagle dostałam się między tych panów, — przepraszam, — obywateli, którzy zażądali karty, a ponieważ powiedziałam, że jej nie mam, chcą mnie prowadzić na odwach. Krzyknęłam, — nadbiegłeś z pomocą; uspokoiłam się, poznawszy znajomego. Powiedziałam sobie: Ponieważ pan Albert wie, iż nazywam się Solange i jestem córką matki Ledieu, wiec zaręczy za mnie, nieprawdaż Albercie?
— Naturalnie! Ręczę za ciebie!
— Dobrze! — zawołał dowódca patrolu, — lecz kto zaręczy za ciebie, mości elegancie?
— Danton! Chyba to wystarczy.
— Dobre sobie!
— Możesz sprawdzić. Jest dziś posiedzenie u Kordelierów; chodźmy tam.
— Chodźmy! — odparł sierżant, — Obywatele sankiuloci, naprzód, marsz!
Klub zgromadzał się w starym klasztorze Kordelierów (Franciszkanów), przy ulicy Observance; za chwilę byliśmy na miejscu. Przyszedłszy do bramy, wyrwałem kartkę z notatnika, napisałem kilka słów ołówkiem i wręczyłem sierżantowi z prośba, aby ją zaniósł Dantonowi, podczas gdy my pozostaniemy pod opieką kaprala i reszty patrolu. Sierżant wszedł do klubu i za chwilę powrócił z Dantonem, który na Widok mój, zawołał:
— Jakto? Ciebie aresztowali? Ciebie, mojego przyjaciela, ciebie, przyjaciela Kamila? Ciebie, jednego z najlepszych republikanów, jacy istnieją.
— Ależ idź do djabła, obywatelu sierżancie, — dodał, zwracając się do przywódcy sankiulotów, — ręczę ci za niego! Wystarcza ci to?
— Ręczysz za niego, dobrze! Ale czy zaręczysz także za nią? — zapytał uparty sierżant.
— Za nią? — o kim mówisz?
— No o tej kobiecie!
— Za niego, za nią i za wszystkich z jego otoczenia! Czy jesteś zadowolony?
— Tak, jestem zadowolony! — odparł sierżant, — zwłaszcza, że ciebie widzę.
— O, darmo tę przyjemność możesz mieć! Napatrz się na mnie, dopóki tu stoję.
— Dzięki. Broń dalej interesów ludu, tak, jak dotąd, i bądź pewien, że lud ci się odwdzięczy!
— Tak, jestem tego pewien! — odparł Danton.
— Niech ci uścisnę dłoń!
— Dlaczego nie!
I Danton podał mu prawicę.
— Niech żyje Danton! — ryknął sierżant.
— Niech żyje Danton! — zawtórowali sankiuloci.
I oddalili się niezwłocznie wraz ze swym dowódcą, który, uszedłszy dziesięć kroków, odwrócił się, zerwał czerwoną czapkę i jeszcze raz zakrzyknął: „Niech żyje Danton!“, a ludzie okrzyk ten powtórzyli.
Chciałem dziękować Dantonowi, gdy nagle usłyszeliśmy nazwisko jego, powtarzane kilkakrotnie na sali.
— Danton! Danton! — wołało mnóstwo głosów, — na trybunę!
— Wybacz, mój kochany! — rzekł do mnie. — Słyszysz? Daj rękę, bo muszę wracać. Sierżantowi podałem prawą rękę, tobie daję lewą: Kto wie? Może dzielny obywatel miał świerzbę.
Potem odwrócił się i zawołał tym potężnym głosem, który wzniecał burze na ulicy i uśmierzał je:
— Jestem! Idę!
I pospieszył do wnętrza klubu.
Zostałem przy bramie sam z moją nieznajomą.
— Dokąd mam teraz panią odprowadzić! — zapytałem. — Jestem do jej usług!
— No, do matki Ledieu! — odparła z uśmiechem. — Wszak wiesz pan, że to moja matka.
— Lecz gdzież mieszka matka Ledieu?
— Przy ulicy Ferou, Nr. 24.
— Chodźmy tedy do matki Ledieu, ulica Ferou, Nr. 24!
Przez całą drogę nie zamieniliśmy ani słowa. Tylko przy blasku księżyca mogłem się jej przyglądać dowoli.
Była to śliczna osóbka, lat 20-22, brunetka o wielkich, niebieskich oczach, raczej wesołych, niż marzycielskich, o nosku cienkim i prostym, wargach filuternie wykrojonych, zębach jak perły, rączkach królowej i nóżkach dziecka. Przy pospolitym ubiorze córka matki Ledieu zachowała arystokratyczny chód, który słusznie wzbudził nieufność dzielnego sierżanta i wojowniczego patrolu.
Znalazłszy się przed bramą, stanęliśmy i chwilę w milczeniu spoglądaliśmy na siebie.
— A teraz mój kochany Albercie! czego sobie życzysz? — zapytała nieznajoma z uśmiechem.
— Chcę pani powiedzieć, moja Solange, że nie warto było spotkać się, by się tak prędko rozstać.
— Wybaczy pan, lecz sądzę że warto było, bo gdybym pana nie spotkała, musiałabym iść na odwach; poznanoby, iż nie jestem córką matki Ledieu, odkrytoby, żem arystokratką i prawdopodobnie uciętoby mi głowę.
— Przyznajesz więc pani, iż należysz do arystokracji?
— Nic nie przyznaję.
— No, no, — proszę mi przynajmniej powiedzieć swe imię.
— Solange.
— Wszak pani wie dobrze, że to imię, które jej nadałem przypadkowo, jest zmyślone.
— Wszystko jedno, podoba mi się i zatrzymuję je — dla pana przynajmniej!
— Dlaczego ma pani je zatrzymywać dla mnie, skoro się już nigdy nie zobaczymy?
— Tego nie powiedziałam. Mówię tylko, że gdybyśmy się mieli znów zobaczyć, to nie powinien pan wiedzieć, jak ja się nazywam, ani ja nie powinnam wiedzieć pańskiego nazwiska. Nazwałam pana Albertem, zachowaj to imię, jak ja zatrzymam miano Solange.
— Niech więc i tak będzie; lecz posłuchaj Solange!
— Słucham, Albercie.
— Jesteś arystokratką, czy tak?
— Choćbym nawet przeczyła, to pan byś to odgadl, nieprawdaż? Tak więc wyznanie moje straciłoby na wartości.
— I zapewne ścigają panią, jako arystokratkę?
— Tak przypuszczam.
— A pani ukrywa się przed pościgiem?
— Przy ulicy Ferou Nr. 24 u matki Ledieu, której mąż był stangretem u mego ojca. Jak pan widzi, nie mam dla pana tajemnic.
— A ojciec pani?
— Nie mam dla pana żadnych tajemnic, kochany Albercie, o ile one dotyczą mnie, lecz tajemnicę mego ojca nie są mojemi. Również i ojciec mój ukrywa się i czeka na sposobność opuszczenia kraju, to wszystko co mogę powiedzieć.
— A co pani zamyśla uczynić?
— Chcę wyjechać z ojcem, jeśli będzie można, jeśli nie, to on pojedzie sam a ja po nim.
— Dziś wieczorem, gdy panią zatrzymano, wracałaś od ojca?
— Tak jest.
— Słuchaj, droga Solange!
— Słucham.
— Widziałaś, co się stało dziś wieczór.
— Tak i to dało mi pojęcie o pańskim znaczeniu.
— Ach, niestety, moje znaczenie nie jest wielkie. Lecz mam kilku przyjaciół.
— Dziś wieczorem poznałam jednego z nich.
— I to, jak wiesz, jednego z najpotężniejszych.
— Czy liczy pan na jego wpływy, aby memu ojcu ułatwić ucieczkę?
— Nie, wpływy te zachowuję dla pani.
— A dla mego ojca?
— Dla niego mam inny środek.
— Czy być może! — zawołała Solange, chwytając mnie za ręce i patrząc na mnie błagalnie.
— Jeśli uratuje pani ojca, czy zachowasz o mnie dobre wspomnienie?
— Och będę ci wdzięczną do śmierci!
Powiedziała te słowa z wyrazem prawdziwej wdzięczności.
Potem zapytała błagalnym tonem:
— Lecz czy panu to wystarczy?
— Tak.
— A więc nie zawiodłam się, posiadasz pan szlachetne serce. Dziękuję ci w mojem i w ojca imieniu i choćby panu w przyszłości miało się nie powieść, niemniej wdzięczna jestem za przeszłość.
— Kiedy się znów zobaczymy, Solange?
— Kiedy mnie pan pragnie widzieć?
— Sadzę, że jutro będę miał dobrą wiadomość.
— Więc dobrze, zobaczymy się jutro.
— Gdzie?
— Tutaj, jeśli chcesz.
— Tutaj, na ulicy?
— Ach, mój Boże! Wszak pan widzi, że tu jeszcze jest najbezpieczniej. Rozmawiamy tu pod bramą już z pół godziny, a jeszcze żywa dusza nie przeszła.
— Dlaczegóż ja nie mogę przyjść do pani lub pani do mnie?
— Gdybyś pan przyszedł do mnie, naraziłbyś tych poczciwych ludzi, którzy mi użyczyli schronienia; ja, przychodząc do pana, naraziłabym się sama.
— Więc dobrze! Wezmę kartę od jednej z moich znajomych i dam ją pani.
— Tak, żeby pańską znajomą posłano pod gilotynę, w razie ujęcia mnie?
— Masz słuszność, wyrobię ci kartę na imię Solange.
Na pożegnanie chciałem ucałować jej rękę, ale nadstawiła mi czoło.
Nazajutrz o wpół do 10-tej wieczór byłem już pod bramą.
Solange otworzyła bramę po kwadransie. Każde z nas wyprzedziło umówioną godzinę.
Jednym skokiem stanąłem przy niej.
— Już widzę, że pan przynosi dobre wieści, — rzekła, uśmiechając się.
— Doskonałe. Naprzód, oto karta dla pani.
— Naprzód mój ojciec! — odsunęła mą rękę.
— Pani ojciec, jeśli zechce, jest uratowany.
— Jeśli zechce? mów pan, co ma czynić?
— Musi zaufać mi.
— To już sprawa załatwiona.
— Czy pani widziała się z nim?
— Tak!
— Odważyłaś się?
— Ha, tak być musiało; lecz Bóg czuwa!
— I powiedziałaś ojcu wszystko?
— Powiedziałam mu, że pan wczoraj uratowałeś mi życie i że być może to samo jutro uczynisz dla niego.
— Jutro, tak, właśnie jutro uratuję mu życie, jeśli zechce.
— Jakto? mów pan; doprawdy nasze spotkanie byłoby cudownem, gdyby się panu udało!
— Ale — — odparłem, wahając się.
— Ale?
— Pani nie może jechać z nim.
— Czyż nie powiedziałam panu, co postanowiłam uczynić w tym wypadku?
— Zresztą później prawdopodobnie uda mi się zdobyć i dla pani paszport.
— Mówmy najpierw o moim ojcu, a dopiero potem o mnie!
— No więc, powiedziałem już że mam przyjaciół, czy tak?
— Jednego z nich odwiedziłem dzisiaj.
— Cóż dalej?
— Jest to człowiek znajomy pani z nazwiska, którego imię jest rękojmią odwagi, uczciwości i honoru.
— Jego nazwisko?
— Marceau.
— Generał Marceau?
— Tak.
— Masz pan słuszność, jeśli on coś przyobieca, to dotrzyma z pewnością.
— A więc, — przyobiecał mi.
— Ach, Boże! co za szczęście! Co przyobiecał? mów pan!
— Przyobiecał przyjść nam z pomocą.
— W jaki sposób?
— W całkiem prosty. Kleber zamianował go naczelnym generałem armji zachodniej, więc jutro wieczorem odjeżdża.
— Jutro wieczorem! ale w takim razie braknie nam czasu na przygotowanie się.
— Nie potrzeba żadnych przygotowań.
— Nie pojmuję tego.
— Bierze on pani ojca ze sobą.
— Mego ojca!
— Tak, jako sekretarza. Skoro ojciec pani dostanie się do Wandei, wówczas da generałowi Marceau słowo, że nie będzie służył przeciwko Francji — i potem zniknie. Z Wandei uda się do Bretonji, stamtąd zaś do Anglji. Dostawszy się do Londynu zawiadomi panią, ja wyrobię paszport i połączysz się z ojcem.
— Jutro! — zawołała Solange, — mój ojciec odjedzie jutro!
— Lecz chwilki czasu niema do stracenia.
— Mój ojciec nic jeszcze nie wie o tem.
— Niech go pani zawiadomi.
— Dzisiaj wieczór jeszcze?
— Dziś wieczór.
— Lecz jak, o tej porze?
— Ma pani kartę i moje ramie.
— Ma pan rację. — Moja karta?
Dałem jej kartę; schowała za gors.
— A więc proszę o pańskie ramie!
Podałem jej ramię i poszliśmy.
Poszliśmy aż na plac Taranne, to jest do miejsca, w którem spotkaliśmy się wczoraj.
— Proszę zaczekać tutaj! — rzekła.
Skłoniłem się i czekałem.
Zniknęła we wnęce starego pałacu Matignon i powróciła po upływie kwadransa, mówiąc:
— Chodź pan! — Ojciec pragnie pana poznać i podziękować mu.
Poprowadziła mię w ulicę Saint-Gauillaume naprzeciwko pałacu Mortemart.
Przybywszy tutaj, wydobyła z kieszeni klucz, otworzyła małą boczną furtkę i, ująwszy mię za rękę, powiodła na drugie piętro; tutaj zapukała w sposób widocznie umówiony.
Otworzył nam drzwi mężczyzna. Ubrany jak rzemieślnik, zdawał się być z zawodu introligatorem.
Po pierwszych jednak słowach, wypowiedzianych do mnie, po pierwszych wyrazach podziękowania, poznać można było wielkiego pana.
— Panie! — rzekł, — Opatrzność zesłała nam Cię. to toż witam Pana, jako zesłańca Opatrzności. Czy istotnie możesz mię uratować i czy chcesz to uczynić?
Opowiedziałem wszystko, dodając, iż Marceau bierze go w charakterze sekretarza i nie żąda w zamian nic, oprócz przyrzeczenia, że nie będzie walczył na przyszłość przeciw Francji.
— Przyrzekam to nami z całego serca! to samo przyrzeknę generałowi!
— Dziękuję w swojem i w jego imieniu.
— Lecz kiedy Marceau odjeżdża?
— Jutro.
— Czy mam jeszcze tej nocy udać się do niego?
— Jak pan woli; on pana przyjmie w każdej chwili.
Ojciec i córka zamienili spojrzenia.
— Myślę, ojcze, — rzekła Solange, — że lepiej byłoby udać się tam dziś wieczór.
— Dobrze, lecz gdyby mię zatrzymano? Wszak nie mam karty obywatelskiej.
— Oto moja.
— Ale, ale — pan?
— Och, jestem dość znany.
— Gdzie mieszka Marceau?
— Ulica Uniwersytecka Nr. 40, u siostry, panny Desgraviers-Marceau.
— Czy pójdzie pan ze mną?
— Pójdę za panem, by odprowadzić córkę z powrotem, gdy pan dojdzie na miejsce.
— Lecz jak Marceau pozna, że jestem tym samym, o którym mu mówiłeś?
— Proszę mu doręczyć tę trójkolorową kokardę, to jest znak umówiony.
— Jakże się mam wywdzięczyć memu dobroczyńcy?
— Proszę mi powierzyć uratowanie pańskiej córki, jak mi powierzyłeś swoje.
— Chodźmy.
Wziął kapelusz i zgasił światło.
Zeszliśmy na dół po schodach, oświeconych blaskiem księżyca.
W bramie wziął córkę pod ramię i skierował się ku ulicy Uniwersyteckiej, przez ulice Saints-Péres.
Szedłem za nimi ciągle w oddaleniu dziesięciu kroków.
Doszliśmy pod Nr. 40, nie spotkawszy po drodze nikogo. Zbliżyłem się do nich, mówiąc:
— Dobrze się zaczyna. — Czy mam zaczekać, czy iść z panem?
— Nie, niech się już pan nie naraża. Proszę tu zaczekać na moją córkę.
Skłoniłem się.
— Jeszcze raz dziękuję i polecam pana Bogu! — rzekł, podając mi rękę. — Nie mam słów na wyrażenie mych uczuć dla pana. — Spodziewam się, że Bóg pozwoli mi kiedyś odwdzięczyć się.
Odpowiedziałem prostym uściskiem dłoni.
Wszedł do środka, za nim Solange. I ona, zanim weszła, uścisnęła mi rękę.
Po dziesięciu minutach brama otworzyła się.
— Jakże? — zapytałem.
— Doprawdy, pański przyjaciel zasługuje na tę nazwę, to znaczy, że jest szlachetnym człowiekiem. Odgadł, jak jestem szczęśliwa, że mogę pozostać przy ojcu aż do jego odjazdu. Jego siostra przygotowała dla mnie łóżko w swojem pokoju. Jutro o trzeciej popołudniu mój ojciec będzie już poza obrębem niebezpieczeństwa. Jutro, jeśli pan uważa, iż warto się pofatygować dla usłyszenia podziękowań córki, której ocaliłeś ojca, — proszę przyjść o dziesiątej wieczór, jak dzisiaj, na ulicę Ferou.
— O, przyjdę z pewnością. Czy ojciec nie dał pani żadnego zlecenia dla mnie?
— Kazał podziękować za kartę, — oto ona — prosi, byś pan mię możliwie szybko wysłał w jego ślady.
— Zrobię i to, jeśli tylko zechcesz, Solange, — odparłem ze ściśniętem sercem..
Uśmiechnęła się i rzekła:
— O, chciałby pan najprędzej pozbyć się mnie.
Ująłem jej rękę i przycisnąłem do serca.
Ona jednak podsunęła mi czoło do pocałunku, jak, wczoraj, mówiąc:
— Do jutra!
Całując ją w czoło, przycisnąłem do piersi nietylko jej rękę, lecz i falujące łono, i bijące głośno serce.
Powróciłem do domu z takiem szczęściem w duszy, jakiego jeszcze nigdy nie zaznałem. Czy to była świadomość spełnienia dobrego czynu? czy miłość dla tego godnego ubóstwienia dziewczęcia?
Nie wiem sam, czym spał, czym czuwał. Wiem tylko, że cała harmonia natury dźwięczała mi w duszy. Wiem, że noc wydała mi się nieskończenie długa, dzień bez końca. Wiem, że mimo to chciałem czas powstrzymać w biegu, by nie stracić ani minuty z tych dni, które mi pozostawały do życia.
Następnego wieczora o dziewiątej byłem na ulicy Ferou.
O wpół do dziesiątej zjawiła się Solange.
Zbliżywszy się, rzuciła mi się na szyję, wołając:
— Ocalony! mój ojciec ocalony, a jego ocalenie zawdzięczam panu! O, jakże pana kocham za to!
W czternaście dni później1 otrzymała Solange list z zawiadomieniem, że jej ojciec znajduje się w Anglii.
Nazajutrz przyniosłem jej paszport.
Solange, ujrzawszy go, rozpłakała się, mówiąc;
— A więc nie kochasz mnie?
— Kocham cię ponad własne życie! — odrzekłem. — Ale dałem ojcu twemu słowo i muszę go dotrzymać.
— A więc, to ja złamię słowo! — oświadczyła. — Jeśli ty, Albercie, nie boisz się pozwolić mi odjechać, to ja boję się rozłączyć z tobą!
I pozostała!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.