Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Piotr Kropotkin
Tytuł Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Społecznej „Książka”
Data wyd. 1921
Druk R. Olesiński, W. Merkel i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Hempel
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
POMOC WZAJEMNA POMIĘDZY DZIKIMI.
Domniemana walka wszystkich przeciw wszystkim. — Plemienne pochodzenie społeczeństwa ludzkiego. — Rodzina oddzielna zjawia się późno. — Buszmeni i Hotentoci. — Australijczycy i Papuasi. — Eskimosi i Aleuci. — Życie ludzi dzikich jest niezrozumiałe dla Europejczyków. — Pojęcie sprawiedliwości u Dajaków. — Prawo obyczajowe.

W rozdziałach poprzednich rozpatrzyliśmy pokrótce olbrzymią rolę pomocy wzajemnej w rozwoju świata zwierzęcego. Należy teraz spojrzeć na zadanie tego czynnika w rozwoju ludzkości. Widzieliśmy, że gatunki zwierzęce, żyjące w pojedynkę, są bardzo nieliczne i przeciwnie — gatunki towarzyskie, zrzeszające się bądź dla obrony, bądź w celach myśliwskich, dla gromadzenia pokarmów, wychowywania potomstwa, lub poprostu dla samej przyjemności przebywania w gromadzie — są niezliczone. Widzieliśmy również, że jakkolwiek pomiędzy różnemi grupami zwierząt i różnymi gatunkami a niekiedy pomiędzy oddzielnemi plemionami tego samego gatunku zachodzi walka, przyjąć możemy, że prawem panującem wewnątrz plemienia i gatunku jest pokój i pomoc wzajemna; a także, że te gatunki, które najlepiej umieją łączyć się w celu uniknięcia spółzawodnictwa, posiadają najwięcej danych do utrzymania się przy życiu i do rozwoju dalszego. Gatunki towarzyskie rozwijają się, gdy przeciwnie, nietowarzyskie zanikają.
Byłoby czemś przeciwnem wszystkim prawom natury, gdyby człowiek stanowił tu jakiś wyjątek: gdyby istota tak bezbronna, jak człowiek w początkach swego istnienia, nie znajdowała podtrzymania w pomocy wzajemnej, tak zwykłej u innych zwierząt, i gdyby, nierozsądnie oddając się spółzawodnictwu o korzyści osobiste, nie dbała zupełnie o interesy gatunku. Tego rodzaju przypuszczenie jest nie do przyjęcia dla umysłu oswojonego z jednością przyrody. A jednak pomimo całej niefilozoficzności i nieprawdopodobieństwa takiego przypuszczenia, mniemaniu temu nigdy nie brakło obrońców. Po wsze czasy istnieli pisarze wypowiadający poglądy pesymistyczne na ludzkość. Znali oni życie ludzkie powierzchownie lub tylko z własnego ograniczonego doświadczenia; z historji wiedzieli tylko tyle, ile podali im analitycy, zawsze wyławiający wojny, okrucieństwa i prześladowania; stąd też dochodzili oni do wniosku, że ludzkość jest luźnem zbiorowiskiem istot, zawsze gotowych do walki wzajemnej i ograniczanych w swych instynktach tylko przez wpływ jakiejś władzy.
Takiego zdania byt Hobbes. I gdy niektórzy z jego naśladowców w w. XVIII usiłowali dowieść, że w żadnej epoce dziejów ludzkich — nawet w czasach najbardziej pierwotnych, — ludzie nie żyli w stanie ciągłej walki; że ludzie byli uspołecznieni nawet w „stanie przyrody“, że wreszcie raczej nieuświadomienie niż naturalne złe skłonności doprowadzają człowieka do wszystkich okropności późniejszego życia historycznego — sam on, wprost przeciwnie, był zdania, że t. zw. „stan przyrody“ był tylko nieustanną walką jednostek przygodnie zegnanych razem przez jakiś przypadek ich zwierzęcego bytowania. Nauka wprawdzie od czasu Hobbes‘a znacznie posunęła się naprzód i możemy dzisiaj opierać się na przesłankach mocniejszych niż spekulacje Hobbes‘a lub Rousseau. Filozofja Hobbes‘a jednak wciąż ma jeszcze swych zwolenników; i oto w ostatnich czasach mieliśmy niemal całą szkolę pisarską, która, przejąwszy się raczej terminologją Darwina, niż jego przewodniemi myślami, oparła się na jego poglądach, jako na argumentach na korzyść Hobbes’a. Pisarzom tym udało się nawet nadać wszystkiemu pozory naukowości. Jak wiadomo, na czele tej szkoły stał Huxley i w pracy napisanej w r. 1888 przedstawił człowieka pierwotnego jakby jakiegoś tygrysa czy lwa, zupełnie pozbawionego pojęć etycznych, nieustannie walczącego o byt i pędzącego życie ciągłego zmagania się; jak sam powiada — „poza „czasowymi i ograniczonymi stosunkami rodzinnymi walka wszystkich przeciw wszystkim, taka, jaką pojmował Hobbes, była wówczas normalnem odbiciem życia“.
Mówiliśmy już, że głównym błędem Hobbes‘a i filozofów wieku XVIII-go było złudzenie, jakoby ludzkość zaczęła swe istnienie w postaci rodzin wędrownych; te rodziny ludzkie przypominać miały „ograniczoną i czasową“ rodzinę wielkich drapieżców; — gdy w rzeczywistości nie znajdujemy nic podobnego. Wogóle nie posiadamy żadnych dowodów bezpośrednich, w jaki sposób żyły pierwsze istoty człekopodobne. Nie wiemy nawet nas pewno, kiedy istoty te zjawiły się po raz pierwszy; geologowie skłaniają się do uznawania ich śladów w pljocenicznych a nawet w mjocenicznych warstwach epoki trzeciorzędowej. Jeśli jednak sięgniemy do metody pośredniej, możemy rzucić nieco światła na tę starożytność odległą. W ciągu ostatnich 40-stu lat przeprowadzono bardzo staranne badania instytucji społecznych ras najniższych i ujawniło się, że pomiędzy spółczesnemi instytucjami ludzi dzikich znajdujemy ślady instytucji jeszcze starszych, oddawna zaginionych, które jednak pozostawiły ślady niewątpliwe. Rozwinęła się cała embrjologja instytucji ludzkich, i mamy ją w dziełach Bachofen‘a, Mac Lennan‘a, Morgan‘a, Edwarda B. Tylor‘a, Maine‘a, Post‘a, Kowalewskiego, Lubbock‘a i wielu innych. Nauka ta ustaliła, że ludzkość bynajmniej nie zaczęła życia w postaci małych rodzin oddzielnych.
Rodzina nietylko nie jest najpierwotniejszą formą organizacji, lecz przeciwnie — to bardzo późny wytwór rozwoju ludzkiego. Ile tylko możemy sięgnąć w paleo-etnologję, znajdujemy człowieka żyjącego towarzysko — w plemionach podobnych do plemion wyższych ssaków; i trzeba było rozwoju bardzo długiego, aby gromady te doprowadzić do stanu organizacji rodowej lub klanowej, od której znowu długa droga wiedzie do zaczątków rodziny, poligamicznej lub monogamicznej. Społeczeństwa, hordy, gromady lub plemiona — lecz bynajmniej nie rodziny — oto najpierwotniejsze formy spółżycia naszych przodków. Do takich wniosków doszła etnologja po szeregu pracowitych poszukiwań. To zaś jest wniosek, który mógł być zgóry przewidziany przez zoologa. Żaden ze ssaków wyższych, z wyjątkiem nielicznych mięsożerców i paru niewątpliwie zanikających gatunków małp (orangutang, goryl), nie żyje w drobnych rodzinach, oddzielnie błądzących po lasach. Wszędzie spotykamy życie społeczne. Darwin dobrze rozumiał, że żyjące pojedynczo małpy nigdy nie mogłyby rozwinąć się w istoty człekopodobne, to też skłaniał się do mniemania, iż człowiek pochodzi raczej od względnie słabszych lecz społecznych gatunków, jak np. szympans, niż od gatunków silniejszych lecz niespołecznych, jak goryl. Widzimy więc, że zoologja i paleo-etnologja zgadzają się, — widząc w gromadzie, a nie w rodzinie, najwcześniejszą formę życia społecznego. Pierwsze społeczeństwa ludzkie były poprostu dalszym rozwojem tych społeczeństw, które spotykamy u zwierząt wyższych.
Jeśli teraz przejdziemy do dowodów bezpośrednich, przekonamy się, że najwcześniejsze ślady ludzkie, pochodzące z epoki lodowej lub wczesnej polodowej, wykazują niezbicie, że już wówczas człowiek żył w społeczeństwach. Narzędzi kamiennych prawie nigdy nie znajdujemy pojedynczo; gdzie tylko znajdujemy jaki bądź obrobiony krzemień, napewno w blizkości będą inne, nieraz w ilościach bardzo znacznych. W czasach, gdy ludzie mieszkali w jaskiniach, lub pod wystającemi skałami, w towarzystwie ssaków dzisiaj zaginionych, i kiedy z trudem tylko umieli wyrabiać najprostsze topory krzemienne, niewątpliwie znali już korzyści życia społecznego. W dolinach dopływu rzeki Dordogne we Francji, powierzchnia skał jest gdzie niegdzie całkowicie pokryta zagłębieniami, w których niegdyś mieszkał człowiek paleolityczny. Niekiedy te mieszkania skalne wznoszą się piętrami jedne nad drugiemi i niewątpliwie dużo bardziej przypominają kolonje jaskółek niż schroniska mięsożerców. Co się zaś tyczy znajdywanych w tych jaskiniach narzędzi krzemiennych, to — jak mówi Lubbock — „są one wprost nieprzeliczone“. To samo powiedzieć można o innych stacjach paleolitycznych. Z badań Lartet‘a, prowadzonych w Aurignac we Francji Południowej, wynika niewątpliwie, że mieszkańcy tamtych okolic urządzali uczty plemienne podczas pogrzebów. Widzimy więc, że ludzie żyli towarzysko i że już w tych epokach odległych znajdujemy zaczątki kultu plemiennego.
To samo ujawnia się jeszcze wyraźniej, jeśli przejdziemy do późniejszej epoki kamiennej. Ślady człowieka neolitycznego są niezliczone, dzięki czemu możemy niemal odtworzyć sposób jego życia. Gdy powłoka lodowa (która rozciągała się od krajów Polarnych do Francji środkowej, środkowych Niemiec i Rosji środkowej, pokrywając całą Kanadę i część Stanów Zjednoczonych), poczęła topnieć i cofać się, przestrzenie uwolnione od lodów pokryły się najpierw błotami i trzęsawiskami, a później niezliczonemi jeziorami. Wszystkie doliny zalane wodą tworzyły jeziora, nie było bowiem jeszcze tych trwałych kanałów, które powstały w epokach późniejszych i które stanowią nasze rzeki spółczesne. Gdy badamy zarówno w Europie, w Azji i Ameryce wybrzeża niezliczonych jezior ówczesnych — a epoka ta winna raczej nazywać się epoką jezior — wszędzie znajdujemy ślady człowieka neolitycznego. Ślady te są tak liczne, że zadziwiać nas musi gęstość ówczesnego zaludnienia. „Stacje“ człowieka neolitycznego położone są blizko jedna od drugiej na tarasach, tworzących dzisiaj wybrzeża jezior dawniejszych. I na każdej z tych stacji narzędzia kamienne występują tak obficie, że nie ulega kwestji, iż mieszkały tam plemiona liczne w ciągu bardzo długiego czasu. Archeologowie odnaleźli całe warsztaty narzędzi kamiennych, dowodzące liczby robotników schodzących się razem.
W okresie późniejszym, którego znamieniem są naczynia gliniane, znajdujemy liczne odpadki kuchenne; — najsławniejsze z nich są w Danji. Jak wiadomo, występują one w postaci kup grubych na 5 do 10 stóp, rozciągających się na szerokości od 100 do 200 stóp i na 1000 stóp długich; w niektórych miejscach nad brzegiem morza są one tak pospolite, że przez długi czas uważane były za twory naturalne. A jednak nie zawierają nic innego prócz odpadków rzeczy, któremi kiedyś posiłkował się człowiek; są one tak gęsto naszpikowane wytworami ręki ludzkiej, że Lubbock w ciągu dwudniowego pobytu w Milgeard wykopał nie mniej niż 191 sztuk narzędzi kamiennych i 4 kawałki garnków. Same rozmiary tych kup odpadków kuchennych dowodzą, że żyły tutaj nieprzeliczone pokolenia, zgromadzone w plemionach, które prawdopodobnie pozostawały nawzajem w stosunkach niemniej pokojowych, niż mieszkańcy Ziemi Ognistej, wytwarzający w naszych czasach takie same wały odpadków kuchennych.
Szwajcarskie mieszkania nawodne, będące krokiem dalszym w pochodzie cywilizacji, są jeszcze wymowniejszym dowodem życia i pracy społecznej. Jak wiadomo, nawet w epoce kamiennej wybrzeża jezior szwajcarskich obsadzone były szeregami wsi, z których każda składała się z kilku chat, zbudowanych na platformie, opartej o liczne słupy, wbite w dno jeziora. Nad jeziorem Lemańskiem odkryto nie mniej niż 24 wsie, pochodzące z epoki kamiennej; nad jeziorem Konstancją znaleziono 32 wsie, nad Neuchatel 46 i t. d. Każda z takich wsi jest niewątpliwym dowodem pracy wykonanej spólnie przez całe plemię, a nie przez rodzinę. Stwierdzono nawet, że życie w tych mieszkaniach nawodnych musiało płynąć szczególnie pokojowo. Również pokojowe życie spotykamy u tych ludów pierwotnych, które do dnia dzisiejszego żyją we wsiach podobnych, zbudowanych na wybrzeżach morskich.
Widzimy więc z tych paru spostrzeżeń pobieżnych, że nasza znajomość człowieka pierwotnego ostatecznie nie jest znowu tak uboga i że raczej sprzeciwia się ona wywodom Hobbes‘a, niż potwierdza je. Przypuszczenia te mogą być w znacznej mierze potwierdzone przez spostrzeżenia bezpośrednie, czynione na plemionach pierwotnych, które do dnia dzisiejszego znajdują się na poziomie tym samym, jak europejczycy w czasach przedhistorycznych.
Że pierwotne plemiona spółczesne bynajmniej nie są zwyrodniałemi gałęziami rodzaju ludzkiego, posiadającego dawniej cywilizację wyższą, jak to twierdzili niektórzy, zostało dostatecznie udowodnione przez B. Tylor‘a i Lubbock‘a. Do argumentów, zwalczających teorję degeneracji dodać możemy następujące: — Z wyjątkiem plemion nielicznych, zgromadzonych na wyżynach niedostępnych, spółcześni „dzicy“ tworzą pierścień, otaczający mniej lub więcej cywilizowane narody, i zajmujący krańce naszych kontynentów; krańce te w mniejszym lub większym stopniu zachowały charakter wczesnej epoki polodowej. Tacy są Eskimosi i ich krewniacy grenlandcy w Ameryce arktycznej i Syberji północnej; na półkuli południowej zaś Australijczycy, Papuasi, mieszkańcy Ziemi Ognistej i częściowo Buszmeni; podczas gdy wewnątrz obszaru cywilizowanego ludy równie pierwotne spotykamy tylko w Himalajach, na wyżynach Australazji i na płaskowzgórzu Brazylijskiem. Należy przytem pamiętać, że epoka lodowa bynajmniej nie odrazu skończyła się na całej powierzchni ziemi. Do dzisiejszego dnia trwa ona w Grenlandji. To też w czasach kiedy wybrzeża oceanu Indyjskiego, morza Śródziemnego i zatoki meksykańskiej cieszyły się już klimatem ciepłym i mogły stać się siedzibą cywilizacji wyższej, olbrzymie przestrzenie Europy środkowej, Syberji i Ameryki Południowej, a także Patagonji, Afryki południowej i południowej Australazji pozostawały jeszcze pod działaniem wczesnego okresu polodowego, co czyniło je niedostępne dla narodów strefy cieplej i umiarkowanej. W krajach tych mieszkali ludzie podobni do spółczesnych okropnych urmanów z północno-wschodniej Syberji i posiadali wszystkie znamiona wczesnego człowieka z epoki polodowej. Dopiero później, gdy wysychanie udostępniło te ziemie dla rolnictwa, zaludnili je imigranci bardziej cywilizowani; i gdy część dawnych mieszkańców została zasymilowana przez przybyszów, pozostali posunęli się dalej i zajęli kraje dotychczas niezaludnione. Miejscowości zamieszkane przez nich do dnia dzisiejszego, posiadają lub posiadały do niedawna znamiona epoki polodowej; ludy te posiadają narzędzia z epoki neolitycznej i pomimo wszystkich różnic rasowych pomiędzy nimi i pomimo olbrzymich oddzielających ich przestrzeni, ich obyczaje i instytucje społeczne są zadziwiająco podobne pomiędzy sobą. To też musimy patrzeć na nich jak na pozostałości ludów wczesnej epoki polodowej, zamieszkujących dzisiejszy obszar cywilizowany.
Gdy przystępujemy do badań ludów pierwotnych, uderza nas przedewszystkiem złożoność organizacji małżeńskich, w których one żyją. Rodziny w tem znaczeniu, jakie dzisiaj przypisujemy temu terminowi, bodaj tam nie znajdujemy. Bynajmniej jednak nie są to luźne zbiorowiska mężczyzn i kobiet, schodzących się bezładnie podług kaprysów chwilowych. Wszyscy oni podlegają pewnej organizacji, którą starannie opisał Morgan i nazwał organizacją rodową lub klanową.
Wyrażając się możliwie najkrócej, powiedzieć możemy, że niewątpliwie w zaraniu dziejów przeszła ludzkość okres, który nazwać możemy „małżeństwem komunalnem“; znaczy to, że całe plemię posiadało spólnie mężów i żony bez jakiegobądź względu na pokrewieństwo. Atoli niewątpliwe jest także, że już bardzo wcześnie jawią się ograniczenia tych stosunków zupełnie swobodnych. Bardzo wcześnie pojawia się zakaz małżeństwa pomiędzy synami jednej matki i jej siostrami, jej wnuczkami i ciotkami. Później występuje zakaz małżeństw pomiędzy synami i córkami tej samej matki. Dalsze ograniczenia wnet potem następują. Rozwinęło się pojęcie rodu lub klanu, obejmującego wszystkich domniemanych potomków spólnego pnia (lub raczej tych wszystkich, którzy zgromadzeni byli w jedną grupę), i pojawił się zakaz bezwzględny małżeństwa wewnątrz klanu. Małżeństwo wciąż jeszcze było „komunalne“, lecz żona lub mąż musiał być wzięty z innego klanu. Gdy potem ród zbytnio się rozmnożył i podzielił się na kilka podrodów, każdy z nich rozdzielił się na klasy (zwykle 4) i małżeństwo dozwolone było tylko pomiędzy niektóremi ściśle określonymi klasami. Stan ten spotykamy i dziś jeszcze pomiędzy Australijczykami języków kamilarojskich. Pierwsze zaczątki rodziny spotykamy w organizacji klanowej. — Kobieta schwycona do niewoli podczas walki z innym klanem i która poprzednio należałaby do całego rodu, mogła być w czasie późniejszym zatrzymana przez tego, kto ją porwał, pod warunkiem spełnienia pewnych zobowiązań wobec plemienia. Mężczyzna mógł ją zabrać do oddzielnej chaty po zapłaceniu klanowi pewnego okupu; w ten sposób powstała wewnątrz rodu oddzielna rodzina. Jest to niewątpliwie zaczątek nowego okresu cywilizacyjnego.
Jeśli teraz weźmiemy pod uwagę, że ta organizacja skomplikowana rozwinęła się pomiędzy ludźmi stojącymi na bardzo nizkim stopniu rozwoju i że utrzymywała się w społeczeństwach nie znających innej władzy oprócz opinji publicznej, musimy dojść do wniosku o nadzwyczaj głębokiem zakorzenieniu się instynktów społecznych w naturze ludzkiej. Człowiek dziki, zdolny żyć w tego rodzaju organizacji i dobrowolnie poddający się prawom, nieustannie sprzeciwiającym się jego pożądaniom osobistym, bynajmniej nie jest zwierzęciem pozbawionem zasad etycznych i nie znającem żadnych granic dla swych namiętności. Sprawa jednak staje się jeszcze bardziej zadziwiająca, gdy przypomnimy sobie, jak niezmiernie starą rzeczą jest organizacja klanowa. Wiadomo jest obecnie, że pierwotni Semici, Grecy homeryczni, Rzymianie przedhistoryczni, Germanie Tacyta, pierwotni Celtowie i Słowianie — posiadali swój okres organizacji klanowej, ściśle odpowiadający spółczesnemu okresowi Australijczyków, Indjan czerwonoskórych, Eskimosów i innych mieszkańców „pierścienia dzikiego“. Musimy więc przypuścić, że albo rozwój praw o małżeństwie posunął się temi samemi drogami we wszystkich rasach ludzkich, lub że szczątki praw klanowych rozwinęły się pośród spólnych przodków Semitów, Aryjczyków, Polinezyjczyków i t. d., zanim podzielili się oni na oddzielne rasy, i że prawa te utrzymały się do dnia dzisiejszego pośród ras oddawna oddzielonych od pnia spólnego. Tak czy inaczej, zgodzić się musimy na wielką trwałość tej instytucji, trwałość, której nie mogły naruszyć napaści jednostek, podejmowane niewątpliwie przez dziesiątki tysiący lat istnienia ludzkiego. Sama trwałość organizacji klanowej wykazuje, jak błędne jest mniemanie, jakoby ludzkość pierwotna była bezładnem nagromadzeniem jednostek, posłusznych jedynie namiętnościom własnym i posiłkujących się jedynie własną przebiegłością i siłą przeciwko wszystkim swoim bliźnim. Indywidualizm nieokiełznany jest zjawskiem spółczesnem, lecz bynajmniej nie znamieniem człowieka pierwotnego.
Przechodząc teraz do dzikich spółczesnych, zaczniemy od Buszmenów, stojących na tak niskim stopniu rozwoju, że nie mają żadnych mieszkań i nocują bądź w jamach wykopanych w ziemi, bądź w szałasach z kilku gałęzi. Jest rzeczą wiadomą, że gdy Europejczycy zaczęli się osiedlać na ich ziemiach, Buszmeni kradli bydło; wywołało to chęć wytępienia Buszmenów. Szczegóły tego tępienia zbyt są okropne, abyśmy mogli je tu opowiedzieć. W r. 1774 zabito 500 Buszmenów, w r. 1808 i 1809 — 3000; i t. d. Byli oni truci jak szczury; mordowani przez myśliwców ukrytych za ciałem zabitego zwierzęcia; zabijano ich wszędzie, gdzie tylko spotkano. Dzięki temu nasza znajomość życia Buszmenów pochodzi głównie od tych samych ludzi, którzy tępili ich. Pomimo to, wiemy, że w chwili przyjścia Europejczyków, Buszmeni żyli małemi plemionami (lub klanami), niekiedy sfederowanemi pomiędzy sobą: wiemy także, że prowadzili oni łowy spólnie i zgodnie dzielili się zdobyczą, że nigdy nie porzucali swoich rannych i ujawniali żywą uczuciowość w stosunku do towarzyszy. Lichtenstein opowiada historję wzruszającą o Buszmenie, wyratowanym z rzeki przez towarzyszy. Zdjęli ani skóry, któremi byli okryci i odziali go, jakkolwiek sami drżeli z zimna; wysuszyli go, nacierali przed ogniem, mocno namaścili jego ciało tłuszczem gorącym; zabiegi te z niemałym nakładem pracy czynili poty, póki nie przywrócili go do życia. Gdy w Johanie van der Valt spotkali Buszmeni człowieka, odnoszącego się do nich dobrze, wszelkiemi sposobami wyrażali mu swoje przywiązanie. Burchell i Moffat opisują ich jako obdarzonych dobrem sercem, bezinteresownych, dotrzymujących obietnic i wdzięcznych — a jak wiemy, wszystkie te właściwości mogą się rozwinąć tylko w społecznem życiu plemiennem. Co się tyczy ich przywiązania do dzieci, wystarczy powiedzieć, że gdy Europejczyk chce zapewnić sobie posiadanie niewolnicy Buszmenki, potrzebuje tylko ukraść jej dziecko: matka napewno sama odda się w niewolę, aby dzielić los dziecka.
Takie same zwyczaje charakteryzują Hotentotów, tylko bardzo niewiele wyżej rozwiniętych, niż Buszmeni. Lubbock opisu je ich „jako zwierzęta najbrudniejsze“: i brudni są oni rzeczywiście. Skóra zwierzęca zawieszona na szyi i noszona póty, póki nie rozpadnie się — oto całe ich odzienie; ich chaty — to kilka kijów zestawionych i pokrytych matami, bez jakichbądź sprzętów wewnątrz. Jakkolwiek hodują oni bydło i owce i zdaje się, że znali żelazo przed przybyciem Europejczyków, zajmują jeden ze stopni najniższych na drabinie rozwoju ludzkiego. A przecie wszyscy, znający ich, wysoko chwalą ich uspołecznienie i gotowość do pomagania sobie nawzajem. Gdy damy cobądź Hotentotowi, natychmiast rozdziela on to pomiędzy obecnych; jak wiadomo, zwyczaj podobny bardzo zadziwił Darwina u mieszkańców Ziemi Ognistej. Hotentot nie może jeść sam i choćby był najbardziej głodny, zaprasza przechodniów do swego jadła. Gdy Kolben wyraził swoje zdziwienie z tego powodu, otrzymał za całą odpowiedź: „Taki jest zwyczaj hotentocki“. Nie jest to jednak zwyczaj wyłącznie hotentocki, lecz bardzo powszechny pomiędzy „dzikimi“ wogóle. Kolben, znający dobrze Hotentotów i bynajmniej nie przemilczający ich stron ujemnych, nie mógł się dość nachwalić ich moralności plemiennej.
„Ich słowo jest święte — pisał on. Zupełnie nie znają oni europejskiego zepsucia i wiarołomstwa. Żyją bardzo spokojnie i rzadko kiedy walczą z sąsiadami. Możnaby o nich powiedzieć, że są uosobnieniem przychylności i uprzejmości... Jedną z największych przyjemności dla Hotentota jest rozdawanie podarków i świadczenie usług swoim blizkim. Uczciwość Hotentotów, ich sumienność, szybkie wymierzanie sprawiedliwości — wszystko to rzeczy wyróżniające ich z pomiędzy narodowości świata“.
Tachart, Barrow i Moodic w zupełności poświadczają te poglądy Kolbena. Zaznaczyć tu tylko należy, że wyrażenie Kolbena o Hotentotach, jako o „najbardziej przyjacielskim i najbardziej uprzejmym narodzie na ziemi“ jest zdaniem, powtarzającem się nieustannie w opisach wszystkich ludów dzikich. Przy pierwszem spotkaniu się z ludami pierwotnymi Europejczycy opisują ich życie zwykle w sposób karykaturalny; gdy jednak jaki człowiek inteligentny przemieszkał z nimi czas dłuższy, opisuje ich jako najuprzejmiejszą i najbardziej przyjacielską rasę na ziemi. Takie same wyrażenia znajdujemy w opisach Ostjaków, Samojedów, Eskimosów, Dajaków, Aleutów, Papuasów i t. d. Przypominam sobie również, że znajdowałem je zastosowane do Tunguzów, Czukczów, Sioux’ów i innych. Sama częstość tych wysokich pochwał, oddawanych dzikim, mówi więcej, niż całe tomy.
Autochtoni australijscy nie stoją na wyższym poziomie rozwoju, niż ich bracia południowo-afrykańscy. Ich chaty są tego samego rodzaju; często są to proste szałasy z gałęzi, zaledwie ochraniające przed wiatrem. Jedzą byle co i gotowi są zjadać ohydne zgniłe ciała, niekiedy nawet — w razie głodu — uciekają się do kanibalizmu. W czasie, gdy zostali odkryci przez Europejczyków, posiadali narzędzia tylko kamienne lub kościane — i to w postaci najpierwotniejszej. Niektóre z plemion australijskich nie posiadają nawet łódek i nie znają handlu zamiennego. A przecie gdy poznano bliżej ich obyczaje, ujawniło się, że żyją oni w ramach wyrobionej organizacji klanowej — takiej, o jakiej mówiłem poprzednio.
Obszar, zamieszkiwany przez nich, jest zwykle podzielony pomiędzy oddzielne rody lub klany; atoli każdy klan posiada spólne pola myśliwskie i wody dla rybołówstwa; rezultat łowów również należy do całego klanu; spożywają spólnie. Jak wielu innych dzikich, ściśle przestrzegają oni pewnego regulaminu odnośnie pory roku, kiedy mogą być zbierane określone gumy i zioła. Co się tyczy ich etyki, nie możemy zrobić nic lepszego, jeno przepisać odpowiedź daną przez Lumholtza, misjonarza w północnym Quenslandzie, na kwestjonarjusz paryskiego Towarzystwa Antropologicznego:
„Znane im jest uczucie przyjaźni; jest ono silnie rozwinięte. Jednostkom słabym zwykle przychodzą z pomocą; pomagają również chorym, których nigdy nie porzucają, ani nie zabijają. Plemiona te uprawiają ludożerstwo, lecz bardzo rzadko zdarza się, aby jedli członków własnego plemienia (zdaje się, że zdarza się to tylko jako obrządek religijny); jadają wyłącznie obcych. Rodzice bardzo kochają dzieci, bawią się z niemi i pieszczą je. Dzieciobójstwo stosowane bywa tylko za zgodą ogólną. Ze starcami obchodzą się bardzo dobrze i nigdy ich nie zabijają. Niemal nie posiadają religji, ani bałwanów — znają tylko strach śmierci. Małżeństwo poligamiczne. Waśnie powstające wewnątrz plemienia rozstrzygane są przez pojedynki, odbywające się przy pomocy mieczów drewnianych i tarcz. Niewolników niema; niema również żadnej kultury; nie znają garncarstwa; brak jakiejbądź odzieży — jedynie kobiety noszą niekiedy mały fartuszek. Klan składa się z 200 jednostek, podzielonych na 4 klasy mężczyzn i 4 klasy kobiet; małżeństwo dozwolone jest tylko pomiędzy uświęconymi przez obyczaj klasami, lecz nigdy nie wewnątrz rodu“.
Co się tyczy pokrewnych im Papuasów, posiadamy świadectwo G. L. Binka, przebywającego w Nowej Gwinei od r. 1861 do 1883. Oto treść jego odpowiedzi, przesłanej Towarzystwu Antropologicznemu:
„Są oni towarzyscy i uprzejmi; śmieją się bardzo dużo. Raczej lękliwi, niż odważni. Przyjaźń jest dość silna pomiędzy osobnikami z różnych plemion i oczywiście jeszcze silniejsza wewnątrz plemienia. Przyjaciel niejednokrotnie płaci długi swego przyjaciela, z tym warunkiem, że będą one zwrócone (bez procentu) jego dzieciom. Dbają oni o starców i chorych; starców nigdy nie porzucają ani nie zabijają — chyba, że jest to niewolnik, chorujący przez czas długi. Jeńców wojennych niekiedy zjadają. Dzieci są bardzo kochane i pieszczone. Starzy lub słabi jeńcy wojenni są zabijani, a inni sprzedawani w niewolę. Nie posiadają żadnej religji, ani bałwanów; nie znają żadnej władzy; najstarszy człowiek w rodzinie jest sędzią. W wypadkach wiarołomstwa małżeńskiego płaci się grzywnę, której część idzie na rzecz negorji (gmina). Ziemia jest własnością spólną, lecz płody należą do tego, kto uprawił ziemię. Posiadają garnki i znają handel zamienny; — handel ten odbywa się w ten sposób, że kupiec powierza im towary, z którymi wracają do domu i przynoszą ze sobą to, czego on żądał; jeśli nie mogli znaleźć tego, czego domagał się Europejczyk, jego towary są mu zwrócone. Uprawiają zwyczaj „polowania na głowy“ — to znaczy przestrzegają zemsty krwawej. Niekiedy — jak powiada Finsch — sprawa przedkładana jest do rozpatrzenia radży z Namototte, który rozstrzyga nakładając grzywny“.
Gdy obchodzić się z nimi dobrze, Papuasi są bardzo uprzejmi. Kiklukho-Maclay wylądował na wschodniem wybrzeżu Nowej Gwinei z jednym tylko towarzyszem, przez 2 lata przebywał pomiędzy plemionami, o których mówiono, że są ludożercze, i z żalem opuszczał je; później wrócił do nich jeszcze na rok i nie miał z nimi żadnego zatargu. Pamiętać jednak należy, że zasadą jego było nie mówić nigdy — w żadnych okolicznościach — nieprawdy i nie robić żadnych obietnic, których nie mógłby dotrzymać. Te biedne stworzenia, nie umiejące nawet wywoływać ognia i starannie utrzymujące go w swych chatach, żyją w komunizmie pierwotnym bez jakiejbądź władzy; w osadach Papuasów prawie że niema kłótni poważniejszych. Pracują spólnie i tylko tyle, aby zdobyć pożywienie dzienne; dzieci wychowują spólnie; wieczorami stroją się jak mogą najpiękniej — i tańczą. Jak wszyscy dzicy, niezmiernie lubią tańczyć. Każda osada ma swą barlę lub balaj — „długi dom“ lub „duży dom“ — służący dla mężczyzn nieżonatych na zebrania towarzyskie i dla omawiania spraw ogólnych; — taki dom spólny spotykamy również u wyspiarzy Oceanu Spokojnego, u Eskimosów, czerwonoskórych i t. d. Całe grupy osad znajdują się nieraz w stosunkach przyjaznych i odwiedzają się nawzajem en bloc.
Niestety waśnie nie należą do rzadkości — nie są one jednak wynikiem „przeludnienia“ lub „ostrego spółzawodnictwa“ — tych wynalazków wieku handlowego — lecz głównie wynikiem przesądów. Gdy tylko kto zachoruje, jego krewni i przyjaciele zbierają się i poważnie zastanawiają się nad pytaniem, kto może być przyczyną choroby. Wyszukuje się wszystkich możliwych nieprzyjaciół, każdy wyznaje swe drobne kłótnie — i wreszcie przyczyna rzeczywista zostaje znaleziona. Chorobę sprowadził nieprzyjaciel ze wsi sąsiedniej — i najazd na tę wieś zostaje zdecydowany. Dzięki temu zdarzają się dość często walki pomiędzy mieszkańcami wsi nadbrzeżnych; oczywiście to samo zachodzi pomiędzy ludożerczymi góralami, uważanymi za prawdziwych wrogów i czarowników — jakkolwiek przy bliższym poznaniu okazują się oni takimi samymi ludźmi przeciętnymi, jak ich sąsiedzi z wybrzeży.
Nie jedną stronicę można zapełnić opisem harmonji wzruszającej, którą spotykamy pomiędzy wyspiarzami Oceanu Spokojnego. Należą oni jednak do wyższego stadjum cywilizacji; to też po przykłady sięgniemy na północ daleką. Atoli zanim porzucimy półkulę południową, zaznaczyć muszę, że nawet mieszkańcy Ziemi Ognistej, posiadający tak bardzo złą opinję, znacznie zyskują przy bliższem poznaniu. Nieliczni misjonarze francuscy, którzy przebywali pomiędzy nimi, „nie mogą przytoczyć przykładu ani jednej krzywdy, którąby im wyrządzono“. Wewnątrz klanów, składających się ze 120 do 150 osobników, stosują oni ten sam komunizm pierwotny, który widzieliśmy u Papuasów: wszystkiem dzielą się pomiędzy sobą, a ze starcami obchodzą się bardzo dobrze. Pomiędzy temi plemionami panuje spokój.
U Eskimosów i u ich krewniaków najbliższych, Tlinketów, Koloszów i Aleutów, znajdujemy przykłady tego, czem był człowiek w epoce lodowej. Ich narzędzia bardzo niewiele różnią się od narzędzi człowieka paleolitycznego; a niektóre plemiona do dnia dzisiejszego nie znają rybołóstwa i polują na ryby przy pomocy pewnego harpunu lub dzidy. Umieją obchodzić się z żelazem, które otrzymują od Europejczyków lub znajdują na rozbitych okrętach. Ich organizacja społeczna jest bardzo pierwotna, jakkolwiek wynurzyli się już ze stanu „małżeństwa komunalnego“, lecz więzy rodzinne są często zrywane; mężowie i żony niejednokrotnie bywają zmieniane. Pomimo to rodziny połączone są w klany — i nie mogłoby być inaczej. Jakże zdołaliby oni wytrzymać ciężką walkę o byt, gdyby nie łączyli ściśle swoich sił? Czynią też tak — i widzimy, że więzy plemienne są tem silniejsze, im cięższa jest walka o byt — szczególnie w północno-wschodniej Grenlandji. „Długi dom“ — jest ich mieszkaniem zwykłem; mieszkają tam liczne rodziny, poprzedzielane jedna od drugiej zasłonami z futer podartych. Środkiem takiego domu, idzie korytarz. Niekiedy dom ma kształt krzyża, a w takim razie w środkowym punkcie utrzymywany jest ogień spólny. Ekspedycja niemiecka, która spędziła całą zimę w blizkości jednego z takich „długich domów“ zapewnia, że „żadna waśń nie przerwała spokoju, ani jedna kłótnia nie powstała w tem ciasnem mieszkaniu“ — i to przez całą długą zimę północną. „Wymyślania lub poprostu słowa niegrzeczne uważane są za coś bardzo nagannego i jeśli zdarzają się to tylko w formie legalnej, jako pieśń nith (pieśń urągliwa, śpiewana chórem przez kobiety). Spólne mieszkanie i ścisła zależność wzajemna wystarczyły do utrzymania przez długi szereg wieków głębokiego poszanowania dla interesów spólnoty, poszanowania tak znamiennego dla życia Eskimosów. Nawet w większych gminach eskimoskich „opinja publiczna była jedynym trybunałem, a kara polegała na zawstydzaniu przestępcy wobec całego zgromadzenia“.
Życie Eskimosa oparte jest na komunizmie. Cała zdobycz z polowania lub rybołóstwa należy do klanu. W plemionach poszczególnych, głównie na zachodzie, pod wpływem Duńczyków, własność prywatna powoli się przyjmuje. Posiadają oni jednak szczególne sposoby obejścia niedogodności, powstających dzięki nagromadzeniu bogactwa w rękach jednostki, co musiałoby doprowadzić do zniszczenia jedności plemiennej. Gdy jakiś człowiek wzbogaci się, zwołuje całą ludność swojego klanu na wielką ucztę i, nakarmiwszy ich obficie, dzieli pomiędzy obecnych cały swój majątek. Nad brzegami Yukonu widział Dali rodzinę aleucką, rozdzielającą w ten sposób dziesięć strzelb, dziesięć całkowitych ubrań futrzanych, dwieście sznurków paciorków, wiele kołder, dziesięć skór wilczych, dwieście bobrowych i pięćset gronostajowych. Po tem podziale gospodarze zdjęli swe szaty godowe i również oddali je, a sami odziali się w stare futra zniszczone i wypowiedzieli do obecnych przemówienie, którego treścią było stwierdzenie, że jakkolwiek są teraz biedniejsi niż byli przedtem, ale zjednali sobie przyjaciół. Takie podziały majątku są obyczajem zwykłym u Eskimosów, a zdarzają się w określonych porach roku, po wystawieniu na widok publiczny tego wszystkiego, co przez rok cały udało się zdobyć. Wydaje mi się, że jest to zwyczaj ogromnie stary i uważać go możemy za spółczesny z pierwszem pojawieniem się własności osobistej: według wszelkiego prawdopodobieństwa był to sposób przywracania równości pomiędzy członkami klanu, gdy naruszyło ją zbogacenie się nielicznych. Perjodyczny podział ziemi i perjodyczne umarzanie wszystkich długów znane jest w dziejach ras najrozmaitszych (spotykamy je u Semitów, Arjów, i innych); jest to zapewne przeżytek zwyczaju bardzo dawnego. Tego samego pochodzenia jest zapewne zwyczaj grzebania wraz ze zmarłym, lub niszczenia na jego grobie, tego wszystkiego, co należało doń osobiście; — zwyczaj ten spotykamy u wszystkich ludów pierwotnych. I rzeczywiście — podczas gdy niszczone jest na grobie wszystko to, co należało do zmarłego osobiście, nie niszczy się nic z własności plemiennej — jak np. łodzie lub spólne przybory rybołóstwa. Niszczenie obejmuje tu wyłącznie własność osobistą. W epokach późniejszych zwyczaj ten staje się ceremonją religijną: otrzymuje podkład mistyczny i narzucany jest przez religję, gdy opinja publiczna nie jest dość silna, aby podtrzymywać go. Wreszcie na jego miejscu jawi się bądź spalanie tylko papierowych modeli własności zmarłego (jak to ma miejsce w Chinach), bądź też widzimy zanoszenie do grobu różnych przedmiotowi, które po pogrzebie odnoszone są z powrotem. W tej ostatniej formie zwyczaj ten zachował się i w Europie w postaci niesienia podczas pogrzebu mieczy, orderów i innych odznak wyróżnienia.
W literaturze ogólnej niejednokrotnie podkreślano wysoki poziom etyki klanowej. Pomimo to przytoczę tu opowiadanie o obyczajach Aleutów — blizko spokrewnionych z Eskimosami. Opowiadanie to powstało po dziesięcioletnim pobycie między Aleutami, a autorem jest misjonarz rosyjski Wenjaminow.
„Wytrzymałość — pisał on — jest rzeczywiście ich znamieniem szczególnem i doprowadzili ją do stopnia bardzo wysokiego. Codziennie rano chodzą kąpać się do morza pokrytego lodem, stoją potem nadzy na brzegu, wdychając mroźne powietrze; wytrzymali są również bardzo na długotrwałą i ciężką pracę przy jadle niedostatecznem. W razie braku pożywienia Aleuta myśli przedewszystkiem o dzieciach, oddaje im wszystko, co posiada, a sam głoduje. Do złodziejstwa bynajmniej nie są skłonni; — zwrócili na to uwagę wszyscy emigranci rosyjscy. Nie można wprawdzie powiedzieć, aby nigdy nie kradli; każdy Aleuta przyzna się, że coś kiedyś ściągnął, zawsze są to jednak drobiazgi i wszystko posiada charakter dziecinny. Przywiązanie rodziców do dzieci jest bardzo wzruszające, jakkolwiek nigdy nie wyraża się w pieszczotach i czułych słowach. Aleuta niełatwo daje obietnice, lecz skoro raz obieca coś, dotrzyma napewno.
„Pewien Aleuta podarował raz Wenjaminowowi wiązkę ryb suszonych; atoli w pośpiechu odjazdu zapomniano o rybach i Aleuta zabrał je z powrotem do domu. Aż do stycznia nie było okazji wysłać te ryby Wenjaminowowi; tymczasem w listopadzie i grudniu Aleuci cierpieli na brak jadła. Pomimo to nie dotknęli podarowanych ryb i w styczniu wysłali je właścicielowi..
„Ich kodeks moralny jest surowy i różnorodny. Tak np. następujące rzeczy uważa się za naganne: bać się śmierci nieuniknionej; prosić wroga o darowanie życia; zejść z tego świata, nie zgładziwszy ani jednego wroga; pozwolić się złapać na gorącym uczynku kradzieży; wypaść z łódki w porcie; bać się wyjazdu na pełne morze podczas wiatru; osłabnąć przed innymi towarzyszami, gdy zabraknie jadła podczas długiej podróży; ujawnić chciwość podczas podziału łowów, przyczem dla zawstydzenia chciwca wszyscy oddają mu swe części. Za naganne uważa się również: wypaplanie przed żoną tajemnicy społecznej; podczas polowania niezaofiarowanie towarzyszowi najlepszej części zdobyczy; chwalenie się swymi czynami, szczególnie jeśli są one zmyślone; wymyślanie ze złością; proszenie o jałmużnę; pieszczenie żony wobec innych i tańczenie z nią; targowanie się osobiste — sprzedaż zawsze winna być dokonana za pośrednictwem osoby trzeciej, która również określa cenę. Dla kobiety uważa się za naganne: nie umieć szyć i wogóle niezręcznie wykonywać wszelkie prace kobiece; nie umieć tańczyć; pieścić męża i dzieci lub rozmawiać z mężem wobec obcych“.
Taka jest etyka aleucka, której ilustracją dalszą mogłyby służyć podania i legendy. Dodam do tego, że, gdy pisał Wenjaminow (w r. 1840), zdarzyło się pomiędzy Aleutami jedno jedyne morderstwo w ciągu całego stulecia, pomiędzy ludnością, liczącą 60.000 głów. Nie będzie to nas dziwić, jeśli przypomnimy sobie, że kłótnie, wymyślania, a nawet użycie ostrych słów są zupełnie nieznane pomiędzy Aleutami. Nawet ich dzieci nigdy nie biją się pomiędzy sobą i nigdy nie wymyślają sobie. Najgorsza obelga, do której się posuwają, to powiedzenie: „twoja matka nie umie szyć“, lub „twój ojciec jest ślepy na jedno oko“.
A jednak niejeden zwyczaj ludów dzikich wprowadza w zakłopotanie Europejczyka. Wysoki poziom solidarności plemiennej i uczuć przychylności wzajemnej stwierdzony jest pomiędzy dzikimi; nie mniej jednak stwierdzone jest, że te same ludy dzikie uprawiają dzieciobójstwo, w niektórych wypadkach porzucają swych starców i ślepo poddają się prawu zemsty krwawej. Musimy więc jakoś wyjaśnić sobie spółistnienie takich faktów, które na pierwszy rzut oka wydają się Europejczykowi sprzeczne nawzajem. Wspomniałem o ojcu Aleucie, który głodził się przez szereg dni i tygodni, oddając całe jadło dziecku; wiemy, że matka Buszmenka gotowa jest zostać niewolnicą z miłości ku dziecku; i mógłbym całe stronice zapełniać przykładami rzeczywiście czułych stosunków pomiędzy dzikimi rodzicami i ich dziećmi. Podróżnicy nieustannie o tem opowiadają. Czytamy o głębokiej miłości macierzyńskiej; to znowu widzimy ojca biegnącego przez las i niosącego na rękach dziecię, które ugryzł wąż; lub jakiś misjonarz opowiada nam o rozpaczy rodziców z powodu straty dziecka, które przed kilku laty wyratował od zamordowania zaraz po urodzeniu; gdzieindziej znowu czytamy, że „dzikie“ matki zwykle karmią swe dzieci aż do lat czterech i że na Nowych Hebrydach zdarzają się matki lub ciotki, zabijające się z powodu śmierci dziecka, aby opiekować się niem na tamtym świecie. Przykładów takich możnaby przytoczyć bardzo dużo.
A jednak liczni z tych kochających rodziców uprawiają dzieciobójstwo. Zwyczaj ten (bez względu na formy, które przybrał w czasach późniejszych), powstał zapewne pod ostrym naciskiem konieczności gospodarczych; był to jedyny sposób utrzymania przy życiu dzieci już odchowanych. Dzicy wogóle bynajmniej nie rozmnażają się nieoględnie. Przeciwnie, używają sposobów najrozmaitszych w celu zmniejszenia liczby urodzeń i stosują cały szereg ograniczeń, które dla Europejczyków wydałyby się czemś dziwacznem. Pomimo to jednak, nie są w stanie wyżywić wszystkich dzieci urodzonych. Zauważono atoli, że skoro tylko pomnożą się środki żywności, natychmiast odstępują od zwyczaju dzieciobójstwa. Wogóle rodzice poddają się temu odrażającemu obowiązkowi bardzo niechętnie i uciekają się do najrozmaitszych wybiegów byle tylko uratować dzieci. Jak to zauważył mój przyjaciel, Elie Reclus, wynaleźli w tym celu szczęśliwe i nieszczęśliwe dni narodzin: dzieci urodzone w dni szczęśliwe, nie mogą być zabijane; rodzice usiłują odsunąć wyrok choćby na kilka godzin, aby potem powiedzieć, że skoro dziecko już przeżyło tyle czasu, to ma prawo pozostać przy życiu. Gdy słyszą krzyki dzieci, dochodzące z lasu, utrzymują, że krzyk taki przynosi nieszczęście całemu plemieniu. Ponieważ zaś nie posiadają europejskich „żłóbków“, przy pomocy których możnaby się było pozbywać dzieci, każdy cofa się przed koniecznością wykonania wyroku. Wolą też porzucać dziecię w lesie, niż mordować je. Dzieciobójstwo podtrzymywane jest przez nieświadomość, a nie przez okrucieństwo. To też dla usunięcia go nie potrzeba kaznodziei — i misjonarze lepiejby zrobili, gdyby poszli za przykładem Wenjaminowa, który co rok aż do późnej starości przepływał na nędznej łódce morze Ochockie lub podróżował w saniach, ciągnionych przez psy, pomiędzy Czukczami, obdzielając ich chlebem i przyrządami do rybołóstwa. Tak czyniąc, rzeczywiście powstrzymywał dzieciobójstwo.
To samo odnosi się do ojcobójstwa, tak efektownie opisywanego przez badaczy powierzchownych. Przekonaliśmy się, że zwyczaj porzucania starców bynajmniej nie jest tak rozpowszechniony, jak to wydaje się niektórym pisarzom. Rozpowszechnienie tego zwyczaju znakomicie przesadzono; spotykamy go jednak niemal pomiędzy wszystkimi dzikimi. A ma on to samo pochodzenie, co dzieciobójstwo. Gdy dziki starzec czuje, że jest już ciężarem swemu plemieniu, gdy co rano jego część jadła musi być odejmowana od ust dzieciom, które nie są tak stoicko usposobione jak ojcowie i krzyczą, gdy są głodne; gdy codziennie musi on być przenoszony przez wybrzeże kamieniste lub przez las dziewiczy na rękach ludzi młodszych — boć niema tam wózków dla paralityków ani jednostek wydziedziczonych, któreby ich woziły — wówczas zaczyna on powtarzać to samo, co chłop rosyjski mówi do dnia dzisiejszego, „czużoj wiek zajedaju, pora na pokoj“. I starzec usuwa się. Czyni to samo, co czyni żołnierz w wypadku podobnym. Gdy uratowanie się oddziału zależy od szybkiego posuwania się naprzód, gdy żołnierz iść nie może, a wie, że pozostanie w tyle równa się śmierci, prosi najbliższego przyjaciela o oddanie mu przysługi ostatniej. I przyjaciel drżącymi rękami zwraca broń ku ciału przyjaciela. Dzicy czynią to samo. Starzec sam domaga się śmierci; sam domaga się, aby pozwolono mu spełnić ten ostatni obowiązek względem plemienia i otrzymuje przyzwolenie; sam kopie sobie grób i zaprasza krewniaków na własną stypę. Jego ojciec czynił to samo, a teraz na niego kolej przyszła; i serdecznie rozstaje się z krewniakami. Dziki tak dalece uważa śmierć za jeden ze swoich obowiązków względem spólnoty, że odmawia, gdy chcemy go wyratować (jak to opowiada Moffat). Gdy pewna niewiasta, którą miano zabić na grobie męża, wyratowana została przez misjonarzy i wywieziona na wyspę, uciekła w nocy, przepłynęła szeroką zatokę, dosięgła swego plemienia i umarła na grobie. Stało się to dla niej zagadnieniem religijnem. Wogóle jednak dzicy wzdrygają się przez zabiciem kogoś inaczej, niż w walce, i nikt z nich nie chce wziąć na siebie krwi ludzkiej; w tym celu wymyślono cały szereg wybiegów, zwykle tak niewłaściwie pojmowanych przez Europejczyków. Najczęściej porzucają starców w lesie, pozostawiając przy nich większą niż zwykle porcję jadła. Europejskie wyprawy polarne czyniły to samo, gdy nie mogły już nieść dalej swych chorych towarzyszy. „Żyj jeszcze dni parę, a być może, znajdzie się jakiś ratunek niespodziewany!“.
Uczeni zachodnio-europejscy, gdy spotkają się z tymi faktami, zupełnie nie wiedzą, co począć. Nie umieją pogodzić ich z wysokim rozwojem etyki plemiennej i wolą poddać w wątpliwość ścisłość zupełnie wiarogodnych spostrzeżeń, zamiast usiłować wyjaśnić istnienie równoległe dwóch szeregów faktów: wysokiej moralności plemiennej z jednej strony — i porzucania starców i dzieciobójstwa z drugiej. Gdyby jednak ten sam Europejczyk opowiedział dzikiemu, że ludzie bardzo dobrze wychowani i uprzejmi, bardzo kochający swoje dzieci i tak wrażliwi, że wzruszają się głęboko na widok nieszczęścia, udawanego na scenie, żyją w Europie o kilkanaście kroków od nor, w których umierają dzieci poprostu z braku jadła — dziki również nie zrozumiałby ich. Przypominam sobie, jak daremne były moje wysiłki, aby wytłumaczyć mym przyjaciołom Tunguzom podstawy naszej cywilizacji indywidualistycznej; nic zrozumieć nie mogli i wpadali na pomysły najbardziej fantastyczne. Sprawa polega na tem, że dziki, przyzwyczajony do solidarności plemiennej zarówno w złem jak w dobrem, zupełnie nie może zrozumieć „etycznego“ Europejczyka, któremu zupełnie obca jest ta solidarność; tak samo Europejczyk nie może zrozumieć dzikiego. Gdyby jednak uczony europejski spędził jakiś czas pośród plemienia, przymierającego głodem i posiadającego zapas jadła zaledwie z dnia na dzień, wówczas zapewne zrozumiałby ich pobudki. Podobnie człowiek dziki, gdyby zamieszkał pomiędzy nami i otrzymał nasze wychowanie, doszedłby zapewne do pojmowania naszej europejskiej obojętności względem sąsiadów i naszych towarzystw dobroczynności. „W domach kamiennych mieszkają serca kamienne“ — mówią chłopi rosyjscy. Ale aby zrozumieć to, trzeba najpierw mieszkać w domu kamiennym.
Niemal to samo powiedzieć możemy o ludożerstwie. Biorąc pod uwagę wszystko, co w tej sprawie było powiedziane przez paryskie towarzystwo antropologiczne i także liczne spostrzeżenia, nagromadzone w literaturze, odnoszącej się do ludów dzikich, dochodzimy do wniosku, że zwyczaj ten został wprowadzony przez surową konieczność; później zaś rozwinął się pod wpływem przesądów i religji do tych rozmiarów nadzwyczajnych, które widzimy na wyspach Fidżi i w Meksyku. W rzeczywistości wielu dzikich aż do dnia dzisiejszego zmuszonych jest do zjadania ciał zgniłych. A w niektórych wypadkach, w czasach głodu, są oni doprowadzeni do odgrzebywania ciał ludzkich nawet podczas epidemji. Są to fakty zupełnie niewątpliwe. Jeśli jednak przeniesiemy się w warunki, w których żył człowiek w czasie epoki lodowej, w klimacie wilgotnym i zimnym i mając do rozporządzenia tylko bardzo niewiele jadła roślinnego; jeśli weźmiemy pod uwagę te spustoszenia straszliwe, które pomiędzy źle odżywionymi ludźmi dzikimi czyni szkorbut, i jeśli przypomnimy sobie, że mięso i świeża krew — to jedyne znane przez nich środki odżywiania się — przyznać musimy, że człowiek, który początkowo był zwierzęciem roślinożernem, stał się mięsożercą podczas epoki lodowej. Było wówczas dużo jeleni, lecz w krajach arktycznych jelenie często emigrują i zdarza się, że w ciągu całych lat niema ich zupełnie. W takich czasach traci człowiek ostatni sposób utrzymania się przy życiu. Wówczas też ucieka się do ludożerstwa; a nie zapominajmy, że tego samego środka chwytali się również Europejczycy, gdy znaleźli się w podobnych warunkach. Dzicy arktyczni aż do czasów obecnych niekiedy zjadają ciała swych własnych zmarłych; niegdyś musieli zjadać ciała tych, którzy i tak mieli umrzeć. Starcy umierali przekonani, że śmiercią swoją oddają ostatnią przysługę plemieniu. Oto dlaczego niektóre plemiona przypisują ludożerstwu pochodzenie boskie; niekiedy zaś mówią, że zostało to nakazane przez posła, zstępującego z nieba. W ostatnich czasach ludożerstwo przestało być koniecznością i jest tylko przeżytkiem i przesądem. Wrogów zwykle zjada się w celu odziedziczenia ich odwagi; w czasach późniejszych w tym samym celu zjadano oko lub serce wroga; jednocześnie zaś u innych plemion posiadających licznych kapłanów i mitologję rozwiniętą, spotykamy złych bogów, spragnionych krwi ludzkiej i kapłani wynaleźli ofiary ludzkie w celu uspokojenia bogów. W tym okresie swego rozwoju, jako obrządek religijny, kanibalizm osiągnął swe znamiona najbardziej odrażające. Znane są przykłady meksykańskie; podobnie na wyspach Fidżi, gdzie krók może zjeść każdego ze swych poddanych, znajdujemy potężną kastę kapłańską, skomplikowaną teologję i samowładztwo w pełnym rozwoju. Zrodzony przez konieczność, kanibalizm stał się później instytucją religijną i w tej formie przetrwał długo u tych plemion, które niegdyś niewątpliwie praktykowały go w formie pierwotnej.
To samo powiedzieć należy odnośnie dzieciobójstwa i porzucania starców. W niektórych wypadkach zwyczaje te otrzymały się jako przeżytek z czasów dawnych, jako tradycyjny zwyczaj religijny.
Na zakończenie należy jeszcze powiedzieć słów parę o zwyczaju, dającym również powód do wniosków bardzo błędnych. A mianowicie o zemście krwawej. Wszyscy dzicy są przekonani, że krew rozlana musi być pomszczona przez krew. Jeśli kogoś zabito, morderca musi umrzeć; jeśli był ktoś ranny, krew napastnika musi być przelana. Prawo to nie zna wyjątków, nawet zwierzęta podpadają pod nie; zgodnie z tem krew myśliwego musi być przelana, gdy wraca on do wsi po przelaniu krwi zwierzęcej. W taki sposób dzicy pojmują sprawiedliwość, a ujmowanie takie panuje również w Europie Zachodniej w stosunku do morderców. Jeśli zarówno krzywdziciel, jak pokrzywdzony należą do tego samego plemienia, plemię załatwia całą sprawę. Jeśli jednak krzywdziciel należy do innego plemienia i plemię tamto dla takich czy innych powodów odmawia zadośćuczynienia, wówczas plemię pokrzywdzone samo decyduje i podejmuje się zemsty. Człowiek pierwotny tak dalece patrzy na czyny każdej jednostki jako na sprawę plemienną, zależną od aprobaty plemiennej, że bardzo łacno przenosi odpowiedzialność za czyny jednostki na całe plemię. Zgodnie z tem za czyny członka plemienia można mścić się na całem plemieniu lub na każdym krewnym winowajcy. Oczywiście zdarza się nieraz, że odwet posunie się dalej niż obraza. Próbując zadać ranę, można zabić winowajcę lub zranić go mocniej, niż się miało zamiar; to zaś daje powód do nowych waśni. To też prawodawcy pierwotni usilnie zabiegają aby zemsta była ściśle ograniczona: — oko za oko, ząb za ząb i krew za krew.
Zauważyć jednak należy, że u większości ludów pierwotnych tego rodzaju waśnie i zatargi są znacznie rzadsze, niż moglibyśmy spodziewać się; jakkolwiek tu i owdzie dochodzą do rozmiarów nadzwyczajnych. Szczególnie zauważyć to można pomiędzy góralami, odepchniętymi w góry przez obcych najeźdźców; odnosi się to np. do górali kaukaskich, szczególnie zaś do górali z Borneo — Dajaków. Jak mówią, między Dajakami waśnie i zemsty zaszły tak daleko, że nikt nie może ożenić się ani być uznanym za dorosłego, póki nie zdobędzie głowy nieprzyjaciela. Wydaje się jednak, że jest w tem znaczna przesada. Tak czy inaczej uprawiane przez Dajaków „polowanie na głowy“ nabierze znaczenia odmiennego, gdy uprzytomnimy sobie, że czyniąc to, człowiek nie działa pod wpływem namiętności osobistej. Czyny jego są wynikiem pobudek, które uważa on za obowiązek moralny względem swego plemienia, zupełnie jak sędzia europejski — poddając się tej samej zasadzie błędnej, że krew musi być przelana za krew — skazuje na śmierć mordercę. Zarówno Dajak, jak sędzia europejski, mieliby wyrzuty sumienia, gdyby, kierując się spółczuciem, oszczędzili mordercę. To też Dajakowie poza morderstwami, które spełniają zgodnie z własnem pojęciem sprawiedliwości, opisywani są jako ludzie bardzo uprzejmi i przyjemni. Tak np. Carl Bock, który dał tak straszny opis polowania na głowy, pisze:
„Jeśli chodzi o moralność, muszę powiedzieć, że Dajakowie zajmują stopień wysoki na drabinie cywilizacji... Grabieże i złodziejstwa zupełnie są nieznane pomiędzy nimi; są oni również bardzo prawdomówni... i jeśli niezawsze udawało mi się wydobyć z nich „całą prawdę“, nie mówili mi nic innego prócz prawdy. Chciałbym to samo módz powiedzieć o Malajczykach“.
Świadectwo Bocka jest najzupełniej potwierdzone przez Idę Pfeiffer. „Przyznaję — pisze ona — że chętnie pozostawałabym dłużej pomiędzy nimi. Zwykle są uczciwi, uczynili i bynajmniej nie narzucający się... nie znam narodu, który mogłabym pod tym względem postawić na równi z nimi“. Tego samego zdania był Stoltze. Dajakowie posiadają zwykle jedną żonę i obchodzą się z nią dobrze. Są oni bardzo towarzyscy i co rano licznemi gromadami udają się na połów ryb, na polowanie lub do pracy na roli. Ich wsie składają się z wielkich chat, zamieszkałych każda przez kilkanaście rodzin; w chacie takiej znajduje się niekiedy do 100 osób, zgodnie żyjących ze sobą. Są pełni szacunku dla swych żon i kochają dzieci; gdy który zachoruje, kobiety karmią go kolejno. Z reguły są oni bardzo umiarkowani w jedzeniu i piciu. Taki jest Dajak w swem prawdziwem życiu codziennem.
Nie chcę nużyć czytelnika przytaczaniem dalszych przykładów z życia ludów dzikich. Gdziebądź się udamy, wszędzie spotykamy te same zwyczaje społeczne, panowanie tego samego ducha solidarności. A jeśli zapuścimy się w mroki wieków ubiegłych, i znajdziemy to samo życie plemienne, te same zrzeszenia pomocy wzajemnej. To też zupełną słuszność miał Darwin, gdy w społecznych właściwościach człowieka dopatrywał się głównego czynnika rozwoju; — natomiast w zupełnym błędzie są popularyzatorzy Darwina, wygłaszający zdania przeciwne.
„Słabość fizyczna i niezdolność do szybkiego biegu, także brak broni naturalnej — pisze Darwin — są u człowieka bardziej niż zrównoważone przcdewszystkiem przez jego zdolności umysłowe (które, jak zaznaczył on gdzieindziej, rozwinęły się głównie, lub bodaj wyłącznie, w życiu społecznem) — i powtóre przez ludzkie właściwości społeczne zapewniające człowiekowi pomoc towarzyszy“.
W wieku XVIII idealizowano człowieka „dzikiego“ i jego „życie w stanie przyrody“. W ostatnich czasach jednak uczeni przeszli na kraniec przeciwny; szczególniej od czasu, gdy niektórzy, zabiegając usilnie o udowodnienie zwierzęcego pochodzenia człowieka, lecz nieświadomi społecznych stron życia zwierzęcego, poczęli obciążać dzikiego wszystkiemi możliwemi znamionami „bestjalstwa“. Przesada ta jest niewątpliwie jeszcze bardziej nienaukowa niż idealizacja Rousseau’a. Dziki nie jest ani ideałem cnoty, ani ideałem „dzikości“. Wyrobił on w sobie natomiast i rozwinął jedną właściwość szczególną — mianowicie utożsamianie życia indywidualnego z żysiem plemienia; a bez tej właściwości ludzkość nie dosięgłaby nigdy swego stanu dzisiejszego.
Jak już mówiliśmy, ludzie pierwotni tak dalece utożsamiają swoje życie z życiem plemienia, że każdy ich czyn, choćby najdrobniejszy, uważany jest za sprawę plemienną. Całe ich postępowanie regulowane jest przez szeregi niepisanych praw, będących owocem długiego doświadczenia spólnego; prawa te określają, co jest złe, a co dobre, to znaczy, co jest korzystne lub szkodliwe dla plemienia. Wprawdzie rozumowania, na których opierają się te prawa, niekiedy są zgoła głupie lub krańcowe. Wiele z tych wywodów opiera się na przesądach, i cobądź czyni dziki, zawsze widzi on tylko bezpośrednie następstwa swojego czynu; niezdolny on jest przewidywać wyników pośrednich i dalszych — w ten sposób po prostu powiększając ten sam błąd, który Bentham zarzucał prawodawcom europejskim. Atoli bez względu na to, czy przepisy prawa obyczajowego są głupie czy nie, dziki poddaje się im, choćby były najbardziej niedogodne. Prawom tym jest on bodaj bardziej posłuszny, niż człowiek cywilizowany prawom pisanymi. Prawo obyczajowe jest jego religją, jego sposobem życia. Idea klanu nieustannie jest obecna w jego umyśle, i samo poświęcanie się na rzecz klanu jest faktem codziennym. Gdy dziki przestąpi którebądż z praw plemiennych, jest on prześladowany przez urągania kobiet. Jeśli przestępstwo jest ciężkie, dniem i nocą męczy go obawa, że ściągnął nieszczęście na swe plemię. Jeśli wypadkowo zranił kogobądź ze swego plemienia, to znaczy jeśli popełnił najgorsze z przestępstw, staje się nieszczęśnikiem: ucieka w lasy i gotów jest popełnić samobójstwo; chyba że plemię przebaczy mu, skazując go na cierpienia fizyczne lub przelewając nieco jego krwi. Wewnątrz plemiena wszystko idzie do spólnego podziału; każdy kąsek jadła dzielony jest pomiędzy wszystkich obecnych; jeśli dziki jest sam w lesie, nie zacznie jeść, póki trzykrotnie nie zaprosi głośno każdego, kto mógłby znajdować się w pobliżu i wołanie jego usłyszeć.
Słowem — wewnątrz plemienia niepodzielnie panuje zasada „każdy za wszystkich“ póty, póki rodzina oddzielna nie złamała jeszcze jedności plemiennej. Zasada ta jednak bynajmniej nie obejmuje klanów lub plemion sąsiednich, nawet wówczas, gdy „nasze“ plemię połączone jest z nimi w celu obrony wzajemnej. Każde plemię lub klan stanowi jednostkę oddzielną. Zupełnie podobnie, jak u ssących i ptaków, ziemia podzielona jest pomiędzy poszczególne plemiona i — z wyjątkiem czasu wojny — granice są przestrzegane. Wchodząc na terytorjum sąsiadów, należy wykazać, że niema się złych zamiarów. Im głośniej oznajmia się swoje przybycie, tem więcej zdobywa się zaufania; wschodząc zaś do domu, należy położyć topór przy wejściu. Żadne plemię nie jest obowiązane do dzielenia się jadłem z innymi plemionami: może to uczynić lub nie, jak mu się podoba. Dzięki temu, życie człowieka dzikiego podzielone jest jak gdyby na dwie warstwy czynów i występuje pod dwoma różnemi postaciami etycznemi: pod postacią stosunków wewnątrz-plemiennych — i stosunków zewnętrznych. Jak nasze prawo międzynarodowe, prawo międzyplemienne znacznie się różni od wewnętrznego prawa obyczajowego. To też, gdy dojdzie do wojny — największe okrucieństwa mogą być uważane za czyny godne pochwały i stawiane za wzór całemu plemieniu. Ta moralność podwójna ciągnie się przez cały rozwój ludzkości i utrzymuje się aż do dnia dzisiejszego. My, Europejczycy, osiągnęliśmy wprawdzie pewien postęp w wykorzenieniu tej moralności podwójnej — niewielki jednak. Musimy przyznać, że gdy rozszerzyliśmy nieco nasze pojęcie solidarności poza granice narodu — przynajmniej w teorji, jednocześnie rozluźniliśmy tę solidarność wewnątrz własnego narodu, a nawet wewnątrz własnej rodziny.
Zjawienie się wewnątrz klanu rodziny oddzielnej z konieczności burzy dawną jedność plemienną. Rodzina oddzielna oznacza niemal to samo, co własność oddzielna, i nagromadzenie bogactw w rękach jednostek. Widzieliśmy, w jaki sposób Eskimosi unikają tego nagromadzenia; podobne wysiłki spotykaliśmy również w różnych wiekach, ujawniające się w najrozmaitszych urządzeniach (spólnoty wiejskie, gildje i t. p.), przy pomocy których masy usiłowały utrzymać jedność plemienną wbrew czynnikom, rozsadzającym ją. Z drugiej strony widzieliśmy zaczątki wiedzy, występującej w epoce zadawnej, a utożsamianej z czarodziejstwem i stającej się siłą w rękach jednostek, które w ten sposób mogą zapanować nad plemieniem. Wiedza ta trzymana była w tajemnicy, przekazywana wyłącznie wtajemniczonym za pośrednictwem tajnych związków czarodziei, szamanów i kapłanów; związki takie spotykamy u wszystkich dzikich. Jednocześnie wojny i najścia nieprzyjaciół powoływały do życia władze wojskowe i całe kasty wojowników, których zrzeszenia zdobywały wielką potęgę. Jakkolwiek zaznaczyć należy, że nie było takiego okresu życia ludzkiego, w którymby wojna uważana była za normalny sposób bytowania. Podczas gdy wojownicy wytępiali się nawzajem, a kapłani odprawiali obrządki uroczyste nad ich rzeziami, masy żyły swem życiem codziennem, zajmowały się pracą powszednią. I to właśnie życie mas winno być przedmiotem przyszłych badań; należy zbadać, dzięki czemu utrzymywała się organizacja społeczna, założona na właściwem tym masom pojmowaniu sprawiedliwości, na pomocy wzajemnej i poszanowaniu prawa obyczajowego; słowem — zbadać należy, w jaki sposób utrzymała się ciągłość życia społecznego wbrew okrucieństwom teokracji lub autokracji państwowej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Hempel, Piotr Kropotkin.