<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Policzek Szarlott'y Korday
Podtytuł Jeden dzień w Fontenay-Aux-Roses
Wydawca Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Drukarskie W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Klasztor Hango.

Jak długo trwałam w omdleniu, nie wiem. Przyszedłszy do przytomności znalazłem się w łóżku w swoim pokoju. Jedna z dwóch służebnic czuwała koło mnie.
Zapytałem, gdzie jest Smeranda; odpowiedziano, że czuwa przy zwłokach syna.
Następnie pytałem, co robi Gregoriska; powiedziano, iż jest w klasztorze Hango.
O ucieczce nie było już mowy. Czyż Kostaki nie był trupem? Nie mogło być też mowy o małżeństwie. Czyż mogłam zaślubić bratobójcę?
Trzy dni i trzy noce upłynęły mi wśród dziwacznych snów. Czy we śnie, czy na jawie, zawsze widziałam ową parę żywych oczu pośród martwego oblicza; była to grozy pełna zjawa.
Trzeciego dnia miał się odbyć pogrzeb Kostakiego. Rankiem tego dnia Smeranda przystała mi całkowitą wdowią żałobną suknię. Ubrałam się i zeszłam na dół.
Dom opustoszał — wszyscy byli w kąplicy.
Udałam się tam; wchodząc w próg spotkałam Smerandę, której trzy dni już nie widziałam.
Wyglądała, jak posąg boleści. Powolnym ruchem przycisnęło1 lodowato zimne wargi do mego czoła i głosem, jakby z grobu wychodzącym, rzekła znów:
— Kostaki cię kocha!
Nie macie pojęcia, jakie Wrażenie zrobiły te słowa na mnie.
To zapewnienie miłości zastosowane do teraźniejszości, zamiast do przeszłości; owo „kocha“ zamiast „kochał“, ta miłość pozagrobowa, prześladująca mię nadal za życia — przeraziła mię niesłychanie.
Równocześnie owładnęło mną osobliwe uczucie, jakobym1 w istocie była zoną zabitego, a nie narzeczoną żyjącego. Ta trumna pociągała mię ku sobie z nieprzepartą, tajemnicza siła, podobnie, jak wąż przyciąga spojrzeniem ptaka. Oczyma poszukałam Gregoriski i ujrzałam go; blady niezmiernie — stał pod filarem, wzrok mając wzniesiony ku niebu. Nie wiem, czy mię widział.
Mnisi z klasztoru Hango otaczali zwłoki, śpiewając według greckiego obrządku psalmy, miejscami melodyjne, naogół jednak monotonne. Chciałam się modlić, lecz modlitwa nie mogła wyjść mi z ust. Mój umysł był zupełnie znękany, zdawało mi się1, iż uczestniczę w jakiemś zebraniu demonów, nie w nabożeństwie zakonników.
Gdy podniesiono trumnę, chciałam iść za nią, lecz siły opuściły mnie. Czułam, że nogi uginają się podemną i wsparłam się o drzwi. Wtem podeszła do mnie Smeranda i skinieniem wezwała Gregoriskę.
Smeranda poczęła do mnie mówić po mołdawsku.
— Matka moja, — objaśnił Gregoriska. — każę mi powtarzać pani słowo za słowem — jej wyrazy.
Teraz Smeranda poczęła znów mówić, a gdy skończyła — syn jej rzekł:
— Proszę posłuchać mej matki:
— „Jadwigo, ty płaczesz za moim synem; kochałaś go, nieprawdaż? Dziękuję ci za twoje łzy i za twa miłość; pozostaniesz nadal moja córką, tak, jakby Kostaki był twoim mężem; odtąd masz tu matkę, ojczyznę, rodzinę. Przelejmy tyle łez, ile się zmarłemu należy — poczem będziemy obie godne tego, który odszedł od nas: ja, jako matka, ty jako żona. Bądź zdrowa, wróć do swego pokoju. Ja pójdę za synem na miejsce ostatniego spoczynku; po powrocie zamknę się sam na sam ze swą boleścią i zobaczysz mię dopiero wówczas, gdy ją opanuję. Bądź spokojna, zabite w sobie ból, gdyż nie chcę, by on mnie zabił!
Na słowa te — przetłómaczone przez Gregoriskę — mogłam odpowiedzieć tylko westchnieniem.
Powróciłam do pokoju, podczas gdy orszak pogrzebowy wyruszył w drogę. Klasztor Hango leżał tylko pół mili od zamku w prostej linji, lecz nierówności terenu czyniły koniecznemi ciągle zakręty — tak że było dobre dwie godziny.
Listopadowe dni były zimne i krótkie. O godzenie piątej popołudniu zapadała już noc.
Około siódmej spostrzegłam pochodnie powracających z pogrzebu. Zabity spoczął w grobowcu ojców. Było już po wszystkiem!
Wspomniałam wam już, jak osobliwe uczucia mną owładnęły, odkąd to krwawe zdarzenie pogrążyło nas wszystkich w żałobę, a zwłaszcza od chwili, gdy ujrzałam te martwe oczy otwierające się i utkwione we mnie. Tego wieczora pod wpływem wzruszeń przebytych w ciągu dnia, byłam bardziej przygnębiona, niż zwykle. Słyszałam godziny bijące na zegarze zamkowym i coraz większy smutek mną owładał, w miarę jak zbliżała się owa godzina, w której zginął Kostaki.
Usłyszałam bijące trzy kwadranse na dziewiątą.
Nagle opanowało mnie dziwne uczucie: Ciałem mem wstrząsnął dreszcz przerażenia, mrożący krew w żyłach; potem popadłam w nieprzezwyciężoną senność, która ogarnęła me zmysły: na piersi czułam ucisk, oczy zamgliły się, wyciągnęłem ramiona i już miałam osunąć się na łóżko.
Zmysły me nie były jednak zupełnie przyćmione, gdyż słyszałam jeszcze coś jakby kroki zbliżające się do drzwi; potem zdawało mi się, iż drzwi się otwierają — następnie już nie widziałam ani nie słyszałam nic.
Uczułam tylko dotkliwy ból na szyi.
Potem wpadłam w stan zupełnej martwoty.
Gdy się obudziłam, była już północ, lampa paliła się jeszcze. Chciałam powstać, lecz byłam tak osłabiona, iż dwukrotnie napróżno usiłowałam się podnieść. Wreszcie pokonałam tę dziwną słabość, jednakże poczułam znów ten osobliwy ból na szyi. Opierając się o ścianę zawlokłam się przed zwierciadło i spojrzałam w nie.
Na szyi; w tem miejscu gdzie się znajduje tętnica; znać było jakby małe ukłucie szpilką.
Pomyślałam sobie, że to może jaki owad ukąsił mnie podczas snu. Ulegając zmęczeniu położyłam się i zasnęłam.
Rano obudziłam się, jak zwykle i chciałam odrazu zerwać się z łóżka; wstrzymało mnie jednak tak wielkie osłabienie, jakie raz tylko w całem życiu odczułam, mianowicie gdy mi krew puszczano.
Spojrzawszy w lustro, przeraziłam się swoją bladością.
Dzień przeszedł smutno i ponuro. Doznawałam osobliwego znużenia. Gdzie byłam, tam chciałam pozostać; każda zmiana miejsca męczyła mnie.
Nadeszła noc; przyniesiono mi lampę. Służące ofiarowały się pozostać przy mnie, przynajmniej tak rozumiałam z ich ruchów i gestów, jednak odprawiłam je.
W tej samej porze, co poprzednio, uczułam te same objawy. Chciałam powstać i wołać o pomoc, lecz nie byłam w stanie dojść do drzwi. Usłyszałam zegar bijący głucho trzy kwadranse na dziewiątą — poczem ozwało się stąpanie i drzwi się otwarły; więcej nic nie widziałam ani nie słyszałam, jak poprzedniego dnia — osunąwszy się na łóżko.
Podobnie jak i wczoraj uczułam znów klujący ból w tem samem miejscu. Zbudziłam się również o północy, lecz o wiele bledsza i bardziej wyczerpana, niż wczoraj.
Następnego rana ponowiło się toż samo przykre uczucie obezwładnienia.
Miałam już pomimo osłabienia zejść do Smerandy, gdy jedna z moich niewiast wszedłszy oznajmiła, iż Gregoriska mię chce widzieć.
Jakoż wszedł i on za nią.
Chciałam się podnieść na powitanie, lecz bezwładnie opadłam na krzesło.
Ujrzawszy to, krzyknął i biegł na pomoc; lecz miałam na tyle siły, iż ruchem ręki wstrzymałam go, pytając:
— Co pan tu robi?
— Ach, — westchnął, — chciałem się z panią pożegnać i powiedzieć, iż porzucam ten świat, nieznośny dla mnie bez twego widoku i twej miłości — że wstępuje do klasztoru Hango.
— Widoku mego pozbawiono cię, Gregorisko — lecz nie mej miłości. — Ach, będę cię zawsze kochała i to tylko ból mi sprawia, że teraz miłość ta będzie przestępstwem.
— A więc mogę się spodziewać, iż będziesz się modliła za mnie, Jadwigo?
— O tak, tylko że i modlić się już nie będę mogła długo — odparłam ze słabym uśmiechem.
— Co to ma znaczyć? Istotnie ta bladość....
— To znaczy... iż Bóg ulitował się nademną i wzywa mię do Siebie!...
Gregoniska zbliżył się do mnie i ujął za rękę, — poczem, wpatrując się we mnie uważnie, zapytał:
— Ta bladość nie jest naturalna! skąd ona pochodzi, Jadwigo? mów!
— Jeśli ci powiem, Gregorisko, będziesz mnie uważał za szaloną.
— Nie, nie, Jadwigo, mów, zaklinam cię; znajdujemy się w kraju, niepodobnym do innych, i wśród rodziny, która też do innych niepodobna. Mów, wyjaw wszystko, błagam Cię!
Opowiedziałam mu wszystko: owo zamroczenie zmysłów, pojawiające się w godzinę, w której umarł Kostaki, — drżenie i lęk, lodowate zimno, osuwanie się na łóżko, ów odgłos zbliżających się kroków, domniemane otwierania drzwi i wreszcie ten kłujący ból oraz następującą po wszystkiem coraz większą bladość i osłabienie.
Sądziłam, iż moje opowiadanie wyda się Gregorisce początkiem obłąkania i kończyłam te słowa z pewnem zmieszaniem; przeciwnie jednak, spostrzegłam, iż słucha mię z rosnącem zainteresowaniem.
Gdy skończyłam — rozważał chwile w milczeniu.
— A więc, — zapytał, — zasypiasz każdego wieczora o trzy kwadranse na dziewiątą?
zwyciężyć uczucie senności.
— Tak jest, mimo iż czynię, co mogę, by przedtem zasnąć.
— Potem zdaje ci się, że drzwi się otwierają?
— Tak, chociaż zawsze zasuwam rygle.
— Odczuwasz kłujący ból na szyi?
— Tak, choć zaledwie widać ślad rany.
— Pozwól, iż to obejrzę.
Wykręciłam głowę, by mógł się ranie przyjrzeć.
— Jadwigo — rzekł po chwili — zbadawszy rankę — czy masz do mnie zaufanie?
— I o to pytasz?
— Czy wierzysz we mnie?
— Jak w świętą Ewangielję!
— A więc, Jadwigo, daję słowo, przysięgam ci — że ani ośmiu dni nie przeżyjesz, jeśli zaraz nie uczynisz tak, jak ci powiem!
— A jeśli zechcę to uczynić?
— Jeśli tak uczynisz, — to może będziesz uratowana.
— Może?
Na to pytanie nic nie odrzekł.
— Cokolwiek się stać ma, Gregorisko. zrobię wszystko, co zechcesz.
— A zatem, posłuchaj mię, przedewszystkdem zaś — nie lękaj! się. W kraju waszym, oraz na Węgrzech i w naszej Rumunii istnieje pewne wierzenie...
Zadrżałam, gdyż owo wierzenie przyszło mi właśnie na myśl.
— Ach, — już wiesz, o czem chcę mówić?
— Tak jest, — widziałam w Polsce ludzi, podległych temu strasznemu przeznaczeniu.
— Chcesz mówić o wampirach, nieprawdaż?
— Tak, będąc jeszcze dzieckiem widziałam, jak na cmentarzu wioski, należącej do mego ojca, wykopano zwłoki czterdziestu ludzi, zmarłych w ciągu czternastu dni, niewiadomo z jakiego powodu. Ż pośród tych trupów, siedemnaście nosiło wszelkie oznaki wampiryzmu, to jest trupy były świeże, rumiane i podobne do ludzi żyjących — inne zaś były ofiarami poprzednich.
— A co zrobiono, by ludność uwolnić od nich? Wbito każdemu pal w serce i potem spalono trupa.
— Tak, w ten sposób postępie się w takich razach, lecz u nas to nie wystarcza. By cię uwolnić od demona, chcę go wpierw poznać i przebóg! znam go. Tak, jeśli zajdzie potrzeba, to ktokolwiek on jest, będę z nim walczył!
— O Gregorisko! — zawołałam przerażona.
— Rzekłem: ktokolwiek on jest — i powtarzam to raz jeszcze!... By jednak to przedsięwzięcie udało się pomyślnie, musisz zgodzić się na wszystko, czego od ciebie zażądam.
— Mów.
— O godzinie siódmej bądź gotowa — wejdź do kaplicy — i to sama. Musisz to osłabienie pokonać, Jadwigo! Musisz! W kaplicy ksiądz pobłogosławi nasz związek. Zgódź się na to, droga moja. By cię bronić, muszę przed Bogiem i ludźmi mieć do tego prawo. Będziemy przez to lepiej uzbrojeni w walce, która nas czeka!
— O Gregorisko! — zawołałam — a jeśli to on jest, jeśli cię zabije?!
— Nie bój się, droga Jadwigo moja! tylko zgódź się.
— Wszak wiesz, iż uczynię wszystko, co zechcesz, Gregonisko!
— A więc — dziś wieczór!
— Tak jest — ze swej strony postąp, jak uważasz za stosowne, ja wedle sił moich będę ci pomagała. A teraz idź!
Odszedł. W kwadrans później widziałam jeźdźca pędzącego drogą ku klasztorowi — to był on.
Zaledwie go straciłam z oczu, padłam na kolana i modliłam się, nie tak jak modlą się w tym kraju — gdzie niema, już wiary. Oczekując siódmej godziny, ofiarowałam Bogu i Jego Świętym myśli swoje. Podniosłam się dopiero z uderzeniem siódmej.
Byłam śmiertelnie osłabiona i blada, jak trup.
Zarzuciwszy na głowę obszerny, czarny welon, zeszłam na dół, trzymając się ścian i nie spotkawszy nikogo po drodze, udałam się do kaplicy.
Gregoriska oczekiwał mię tu w towarzystwie ojca Bazylego, przeora klasztoru Hango. Przy boku jego wisiał poświęcony miecz, spuścizna po krzyżowcu, który wespół z Ville-Hardouinem i Baldwinem z Flandrii zdobywał Konstantynopol.
— Jadwigo! — przemówił, ręką uderzając po mieczu, — to żelazo z pomocą Bożą zniweczy moc, która twemu życiu zagraża. Pójdź wiec śmiało; ten oto świątobliwy mąż, wysłuchawszy mej spowiedzi — odbierze teraz nasze ślubowanie!
Rozpoczął się obrzęd ślubny; nigdy chyba nie był on tak prosty i zarazem uroczysty. Nikt nie pomagał popu: on sam włożył wieńce ślubne na nasze głowy. Oboje w żałobie, trzymając świece woskowe w ręku — okrążyliśmy ołtarz, poczem zakonnik pobłogosławił nas, mówiąc:
— A teraz idźcie, dzieci moje! Bóg niech wam użyczy odwag? i mocy w walce z wrogiem rodzaju ludzkiego. Uzbrojeni w niewinność i prawość, pokonacie szatana; idźcie i bądźcie błogosławieni!
Ucałowawszy świętą księgę, wyszliśmy z kaplicy.
Po raz pierwszy wsparłam się na ramieniu Gregoriski1 i poczułam, iż przy dotknięciu tego silnego ramienia życie mi; powraca. Byłam; pewna zwycięstwa, bo Gregor, iska był przy mnie.
Weszliśmy do mego pokoju; biło właśnie wpół do dziewiątej.
— Jadwigo — rzekł Gregoriska — nie mamy chwili czasu do stracenia. Czy czasnąć jak zwykle, by wszystko zdało ci się tylko snem, czy też chcesz czuwać i widzieć?
— Przy tobie nie lękam się niczego; chcę czuwać i widzieć, co nastąpi!
Gregoriska wydobył z zanadrza gałązkę poświęcanej palmy, jeszcze mokrą od wody święconej i dał mi ją, mówiąc:
— Weź tę gałązkę, połóż się na łóżku, odmów modlitwę do Najświętszej Panny i czekaj bez trwogi. Bóg jest z nami. Przedewszystkiem nie upuść tej gałązki; z nią możesz rozkazywać nawet piekłu. Nie wołaj na mnie, nie krzycz; módl się, miej nadzieję i czekaj.
Położyłam się na łóżku, skrzyżowawszy ręce na piersi, na której położyłam poświęcaną gałązkę.
Gregoriska ukrył się za baldachimem, stojącym w kącie pokoju.
Liczyłam minuty, a z pewnością liczył je i Gregoriska.
Wybiły trzy kwadranse.
Jeszcze nie przebrzmiałe ostatnie uderzenie, a już odczułam zwykłą grozę, dreszcz i lodowate zimno; gdy zbliżyłam gałązkę do ust, uczucie to znikło.
Następnie usłyszałam całkiem wyraźnie odgłos powoli zbliżających się, miarowych kroków.
Potem drzwi otwarły się zwolna, bez szmeru, jakgdyby je otwarła jaka moc nadprzyrodzona, a potem...
Tu głos opowiadającej zamarł nagle, jakby zdławiony.
— A potem — ciągnęła z wysiłkiem — ujrzałam Kostakiego, tak bladego, jak wówczas, gdy leżał na marach; jego długie, czarne włosy, spływające na ramiona — przesiąknięte były krwią, miał na sobie zwykły ubiór, który otwarty na piersiach ukazywał krwawiącą ranę...
Wszystko to było trupie: ciało, ubiór, chód — lecz oczy, te straszne oczy — były żywe...
Dziwna rzecz, iż na ten widok przestrach mój nie zwiększył1 się, owszem — wzrosła odwaga. Zapewne Bóg im ją zesłał — abym mogła widzieć swe położenie i bronić się przeciw piekielnej mocy.
Gdy widmo postąpiło ku memu łóżku, utkwiłam śmiało spojrzenie w tych ołowianych oczach i wyciągnęłam poświęcane ziele przed siebie.
Ubiór chciał iść dalej, lecz o wiele potężniejsza władza obezwładniła jego kroki. Wyszeptał tylko:
— Ha, ona nie śpi, wie wszystko!
Mówił po mołdawsko, a jednak rozumiałam każde słowo, jakby było wyrzeczone w zrozumiałym języku.
Tak staliśmy naprzeciw siebie, ja i widmo, od którego nie mogłam oderwać oczu; wtem, nie odwracając głowy, ujrzałam Gregoriskę występującego z za baldachimu, z mieczem w dłoni, jak archanioł. Lewą ręką uczynił znak krzyża i zwolna postąpił ku upiorowi, który, ujrzawszy brata, roześmiał się dziko i również wydobył szablę z pochwy. Zaledwie jednak szabla, jego dotknęła ostrza poświęconego miecza, ramię widma opadło bezwładnie.
Kostaki wydał westchnienie pełne bólu i rozpaczy.
— Czego chcesz? — jęknął.
— W imię Boga żywego, zaklinam cię, odpowiadaj mi — rzekł Gregoriska.
— Mów — odparło widmo, zgrzytając zębami.
— Czy oczekiwałem na ciebie?
— Nie.
— Czy cię napadłem?
— Nie.
— Czy cię przebiłem?
— Nie.
— Sam się rzuciłeś na mój miecz, oto wszystko. A wiec wobec Boga i ludzi jam nie winien przelania krwi braterskiej. Ciebie nie Bóg, lecz szatan tu przysyła. Wyszedłeś z grobu nie jako święty cień, lecz jako przeklęty upiór — i pójdziesz napo wrót do grobu.
— Tak, z nią! — zawołał Kostaki robiąc wysiłek, aby dotrzeć do mnie.
— Nie, sam! — Ta kobieta do mnie należy!
I mówiąc te słowa, końcem miecza dotknął otwartej rany wampira.
Kostaki krzyknął, jakby porażony ognistym mieczem, chwycił się za pierś i cofnął się o krok.
Równocześnie, jakby idąc za ruchami przeciwnika — Gregoriska postąpił krok naprzód, a utkwiwszy wzrok w oczach widma — skierował ostrze miecza ku piersi brata — i tak rozpoczęła się powolna, straszna scena, jak między Don Juanem a Komandorem: Upiór cofał się przed poświęconym mieczem, przed nieprzezwyciężoną wolą boskiego zapaśnika; ten drugi szedł za nim krok w krok w milczeniu, obaj ciężko dysząc, obaj śmiertelnie bladzi. Żywy parł zmarłego przed sobą, zmuszając go opuścić zamek, będący niegdyś jego mieszkaniem i wracać na wieki w ciemny grób.
O, przysięgam wam, iż okropną rzeczą było patrzeć na to.
Jakby pod wpływem jakiejś wyższej, niewidzialnej i nieznanej mocy i nie zdając sobie sprawy z tego co czynię — powstałam i szłam za nimi. Zeszliśmy po schodach, oświeconych tylko jarzącemi się oczyma Kostakiego, minęliśmy galerję i bramę: widmo wciąż postępując tyłem, Gregoriska z ramieniem naprzód wyciągniętem, a ja zamykając pochód.
To fantastyczne posuwanie się trwało godzinę. Zmarły musiał być wpędzony w swój grób. Zamiast iść zwykłą drogą obaj bracia; przecinali teren naprzełaj, nie bacząc na wszelkie przeszkody, nie istniejące dla nich: pod ich nogami wyrównywała się ziemia, zasychały potoki, rozstępowały się drzewa i skały. Tem sam cud dział się i ze mną, lecz niebo wydawało mi się jakoby czarnym welonem zakryte, księżyc i gwiazdy zniknęły, widziałam tylko w mroku nocy świecące, płomienne oczy wampira.
Tak doszliśmy do Hango i przebyliśmy mur cmentarny. Tutaj1 dostrzegłam odrazu grób Kostakiego, stojący obok mogiły jego ojca. Choć nigdy tego grobowca nie widziałam, poznałam go jednak natychmiast. Zaiste tej nocy wiedziałam wszystko.
Gregoriska zatrzymał się na brzegu otwartego grobowca i rzekł:
— Kostaki! jeszcze nie wszystko dla ciebie stracone i głos niebios mówi mi, że znajdziesz łaskę, jeśli okażesz skruchę; czy przyrzekasz nie wychodzić zeń wiecej i okazać Bogu tę cześć, którą dotychczas oddawałeś piekłu?
— Nie! — odparł Kostaki.
— Żałujesz? — pytał Gregoriska.
— Nie!
— Po raz ostatni, Kostaki!
— Nie!
— A więc, jak ja przyzywam Boga na pomoc — tak ty wezwij szatana a obaczymy, kto zwycięży!
Rozległy się równocześnie dwa okrzyki i miecze skrzyżowały się, sypiąc iskry. Walka trwała minutę, która wydawała mi się wiecznością.
Kostaki padł; widziałam, jak straszny miecz podniósł się i pogrążył w jego ciele, wbijając je w świeżo wyrzuconą ziemie.
Krzyk, nie mający w sobie nic łódzkiego, przeszył powietrze.
Podbiegłam bliżej.
Gregoriska stał, lecz chwiał się na nogach.
Pochwyciłam go w ramiona, pytając z trwogą:
— Czy jesteś ranny?
— Nie, droga Jadwigo, — lecz w takim pojedynku nie rana zabija, jeno walka sama. Walczyłem ze śmiercią, — padam ofiara śmierci.
— Drogi mój! — pójdź, oddał się stąd, a może życie powróci.
— O nie! to jest mój grób, Jadwigo. — Ale nie traćmy czasu: weź trochę ziemi, przesiąkniętej jego krwią i przyłóż do rany, która ci zadał. To jest jedyny środek, aby cię nadal uchronić przed jego potępieńczą miłością.
Usłuchałam ze drżeniem. Schyliwszy się, ujrzałam trupa, przybitego do ziemi: poświęcony miecz przeszył mu serce nawskroś, a z rany ciekła obficie czarna krew; jakgdyby śmierć dopiero co nastąpiła.
Zebrałam trochę ziemi z krwią i przyłożyłam ten straszny talizman na ranę.
— A teraz, moja ubóstwiana Jadwigo, — rzekł Gregoriska słabym głosem. — uważaj dobrze na me ostatnie słowa: opuść możliwie szybko ten kraj! Jedynie oddalenie zapewni ci bezpieczeństwo. Ojciec Bazylii odebrał dziś rozporządzenie mej ostatniej woli i wykona ją. Jadwigo, ucałuj mię — raz jeden; jedyny — i ostatni! Jadwigo! — umieram!...
Po tych słowach upadł obok zwłok brata.
W innych warunkach — na widok tego cmentarza, tego otwartego grobu i dwóch obok leżących trupów byłabym chyba oszalała. Lecz, jak rzekłam poprzednio, Bóg użyczał mi siły do zniesienia tych okropności, których byłam nietylko świadkiem, lecz i uczestniczka.
Gdym chciała już wzywać pomocy, — drzwi klasztorne otwarły się i zakonnicy, z ojcem Bazylim na czele, wyszli parami, niosąc płonące pochodnie i intonując żałobny śpiew.
Oblicze Kostakiego było wskutek ostatnich konwullsyj całkiem wykrzywione.
Gregoriska natomiast leżał spokojny i prawie z uśmiechem na ustach.
Stosownie do jego woli, pochowano go obok brata: chrześcijanin miał czuwać nad potępionym.
Smeranda, dowiedziawszy się o tem nowem nieszczęściu i o mojej w niem roli, chciała się widzieć ze mną. Odwiedziła mnie w klasztorze Hango i z ust mych usłyszała opis wszystkiego, co się działo w ciągu tej okropnej nocy.
Opowiedziałam jej z wszelkiemi szczegółami te fantastyczna historie. Słuchała mię, jak niegdyś Gregoriska, bez zdziwienia lub przerażenia.
— Jadwigo, — rzekła po krótkiem milczeniu, — jakkolwiek osobliwe to są rzeczy, które opowiedziałaś jednak wszystko to szczera prawda. Imię Brankowanów jest przeklęte do trzeciego i czwartego pokolenia, ponieważ jeden z nich zabił kapłana. Lecz już kres przekleństwu, bo choć zamężna — pozostałaś dziewicą i ród, nasz wygaśnie. Jeśli ci mój syn zapisał miljonowy majątek, to przyjmij go. Po mojej śmierci, odliczywszy kilka pobożnych legatów — otrzymasz resztę mego majątku. Teraz; zaś usłuchaj rady męża — wracaj prędko do kraju, gdzie Bóg nie dopuści, aby te straszne wróżby się spełniły. Nie potrzeba mi nikogo, by opłakiwać synów. Boleść ma wymaga samotności. Bądź zdrowa i nie troszcz się więcej o mnie. Me życie należy odtąd tylko do mnie i do Boga!
Pocałowawszy mię, jak zwyczajnie, w czoło — odeszła, by zamknąć si<ę w zamku Branlkowan.
W ośm dni po tych wydarzeniach wyjechałam do Francji. Jak to przewidział Gregoriska — noce moje nie były odtąd niepokojone pojawianiem się strasznego widma. Nawet zdrowie wróciło mi w zupełności i z całej tej przygody pozostała tylko ta śmiertelna bladość, jaką zachowuje aż do grobu każdy człowiek, który otrzymał pocałunek wampira....
Blada dama umilkła. Północ wybiła i rzec mogę najodważniejszy z nas zadrżał na dźwięk zegara.

∗             ∗

Z powodu późnej pory pożegnaliśmy pana Ledru i wyszliśmy.
Nie zdarzyło mi się już potem być w: Fontenayaux Roses.
Ale owe opowiadania wywarły na mnie tak niezatarte wrażenie i tak głęboko wryły mi się w pamięć, że postanowiłem przy sposobności podzielić się niemi z szerszym ogółem interesujących się zagadnieniami życia i śmierci, co też czynię obecnie.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.