Policzek Szarlott'y Korday/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Policzek Szarlott'y Korday |
Podtytuł | Jeden dzień w Fontenay-Aux-Roses |
Wydawca | Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy Ledru przerwał opowiadanie, zaległa chwila milczenia.
Wszyscy odczuwali, że opowiadanie dobiega końca, więc tym większa była nasza ciekawość. Jakoż mer ciągnął dalej:
— W ciągu trzech miesięcy od owego wieczora, kiedy miała odjechać Solange, nie wspomnieliśmy o rozstaniu ani słowa.
Życzyła sobie zamieszkać przy ulicy Taranne. Wynająłem mieszkanie na nazwisko Solange, gdyż jej istotnego nazwiska nie znałem, a i ona znała mię tylko, jako Alberta. Postarałem się o przyjęcie jej do instytutu żeńskiego, jako pomocnicy nauczycielki, by ją tem pewniej ukryć przed poszukiwaniami policji rewolucyjnej, wówczas czynniejszej niż kiedykolwiek.
Niedziele i czwartki spędzaliśmy razem w matem mieszkaniu przy ulicy Taranne; z okna sypialni mieliśmy widok na plac, na którym nastąpiło nasze pierwsze spotkanie.
Codzień odbieraliśmy listy: ona pod imieniem Solange, ja jako Albert.
Były to trzy najszczęśliwsze miesiące w mojem życiu.
W owym czasie nie zaniechałem1 starań o pozwolenie czynienia doświadczeń nad ściętemi głowami skazanych zaraz po egzekucji. Pozwolenie otrzymałem i doświadczenia przekonały mnie, że ból trwa dłużej, niż sama śmierć i że jest straszny.
— Na to się nie zgodzę stanowczo! — zawołał doktór.
— Niech pan słucha! — ciągnął Ledru. — Czy zaprzeczy pan może, iż nóż gilotyny przecina najwrażliwsze miejsca naszego ciała, najwrażliwsze dlatego, że w tem miejscu gromadzą się nerwy? Zaprzeczy pan, że w szyi zbiegają się wszystkie nerwy górnej części ciała i szpik pacierzowy, będący źródłem nerwów dolnej części ciała? Zaprzeczysz pan, iż złamanie lub zmiażdżenie kręgosłupa powoduje najstraszniejszy ból, jakiego doznać może istota ludzka?
— Przyznaję to, — odparł doktór, — lecz ból ten trwa zaledwie parę sekund.
— O, jestem innego zdania! — zawołał mer tonem głębokiego przekonania, — a nawet przypuściwszy, że trwa on parę sekund tylko, to jednak czucie, osobowość, nasze „ja“ pozostaje żywe w ciągu tych kilku sekund; głowa słyszy, widzi, czuje i zdaje sobie sprawę ze swej strasznej sytuacji. Któż może wiedzieć, czy krótkie trwanie cierpienia nie znajduje równoważnika w niesłychanym ogromie tego bólu?
— A więc pańskiem zdaniem, uchwala konstytuanty, wprowadzająca napowrót gilotynę zamiast szubienicy, była humanitarnym błędem i wieszanie byłoby lepsze od ścięcia?
— Bezwiątpienia, niejeden powiesił się lub został powieszony i przywrócony do życia; ci leż mogli mówić o wrażeniach doznanych. Jest to coś w rodzaju porażenia, to jest głęboki sen bez osobliwszego bólu, bez uczucia grozy, coś jakby płomień, jaśniejący przed oczyma i zwolna przechodzący w barwę niebieską, a później w ciemność, gdy się popada w omdlenie. Ależ, doktorze! pan wiesz to lepiej, niż kto inny. Gdy naciśnie się palcem mózg w miejscu, gdzie brakuje kawałka czaszki, ten człowiek nie odczuwa żadnego bólu, lecz poprostu zasypia. To samo dzieje się, gdy mózg doznaje ucisku przez gwałtowny napływ krwi, ponieważ krew spływa do mózgu przez arterje mózgowe, biegnące przez kostne kanały szyi, wskutek czego one nie doznają ściśnienia; natomiast krew, chcąca odpłynąć z mózgu przez tętnice szyi, zostaje wstrzymana, gdyż szyję i jej tętnicę ściska stryczek.
— Przypuśćmy, — zgodził się doktór, — lecz powróćmy do doświadczeń. Chciałbym coś wreszcie usłyszeć, o tej głośnej, mówiącej głowie.
Zdawało mi się, że usłyszałem westchnienie, wydobywające się z piersi pana Ledru. Twarzy jego nie mogłem widzieć, gdyż była ciemna noc.
— Istotnie, — rzekł — oddalam się od przedmiotu. Powróćmy do doświadczeń!
Niestety materjału doświadczalnego nie brakowało mi.
Egzekucje wówczas doszły do ogromnej liczby; codziennie gilotynowano po 30-40 osób, a na placu Rewolucji spływało tyle krwi, że naokoło szafotu musiano wykopać rów głębokości trzech stóp. Rów przykryty był deskami. Jedna z tych desek usunęła się pod stopami 8-letniego dziecka, które wpadło w ów straszny rów i utopiło się.
Nie potrzebuję dodawać, iż nie mówiłem Solange, czem zajmuję się cały dzień; zresztą muszę wyznać, iż początkowo te biedne ludzkie szczątki budziły we mnie odrazę i obawiałem się, iż moje eksperymenty do bólu śmierci dodadzą nowe cierpienia. Wkońcu jednak uspokoiłem swe skrupuły refleksją, iż te doświadczenia mają służyć na pożytek całego społeczeństwa, i że może kiedyś, jeśli rezultaty mych spostrzeżeń przedstawię jakiemu ciału ustawodawczemu, może być zniesiona kara śmierci.
Rezultaty mych spostrzeżeń zapisywałem skrzętnie w dzienniku.
W ciągu dwóch miesięcy poczyniłem wszelkie możliwe doświadczenia nad istnieniem życia po ścięciu. Chciałem jednak dokonywać ich w miarę możności zapomocą galwanizmu i elektryczności.
Dano mi do dyspozycji wszystkie głowy i ciała ściętych, które miały być pochowane na cmentarzu Clamart.
W małej kapliczce w rogu cmentarza urządziłem sobie laboratorium.
Miałem tam maszynę do elektryzowania i dwa czy trzy przyrządy, zwane ekscytatorami.
O piątej rano nadjeżdżał śmiertelny wóz. Ciała leżały jedno na drugiem na dnie, głowy osobno w worku.
Za każdym razem brałem dwie lub trzy głowy, jedno, lub dwa ciała; reszta szła do wspólnego dołu.
Na drugi dzień te ciała i głowy, z któremi już porobiłem doświadczenia, dołączano do świeżo nadeszłych. Przy eksperymentach zawsze prawie pomagał mi mój brat.
Wśród tego ustawicznego stykania się ze śmiercią, moja miłość do Solange rosła z każdym dniem. I ona, biedactwo, kochała mię całem sercem.
Często myślałem o ożenieniu się z nią, nieraz mówiliśmy o szczęściu takiego połączenia; jednak, chcąc zostać mą żoną, musiałaby wyjawić swoje nazwisko, nazwisko emigranta-arystokraty.
Ojciec pisał do niej kilkakrotnie, by się śpieszyła z odjazdem, lecz ona doniosła mu o naszej miłości i prosiła o zezwolenie na małżeństwo. Zezwolenie nadeszło; z tej strony więc nic nie stało na przeszkodzie naszemu związkowi.
Tymczasem pogrążył nas w głębokim smutku jeden z najstraszniejszych procesów, jakie rozgrywały się w owym czasie.
Był to proces królowej Marji Antoniny.
Pełne udręczeń przesłuchiwanie, rozpoczęte 4 października odbywało się w pośpiesznem tempie; 14 października stanęła przed trybunałem rewolucyjnym, 16-go o 4 nad ranem została skazana na śmierć, a o 11-tej tegoż samego dnia zginęła na szafocie.
Rano otrzymałem od Solange list, w którym pisała mi, że takiego dnia nie może spędzić bez widzenia się ze mną.
Przybyłem około drugiej do naszego małego mieszkanka przy ulicy Taranne i zastałem Solange we łzach.
O, dzień ten na zawsze pozostanie w mej pamięci! Była to środa; w Paryżu panował nietylko smutek, lecz groza!
I ja uczuwałem dziwne ściśnięcie serca, coś jakby przeczucie wielkiego nieszczęścia. Usiłowałem pocieszyć Solange, plączącą w mojem objęciu, lecz samemu mi brakło w sercu choć promyka radości.
Noc spędzilśmy razem; noc smutniejszą, niż dzień. Pamiętam, iż jakiś pies, zamknięty w pokoju pod nami, od drugiej godziny ciągle wył.
O przyczynie tego wycia dowiedzieliśmy się nazajutrz rano. Pan tego zwierzęcia wyszedł, zabrawszy klucz ze sobą; na ulicy zatrzymano go, zaprowadzono przed trybunał rewolucyjny, o 3-ej skazano na śmierć, o 4-ej ścięto.
Nauka w szkole, w której pracowała Solange, zaczynała się o 9 rano. Szkoła ta leżała za ogrodem botanicznym.
Zwlekałem z pożegnaniem; Solange sama długo nic mogła oderwać się odemnie. Lecz dwudniowa nieobecność wzbudziłaby podejrzenie, które dla Solange — w jej położeniu — mogłoby się stać niebezpieczne.
Sprowadziłem powóz i towarzyszyłem jej aż do rogu ulicy Fosses-Saint Bernard; tutaj wysiadłem, pozostawiając ją samą; Przez całą drogę trwaliśmy w uścisku, nie mówiąc ani słowa; łzy nasze, ściekające po policzkach do ust, zaprawiały słodycz pocałunków goryczą.
Wysiadłszy z powozu, nie poszedłem w swoją drogę, lecz stałem jak przykuty na jednem miejscu, goniąc oczyma ukochaną. Ujechawszy ze dwadzieścia kroków, powóz zatrzymał się; Solange wychyliła główkę przez okno, jakby odgadując, że jeszcze nie odszedłem. Podbiegłem do niej, wskoczyłem do powozu i zamknąwszy okna, znowu chwyciłem ją w objęcia. Wtem wybiła dziewiąta na zegarze Saint-Etienne-du-Mont. Otarłem jej łzy, zamknąłem usta potrójnym pocałunkiem, wyskoczyłem z powozu i oddaliłem się szybko.
Zdawało mi się, że Solange woła za mną, lecz aby łzy i opóźnienie na lekcje nic zwróciły uwagi, postanowiłem nie oglądać się.
Zrozpaczony powróciłem do domu: resztę czasu spędziłem na pisaniu listu do Solange.
Zaniósłszy ten gruby list na pocztę, zastałem już pismo od ukochanej. Zawiadamiała mnie, że za opóźnienie ukarano ją wymówką i zagrożono jej na przyszłość odebraniem wychodniej.
Przytem Solange wyrażała pewną obawę, że list od ojca, który nadszedł do pensjonatu podczas jej nieobecności, był przez kogoś otwierany.
Noc i dzień następny przepędziłem w niepokoju. Jak zwykle, napisałem list do Solange, poczem mając tego dnia robić swoje doświadczenia, po południu poszedłem do brata, by go zabrać ze sobą do Clamart.
Nie zastawszy go w domu, poszedłem sam. —
Była wstrętna pogoda; rozżalona natura wylewała potoki deszczu, który zapowiada bliską zimę. Idąc, słyszałem wycia, wywołujące nazwiska tych, którzy zostali tego dnia skazani na śmierć. Lista ich była długa; byli tam mężczyźni, kobiety i dzieci. Krwawe żniwo miało mi dostarczyć tego wieczora wiele materiału do moich doświadczeń.
Dni były już bardzo krótkie. Gdym o czwartej zaszedł do Clamart, nastała już prawie noc.
Widok tego cmentarza, tych niezliczonych świeżo wykopanych grobów, tych niewielu drzew, chwiejących się jak szkielety, byt ponury i pełen grozy.
Oprócz wyrzuconej ziemi, widać tu było tylko chwasty i trawę. Codzień wykopywana ziemia pochłaniała trochę tej zieleni.
Wśród tych mogił na świeża porcję oczekiwał nowy dół. Wiedziałem, że skazanych będzie wielu, gdyż dół był głębszy niż zwykle.
Gdym stanął nad brzegiem, noga mi się poślizgnęła i omal nie wpadłem do dołu. Włosy mi się zjeżyły i drżąc powróciłem do laboratorium.
Zapaliłem świecę, postawiłem ja na doświadczalnym stole i zamyśliłem się o tej biednej królowej, którą znałem niegdyś tak piękną, tak szczęśliwą i kochana: która dzień przedtem jeszcze odbierała prośby i błogosławieństwa ludu, — później na zwykłym wózku zawieziona została na szafot, a jej ciało, oddzielone od głowy, spało teraz snem wiecznym w ogólnej kostnicy straconych biedaków.
Rozmyślania te przerwała bijąca o szybę fala deszczu i jęczące w gałęziach wycie wichru, który przejął mnie lekiem.
Z tym odgłosem zmieszał się wkrótce głuchy grzmot, tylko że ten grzmot nie rozległ się wśród chmur, lecz na ziemi.
Był to odgłos kół czerwonego wózka śmierci, jadącego z placu Rewolucji na cmentarz Clamart.
Drzwi kapliczki otwarły się i weszło dwóch ludzi, ociekających wodą, dźwigając worek.
Jeden z nich był to ten sam Legros. którego odwiedziłem w więzieniu, drugim był grabarz.
— Tutaj, panie Ledru, — rzekł do mnie pomocnik kata, — jest pański ładunek; nie ma się pan co śpieszyć dzisiaj wieczór, zostawimy nami cały ten kram; dopiero jutro się to zakopie: do licha, chyba nie dostaną kataru, jeśli poleżą całą noc na powietrzu!
Ci dwaj słudzy śmierci, śmiejąc się szkaradnie, postawili worek w kącie, gdzie niegdyś stał ołtarz.
Wyszli, nie zamknąwszy drzwi za sobą, wskutek czego przeciąg począł chwiać płomieniem świecy, która i tak słabo się paliła.
Słyszałem, jak wyprzęgli konie, zamknęli cmentarz i odeszli, pozostawiwszy wózek, napełniony trupami.
Miałem już wielką ochotę odejść za nimi, jednak, sam nie wiem, co mię zatrzymało na miejscu i przejłęo grozą.
Wprawdzie nie czułem lęku, lecz to wycie wichru, szum deszczu, skrzypienie drzew i świst przeciągu, chwiejącego światłem świecy — wszystko to w głowie mej wzbudziło grozę, przejmującą dreszczem całe ciało.
Naraz zdało mi się, że jakiś łagodny i żałosny głos, głos wychodzący z wnętrza kaplicy, wymówił imię: Albert!
Och! zerwałem się. Albert! — Jedna, jedyna na świecie osoba nazywała mię tem imieniem.
Oczy me błądziły po całej kaplicy, której w całości nie zdołało rozjaśnić światło świecy — i zatrzymały się na worku, stojącym w kącie, którego krwawe, pofałdowane płótno zdradzało straszną zawartość.
W chwili, gdy oczy moje spoczęły na worku, ten sam głos, lecz słabiej i żałośniej powtórzył znów to imię:
— Albert!
— Zatoczyłem się, przejęty zgrozą: ten głos zdawał się wychodzić z głębi worka!
Uszczypnąłem się dla przekonania, czy nie śpię; potem sztywno, jak kamienny posąg, z wyciągniętemi rękoma zbliżyłem się do worka i zanurzyłem w nim rękę.
Wówczas wydało mi się, że jakieś jeszcze ciepłe wargi dotknęły mej dłoni.
Opanował mię taki strach, że jego nadmiar sam dodał mi odwagi. Wyjąłem ową głowę, zatoczyłem się z powrotem na swój fotel i położyłem głowę na stole.
Nagle z gardła wydarł mi się krzyk przeraźliwy. Ta głowa, o wargach jeszcze ciepłych, o oczach wpół przymkniętych, była głową Solange!
Przy trzecim okrzyku oczy jej otwarły się, spojrzały na mnie; potem stoczyły się z nich dwie łzy i jakgdyby dusza uleciała razem z niemi, powieki zamknęły się znowu.
Powstałem oszalały, nieprzytomny, wściekły, chciałem uciekać, lecz przy powstaniu surdutem zaczepiłem o stół; stół się przewrócił, świeca upadła i zgasła, głowa stoczyła się i ja upadłem. Gdym leżał na ziemi, zdało mi się, że głowa po pochyłej posadzce toczy się ku mojej głowie i jej wargi dotknęły moich. Zimny dreszcz wstrząsnął całem mem ciałem; jęknąłem i straciłem przytomność.
Nazajutrz rano o szóstej grabarze znaleźli mię tak zimnego, jak posadzka, na której leżałem.
Okazało się, że istotnie, Solange — którą zdradził list ojca — została wczoraj aresztowana, osądzona i stracona.
Ta głowa, która przemówiła do mnie, te oczy, które na mnie spojrzały, te usta, które złożyły pocałunek na moich wargach — to były usta, oczy i głowa Solange!
— Wiesz, Lenoir! — dodał pan Ledru, zwracając się do kawalera, wówczas zaprawdę bliski byłem śmierci.