Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju |
Wydawca | Wydawnictwo Księgarni Społecznej „Książka” |
Data wyd. | 1921 |
Druk | R. Olesiński, W. Merkel i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jan Hempel |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Gdy tylko wiosna nadchodzi w strefie umiarkowanej, miljardy ptaków, zgromadzonych w stronach południowych, powracają stadami niezliczonymi i pełne zapału i radości śpieszą na północ, aby odchować potomstwo. Wówczas każdy żywopłot, każdy gaj, każda skała na morzu, każde jezioro lub staw w Ameryce Północnej, w północnej Europie lub Azji opowiada nam o tem, czem jest pomoc wzajemna dla ptaków. Widzimy tam żywe przykłady, ile siły i energji wyzwala ona, ile opieki zapewnia nawet najsłabszym i najbardziej bezbronnymi istotom. Weźmy np. jedno z niezliczonych jezior na stepach rosyjskich lub syberyjskich. Jego wybrzeża zaludnione są nieprzeliczonem mnóstwem ptaków wodnych, należących do kilkunastu różnych gatunków, żyjących jednak w zupełnej zgodzie i pomagających sobie nawzajem.
„Wyjrzały czarne plamy wody z pośród piasków żółtawych i trzcin ciemno-zielonych... roi się tu od ptactwa... w powietrzu unoszą się rybitwy, wydające swe krzyki ostre. Tysiące kulików snują się po brzegu i pogwizdują... a dalej niemal na każdej fali kołysze się kwacząca kaczka. W górze ciągną stada dzikich gęsi, gdy niżej dzwonniki (Aquila clanga) spadają na jezioro, a z nimi kobusy (Falco rusticolus, Falco buteo), na które natychmiast rzuca się wrzaskliwa gromada rybitw... Zdumiony widz gubi się w tem wszystkiem (Siewiercow)“.
Oto mamy przed sobą rabusiów — najsilniejszych, najprzebieglejszych, idealnie przystosowanych do grabieży. Ale zamiast krzyków tryumfu, słyszymy ich rozpaczliwe wołania i godzinami całemi wyczekują one sposobności chwycenia jakiegoś jednego nieochronionego osobnika. Dość jednak, aby rabusie zbliżyły się, a natychmiast dają się słyszeć ostrzeżenia i setki mew i jaskółek morskich rzucają się na napastnika. Oszalały z głodu rabuś wyrzeka się zwykłych środków ostrożności i gwałtownie rzuca się w żywe rojowisko; napadnięty jednak ze wszystkich stron, rychło zmuszony jest do ucieczki. Zrozpaczony napada na dzikie kaczki, lecz te rozumne ptaki towarzyskie odrazu zbierają się w stado i uciekają, jeśli napastnik jest orłem rybitwą, lub dają nurka, jeśli to sokół; lub wreszcie wznoszą całą chmurę pyłu wodnego i oślepiają napastnika, jeśli to kania, i oto, gdy życie płynie dalej na jeziorze, rabuś musi uciekać z okrzykami złości i szukać padliny lub też zadowolić się pisklęciem, czy myszą polną, która jeszcze nie nauczyła się słuchać ostrzeżeń swych towarzyszy. Wobec nadzwyczaj bogatego życia społecznego, doskonale uzbrojony rozbójnik musi się zadawalać odpadkami tego życia.
Udajmy się dalej na północ, na archipelagi Arktyczne.
„Możemy płynąć dziesiątki kilometrów wzdłuż wybrzeży i widzieć, jak wszystkie występy, załamy i szczeliny skalne, wszystkie zbocza gór aż do wysokości 200 do 500 stóp, dosłownie pokryte są ptakami morskimi, których białe piersi, odbijające od ciemnych skał, czynią wrażenie, jakby góry obryzgane były wapnem. Powietrze nad takiemi wybrzeżami jest, że tak powiem, pełne ptactwa“. (A. E. Nordenskjöld).
Każda z takich gór ptasich jest żywym przykładem pomocy wzajemnej, a także przykładem wielkiej różnorodności charakterów, wielkiej rozmaitości usposobień indywidualnych, rozwijających się w życiu społecznem. Ostrygojad (Haematopus) znany jest ze swej gotowości atakowania ptaków drapieżnych. Nabłotnik (Limosa) tak wyróżnia się swą roztropnością, że łacno staje się wodzem innych spokojniejszych ptaków. Tłumacz (Strepsilas interpres) w otoczeniu towarzyszy jest ptakiem raczej lękliwym; staje się jednak przedsiębiorczym i zabiega o bezpieczeństwo ogólne z chwilą, gdy otoczony jest przez ptaki mniejsze. W okolicach tych można obserwować żądne władzy łabędzie; nadzwyczaj towarzyskie mewy kitiwake, pomiędzy któremi sprzeczki zdarzają się nadzwyczaj rzadko; dalej uprzejme nurzyki polarne (Uria brunnichii), nieustannie pieszczące się nawzajem. Gęsi egoistyczne, które odpędziły od siebie sieroty po zabitej towarzyszce, a obok nich inne samice tego samego gatunku, które przyjęły sieroty i pływają oto otoczone przez 50 lub 60 piskląt, traktowanych zupełnie narówni z dziećmi własnemi. Obok pingwinów, kradnących jajka swym sąsiadom, mamy nurzyki, których stosunki rodzinne są tak pełne tkliwości i uczucia, że nawet najzapaleńsi myśliwi wzdragają się przed zabijaniem samicy, otoczonej przez młode; lub znowu widzimy kaczki edredonowe, siedzące kolejno na tym samym gnieździe. To samo wysiadywanie spólne potomstwa widzimy u nurzyków. Przyroda jest samą różnorodnością; spotykamy w niej wszystkie możliwości charakteru, od najniższych do najwyższych. Oto dlaczego nie może być ona objęta żadnem twierdzeniem ogólnikowem. Tem bardziej nie może być przyroda sądzona z moralizatorskiego punktu widzenia; poglądy moralisty są same — zwykle nieświadomym — wynikiem spostrzeżeń, płynących od przyrody.
Gromadzenie się ptaków w porze wysiadywania jaj jest zjawiskiem tak powszechnem, że przykłady byłyby bodaj zbyteczne. Drzewa nasze są pełne gniazd wronich; w żywopłotach świergoli drobne ptactwo; zabudowania gospodarcze dają schronisko całym kolonjom jaskółek; stare mury są ucieczką setek ptaków nocnych; i możnaby zapełnić liczne stronice wdzięcznymi opisami tego spokoju i harmonji, które panują zwykle w tych zrzeszeniach ptasich. Niewątpliwe jest przytem, że w zrzeszeniach tych ptaki słabsze znajdują pomoc i opiekę. Doskonały obserwator Dr. Coues widział np. gniazda małej jaskółki skalnej, założone w sąsiedztwie bezpośredniem siedziby sokoła stepowego (Falco polyargus). Sokół gnieździł się na szczycie jednego z tych minaretów glinianych, które tak liczne są w Kolorado, gdy kolonja jaskółek założyła swe gniazda bezpośrednio pod nim. Małe spokojne ptaszki zupełnie nie obawiały się swego drapieżnego sąsiada, nigdy nie pozwalały mu zbliżyć się do swej kolonji. Natychmiast otaczały go i goniły tak uporczywie, że musiał uciekać.
Życie towarzyskie u ptaków bynajmniej nie przerywa się z chwilą zakończenia okresu wysiadywania jaj; przybiera tylko wówczas nową postać. Młodzież zbiera się w liczne gromady, zwykle zawierające po kilka gatunków. Ptaki gromadzą się wówczas poprostu dla towarzystwa — w części wprawdzie także dla bezpieczeństwa, głównie jednak dla samej przyjemności przebywania w gromadzie. Tak np. po lasach naszych widzimy towarzystwa, złożone z bargielów (Sitta coesia), z którymi razem przebywają sikory, zięby, króliki, różne dzięcioły i t. d. W Hiszpanji spotyka się jaskółki razem z pustułkami, muchołowkami, a nawet gołębiami. Na dalekim zachodzie Amerykańskim skowronek kudłaty (horned lark) żyje w licznych gromadach łącznie z dwoma czy z trzema odmianami skowronków, z wróblem stepowym (Sawannah sparrow) i z paru gatunkami ogrodniczków i trznadli. Prawdę mówiąc, łatwiej byłoby opisać te gatunki, które żyją oddzielnie, aniżeli tylko wymienić te, które w jesieni tworzą liczne towarzystwa młodzieży — towarzystwa nie dla polowania ani wysiadywania jaj, lecz poprostu dla zażywania radości życia gromadzkiego i przepędzania czasu na zabawach, poświęciwszy zaledwie parę godzin dziennie na wyszukanie pożywienia.
Przejdźmy wreszcie do tej wielkiej dziedziny życia ptasiego, w której pomoc wzajemna jest czynnikiem szczególnie ważnym i rzucającym się w oczy — a mianowicie do przelotów. Dość powiedzieć, że ptaki, które przez szereg miesięcy żyły w gromadkach nielicznych, rozrzuconych po wielkim obszarze, zbierają się teraz tysiącami; zlatują się dniami całymi na miejsce określone, zanim puszczą się w podróż, i najwidoczniej omawiają szczegóły tej podroży. Niektóre gatunki codziennie po południu przedsiębiorą loty przygotowawcze — ćwiczenia do wielkiej podróży. Wszyscy wyczekują spóźniających się towarzyszy; wreszcie odlatują w kierunku wybranym starannie; — ten kierunek — to nagromadzony rezultat doświadczeń spólnych; najsilniejsze lecą na czele stada, luzując się nawzajem w tem trudnem zadaniu. Przez morza przelatują w olbrzymich stadach, złożonych zarówno z ptaków małych, jak wielkich; a gdy wracają na wiosnę, przylatują na stare miejsca i bardzo często odbudowują te same gniazda, które opuściły w zeszłym roku.
Jest to przedmiot nadzwyczaj obszerny, a jednak zbadany jeszcze tak niedostatecznie; moglibyśmy czerpać stąd nie jeden przykład pomocy wzajemnej; byłoby ich jednak tak dużo, że całą książkę trzebaby temu poświęcić. Musimy więc ograniczyć się do tych przytoczeń ogólnikowych. Przypomnę tylko jeszcze o tych licznych i ożywionych zgromadzeniach ptasich, które odbywają się zawsze na tem samem miejscu przed udaniem się w podróż na północ lub na południe; a także o tych zgromadzeniach, które widzimy na północy, gdy ptaki powrócą do swych gniazd na wybrzeżach Jenisieju lub w północnych hrabstwach angielskich. Przez szereg dni z rzędu — niekiedy przez cały miesiąc — zbierają się one codziennie zrana na godzinę, zanim rozlecą się w poszukiwaniu jadła; być może na zebraniach tych omawiane są miejsca do budowy gniazd. Jeśli zaś podczas przelotu stado ptasie napotka burzę, gromadzą się spólnie ptaki gatunków najrozmaitszych. Ptaki, nie będące ściśle ptakami przelotnymi, lecz tylko odbywające ograniczone wędrówki z północy na południe i z powrotem, do wędrówek tych również przystępują gromadnie. Widzimy więc, że przeloty bodaj nigdy nie odbywają się w pojedynkę, gromada bowiem zapewnia jednostce łatwiejsze zdobycie pożywienia i większe bezpieczeństwo.
Jeśli przejdziemy teraz do ssących, pierwszą rzeczą która uderza nas, jest znakomita przewaga liczebna gatunków towarzyskich nad tymi nielicznymi drapieżcami, które nie zrzeszają się. Płaskowzgórza i stepy starego i nowego świata pełne są stad jeleni, antylop, gazel, danieli, bawołów, dzikich kóz i owiec, a wszystko to są zwierzęta towarzyskie. Kiedy europejczycy poczęli osiedlać się w Ameryce, napotykali tam tak liczne stada bawołów, że osadnicy musieli powstrzymywać swój pochód, skoro spotkali się z bawołami; a przejście takiej kolumny bawołów trwało niekiedy dwa i trzy dni. Podobnie, gdy Rosjanie zajmowali Syberję, spotkali tam taką masę jeleni, antylop, wiewiórek i innych zwierząt towarzyskich, że podbicie Syberji uważać można za wyprawę myśliwską, trwającą dwieście lat; stepy trawiaste Afryki wschodniej do dzisiejszego dnia pokryte są stadami zebr i najrozmaitszych gatunków antylop.
Nie tak to dawne czasy, kiedy potoki Ameryki Północnej i Syberji Północnej były pokryte kolonjami bobrów; kolonje takie spotkać można było w Rosji Północnej aż do XVII wieku. Równiny czterech wielkich kontynentów wciąż jeszcze pokryte są niezliczonemi kolonjami myszy, chomików i innych gryzoniów. W lasach podzwrotnikowej części Azji i Afryki mieszkają liczne rodziny słoni, nosorożców i nieprzeliczone gromady małp. Na dalekiej północy renifer tworzy stada olbrzymie; a jeszcze dalej na północ znajdujemy stada wołów piżmowych i lisów polarnych. Wybrzeża oceanu wciąż jeszcze roją się od fok i morsów; a wody morskie od stad najrozmaitszych gatunków, należących do rodziny wielorybów towarzyskich; nawet w głęgi wielkiego płaskowzgórza Azji środkowej znajdujemy stada dzikich koni, dzikich osłów, wielbłądów i owiec. Wszystkie te zwierzęta żyją w społeczeństwach i narodach, liczących niekiedy wiele setek tysięcy jedostek; jakkolwiek obecnie, po trzech stuleciach opartej na prochu cywilizacji europejskiej, znajdujemy już tylko szczątki tego, co było dawniej. Jakże znikoma w porównaniu z tem jest liczebność mięsożernych! Jak błędny jest pogląd tych, którzy nie widzą w świecie zwierzęcym nic więcej, oprócz lwów i hjen, zatapiających zęby w ciele ofiar! Równie słusznie można byłoby patrzeć na życie ludzkie jedynie jako na szereg wojen i rzezi.
Zrzeszanie się i pomoc wzajemna panują z reguły w świecie zwierząt ssących. Obyczaje towarzyskie znajdujemy nawet między mięsożernymi i zaledwie jedną rodzinę kotów (lwy, tygrysy, lamparty i t. d.) możemy wymienić jako tę grupę zwierząt, w której obyczaje indywidualne stanowczo przeważają nad towarzyskimi i w której tylko zrzadka spotykamy grupy nieliczne. A przecie nawet lwy zwykle polują gromadami. Dwie rodziny łaszowatych i łasicowatych (Viverridae — Mustelidae) również wyróżniają się swojem życiem w pojedynkę, wiemy jednak, że przed stu laty łasica pospolita była dużo bardziej towarzyska, niż obecnie; spotykano ją wówczas w licznych grupach w Szkocji i w szwajcarskim kantonie Unterwalden. Do grup wybitnie towarzyskich należy wielka rodzina psów, a szczególnie wyróżniającem ich znamieniem są zrzeszenia myśliwskie. Powszechnie wiadome jest, że wilki gromadzą się w liczne bandy myśliwskie i Tschuldi pozostawił bardzo ciekawy opis tego, jak wilki tworzą półkole, otaczają krowę pasącą się na pochyłości góry, potem nagle wyskakują z głośnem szczekaniem i zmuszają ją do rzucenia się w przepaść. W latach trzydziestych Audubon obserwował wilki na Labradorze, polujące gromadnie; jedna z takich gromad wilczych napadła na osiedla ludzkie i wymordowała psy. Podczas zim ostrych stada wilcze bywają tak liczne, że stają się poważnem niebezpieczeństwem dla ludzi; jak to np. miało miejsce we Francji w połowie ubiegłego stulecia. — W stepach rosyjskich wilki nigdy nie atakują koni inaczej, jeno gromadne; a muszą pokonać tu nieraz opór bardzo poważny (jak o tem świadczy Kohl), konie bowiem bronią się zawzięcie, wilki jednak również nie ustępują łatwo; a grozi im otoczenie przez konie i zatratowanie kopytami. Amerykańskie wilki z prerji (Canis latrans) znane są z tego, ze gromadzą się w bandy, złożone z 20 do 30 sztuk i gromadnie napadają na bawoły, przypadkowo oddzielone od stada. Szakale, które słusznie możemy uważać za najinteligentniejsze i najodważniejsze z całej rodziny psów, zawsze polują gromadnie; tak zrzeszone mogą one nie obawiać się nawet największych drapieżców. Wiliamson obserwował dzikie psy azjatyckie (Cholzuny lub Dole) jak pokonywały wszystkie wielkie zwierzęta, nie wyłączając niedźwiedzi i tygrysów; nie są w stanie pokonać tylko słonia i nosorożca. Hjeny również żyją towarzysko i polują gromadnie; a organizacje myśliwskie hjeny plamistej są wysoko chwalone przez Cumminga. Nawet lisy, które w naszych krajach cywilizowanych żyją zwykle w pojedynkę, tworzą niekiedy zrzeszenia myśliwskie. Co się tyczy lisa polarnego, to jest on — lub raczej był w czasach Steller’a — jednym ze zwierząt najbardziej towarzyskich; i gdy czytamy opis tego autora, jak nieszczęsna załoga Berynga walczyć musiała przeciwko tym rozumnym drobnym zwierzętom, nie wiemy, co bardziej podziwiać: czy nadzwyczajną pomysłowość lisów i ich udoskonaloną pomoc wzajemną, gdy umiały wydobywać jadło z pod kamieni lub zrzucać je ze szczytu słupa (jeden z lisów wdrapywał się na słup i zrzucał jadło towarzyszom, stojącym na dole), czy okrucieństwo człowieka, doprowadzonego do rozpaczy przez liczne gromady lisów. Nawet niektóre niedźwiedzie żyją towarzysko w tych miejscowościach, gdzie nie są niepokojone przez człowieka. Tak np. Steller spotykał czarnego niedźwiedzia kamczackiego w stadach licznych, a niedźwiedzie polarne spotykane były tu i owdzie w grupach. Nawet nierozumne zwierzęta owadożerne niekiedy zrzeszają się.
Atoli szczególnie rozwiniętą towarzyskość i pomoc wzajemną spotykamy pomiędzy gryzoniami, pomiędzy kopytnymi i przeżuwającymi. Wiewiórki zwykle pędzą życie w pojedynkę. Każda z nich buduje sobie wygodne gniazdo i gromadzi w niem własne zapasy. Mają jednak skłonność do życia rodzinnego, i Brehm doszedł do wniosku, że są najszczęśliwsze wtedy, gdy dwa lub trzy pomioty tego samego roku zbiorą się razem w jakimś odległym zakątku lasu. Wówczas utrzymują pomiędzy sobą stosunki towarzyskie; mieszkańcy gniazd poszczególnych komunikują się ze sobą i gdy szyszki staną się mniej liczne, cała gromada wynosi się w inne strony. Co się tyczy amerykańskich wiewiórek czarnych, to są one wybitnie towarzyskie. Poza paru godzinami, poświęconemi na zdobywanie pożywienia, spędzają cały dzień na zabawach w wielkich gromadach. Gdy rozmnożą się zbytnio w jakiejś okolicy, zbierają się w stada, niemal tak liczne jak szarańcza, i idą na południe, pustosząc lasy pola i ogrody; za takim pochodem wiewiórek idą lisy, sępy i inne drapieżniki, czychające na jednostki oderwane od stada. Pręgowiec syberyjski (wiewiórka) jest jeszcze bardziej towarzyski. Jest to gospodarz zabiegliwy i w swych pomieszczeniach podziemnych gromadzi wielkie zapasy korzonków jadalnych i orzechów, rabowanych przez człowieka w jesieni. Jak twierdzą niektórzy badacze, musi on zaznawać coś z radości skąpca. A jednak wciąż jeszcze pozostaje zwierzęciem towarzyskiem i zawsze żyje wielkiemi wsiami. Audubon, który zbadał w zimie kilka gniazd wiewiórki pokrewnej, znalazł po kilka osobników w tem samem pomieszczeniu; zapewne nagromadzone tam zapasy były owocem pracy spólnej.
U świstaków, nieświszczów i susłów spotykamy towarzyskość jeszcze bardziej rozwiniętą i jeszcze wyższą inteligencję. Mamy tu również mieszkania oddzielne, położone jednak blizko siebie i tworzące jakby wielkie wsie. Suseł, ten straszny wróg rolnika południowo-rosyjskiego — miljonami całymi tępiony corocznie, żyje w kolonjach bardzo licznych i podczas gdy chłopi rosyjscy poważnie zastanawiają się nad sposobami uwolnienia się od niego, zwierzątko całymi tysiącami zażywa radości życia. Ich zabawy są tak pełne wdzięku, że można przyglądać im się z największem zainteresowaniem; nad polami pełnemi susłów unoszą się szczególne koncerty, powstające z ostrych gwizdnięć samców i melancholijnych świstów samiczek. W walce z nimi człowiek usiłował uciec się do pomocy wszystkich zwierząt i ptaków drapieżnych i najnowszym wynalazkiem w tym kierunku jest szczepienie im cholery! Do widoków niezmiernie interesujących należą również wsie piesków ziemnych w Ameryce. Jak okiem sięgnąć, widzimy zwierzątka stojące na pagórkach i zajęte rozmową przy pomocy krótkich szczęknięć. Gdy tylko rozlegnie się sygnał ostrzegający przed zbliżaniem się człowieka, wszystkie nikną w norach. Po przejściu niebezpieczeństwa, zwierzątka ukazują się znowu i bawią się. Młodzież goni się nawzajem, zmaga się i oddaje się zabawom najrozmaitszym; starsze zaś, stojąc dookoła, pełnią rolę wartowników. Odwiedzają się one nawzajem i ścieżki wydeptane pomiędzy osiedlami świadczą o liczbie tych odwiedzin. Niejeden naturalista zawdzięcza swe najlepsze stronice opisom zrzeszeń amerykańskich piesków ziemnych, chomików i świstaków alpejskich. Ale teraz muszę tu zrobić tę samą uwagę odnośnie chomików, którą zrobiłem, gdym mówił o pszczołach. — Instynkty walki nie zaginęły w nich i jawią się natychmiast, gdy zwierzę jest w niewoli. Natomiast w zrzeszeniach wielkich i wobec wolnej przyrody instynkty antyspołeczne nie mają okazji do rozwoju, dzięki czemu jako wynik ogólny otrzymujemy pokój i harmonję.
Nawet tak kłótliwe zwierzęta, jak szczury, które nieustannie walczą po naszych piwnicach, mają dość rozumu na to, aby zaniechać waśni w chwili plądrowania spiżarni; a podczas wędrówek nietylko pomagają sobie nawzajem, lecz nawet żywią swych inwalidów. Szczur bobrowy i kanadyjski szczur piżmowy są towarzyskie w stopniu najwyższym. Audubon mógł podziwiać ich gminy, którym należy tylko nie przeszkadzać, aby żyły szczęśliwie. Jak wszystkie zwierzęta towarzyskie, są one żywe i wesołe; łatwo łączą się z innymi gatunkami i osiągnęły wysoki poziom rozwoju umysłowego. W swych osadach, położonych nad brzegami rzek i jezior, zawsze uwzględniają zmienny poziom wody; siedziby ich, zbudowane w postaci domów, mają ściany zrobione z gliny i sitowia i zaopatrzone są w oddzielne miejsca dla odpadków organicznych; są tam hale należycie wytynkowane i zabezpieczone od zimna, jakkolwiek dobrze przewietrzane. Co się tyczy bobrów, posiadają one, jak wiadomo, usposobienie nadzwyczaj przyjemne i znane są ich zadziwiające groble i osady, w których żyją całe szeregi pokoleń, nie znając innych wrogów, niż wydra i człowiek; osiedla te wymownie świadczą o tem, co zdziałać może pomoc wzajemna i rozwój przyzwyczajeń społecznych; dochodzą one do niezwykłego poziomu inteligencji. Należy tutaj zaznaczyć, że u szczurów piżmowych i bobrów, a także u niektórych innych gryzoniów spotykamy się już ze szczególnem znamieniem społeczeństwa ludzkiego — a mianowicie ze spólną pracą.
Niewątpliwą jest rzeczą, że w wielu razach zwierzęta schodzą się wprost dla przyjemności życia towarzyskiego. Tak, właśnie dla przyjemności! — ponieważ trudno byłoby powiedzieć, co w wielu wypadkach sprowadza razem zwierzęta — i czy chodzi tu o pomoc wzajemną, czy też poprostu o przyjemność, wypływającą z czucia się otoczonym przez rodaków. Nasze zające pospolite, bynajmniej nie pędzące życia społecznego, a nawet pozbawione wysoko rozwiniętych uczuć rodzicielskich, nie mogą żyć bez zbierania się dla zabawy. Dietrich de Winckell, którego możemy uważać za jednego z najlepszych znawców zajęcy, opisuje je jako namiętnych sportowców, niekiedy tak zapalających się w grze, że znany jest przykład zająca, który przez omyłkę wziął lisa za towarzysza gry. Co się tyczy królików, to żyją one towarzysko i rodziny ich są całkowicie zbudowane na wzór starej rodziny patryarchalnej; młodzież trzymana jest w posłuszeństwie bezwzględnem wobec ojca, a nawet wobec dziadka. W zającach i królikach mamy przykład dwóch blizko spokrewnionych gatunków, nie mogących znosić się nawzajem; — a pochodzi to bynajmniej nie z tego powodu, że żywią się tem samem jadłem, jak takie zjawisko niekiedy bywa tłumaczone, lecz według wszelkiego prawdopodobieństwa stąd, że wybitnie indywidualistyczny zając nie może się zaprzyjaźnić z taką istotą spokojną i poddającą się, jaką jest królik. Ich usposobienia zbyt różnią się od siebie, aby przyjaźń mogła tu mieć miejsce.
Życie towarzyskie spotykamy również z reguły w wielkiej rodzinie koni, obejmującej zarówno dzikie konie i osły azjatyckie, jak zebry, mustangi, „cimarrones“ południowo-amerykańskie i półdzikie konie angielskie i syberyjskie. Wszystkie one żyją w wielkich zrzeszeniach, złożonych z małych stad, z których każde składa się z pewnej liczby klaczy pod przewodnictwem jednego ogiera. Ci nieprzeliczeni mieszkańcy starego i nowego świata — są naogół zupełnie źle zabezpieczeni od napaści licznych nieprzyjaciół i źle ochronieni od zmian klimatycznych; to też wyginęliby bardzo rychło, gdyby nie instynkt społeczny. Gdy tylko przybliża się drapieżnik, drobne stada natychmiast łączą się w wielką gromadę i spólnemi siłami odpędzają napastnika, a niekiedy nawet gonią za nim. To też ani wilk, ani niedźwiedź, ani nawet lew nie chwyci konia ani zebry, póki jednostka nie oddzieli się od stada. Gdy susza wypali trawy na stepach, zbierają się one w gromady, dochodzące niekiedy do 10,000 sztuk i emigrują. Gdy w stepach przyjdzie zawieja śnieżna, każde stado zbiera się w jedno miejsce i przycisnąwszy się do siebie nawzajem, usiłuje przetrzymać nieszczęście. Jeśli jednak zniknie zaufanie wzajemne, jeśli gromadę ogarnie panika i jeśli rozproszy się ona, konie giną szybko i po burzy znajduje się je porozrzucane tu i owdzie, umierające z wycieńczenia. Zrzeszanie się jest ich główną bronią w walce o byt, a człowiek ich głównym wrogiem. Uciekając przed ludźmi przodkowie naszego konia domowego (tak nazwany przez Polakowa Equus Przewalski) wyemigrowały na najbardziej niedostępne wyżyny płaskowzgórza Tybetańskiego, gdzie żyją dotychczas w klimacie surowym i otoczone przez drapieżców, niedostępne jednak dla człowieka.
Bardzo wiele przykładów ciekawych życia społecznego mogłyby nam dostarczyć renifery, a szczególnie ten wielki dział przeżuwających, który obejmuje sarny, daniele, antylopy, gazele i t. d. Należy tu wspomnieć o ich ostrożności, gdy zagraża napaść drapieżników; o tej troskliwej zabiegliwości, rozwijanej przez wszystkich członków stada gemz w chwili przechodzenia przez niebezpieczne przejście górskie; o przyjmowaniu sierot; o rozpaczy gazeli, która utraciła małżonka, lub choćby towarzysza tej samej płci; o zabawach młodzieży i o wielu innych zwyczajach bardzo ciekawych. Atoli zapewne do najbardziej uderzających przykładów pomocy wzajemnej należą wędrówki danieli, które zdarzyło mi się widzieć na Amurze. Gdy przechodziłem przez płaskowzgórze aż do Wielkiego Hinganu, po drodze od kraju Zabajkalskiego do Mergen, miałem sposobność stwierdzić, jak wiele danieli mieszka w tych krajach niezaludnionych. We dwa lata później płynąłem po Amurze i w końcu października dosięgłem do tego malowniczego miejsca, gdzie Amur przebija się przez Mały Hingan i połączywszy się z Sungari, rozlewa się po równinie. W tamtejszych wsiach kozackich spotkałem ludzi w wielkiem podnieceniu, ponieważ nieprzeliczone tysiące danieli właśnie przeprawiały się przez Amur, aby dostać się na równinę. W ciągu kilku dni na przestrzeni czterdziestu kilku kilometrów szło przez rzekę stado tych zwierząt, kozacy zaś mordowali je masami. Codziennie zabijano tysiące, a pochód wciąż trwał. Podobne pochody spotykają się bardzo rzadko, a ten zapewne wywołany był przez wczesne i bardzo obfite śniegi na Wielkim Hinganie, które zmusiły danieli do rozpaczliwego wysiłku przedostania się na równinę, położoną na wschód od wzgórza Dus. W kilka dni później wzgórza Dus również pokryte były śniegiem na trzy stopy wysoko. Wyobraźmy sobie teraz kraj tak wielki (jak np. Wielka Brytanja), na którym rozrzucone są tu i owdzie gromady danieli; gromady te pod naciskiem okoliczności wyjątkowych muszą się zebrać szybko i przedsięwziąć wędrówkę, aby przejść Amur w tem miejscu, gdzie jest on najwęższy. Może to być osiągnięte tylko przy bardzo wysokim rozwoju uspołecznienia. Zjawiska podobne i nie mniej uderzające spotkać możemy pomiędzy bawołami północno-amerykańskimi. Zwykle przebywają one na olbrzymich stepach niewielkiemi stadami, rozrzuconemi dość daleko jedno od drugiego i nigdy nie mieszającemi się ze sobą. A jednak w razie konieczności wszystkie małe stada, bez względu na przestrzeń dzielącą je, zbierają się razem i tworzą te pochody krociowe, o których już wspomniałem.
Należałoby także powiedzieć choć słów kilka o „rodzinach złożonych“ słoni, o ich rozwadze przy rozstawianiu wart, o ich silnem przywiązaniu wzajemnem i wysokim stopniu uspołecznienia. Warto także przypomnieć o uczuciach społecznych dzików; uspołecznienie ich ujawnia się szczególnie wówczas, gdy są zaatakowane. Hipopotamy i nosorożce również zajmą miejsce poczesne w dziele, poświęconem społeczeństwom zwierzęcym. Nie mało tematu dostarczyłyby nam także foki i morsy; wreszcie nie należy zapominać o bardzo uspołecznionych zwierzętach z rodziny wielorybów towarzyskich. Nie możemy jednak zatrzymywać się nad tą masą szczegółów i corychlej przejść musimy do małp, zwracających na siebie uwagą szczególną, jako ta gałąź świata zwierzęcego, która zdaje się prowadzić do pierwotnego społeczeństwa ludzkiego.
Nie potrzebuję nawet mówić, że te ssące, stojące na szczycie świata zwierzęcego i zarówno przez swą budowę, jak inteligencję najbardziej zbliżone do człowieka, są wybitnie towarzyskie. Oczywiście w tak wielkiej rodzinie, obejmującej setki gatunków, przygotowani być musimy na najrozmaitsze odmiany charakteru i obyczajów. Pomimo wszystkich różnic jednak powiedzieć możemy, że uspołecznienie, działanie spójne, pomoc wzajemna i wysoki rozwój wszystkich uczuć, uwarunkowanych życiem społecznem — są znamieniem wyróżniającem większość małp. Od gatunków najmniejszych do największych uspołecznienie jest u nich regułą, posiadającą tylko wyjątki nieliczne. Małpy nocne wolą żyć w pojedynkę; kapucyny (Cebus Capucinus) i wyjce żyją niewielkiemi rodzinami; orangutang nigdy nie był widziany przez Wallace’a w gromadzie i występuje bądź pojedynczo bądź w grupach niewielkich, złożonych z dwóch do trzech jednostek; podobnie goryle nigdy nie łączą się w gromady. Wszystkie pozostałe jednak gatunki małp — szympansy, pawiany, mandryle i najrozmaitsze inne — są towarzyskie w stopniu najwyższym. Żyją one w wielkich stadach i łączą się nawet z innymi gatunkami. Większość z nich jest bardzo nieszczęśliwa, gdy pozostanie w samotności. Krzyki rozpaczy wydawane przez jednego członka gromady, natychmiast sprowadzają wszystkich towarzyszy; śmiało odpierają one napaści drapieżników i wielkich ptaków. Nawet orły nie ważą się napastować ich. Udając się na plądrowanie pól ludzkich, małpy idą zawsze gromadnie, przyczem starsze dbają o bezpieczeństwo całego towarzystwa. Maleńkie małpy ti-ti, których dziecinne twarzyczki takie wrażenie robiły na Humbolcie, obejmują się nawzajem i zasłaniają jedna drugą, gdy deszcz pada. Wiele gatunków małp ujawnia bardzo dużo starań wokół rannych i w ucieczce nie opuszczają rannego towarzysza póki nie przekonają się, że już nie żyje i że wszelkie starania są bezowocne. James Forbes opowiada w swych pamiętnikach ze Wschodu, jak gromada małp ujawniła tyle zabiegliwości o ciało rannej samicy i rozwinęła przytem tyle uczuciowości, że przyrzekł on sobie, iż odtąd nigdy strzelać do małp nie będzie. Niektóre małpy umieją łączyć swe wysiłki w celu podniesienia kamienia, pod którym kryje się mrowisko, aby wydobyć upragnione jaja mrówcze. Hamadryjady nietylko rozstawiają wartowników, lecz umieją ustawić się w łańcuch w celu przeniesienia zdobyczy na miejsce bezpieczne; ich odwaga jest dobrze znana. Podany przez Brehma opis walki, którą jego karawana musiała stoczyć, zanim hamadryjady pozwoliły jej iść dalej w dolinie Mensy w Abisynji, stał się opisem klasycznym. Znane są również opisy wesołego usposobienia i przywiązania wzajemnego, panującego pomiędzy małpami ogoniastemi. I jeśli pomiędzy małpami najwyższemi znajdujemy dwa gatunki nietowarzyskie, orangutanga i goryla, ograniczone do przestrzeni niewielkich — jeden w Afryce Środkowej, a drugi na wyspach Borneo i Sumatra — mamy zupełne prawo przypuszczać, że są to resztki gatunków, niegdyś znacznie liczniejszych. Szczególnie goryl wydaje się zwierzęciem niegdyś towarzyskim, — jeśli małpy wymienione w Periplusach, są rzeczywiście gorylami.
Z tego przeglądu krótkiego widzimy, że życie towarzyskie bynajmniej nie należy do wyjątków w świecie zwierzęcym; przeciwnie, jest ono regułą, prawem przyrody i dosięga szczytu u najwyższych kręgowców. Gatunki, żyjące w pojedynkę, lub tylko w rodzinach nielicznych, są same nieliczne. Wydaje się nawet, że — z niewielkimi wyjątkami — te ptaki i ssące, które dzisiaj nie prowadzą życia stadnego, niegdyś przed rozmnożeniem się człowieka, prowadziły życie towarzyskie. Jak słusznie powiada Espinas, „nikt nie zrzesza się dla spólnej śmierci“; tego samego zdania odnośnie wpływu człowieka na świat zwierzęcy był Houzeau, dobrze znający świat zwierzęcy w niektórych częściach Ameryki.
Życie społeczne spotykamy pomiędzy zwierzętami na wszystkich stopniach rozwoju; i zgodnie z głęboką myślą Herberta Spencera, tak wspaniale rozwiniętą w dziele Perrier’a „Colonies animales“, kolonje spotykamy już w zaraniu rozwoju świata zwierzęcego. Atoli w miarę wznoszenia się po stopniach ewolucji, widzimy, jak zrzeszenie staje się coraz bardziej świadome. U wyższych kręgowców zrzeszenie występuje jako zjawisko perjodyczne lub wywołane przez pewne szczególne potrzeby, np. rozmnażanie się gatunku, wędrówki, wyprawy myśliwskie lub obronę wzajemną. Występuje ono również jako zjawisko przypadkowe, gdy np. ptaki łączą się przeciwko napastnikowi, lub gdy ssące tworzą gromady pod naciskiem okoliczności wyjątkowych — w celu wędrówki. W tym ostatnim wypadku zrzeszenie jest świadomem odchyleniem od zwykłego sposobu życia. Społeczeństwo zwierzęce posiada niekiedy dwa lub więcej stopni — mamy w niem najpierw rodzinę, potem grupę rodzin i wreszcie wielki związek grup, które zwykle są rozproszone, lecz w razie potrzeby mogą się połączyć; jak to widzieliśmy u bawołów i innych przeżuwających. Zrzeszenie przybiera również formy wyższe, zapewniające jednostce większą niezależność, nie pozbawiając jej przytem korzyści życia społecznego. U większości gryzoniów jednostki posiadają swe własne mieszkania, do których mogą udać się, gdy wolą być w samotności; mieszkania te jednak położone są w pobliżu jedno od drugiego, jakby wsie i miasta, zapewniając w ten sposób wszystkim mieszkańcom korzyści życia społecznego. Wreszcie u niektórych gatunków, jak np. szczury, chomiki, zające i t. d. — spotykamy życie towarzyskie istniejące pomimo usposobienia swarliwego i skłonności egoistycznych, wyraźnych u tych zwierząt. We wszystkich tych wypadkach życie społeczne bynajmniej nie jest czemś narzuconem przez samą budowę fizjologiczną jednostki; jest ono podtrzymywane w celu pomocy wzajemnej i dla przyjemności. Występuje to w stopniu najrozmaitszym i przy olbrzymiej rozmaitości usposobień jednostkowych; sama ta rozmaitość form życia społecznego jest dla nas dowodem, jak powszechnem jest ono zjawiskiem.
Zrzeszanie się — t. j. potrzeba odczuwana przez zwierzę łączenia się z sobie podobnymi — upodobanie w towarzystwie dla samego towarzystwa, dającego więcej „radości życia“, dopiero w ostatnich czasach poczęło zwracać na siebie należną uwagę zoologów. Wiemy teraz dobrze, że wszystkie zwierzęta, poczynając od mrówek, aż do ptaków i najwyższych ssących — ogromnie lubią zabawy, gonitwy, przekomarzanie się wzajemne i t. p. I gdy niektóre z tych zabaw mają na celu jak gdyby przygotowanie młodzieży do tego, co czynić im wypadnie w wieku dojrzałym, inne nie posiadają żadnego wyraźnego celu i są — jak np. taniec i śpiew — prostym przejawem nadmiaru sił, „radości życia“, są przejawem potrzeby łączenia się w jakibądź sposób z innemi jednostkami tego samego gatunku; słowem, są to przejawy czystego uspołecznienia, spotykanego w całym świecie zwierzęcym. Czy będzie to uczucie strachu, doznawane z powodu zbliżania się napastnika, czy wybuch radości, gdy zwierzęta są młode i zdrowe, czy też prosta chęć dania ujścia nadmiarowi wrażeń i siły życiowej — potrzeba podzielenia się wrażeniami, potrzeba zabawy, gadaniny lub chęć prostego odczuwania blizkości innych żywych istot pokrewnych — zawsze mamy tu do czynienia z potrzebą, spotykaną wszędzie. Uspołecznienie dosięga wyższego stopnia rozwoju i przejawów szczególnie pięknych pomiędzy ssącymi, zwłaszcza pomiędzy młodzieżą, a jeszcze bardziej pomiędzy ptakami; przenika ono jednak całą przyrodę i stwierdzone zostało przez najlepszych przyrodników (Paerre Huber) pomiędzy mrówkami; jest to niewątpliwie ten sam instynkt, który spędza razem wspomniane gromady motyli.
Zwyczaj zbierania się na tańce i strojenia tych miejsc, w których zwykle tańczą ptaki, jest dobrze znany z darwinowskiego „Pochodzenia człowieka“. Atoli ten zwyczaj tańczenia jest, jak się zdaje, rozpowszechniony znacznie bardziej, niż początkowo mniemano i W. Hudson w swojem dziele o La Plata daje nadzwyczaj zajmujący opis tańców złożonych, wykonywanych przez różne gatunki ptaków.
Tak rozpowszechniony między wielu gatunkami ptaków z wyczaj śpiewania spólnego należy do tej samej kategorji instynktu społecznego. Do rozwoju najbardziej zadziwiającego doszedł on u Chauna chavarria. Ptaki te zbierają się niekiedy w stada olbrzymie i wówczas śpiewają spólnie. W. Hudson spotkał je kiedyś w gromadzie niezliczonej, ustawionych wokół jeziora pośród pampasów; ptaki stały oddzielonymi od siebie gromadami, mniej więcej po 500 sztuk w każdej.
„Wówczas, — pisze on, — stado najbliżej mnie położone poczęło śpiewać i śpiew ten trwał trzy do czterech minut; gdy te przestały, podjęło śpiew stado następne, potem dalsze i t. d. aż po pewnym przeciągu czasu doleciały mnie dźwięki z przeciwległego brzegu jeziora. Na chwilę wszystko ucichło, wnet jednak stado, znajdujące się obok mnie, zaśpiewało znowu i dalej następne kolejno“.
Innym razem ten sam autor widział cały step, pokryty tymi ptakami; nie tworzyły one jednak gromady bezładnej, lecz podzielone były na pary i małe grupki. Około 9-ej wieczorem „nagle całe mnóstwo ptaków, pokrywające kilka kilometrów kwadratowych, podniosło olbrzymi śpiew wieczorny... Był to koncert, dla wysłuchania którego warto było sto mil przyjechać“... Należy tu dodać, że chauna, jak wszystkie zwierzęta towarzyskie, łatwo oswaja się i przywiązuje do człowieka. „Są to ptaki o usposobieniu łagodnem i kłócą się bardzo rzadko“, jakkolwiek zaopatrzone są w broń potężną. Życie społeczne czyni tę broń niepotrzebną.
Na stronicach poprzednich wykazaliśmy już, że życie towarzyskie jest najpotężniejszą bronią w walce o byt, pojętej w znaczeniu najszerszem; przykładów moglibyśmy w razie potrzeby podać jeszcze więcej. Życie towarzyskie umożliwia najsłabszym owadom, najsłabszym ptakom i najsłabszym ssącym obronę od napaści drapieżników najróżniejszych; zapewnia ono długowieczność, umożliwia wyhodowanie potomstwa przy najmniejszej stracie energji i utrzymanie gatunku nawet przy bardzo małej plenności; wreszcie zwierzęta stadne mają możność odbywania wędrówek w poszukiwaniu nowych siedzib. Wynika stąd, że, jakkolwiek przyznajemy to poważne znaczenie, które przypisywali Darwin i Wallace, szybkości, barwom ochronnym, przebiegłości i wytrzymałości na głód i zimno — twierdzimy, iż we wszystkich warunkach towarzyskość zapewnia w walce o byt korzyści największe. Te gatunki, które dobrowolnie lub przymusowo wyrzekają się życia towarzyskiego, skazane są na zanik; gdy jednocześnie zwierzęta, umiejące najlepiej łączyć się, posiadają najwięcej danych do utrzymania się przy życiu i rozwijania się, choćby nawet ustępowały innym we wszystkich, wyliczonych przez Darwina i Wallace’a właściwościach, z wyjątkiem jedynie zdolności umysłowych. Najwymowniejszym tego dowodem są najwyższe kręgowce, a przedewszystkiem człowiek. Co się tyczy zdolności umysłowych, każdy darwinista musi zgodzić się z Darwinem, że są one najpotężniejszą bronią w walce o byt i najpotężniejszym czynnikiem rozwoju, zdolności umysłowe zaś — to przecie coś wybitnie społecznego. Język, naśladowanie, doświadczenie, nagromadzone przez wiele jednostek, są tym czynnikiem, który znakomicie powiększa inteligencję, a którego pozbawione są zwierzęta nietowarzyskie. To też na szczycie rozwoju zwierzęcego znajdujemy mrówki, papugi i małpy, czyli zwierzęta, u których najwyższe uspołecznienie łączy się z najwyższym rozwojem inteligencji. Widzimy stad, że za zwierzęta najzdatniejsze uważać musimy najbardziej społeczne, a uspołecznienie za główny czynnik rozwoju; i to zarówno bezpośrednio, jako zapewniający największą sumę dobrobytu przy najmniejszej stracie energji, jak pośrednio, ponieważ uspołecznienie przyczynia się do rozwoju zdolności umysłowych.
Widoczne jest przytem, że życie towarzyskie byłoby zgoła niemożliwe bez rozwoju spółrzędnego uczuć społecznych, szczególniej zaś bez pewnego kolektywnego poczucia sprawiedliwości, które staje się nawykiem. Gdyby każda jednostka nieustannie nadużywała swych zdolności osobistych, nie bacząc na to, czy szkodzi innym czy nie, życie społeczne byłoby zgoła niemożliwe. Poczucie sprawiedliwości mniej lub bardziej wyraźne, rozwija się u wszystkich zwierząt stadnych. Bez względu na odległość, którą przelatują jaskółki lub żórawie, każdy z tych ptaków wraca do tego samego gniazda, które zbudował lub odnowił roku poprzedniego. Jeśli jaki leniwy wróbel spróbuje przywłaszczyć sobie gniazdo, zbudowane przez towarzysza, lub choćby tylko ukradnie z niego ździebełko trawy, cała gromada wróbli występuje przeciwko takiej niesprawiedliwości; jest rzeczą niewątpliwą, że bez takiego wmieszania się całej gromady nie mogłaby istnieć żadna osada gniazd ptasich. Oddzielne grupy pingwinów posiadają oddzielne miejsca spoczynku i oddzielne miejsca połowu, o które nigdy nie walczą. Każde stado bydła w Australji posiada swą zagrodę, do której przychodzi na odpoczynek i nie zdarza się, aby zachodziło do zagród cudzych. Spora liczba spostrzeżeń bezpośrednich wykazuje, że w większej części osad ptasich i po osadach gryzoniów, zarówno jak w stadach trawożernych, panuje pokój; z drugiej jednak strony wiemy, że mało jest zwierząt towarzyskich, któreby kłóciły się z sobą tak nieustannie, jak czynią to szczury po naszych piwnicach, lub morsy, walczące o każde słoneczne miejsce na wybrzeżu. Uspołecznienie stawia tu granice walce fizycznej i daje możliwość rozwoju lepszych uczuć moralnych. Dobrze znany jest wysoki rozwój uczuć rodzicielskich u wszystkich zwierząt, nawet u lwów i tygrysów. Co się tyczy młodego ptactwa i młodych ssących, które zrzeszają się nieustannie, to utrzymuje je w całości pewien instynkt społeczny, a nie miłość. Pozostawiwszy na boku rzeczywiście wzruszające fakty przywiązania wzajemnego i spółczucia, spotykane w życiu zwierząt domowych, lub trzymanych w niewoli, posiadamy niemałą liczbę niewątpliwych faktów spółczucia pomiędzy zwierzętami dzikimi na wolności. Max Perty i L. Buchner podają niemało faktów tego rodzaju. Zasługuje również na rozpowszechnienie opowiadanie J. C. Wooda o łasicy, która wróciła się, aby podnieść i ratować ranną towarzyszkę. Do podobnych faktów należy przytoczone przez Darwina opowiadanie kapitana Stansbury w jego podróży do Utah; widział on tam ślepego pelikana, który był karmiony, i to dobrze karmiony, przez innego pelikana rybami, przynoszonemi z odległości 50 kilometrów. H. A. Weddel widział niejednokrotnie, jak od gonionego przez myśliwych stada wigoniów boliwijskich i peruańskich oddzielały się rozmyślnie najsilniejsze samce i pozostawały w tyle, w celu utworzenia tylnej straży. Fakty spółczucia i pomocy, świadczonej rannym towarzyszom, przytaczane są przez wielu zoologów. Fakty takie są zupełnie naturalne; spółczucie jest nieuniknionym wynikiem życia społecznego. Atoli spółczucie oznacza również wielki postęp w ogólnym rozwoju inteligencji i wrażliwości; jest ono pierwszym krokiem ku rozwojowi wyższych uczuć moralnych. A w dalszym ciągu jest to poważny czynnik rozwoju.
Jeśli poglądy dotychczasowe uznamy za słuszne, powstaje zapytanie: w jakiej mierze można uzgodnić je z takim pojmowaniem walki o byt, jakie rozwinął Darwin, Wallace i ich następcy? Odpowiem na to krótko. Przedewszystkiem żaden przyrodnik nie może wątpić, że pojęcie walki o byt, rozciągnięte na całą przyrodę ożywioną, jest jednym z najpotężniejszych uogólnień wieku XIX. Życie jest walką i w walce tej utrzymują się przy życiu najzdatniejsi. Atoli jeśli postawimy pytanie: „jaką bronią przeważnie prowadzona jest ta walka?“ i „kto w niej jest najzdatniejszy?“, odpowiedzi będą różne, zależnie od różnych postaci walki; a mianowicie — chodzić tu będzie o to, czy mamy do czynienia z bezpośrednią walką o jadło i życie pomiędzy oddzielnemi jednostkami, czy też z tą walką, którą Darwin określał jako pojmowaną w znaczeniu metaforycznem, walką, będącą często kollektywnem zmaganiem się z przeciwnościami. Nikt nie zaprzeczy, że wewnątrz gatunków istnieje w pewnej mierze rzeczywiste spółzawodnictwo o jadło — przynajmniej w niektórych okresach. Chodzi jednak o to, czy spółzawodnictwo dosięga tego napięcia, o którem mówili Darwin i Wallace — a także czy spółzawodnictwo odegrało rzeczywiście w rozwoju świata zwierzęcego przypisywaną mu rolę?
Myślą przewodnią dzieła Darwina jest niewątpliwie myśl o spółzawodnictwie o jadło i możność pozostawienia potomstwa; spółzawodnictwo to zachodzi wewnątrz każdej grupy zwierzęcej. Darwin niejednokrotnie mówi o obszarach, całkowicie nasyconych życiem zwierzęcem i z tego nasycenia wnioskuje o konieczności spółzawodnictwa. Jeśli jednak w dziele jego poszukamy rzeczywistych dowodów tego spółzawodnictwa, przyznać musimy, że bynajmniej nie są one przekonywujące. Gdy sięgniemy do rozdziału zatytułowanego „Walka o byt jest najsilniejsza pomiędzy jednostkami i odmianami tego samego gatunku“, przekonamy się, że rozdział ten bynajmniej nie obfituje w to mnóstwo przykładów, do których tak przyzwyczailiśmy się u Darwina. Walka pomiędzy jednostkami tego samego gatunku nie jest zilustrowana w tym rozdziale ani jednym przykładem. Uważa się ją za pewnik, nie wymagający dowodzenia. Spółzawodnictwo pomiędzy blizko spokrewnionymi gatunkami zilustrowane jest tylko kilku przykładami, a z nich co najmniej jeden (odnoszący się do dwóch gatunków drozdów) jest teraz podawany w wątpliwość. Jeśli poszukamy więcej szczegółów, które mogłyby nas przekonać, że zanikanie jednego gatunku było rzeczywiście wywołacie przez rozwój innego, Darwin ze swą zwykłą prostotą powie nam:
„Nie trudno domyśleć się, dlaczego spółzawodnictwo pomiędzy formami pokrewnymi, zajmującymi w przyrodzie mniej więcej to samo miejsce, musi przybierać postać najostrzejszą; lecz jak się zdaje, nie mamy danych do powiedzenia, dlaczego jakiś gatunek został zwycięzcą w walce o byt“.
Co się tyczy Wallace’a, podającego te same fakty pod nieco zmienionym tytułem („Walka o byt pomiędzy zwierzętami i roślinami spokrewnionymi często przybiera postać najostrzejszą“) czyni on uwagę rzucającą na całe zagadnienie światło nieco odmienne:
„W niektórych wypadkach niewątpliwie istnieje walka pomiędzy dwoma przeciwnikami, z których silniejszy zabija słabszego; lecz bynajmniej nie jest to konieczne i istnieją przypadki, kiedy gatunek słabszy fizycznie może zwyciężyć, dzięki swej zdolności szybszego rozmnażania się, większej odporności na klimat lub dzięki swej większej przebiegłości w unikaniu spólnych nieprzyjaciół“.
W tych razach to, co nazywa się spółzawodnictwem, może zupełnie niem nie być. Jeden gatunek zanika nie dlatego, żeby był wytępiony lub wygłodzony przez drugi, lecz dlatego, że nie może tak dobrze jak tamten przystosować się do nowych warunków. Termin „walka o byt“ może tu być ujmowany tylko w znaczeniu metaforycznem. Co się tyczy rzeczywistego spółzawodnictwa pomiędzy jednostkami tego samego gatunku, to zaznaczyć należy, że podany przykład bydła południowo-amerykańskiego podczas suszy — posiada wartość wątpliwą, ponieważ zaczerpnięty jest z życia zwierząt domowych. Bawoły w takich okolicznościach emigrują i unikają spółzawodnictwa. Bardzo ostra — dowiedziona niewątpliwie — walka o byt istnieje pomiędzy roślinami; ale rośliny, jak zaznacza sam Wallace, „muszą żyć wszędzie, gdzie wypadnie“, gdy zwierzęta posiadają możność w znacznej mierze wybierania swego miejsca pobytu. I oto znowu dochodzimy do pytania w jakich rozmiarach istnieje rzeczywiste spółzawodnictwo wewnątrz każdego gatunku zwierzęcego? I na czem założone było przyjęcie tego spółzawodnictwa.
To samo odnosi się do tego pośredniego argumentu na rzecz ostrej walki o byt wewnątrz gatunku, który może być wyprowadzony z tak często wspominanego przez Darwina „wytępienia odmian przejściowych“. Jak wiadomo, Darwin przez długi czas niepokoił się z powodu braku form pośrednich pomiędzy blizko spokrewnionymi gatunkami i rozwiązanie znalazł w wytępieniu form pośrednich. Atoli uważne przeczytanie tych rozdziałów, w których Darwin i Wallace mówią o tym przedmiocie, rychło doprowadzą do wniosku, że wyraz wytępienie (extermination) bynajmniej nie oznacza tępienia jednych przez drugie; i ta sama uwaga, którą Darwin uczynił odnośnie wyrażenia „walka o byt“, może być zrobiona również w zastosowaniu do wyrazu wytępianie. Znowu musimy ujmować go w znaczeniu metaforycznem.
Jeżeli wyjdziemy z przypuszczenia, że jakiś obszar jest całkowicie nasycony przez zwierzęta i że dzięki temu nasyceniu panuje tam ostre spółzawodnictwo o proste środki do bytu, że każde zwierzę zmuszone jest zdobywać pożywienie codzienne w zawziętej walce przeciwko wszystkim, wówczas zjawienie się nowej i mającej dane do rozwoju odmiany może rzeczywiście oznaczać (choć bynajmniej nie zawsze) to samo, co zjawienie się jednostek uzdolnionych do schwytania więcej jadła, niż normalnie przypaśćby im musiało; wynikiem tego było to, że te jednostki uprzywilejowane ogłodziłyby swe formy rodzicielskie, jak również formy pośrednie, nieposiadające równie rozwiniętych udoskonaleń. Bardzo być może, że sam Darwin właśnie w ten sposób ujmował początkowo zjawianie się nowych odmian, przynajmniej częste używanie wyrazu — wytępienie (extermination) uprawnia do takiego przypuszczenia. Atoli zarówno on, jak Wallace zbyt dobrze znał przyrodę, aby nie wiedzieć, że w żadnym razie nie jest to jedyny przebieg sprawy.
Gdyby na jakimś obszarze, zamieszkanym przez gatunek, warunki fizyczne i biologiczne, a także sama rozciągłość obszaru i przyzwyczajenia zwierząt pozostawały te same, w takim razie nagłe pojawienie się odmiany nowej mogłoby rzeczywiście oznaczać wygłodzenie, czy wytępienie tych wszystkich jednostek, które nie posiadałyby w dostatecznej mierze właściwości, znamionujących odmianę nową. Atoli takiego zbiegu warunków bynajmniej nie widzimy w przyrodzie. Każdy gatunek nieustannie dąży do rozszerzenia miejsca swego zamieszkania; wędrówkom na miejsca nowe podlega zarówno powolny ślimak, jak szybki ptak; zmiany fizyczne nieustannie i wszędzie odbywają się; to też nowa odmiana pomiędzy zwierzętami w znakomitej większości wypadków tworzy się nie dzięki zdobyciu nowej broni do wyrywania jadła z paszczy bliźnim — jadło jest tylko jednym z wielu warunków życia — lecz, jak wskazuje to sam Wallace w pięknie napisanym paragrafie „O zmianach charakteru“, — dzięki nowym przyzwyczajeniom, dzięki przenoszeniu się na nowe miejsca i odżywianiu się nowym pokarmem. A we wszystkich tych wypadkach będziemy mieli do czynienia nie z tępieniem się wzajemnem, ani nie z spółzawodnictwem: przystosowanie się do nowych warunków jest właśnie wyzwoleniem się z pod spółzawodnictwa, jeśli istniało ono kiedybądź. I oto po pewnym przeciągu czasu spostrzeżemy nieobecność ogniw pośrednich; a stanie się to dzięki prostemu utrzymaniu się przy życiu form lepiej przystosowanych do nowych warunków. Nie potrzebuję tu dodawać, że im w większej mierze uwzględnimy wraz ze Spencerem, Lamarckistami i nawet z samym Darwinem zmieniający wpływ środowiska na gatunki, tem dalsi będziemy od uważania walki za jedyny środek usuwania form pośrednich.
Wpływ wędrówek na powstawanie nowych odmian, a także nowych gatunków — zaznaczony przez Moritza Wagnera — zupełnie uznawany był przez samego Darwina. Badania późniejsze uwydatniły tylko znaczenie tego czynnika i wykazały, że wielkość obszaru, zajętego przez pewien gatunek — co Darwin zupełnie słusznie uważał za bardzo ważne dla wystąpienia nowych odmian — może być połączona z wyodrębnieniem się części gatunku. To wyodrębnienie się części gatunku odbywa się dzięki zmianom geologicznym lub przegrodom lokalnym. Nie możemy wchodzić tu w bardziej szczegółowe rozpatrywanie tego zagadnienia; kilka uwag wystarczy dla uprzytomnienia połączonego działania tych czynników. Wiadome jest, że części jakiegoś gatunku niejednokrotnie poczynają odżywiać się nowym pokarmem. Tak np. wiewiórki, gdy zbraknie szyszek w lasach modrzewiowych, przenoszą się do lasów sosnowych i ta zmiana pożywienia wywołuje w nich pewne dobrze znane zmiany fizjologiczne. Jeśli zmiana nie jest trwała — jeśli w roku następnym znowu będzie obfitość szyszek w lasach modrzewiowych — nie doprowadzi to do powstania nowej odmiany wiewiórek. Jeśli jednak obszar, zamieszkany przez wiewiórki, zmieni swój charakter fizyczny — dajmy na to, dzięki złagodnieniu klimatu lub wyschnięciu, co powoduje szybszy wzrost lasów sosnowych w porównaniu do modrzewiowych — i jeśli jakieś inne warunki zmuszą jednocześnie wiewiórki do przebywania na skraju przestrzeni wysychającej — wówczas będziemy mieli do czynienia z nową odmianą, t. j. pocznie się rodzić nowy gatunek wiewiórek, jakkolwiek nie było pomiędzy niemi żadnego tępienia się wzajemnego, żadnego spółzawodnictwa w znaczeniu maltuzjańskiem. To właśnie widzimy na ogromnych obszarach Azji Środkowej, gdzie odbywa się wysychanie, ciągnące się od czasu epoki lodowej.
Weźmy inny przykład. Geolodzy wykazali, że obecny koń dziki (Equus Przewalski) rozwinął się powolnie w ostatnich okresach epoki trzeciorzędowej i w epoce czwartorzędowej, lecz że w tym szeregu wieków jego przodkowie bynajmniej nie ograniczali się do kraju, zamieszkiwanego dzisiaj przez konia dzikiego. Wędrowali oni zarówno po starym, jak po nowym świecie, powracając prawdopodobnie po pewnym czasie na te same pastwiska, które kiedyś opuścili. To też jeśli nie znajdujemy teraz ważnych ogniw pośrednich pomiędzy dzikim koniem i jego azjatyckimi przodkami z późnej epoki trzeciorzędowej, bynajmniej nie oznacza to, że ogniwa pośrednie uległy wytępieniu. Tępienie takie zgoła nie miało miejsca. Wewnątrz gatunków zaginionych nie panowała również śmiertelność nadzwyczajna, i jednostki, należące do odmian lub gatunków pośrednich, umierały w sposób zwykły; często pośród pożywienia obfitego; ich szczątki znajdujemy po całym globie.
Słowem, jeśli sprawę tę zbadamy starannie i jeśli raz jeszcze uważnie odczytamy to, co pisał Darwin, dojdziemy do wniosku, że wyraz wytępienie (eksterminacja) w zastosowaniu do odmian znikających może być użyty tylko w znaczeniu metaforycznem. Co się tyczy spółzawodnictwa, wyrażenie to, tak często używane przez Darwina, posiada charakter raczej pewnego sposobu wyrażania się, niż dąży do uwydatnienia rzeczywistego spółzawodnictwa pomiędzy częściami tego samego gatunku o środki do życia. W każdym razie nieistnienie form pośrednich bynajmniej nie przemawia na korzyść spółzawodnictwa.
W rzeczywistości głównym argumentem, na którym opiera się teorja spółzawodnictwa, jest rozumowanie „arytmetyczne“, zapożyczone od Malthusa.
Rozumowanie to jednak niczego nie dowodzi. Weźmy np. pewną liczbę wsi południowo-wschodniej Rosji, gdzie mieszkańcy posiadają obfitość jadła, lecz pozbawieni są wszelkich urządzeń hygienicznych; przekonamy się, że w ciągu ostatnich 80-ciu lat liczba urodzin wynosiła tam 60 na 1000, gdy jednocześnie w ciągu tych 80-ciu lat ludność wcale nie wzrosła. Czy mamy wyciągnąć stąd wniosek o istnieniu strasznego spółzawodnictwa pomiędzy mieszkańcami? Wiemy dobrze, że ludność nie pomnażała się poprostu z tego powodu, iż trzecia część niemowląt umiera przed szóstym miesiącem życia; połowa umiera przed dojściem do 4-ch lat, a z każdej setki urodzonych zaledwie 17-stu dochodzi do lat 20-tu. Nowi przybysze schodzą z widowni, zanim tyle podrosną, aby stali się spółzawodnikami. A skoro takie stosunki panują pomiędzy ludźmi, to to samo w stopniu jeszcze wyraźniejszym musi panować między zwierzętami. W świecie ptasim niszczenie jajek odbywa się w rozmiarach tak potwornych, że na wiosnę i w pierwszej połowie lata jajka są dla niektórych gatunków głównem pożywieniem; a cóż mówić o burzach lub powodziach, niszczących cale miljony gniazd; co mówić o nagłych zmianach temperatury, tak zabójczych dla młodych ptaków. Każda burza, każda powódź, każde zakradzenie się szczura do gniazda ptasiego, każda nagła zmiana ciepłoty — usuwają masami tych domniemanych spółzawodników, tak groźnych w ujęciu teoretycznem.
Znane są fakty nadzwyczaj szybkiego rozmnożenia się koni i bydła w Ameryce, królików w Nowej Zelandji, a nawet niektórych zwierząt dzikich, przywiezionych z Europy (gdzie zbytnie rozmnażanie się ich powstrzymuje wpływ człowieka, a nie spółzawodnictwo). Fakty te jawnie przeczą teorji przeludnienia. Skoro konie i bydło mogły tak szybko rozmnożyć się w Ameryce, dowodzi to poprostu, że pomimo całego mnóstwa bawołów i innych przeżuwających nowego świata tamtejsza liczba trawożernych była znacznie niższa od tej, która mogła wyżywić się na prerjach. Skoro miljony przybyszów znalazły obfitość pożywienia, bynajmniej nie doprowadzając do głodu poprzednich mieszkańców prerji, dojść musimy do wniosku, że w Ameryce panował raczej pewien brak trawożernych, a nie ich nadmiar. I mamy powody do twierdzenia, że brak zwierząt jest naturalnym stanem rzeczy na całym świecie; znajdujemy tu tylko drobne wyjątki czasowe. Obecna liczba zwierząt na pewnym obszarze określona jest nie przez najwyższą zdolność wyżywienia tego obszaru, lecz przez najniepomyślniejsze warunki, jakie w danym miejscu zdarzają się. To też spółzawodnictwa bynajmniej nie możemy uważać za stan normalny; inne czynniki wchodzą tu w grę i utrzymują zwierzostan poniżej normy. Spojrzyjmy np. na konie i bydło, pasące się przez cały rok na stepach kraju Zabajkalskiego; przekonamy się, że zawsze pod koniec zimy są one bardzo chude i wyczerpane. Atoli pochodzi to nie stąd, że brak jest jadła dla wszystkich — trawa pokryta zaledwie cienką warstwą śniegu, znajduje się wszędzie w obfitości — lecz z powodu trudności wydobycia jadła z pod śniegu; trudność ta zaś jest jednakowa dla wszystkich koni. Przytem wczesną wiosną zdarzają się dni gołoledzi i jeśli kilka tego rodzaju dni nastąpi po sobie, konie słabną jeszcze bardziej. Skoro zaś potem przyjdzie zawieja śnieżna, konie giną masami. Wiosenne straty pomiędzy temi zwierzętami są tak wielkie, że w latach niepomyślnych narodziny letnie nie są w stanie pokryć ubytku — tem bardziej, że wszystkie konie są wycieńczone i źrebięta rodzą się słabsze. Dzięki temu liczba koni i bydła jest zawsze niższa od możliwej; w ciągu całego roku znajduje się pasza dla pięciokrotnie lub dziesięciokrotnie większej liczby zwierząt; pomimo to zwierzostan wzrasta bardzo powoli. Dość jednak, aby właściciele tych stad, Burjaci, poczynili bardzo niewielkie zapasy siana na stepie i aby udostępnili je koniom podczas gołoledzi lub śnieżyc, a natychmiast stada się pomnażają. Niemal wszystkie trawożerne i wiele gryzoniów w Azji i Ameryce znajdują się mniej więcej w tych samych warunkach; to też możemy powiedzieć, że nie spółzawodnictwo określa ich liczbę; w żadnej porze roku nie walczą one pomiędzy sobą o pożywienie i jeśli nie dochodzą nigdy do przeludnienia, to przyczyną tego jest klimat, a nie spółzawodnictwo.
Wydaje mi się, że wpływ naturalnych otamowań przeludnienia, a szczególnie ich znaczenie dla hypotezy spółzawodnictwa, nigdy nie było dostatecznie rozważone. Te otamowania tu i owdzie są zaznaczane przez przyrodników, lecz wpływ ich nie był należycie zbadany. A przecie jeśli porównamy działanie otamowań naturalnych ze spółzawodnictwem, ujawni się, że w porównaniu z niemi jest ono czynnikiem bardzo słabym. Tak np. Bates opowiada o olbrzymich ilościach mrówek skrzydlatych, niszczonych podczas wylotu. Spotkał on wielkie mnóstwo mrówek ognistych (Myrmica saevissima), strąconych przez wichurę i leżących na brzegu rzeki sznurem grubym na 1–2 cali i ciągnącym się przez kilka kilometrów. Miljardy mrówek są w ten sposób niszczone przez przyrodę, która mogłaby wyżywić ich sto razy więcej, niż żywi obecnie. Leśnik niemiecki, Dr. Altum, który napisał bardzo zajmującą książkę o szkodliwych zwierzętach naszych lasów, również przytacza wiele przykładów, ujawniających olbrzymie znaczenie otamowań naturalnych. Mówi on, że parę dni mroźnych lub zimnych i wilgotnych w czasie wylęgania się sosnówki (Bombyxpini) niszczy ją miljardami; a na wiosnę r. 1871 mole te zniknęły odrazu, prawdopodobnie zabite przez kilka nocy zimnych. Podobne przykłady możnaby podać odnośnie różnych owadów wielu krajów europejskich. Dr. Altum wspomina również o ptasich nieprzyjaciołach sosnówki i o olbrzymich ilościach jej jajek, niszczonych przez lisy; dodaje jednak, że najstraszniejszym wrogiem tego mola są grzybki pasożytnicze, zarażające go od czasu do czasu. Co się tyczy różnych gatunków myszy (Mussylvaticus, Arvicola arvalis i A. agrestis) ten sam autor podaje długą listę jej wrogów, lecz zaznacza: „najgroźniejszym jednak wrogiem myszy są nie zwierzęta, lecz nagłe zmiany temperatury, zdarzające się co roku“. Mróz następujący po dniu ciepłym zabija niezliczone mnóstwo myszy; „w ciągu jednego dnia liczba ich spaść może od tysięcy do kilku jednostek“. Z drugiej strony łagodna lub powoli przychodząca zima sprzyja nadzwyczajnemu ich rozmnażaniu się; miało to np. miejsce w r. 1876 i 1877. Widzimy tu, że spółzawodnictwo jest czynnikiem bardzo słabym w porównaniu ze zmianami pogody. Podobne fakty znane są również odnośnie wiewiórek.
Wiadomo jest, jak bardzo cierpią ptaki z powodu zmian pogody. Śnieżyce są również zabójcze dla ptaków w dzikich miejscowościach Anglji jak w Syberji; i Ch. Dixon widział, jak cietrzewie czerwone (Lagopus scoticus) podczas ostrej zimy porzucały miejscowości niedostępne i przychodziły niemal na ulice miasta Scheffield. Długotrwałe deszcze równie są dla nich zabójcze.
Z drugiej strony choroby zaraźliwe, nieustannie szerzące się pomiędzy zwierzętami, niszczą je w takiej liczbie, że powstałych stąd strat nie mogą wynagrodzić następujące potem lata choćby najszybszego rozmnażania się. Tak np. mniej więcej 60 lat temu nagle zniknęły susły w okolicach Sarepty, w Rosji południowo-wschodniej; stało się to dzięki epidemji. I potrzeba było kilku lat, zanim pojawiły się w ilości dawniejszej.
Takich faktów, ujawniających mały wpływ spółzawodnictwa, moglibyśmy podać bardzo dużo. Możnaby tu wprawdzie powiedzieć z Darwinem, że każda istota organiczna w pewnym okresie swego życia i w pewnej porze roku, w ciągu życia każdej generacji, lub też w odległości wielkich okresów, zmuszona jest do walki o byt i podlega wielkiemu wytępieniu i że przez okresy te przechodzą zwycięsko tylko jednostki najzdatniejsze. Atoli gdyby rozwój świata zwierzęcego oparty był wyłącznie, lub choćby tylko głównie, na utrzymaniu się przy życiu jednostek najwytrzymalszych w okresach klęski, gdyby dobór naturalny ograniczał się do okresów wyjątkowej suszy lub nagłych zmian temperatury czy powodzi — w świecie zwierzęcym panowałoby raczej cofanie się niż postęp. Widzimy, że w świecie ludzkim ci, którzy przejdą głód, ostrą epidemję cholery, ospy lub dyfterytu — jak to zdarza się w krajach niecywilizowanych — bynajmniej nie należą do najsilniejszych, najzdrowszych i najinteligentniejszych. Żaden postęp nie może być na nich oparty; tembardziej, że ci, przetrzymujący klęskę wychodzą z niej zwykle ze zdrowiem zrujnowanem, podobnie jak owe konie zabajkalskie lub załoga fortecy, zmuszona do życia przez dłuższy czas połową racji żywnościowej, wychodzi z tego doświadczenia ze zdrowiem zrujnowanem i ujawnia potem śmiertelność nadmierną. Wszystko, co dobór naturalny w czasach klęski zdziałać może, to ochronienie jednostek, przystosowanych, szczególnie do znoszenia wszelkiego rodzaju braków. Tak dzieje się pomiędzy syberyjskiemi końmi i bydłem. Są one wytrzymałe i w razie potrzeby mogą żywić się choćby brzozą polarną; wytrzymałe są na zimno i głód. Ale żaden koń syberyjski nie pociągnie nawet połowy tego, co bez trudu ciągnie koń europejski; syberyjska krowa nie daje nawet połowy mleka krowy europejskiej, i żaden mieszkaniec krajów dzikich nie może być w wydajności swej pracy porównany z europejczykiem. Lepiej znoszą głód i zimno, lecz ich siły fizyczne są znacznie niższe od sił dobrze odżywionego europejczyka, a ich postęp umysłowy jest rozpaczliwie powolny. „Zło nie może zrodzić dobra“ jak powiedział Czernyszewski w swej pracy o darwinizmie.
Na szczęście spółzawodnictwo bynajmniej nie jest prawem w świecie zwierzęcym i ludzkim. Ograniczone jest ono pomiędzy zwierzętami do okresów wyjątkowych i dobór naturalny odbywa się na innem polu. Lepsze warunki życia stwarzane są przez usunięcie spółzawodnictwa dzięki pomocy wzajemnej. W wielkiej walce o byt — w wielkiej walce o możliwie największą pełnię i intensywność życia przy jak najmniejszej stracie energji — dobór naturalny nieustannie szuka sposobów uniknięcia spółzawodnictwa. Mrówki łączą się w mrowiska i całe narody; zapewniają swoje piwnice, hodują sobie bydło — i w ten sposób unikają spółzawodnictwa, a dobór naturalny wyróżnia z pośród rodziny mrówek te gatunki, które zdolne są najlepiej uniknąć spółzawodnictwa i jego następstw zabójczych. Większa część naszych ptaków z chwilą przybliżania się zimy posuwa się na południe, zbiera się w gromady nieprzeliczone i podejmuje długie podróże — wszystko w celu uniknięcia spółzawodnictwa. Wiele gryzoniów usypia na czas, kiedy musiałyby stanąć wobec spółzawodnictwa; jednocześnie inne gryzonie gromadzą żywność na zimę, skupiając się w wielkich wsiach, których mieszkańcy pomagają sobie nawzajem i bronią się. Renifer, gdy braknie mu mchów, przenosi się ku morzu. Bawoły przechodzą całe kontynenty w poszukiwaniu obfitego jadła. Bobry zaś, gdy staną się zbyt liczne na jakiej rzece, rozdzielają się na dwie części i starsze udają się w dół rzeki, gdy młodsze idą w górę — znowu dla uniknięcia spółzawodnictwa. Gdy zwierzęta nie mogą ani usnąć, ani wywędrować, ani nagromadzić zapasów, ani same wyhodować pożywienia, jak to czynią mrówki, uciekają się do tego, co tak interesująco opisuje Wallace jako zwyczaj drozda: zabierają się do nowego pożywienia — i w ten sposób znowu unikają spółzawodnictwa.
„Nie walczcie ze sobą nawzajem! — spółzawodnictwo jest zawsze szkodliwe dla gatunku; posiadacie masę sposobów uniknięcia go!“ — Oto dążenie przyrody; nie zawsze wprawdzie urzeczywistniające się w pełni, niewątpliwie jednak zawsze istniejące. Oto jest ostrzeżenie, płynące ku nam od zarośli, lasów, rzek i mórz. „Łączcie się — stosujcie pomoc wzajemną! To są środki najniezawodniejsze zapewnienia każdemu bezpieczeństwa największego, to najpewniejsza gwarancja postępu zarówno cielesnego, jak umysłowego i moralnego“. Taką lekcję daje nam przyroda, i tego trzymają się te wszystkie zwierzęta, które doszły do rozumu najwyższego. Nie inaczej też postępował człowiek — człowiek najbardziej pierwotny. I dzięki temu właśnie dosięgnął on tego stanowiska, na którem stoi obecnie — jak to zobaczymy z rozdziałów następnych, poświęconych pomocy wzajemnej w społeczeństwie ludzkiem.