Portret Dorjana Gray'a/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Oscar Wilde
Tytuł Rozdział XVIII
Pochodzenie Portret Dorjana Gray'a
Wydawca A. F. Mittler
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.

Nazajutrz nie opuszczał domu, spędzając prawie cały czas w swoim pokoju, chory ze śmiertelnego lęku, a jednak obojętny wobec życia. Owładnęła nim świadomość, że jest ścigany, otoczony, tropiony. Drżał, gdy firanki poruszały się na wietrze. Martwe liście, miotane o oprawne w ołów szyby, wydawały mu się, jak własne roztrwonione postanowienia i dzika skrucha. Gdy zamykał oczy, widział znowu twarz marynarza za mokrą szybą, a przerażenie ściskało znowu jego serce.
Ale może to było tylko złudzenie, które zemsta wywlekła z mroku i które ukazywało mu ohydne zjawy kary. Życie było chaosem, ale wyobraźnia miała straszliwą logikę. Wyobraźnia szczuła grzechy na skruchę. Wyobraźnia dawała każdemu przestępstwu jego potworny płód. W zwyczajnym świecie rzeczy źli nie otrzymują kary, dobrzy nagrody. Silny osiąga powodzenie, słabi muszą ulec. Oto wszystko. Zresztą, gdyby ktoś obcy kręcił się koło domu, służba lub dozorcy widzieliby go. Gdyby dostrzeżono na grządkach ślady stóp, ogrodnicy donieśliby o tem. Tak: to było tylko złudzenie. Brat Sybilli Vane nie powrócił, aby go zabić. Odjechał okrętem, aby rozbić się gdzieś zimą na morzu. Przed nim był bezpieczny. Człowiek ten nie znał przecież nawet jego nazwiska. Maska młodości uratowała Dorjana.
A jednak, jeśli to nawet było złudzenie tylko, jakie to straszne, że sumienie mogło wywoływać takie zjawy zgrozy, dawać im kształt cielesny i ruch. Jakież to będzie życie, jeśli dzień i noc cienie jego zbrodni patrzeć będą z cichych kątów, szydzić zeń z tajemnych nor, przy uczcie szeptać mu na ucho, we śnie budzić go lodowatemi palcami. Kiedy myśl ta wżarła się w jego mózg, pobladł z trwogi i zdało mu się, jakby powietrze stało się nagle zimniejsze. O! w jakiejż dzikiej chwili obłędu zabił swego przyjaciela! Jak przeraźliwem było samo wspomnienie tej sceny! Widział znowu wszystko. Każdy ohydny szczegół ukazywał mu się ze spotęgowaną wyrazistością. Z czarnej jaskini czasu wznosił się straszliwy, spowity w szkarłat, obraz jego grzechu.
Kiedy lord Henryk przyszedł do niego o szóstej, zastał go płaczącego jak człowiek, któremu pęka serce.
Dopiero trzeciego dnia odważył się wyjść. W przejrzystem, przesyconem wonią jodeł powietrzu zimowego poranku było coś, co przywróciło mu dawną radość i zapał. Ale nietylko fizyczne okoliczności otoczenia spowodowały tę zmianę. Własna jego natura zbuntowała się przeciw dręczącej męce, która chciała zbezcześcić i pogwałcić jego doskonały spokój. U subtelnych i wrażliwych charakterów zdarza się to zawsze. Silne ich namiętności muszą się ugiąć lub załamać. Zabijają człowieka, albo same umierają. Płytki żal i płytka miłość żyją długo. Wielka miłość i wielki ból niweczą się same przez swą pełnię. Poza tem zrozumiał, że był ofiarą smaganej lękiem wyobraźni, a teraz spoglądał na swą poprzednią trwogę z odrobiną współczucia i dużą dozą pogardy.
Po śniadaniu przechadzał się przez godzinę z księżną po ogrodzie, następnie wyjechał przez park, aby się przyłączyć do myśliwych. Szron świecił na trawie, niby gródki soli. Niebo było odwróconą czarą z błękitnego metalu. Cienka warstwa lodu otaczała płytkie jezioro, porosłe sitowiem.
Na skraju lasu sosnowego spotkał Sir Geoffrey'a Cloustona, brata księżnej, który wyrzucał właśnie z dubeltówki dwa puste naboje. Dorjan wyskoczył z powozu, rozkazał woźnicy odprowadzić konie do domu i poszedł naprzeciw swego gościa po zwiędłem, splątanem poszyciu.
— Dobre miałeś polowanie, Geoffrey'u? — zapytał.
— Nieszczególne, Dorjanie. Myślę, że większość ptactwa wyleciała w pole. Spodziewam się, że po lunchu, gdy przejdziemy na nowy teren, będzie lepiej.
Dorjan wlókł się obok niego. Ostre, aromatyczne powietrze, brunatne i czerwone światełka, igrające w lesie, ochrypłe głosy naganiaczy, rozlegające się od czasu do czasu, donośne strzały fuzyj, następujące po nich, wszystko to upajało go i dawało mu poczucie wspaniałej wolności. Ogarnęła go beztroska szczęścia, obojętność radości.
Nagle z gęstej kępy starej trawy, o jakieś dziesięć jardów przed nimi, wyskoczył zając o nastawionych czarno nakrapianych słuchach i długich skokach. Biegł wprost ku gęstwie olch. Sir Geoffrey złożył się, ale we wdzięcznych ruchach zwierzątka było coś, co oczarowało Dorjana do tego stopnia, że zawołał: — Nie strzelaj, Geoffrey'u. Pozwól mu żyć.
— Co za nonsens, Dorjanie! — uśmiechnął się jego towarzysz, a gdy zając skoczył w gęstwinę, wypalił. Rozległy się dwa krzyki, śmiertelny krzyk zająca, który jest straszny, i śmiertelny krzyk człowieka, który jest przeraźliwszy.
— Na Boga! Trafiłem naganiacza! — zawołał Sir Geoffrey. — Co to za głupiec stanął naprzeciw fuzji! Nie strzelać tam! — zawołał na cały głos. — Człowiek raniony!
Pierwszy naganiacz nadbiegł z kijem w ręku.
— Gdzie, sir? gdzie on jest? — wołał. Równocześnie strzały ustały na całej linji.
— Tu, — odpowiedział Sir Geoffrey wściekły, biegnąc w stronę gęstwiny. — Dlaczego nie trzymacie swoich ludzi w porządku? Zepsuliście mi całe polowanie.
Dorjan obserwował ludzi, wchodzących w gęstwinę i rozsuwających giętkie gałęzie. Po kilku minutach wyszli, ciągnąc zwłoki. Odwrócił się przerażony. Miał wrażenie, jakby nieszczęście szło za nim wszędzie, gdzie się zwrócił. Słyszał, jak Sir Geoffrey pytał, czy człowiek ten rzeczywiście nie żyje, i jak naganiacz odpowiedział twierdząco. Las ożywił się zjawami. Miljardy nóg stąpały, niezliczone głosy brzmiały cicho. Wielki, miedzianopióry bażant przemknął przez gałęzie.
Po kilku minutach, które Dorjanowi wydały się niby nieskończone godziny bólu, uczuł dłoń na swojem ramieniu. Wzdrygnął się i obejrzał.
— Dorjanie, — rzekł lord Henryk, — może lepiej zarządzę na dzisiaj koniec polowania, Brzydkoby to wyglądało, gdyby się polowało nadal.
— Chciałbym, aby się to na zawsze skończyło, Harry, — odpowiedział Dorjan z goryczą. — Wszystko to jest wstrętne i okrutne. Czy ten człowiek...?
Nie mógł dokończyć zdania,
— Niestety, — odparł lord Henryk. — Dostał cały ładunek śrutu w pierś. Musiał umrzeć natychmiast. Chodź; pójdziemy do domu.
Uszli obok siebie z pięćdziesiąt jardów w kierunku szosy, nie mówiąc nic. Potem Dorjan spojrzał na lorda Henryka i rzekł z ciężkiem westchnieniem: — To zły omen, Harry, bardzo zły omen,
— Co? — zapytał lord Henryk. — Ach! Ten wypadek pewnie. Mój drogi, na to nic nie można poradzić. To była jego własna wina. Poco wchodził na linję strzału? Zresztą to nas nie obchodzi. Niemiłe to dla Geoffrey'a. Nie powinno się sypać pieprzu w naganiaczy. Ludzie powiadają potem, że się jest partaczem. A Geoffrey nie jest nim; jest dobrym strzelcem. Ale nie warto mówić o tem.
Dorjan potrząsnął głową. — To zły omen, Harry. Mam wrażenie, że jednego z nas spotka coś strasznego. Może mnie, — dodał, pocierając skroń z wyrazem bólu.
Starszy przyjaciel uśmiechnął się. — Jedyna rzecz straszna na świecie, to „ennui", Dorjanie. To grzech, za który niema wybaczenia. Ale wątpię, czy doznamy nudy, jeśli ludzie nie będą przy stole gadali o tej historji. Muszę im powiedzieć, że sprawa powinna zostać zatuszowana. A omen to rzecz nieistniejąca. Los nie wysyła heroldów. Jest na to zbyt mądry albo zbyt okrutny. Zresztą, coby ci się miało stać, Dorjanie? Masz wszystko, czego człowiek może zapragnąć na świecie. Niema człowieka, któryby się z tobą chętnie nie zamienił.
— Niema człowieka, z którymbym się ja nie zamienił, Harry. Nie śmiej się w ten sposób. Mówię czystą prawdę. Temu biednemu wieśniakowi, który umarł właśnie, lepiej jest, niż mnie. Nie lękam się śmierci. Jej nadejście nie zastrasza mnie. Potworne jej skrzydła szumią koło mnie w ołowianem powietrzu. Na miłość Boga! czy nie widzisz tam za drzewami człowieka, który mnie obserwuje, który czatuje na mnie?
Lord Henryk spojrzał w kierunku, który wskazywała drżąca dłoń Dorjana. — Tak, — rzekł z uśmiechem, — widzę ogrodnika, który czeka na ciebie. Przypuszczam, że chce cię zapytać, jakie kwiaty pragniesz mieć dziś wieczorem na stole. Jaki ty jesteś okropnie nerwowy, mój kochany. Kiedy będziemy znowu w Londynie, musisz pójść do mojego lekarza.
Dorjan odetchnął z ulgą, gdy ujrzał zbliżającego się ogrodnika. Sługa dotknął kapelusza, spojrzał z wahaniem na lorda Henryka i wyciągnął list, który podał swemu panu. — Jaśnie pani kazała mi czekać na odpowiedź, — rzekł.
Dorjan wsadził list do kieszeni. — Powiedzcie jaśnie pani, że przyjdę zaraz, — rzekł chłodno. Sługa odwrócił się i szybko odszedł w stronę domu.
— Jak chętnie robią kobiety rzeczy niebezpieczne, — roześmiał się lord Henryk. — To jedna z ich cech charakterystycznych, które mi się w nich najbardziej podobają. Kobieta flirtuje z każdym mężczyzną, póki inni patrzą.
— Jak chętnie ty mówisz rzeczy niebezpieczne, Harry! W tym wypadku mylisz się jednak. Lubię księżnę bardzo, ale nie kocham jej.
— A księżna kocha cię bardzo, ale cię lubi mniej, jesteście więc doskonałą parą.
— Powtarzasz plotki, Harry, a plotki nigdy nie mają podstawy.
— Podstawą plotek jest niemoralna pewność, — rzekł lord Henryk, zapalając papierosa.
— Poświęciłbyś każdego, Harry, za jeden epigramat.
— Świat idzie z własnego popędu na ołtarz ofiarny, — brzmiała odpowiedź.
— Chciałbym móc kochać, — zawołał Dorjan Gray z głębokim tonem patosu w głosie. — Ale zdaje mi się, że zatraciłem namiętność i zapomniałem pożądania. Jestem zbyt skoncentrowany na sobie. Własna osobowość stała mi się ciężarem. Chcę uciec, odejść, zapomnieć. Głupio było wogóle z mojej strony, że tu przyjechałem. Myślę, że zatelegrafuję do Harvey, aby przygotowano jacht. Na jachcie jest się bezpieczniejszym.
— Bezpieczniejszym przed czem, Dorjanie? Trapi cię jakiś niepokój. Dlaczego mi nie powiesz, co to jest? Wiesz przecież, że dopomógłbym ci.
— Nie mogę ci tego powiedzieć, Harry, — odpowiedział Dorjan smutno. — Jestem zresztą sam pewien, że to tylko twór mojej wyobraźni. Ten nieszczęśliwy wypadek wytrącił mię z równowagi. Mam straszne przeczucie, że spotka mię coś podobnego.
— Co za absurd!
— I ja tak myślę, ale nie mogę wpłynąć na to, że mam takie uczucie. Ach! Ale oto księżna. Wygląda pani, jak Artemida w stroju spacerowym. Jak pani widzi, wróciliśmy, księżno.
— Słyszałam o wszystkiem, mr. Gray, — odpowiedziała księżna. — Biedny Geoffrey zupełnie stracił głowę. A przytem pan prosił go, aby nie strzelał do zająca. Jakie to dziwne!
— Tak, to było dziwne. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Kaprys zapewne. Taki był zgrabny ten smyk. Ale przykro mi, że pani o tem opowiedziano. To brzydki temat.
— I nudny temat, — wtrącił lord Henryk. — Nie ma zupełnie podłoża psychologicznego. Jakieby to było zajmujące, gdyby Geoffrey uczynił to rozmyślnie! Chciałbym znać człowieka, który popełnił prawdziwe morderstwo.
— Jakie to okropne, co mówisz, Harry! — zawołała księżna. — Nieprawdaż, mr. Gray? Harry, mr. Gray znowu czuje się niedobrze. Mdleje prawie.
Dorjan wyprostował się z trudnością i zmusił do uśmiechu. — To nic, księżno, — mruknął; — nerwy moje są zupełnie wytrącone z równowagi. To wszystko. Obawiam się, że za dużo chodziłem dziś rano. Nie słyszałem, co Harry powiedział. Czy to było tak okropne? Musi mi to pani przy sposobności opowiedzieć. Zdaje się, że muszę się położyć. Wybaczycie mi państwo, nieprawdaż?
Stanęli przed wspaniałemi schodami, wiodącemi z oranżerji na taras. Gdy szklane drzwi zamknęły się za Dorjanem, lord Henryk odwrócił się i spojrzał na księżnę rozmarzonym wzrokiem. — Bardzo go kochasz? — zapytał
Nie odpowiadała długo, wpatrzona w otaczający ich krajobraz. — Samabym chciała to wiedzieć, — rzekła wreszcie.
Lord Henryk potrząsnął głową. — Świadomość bywa fatalna. Nieświadomość wywiera na człowieka urok. Mgła czyni rzeczy cudownemi.
— Można zgubić drogę.
— Wszystkie drogi prowadzą do tego samego punktu, moja droga Gladyso.
— A jest nim?
— Rozczarowanie.
— To było moim debjutem w życiu, — westchnęła.
— Przyszedł do ciebie w koronie.
— Znużyły mię liście wawrzynu.
— Do twarzy ci w nich.
— Tylko w życiu publicznem.
— Będziesz odczuwała ich brak, — rzekł lord Henryk.
— Nie chcę uronić ani listka.
— Monmouth ma uszy.
— Starość jest głucha.
— Nigdy nie był zazdrosny?
— Pragnęłabym, aby był.
Lord Henryk rozejrzał się, jakby szukając czegoś.
— Czego szukasz? — zapytała księżna.
— Rękojeści twego rapiru, — odparł lord Henryk poważnie. — Zgubiłaś ją.
Księżna uśmiechnęła się. — Pozostała mi jeszcze maska.
— Upiększa twoje oczy, — brzmiała odpowiedź.
Uśmiechnęła się po raz drugi. Zęby jej wyglądały jak białe pestki w szkarłatnym owocu.
Dorjan Gray leżał na kanapie w swoim pokoju nagórze, a każdy fibr jego ciała drżał w trwodze. Życie stało się dlań nagle ohydnem jarzmem. Straszliwa śmierć biednego naganiacza, zastrzelonego jak zwierzę w gęstwinie, wydała mu się niby zjawa, zwiastująca jego własną śmierć. Kiedy lord Henryk w przypadkowym kaprysie wypowiedział swój cyniczny żart, omal nie zemdlał.
O piątej zadzwonił na służącego i wydał mu polecenie, aby spakował jego rzeczy na nocny kurjer do miasta i kazał zaprząc na pół do dziewiątej. Nie chciał spędzić ani jednej nocy więcej w Selby Royal. Było to miejsce, pełne złych przeczuć. Śmierć chodziła tu w słońcu. Trawa w lesie splamiona była krwią.
Następnie skreślił bilet do lorda Henryka, donosząc mu, że jedzie do miasta poradzić się lekarza, i prosząc, aby tymczasem bawił jego gości. Kiedy wkładał bilet do koperty, zapukano i służący oznajmił, że pierwszy naganiacz chce z nim mówić. Zmarszczył brew i zagryzł wargi. — Niech wejdzie, — rzekł po chwili wahania.
Gdy naganiacz wszedł, Dorjan wyjął z szuflady książeczkę czekową i otworzył ją.
— Przychodzicie pewnie z powodu tego nieszczęśliwego wypadku, który się wydarzył rano, Thorntonie? — zapytał, ujmując pióro.
— Tak, sir, — odpowiedział naganiacz.
— Czy ten biedak był żonaty? Czy miał kogoś na utrzymaniu? — zapytał Dorjan znudzony. — Jeżeli tak, niech nie zaznają nędzy, poślę im, co uważacie za potrzebne.
— Nie wiemy, kto on jest, sir. Dlatego pozwoliłem sobie przyjść tutaj.
— Nie wiecie, kto on jest? — zapytał Dorjan obojętnie. — Jak to rozumiecie? Czy to nie był któryś z waszych ludzi?
— Nie, sir. Nigdy go przedtem nie widziałem. Zdaje się, że to jakiś marynarz, sir.
Pióro wypadło z ręki Dorjana, zdawało mu się, że serce przestaje w nim bić.
— Marynarz? — zawołał. — Marynarz, powiadacie?
— Tak, sir. Wygląda jak marynarz; tatuowany jest na obydwóch ramionach i tak dalej.
— Czy znaleziono przy nim coś? — rzekł Dorjan, pochyliwszy się do przodu i wpatrując się w naganiacza rozwartemi oczyma. — Coś, co pozwalałoby stwierdzić jego nazwisko?
— Trochę pieniędzy, sir — niewiele, i sześciostrzałowy rewolwer. Nazwiska nie można stwierdzić. Wygląda zupełnie przyzwoicie, sir, i bardzo był zahartowany. Myślimy, że to marynarz.
Dorjan zerwał się. Ogarnęła go straszliwa nadzieja. Uczepił się jej kurczowo. — Gdzie jest trup? — zawołał. — Żywo! Chcę go zaraz zobaczyć.
— Złożyliśmy go w pustej stajni w Home Farm, sir. Ludzie nie chcą mieć tego w domu. Powiadają, że trup przynosi nieszczęście.
— W Home Farm! Idźcie tam natychmiast i zaczekajcie na mnie. Powiedzcie któremu z gromów, żeby mi przyprowadził konia. Nie. Lepiej nie. Sam pójdę do stajni. Będzie prędzej.
W niespełna kwadrans później Dorjan galopował po wielkiej szosie. Drzewa mknęły obok niego w upiornym korowodzie, a czarne cienie zdawały się przeskakiwać mu przez drogę. Przy jakichś białych wrotach koń uskoczył wbok i omal go nie zrzucił. Smagnął go szpicrutą po szyi. Koń pomknął jak strzała w mrok. Kamyki podskakiwały pod jego kopytami.
Wreszcie przybył do Home Farm. Dwaj ludzie stali na dziedzińcu. Dorjan zeskoczył z siodła i rzucił im cugle. W najodleglejszej stajni migotało światełko. Coś mu szeptało, że tam znajduje się trup. Pobiegł do drzwi i położył dłoń na klamce.
Potem zawahał się na chwilę, gdyż czuł, że stoi wobec odkrycia, od którego zależał spokój lub niepokój jego życia. Wreszcie pchnął drzwi i wszedł.
Na kupie worków leżały w kącie zwłoki mężczyzny, w grubej koszuli i niebieskich spodniach. Pstra chustka przykrywała mu twarz. Obok migotała brudna świeca, wetknięta w butelkę.
Dorjan wzdrygnął się. Czuł, że ręka jego nie byłaby zdolna ściągnąć tej chustki, i przywołał jednego z parobków.
— Zdejmcie mu to z głowy. Chcę zobaczyć twarz, — rzekł, wspierając się o odrzwia.
Kiedy parobek spełnił rozkaz, Dorjan zbliżył się. Z warg jego zerwał się okrzyk radości. Człowiekiem, ustrzelonym w gęstwinie, był James Vane.
Stał jeszcze kilka minut, patrząc na trupa. Kiedy jechał do domu, w oczach miał łzy, gdyż wiedział, że jest bezpieczny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Oscar Wilde i tłumacza: Marceli Tarnowski.