Posażna panna/Część I/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Bąkowski
Tytuł Posażna panna
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Późnym lipcowym wieczorem toczyła się wśród ulewnego deszczu, a raczej skakała po kamieniach gościńca wiodącego do Zakopanego, bryka góralska. Pod przykrywającem ją przemoczonem płótnem dzwoniło zębami czterech podróżników. — W głębi, okryty szalami i pledami, siedział z głową zasuniętą głęboko w kołnierz paltota skulony sędzia Kazimierz Spisowicz, barczysty i wysoki mężczyzna, a ilekroć odjął od ust pulchną rękę, zapobiegającą wdychaniu zimnego powietrza, pozwalał ujrzeć rumianą, pięknym wąsem ozdobioną twarz, znamionującą iście żelazne zdrowie jej właściciela. Obok niego mały, ruchliwy i chudy przyjaciel, Władysław Kolski, rozprawiał szeroko u ożywczości górskiego powietrza, usiłując przekrzyczeć turkot bryki:
— Powietrze górskie, to balsam! Zobaczysz Kaziu, że nie będziesz żałować tych wakacyj. Będziesz mi dziękować, że cię namówiłem w góry. Góry! ach! to mi świat! uczysz się walczyć z przeciwnościami, zwyciężać trudności. Co to za przyjemność przeskakiwać przepaście, brodzić po śniegu, zjeżdżać po lodzie, piąć się pod niebo po ostrych granitach, stanąć u szczytu i jak pan stworzenia...
— Zjeść przekąskę na wysokości ośmiu tysięcy stóp nad poziomem morza! — dokończył trzeci podróżny, wesoły, wielkowąsy lekarz Józef Plichta.
— Józiu! — odparł zgorszony Kolski — ty nigdy nie oderwiesz się od prozy codziennego życia! Mówić na szczycie Łomnicy lub Gerlachu o przekąsce!
— Czemuż nie ma zjeść przekąski, choćby na Łomnicy lub Gerlachu, jeśli głodny? — przerwał oburzenie Kolskiego czwarty towarzysz, flegmatyczny, chmurny i małomówiący adwokat Franciszek Cichocki.
— Bo tam powinien ni sekundy nie tracić, tylko podziwiać przyrodę, podziwiać! — żywo odpowiedział Kolski, wymachując rękami. — Wy mieszczuchy jeszcze nie zaznaliście tych piękności, ale ja wam je pokażę. I was zwycięży piękność przyrody. Kiedy staniecie na nigdy nie topniejącym śniegu...
— Zamrozimy szampana!
— Na wysokości chmur — ciągnął dalej Kolski, nie zważając na przerwę — i spojrzycie na daleki horyzont; patrzycie tu — to Łomnica, patrzycie tam — to Krywań, to Rysy, to Ganek, patrzycie dalej...
— No patrzymy, patrzymy, ale prócz furmana dalibóg nic nie widać, bo ciemno.
Kolski machnął ręką z rezygnacyą i rzekł:
— Nie macie za grosz poczucia piękna, energii i ambicyi. Jakób Balmat, prosty włościanin z Chamounix, stał się nieśmiertelnym przez to, że pierwszy wdarł się na szczyt Mont-Blanc. Z jego wskazówek korzystali najwięksi uczeni. Imiona docierających na Mont-Blanc zapisują się na kartach historyi. Miło czytać, że był tam nasz Antoni Malczeski. Czyż nie cieszyłoby was zapisać swe imiona: sędzia Spisowicz Kazimierz z Chrzanowa, obok Saussure’a z Genewy, Dr. Józef Plichta z Krakowa, obok Fornereta z Lozanny, adwokat Dr. Cichocki z Milówki, obok Wooldaya z Yorku... ach! gdyby mnie danem było dostać się na nasz niepostępny tatrzański Ganek, podać mę imię, jako pierwszego, który postawił nogę na Ganku, a tem samem przyłożył rękę do poznania gór naszych!
Westchnął Kolski głęboko i zadumał się nad postawieniem swej nogi na Ganku.
Towarzysze, zmęczeni drogą, milczeli; nawet drwinkujący zwykle ze wszystkiego Cichocki tym razem nie natarł docinkami na ambitnego Kolskiego, lecz mruknąwszy: wolałbym zapisać się na karcie własności większych dóbr, niż na karcie historyi! zapadł także w milczenie.
Nagle bryka stanęła. Podróżnicy uderzyli czołami o siebie — byli przed Dworem Tatrzańskim w Zakopanem.
Kolski wyskoczył z bryki, mówiąc:
— Poczekajcie! Poszukam Ramskiego w kasynie, czy nam znalazł mieszkanie.
Po chwili wrócił Kolski w towarzystwie wysokiego pana, którego rysów w cieniu zapadającej nocy i parasola nie było można rozróżnić.
— Mamy kwaterę! — zawołał, przedstawiając okrytego parasolem Ramskiego przyjaciołom. Po nazwisku przedstawiani podróżnicy wychylali głowy z pod budy, ściskali prawicę Ramskiego i podziękowawszy za wyszukanie mieszkania, ukryli napowrót głowy w budzie.
— Jedźcie Kościeliską ulicą! — rzekł nowy znajomy do furmana, — każdy wam wskaże dom Kobziarza. Nie mogę panom towarzyszyć, bo jestem w towarzystwie pań... Macie dwie znośne izby. Jak się rozgospodarujecie, to was odwiedzę. Do widzenia!
Ramski wskoczył na schody Dworca, Kolski na wóz i wśród atramentowo czarnej nocy ruszyła bryka z miejsca.
— A co? macie w Krakowie taką noc? — pytał z zadowoleniem Kolski. — Jechał który po ciemku taką drogą?
Spisowicz westchnął tylko, a Cichocki odparł:
— My chyba jedziemy po jakimś opuszczonym kamieniołomie, a nie po drodze!
Znowu stanęła bryka. Z pod odchylonego płótna budy ujrzeli nieprzebitą ciemność. Niewidzialny deszcz pluskał jednostajnie, a zdala dolatywał szum potoka.
— Czy to tutaj? nie widać żadnego domu?
— Tutaj — rzekł furman — ino nie widać, bo ciemno, co cud! pockojcie, jo wos poprowadzę.
Już trzej podróżnicy stanęli na mokrym gruncie. Spisowicz jednak pozostał w bryce, protestując, że nie wyjdzie bez kaloszy.
— Przecież tu nie będziesz kufra otwierać, bo ci wszystko zamoknie!
— Weźcie kufer do izby, otwórzcie — tu macie klucze, ten średni z dziurką, i niech mi góral przyniesie tu kalosze.
Więc bez sędziego, po omacku szukali podróżni wejścia do swej kwatery, aż na ich stukanie drzwi się otwarły, zabłysło z wnętrza światło, i Kobziarz, domyślający się zapowiedzianych sobie lokatorów, wprowadził ich do wnętrza. Wszyscy turyści po kolei uderzyli czołami o niskie odrzwia, podnieśli upadłe skutkiem tej czołobitności kapelusze i stanęli nareszcie w swem mieszkaniu: ściany z gładkich desek, proste łóżka, dwa stoły, parę krzeseł, oto sielankowe mieszkanie.
Góral zniósł kufry a Plichta począł szukać kaloszy: wyrzucił sporo pakunków, ale nie mogąc trafić na szukany przedmiot, zawołał wreszcie:
— Niech go góral zniesie i basta!
Góral nie zdziwił się wcale tą propozycyą, wybiegł szybko z izby, i nim turyści powzięli postanowienia co do rozlokowania się w swej siedzibie, usłyszeli w sieni ciężkie stąpania i okrzyk: o rany Boskie! Drzwi się otwarły, a w nich pojawił się sukienny kolos, kryjący osobę Spisowicza, trzymającego się za czoło. Za nim góral, podnosząc kapelusz, mówił markotno:
— Dyć im mówiłem, żeby się schylili, bo drzwi niskie.
Spisowicz usiadł, oglądnął się, przyłożył zmoczony ręcznik do guza i przemówił:
— Okna nieopatrzone, tu może mię zawiać!
— Nie grymaś tylko, idź do drugiej izby, może tam ci będzie lepiej... zresztą masz przy boku lekarza — odparł, wskazując na siebie, Plichta.
Spisowicz westchnął, przymknął drzwi szczelniej i wszedł do drugiej izby.
— To jest dopiero nudziarz! — rzekł Cichocki — ale dotąd podróż nasza nie jest podróżą dla przyjemności, tego zaprzeczyć nie mogę. Suchajno Kolski, namówiłeś nas na te tarapaty, prowadźże nas teraz gdzie na kolacyę.
— Zaraz, zaraz... furman jeszcze nie odjechał, zawiezie nas do kasyna, tylko się przebiorę.
Kolski wdział coprędzej kożuszek bez rękawów, serdakiem zwany, wdział buty z cholewami, wziął w rękę siekierkę, (ciupagę) i zawołał z zadowoleniem: Jestem gotów! w drogę!
— Ja się ztąd już nie ruszę na taką wilgoć — odparł chmurnie Spisowicz — przyszlijcie mi co jeść, albo przynieście ze sobą, tymczasem wyschnę choć trochę.
W restauracyi Dworca Tatrzańskiego już było dosyć pusto, bo pora była spóźniona, tylko przy jednym stole liczniejsze siedziało towarzystwo.
Gdy nasi podróżnicy weszli do sali, zerwał się od owego stołu istny sobowtór Kolskiego, mały, chudy i ruchliwy młodzieniec, w serdaku, w butach z cholewami, z siekierką w jednej, z latarką w drugiej dłoni, objął Kolskiego w ramiona, stuknął go latarnią i siekierką w plecy przy tym ucisku, i całując, zawołał:
— Władku! jak się masz? i ty tutaj!
— Tadku! jak się masz? Zmiłuj się, toś mię uderzył plecy!
— Kopę lat cię nie widziałem!
Cichocki patrzał z ironicznym uśmiechem na witających się «taterników» i rzekł do Plichty:
— Zostawmy ich razem, może pójdą na redutę w tych kostiumach, my tymczasem co zjemy. Hej! kelner!
— Kopę lat cię nie widziałem, mój Władku! siadaj z nami, poznam cię z ślicznemi kobietami... patrz, ta czarna brunetka pani Armanowa ze Lwowa, to znów jej siostra panna... a to...
— Dopiero przyjechałem, jestem w towarzystwie...
— Poznajże mię z twymi towarzyszami!
Kolski przedstawił przyjaciołom p. Tadeusza Narwalskiego, literata; ten posiedział chwilę, ciągnąc koniecznie Kolskiego do dam, szepcąc mu na ucho, że ma w tem interes. Gdy się Kolski dowiedział, że z damami jest i pan Arman, autor «Metody badań naukowych», czując się adeptem nauk, żądnym sławy literackiej, podszedł z Narwalskim ku jego towarzystwu.
Narwalski przedstawił przyjaciela z emfazą: pan Dr. Władysław Kolski, nasz młody uczony, badacz prawa targowego!
Zakryty gazetą wysoki, z czarnym zarostem mężczyzna, ponurej miny, powstał i uścisnął dłoń Kolskiego, mówiąc: jestem Antoni Arman, miło mi poznać pana doktora.
Kolski oddał parę komplementów «Metodzie badań naukowych», mile przez jej autora przyjętych, i przedstawiony paniom, projektującym właśnie wycieczkę do Kościelisk, wmieszał się do rozmowy najmilszej dla niego, bo obracającej się koło gór, wąwozów i przepaści.
Kolski był sobie najspokojniejszym w świecie człowiekiem, pracował nad prawem targowem cały rok dniami i nocami, marząc o sławie literackiej i profesurze. Dopiero w wakacye odmieniał nagle naturę: z wyjazdem w Tatry zapominał edylów, porządków jarmarcznych, targów i giełd, myślał i mówił tylko o Alpach i Tatrach.
Jął więc Armanowi i jego towarzyszkom opowiadać straszne sceny z przeszłorocznych swych wycieczek, malował w czarnych barwach karkołomne przejścia, skoki nad przepaściami, a dla dodania grozy obrazowi stukał swą siekierką w ziemię. Właśnie przedstawiał plan najbliższej swej wycieczki na Ganek i obszernie wywodził trudności tego przedsięwzięcia, nie wykluczając nawet możliwości, że może już nie wrócić z tej wyprawy.
— Co też pan mówi! — zawołała przestraszona pani Armanowa, piękna, wspaniałej postaci brunetka.
— Na wszystko trzeba być przygotowanym... — odparł nieustraszony Kolski — w górach nie można niebezpieczeństw przewidzieć: sławny Dr Paccard oślepł od śniegu przy wejściu na Mont-Blanc, Aleksander Dumas o mało nie utonął w piaskach moreny alpejskiej; iluż turystów skończyło w przepaściach!... — i dowodząc paniom możliwość śmierci w wyprawie na Ganek, sam Kolski powoli uwierzył swym argumentom, że go nie inny koniec czeka, jak gdzieś na dnie przepaści, gdzie nie będzie nikogo, prócz Boga i jego pobielałych kości, po których wiatr będzie szumieć złowrogo...
Tymczasem Cichocki i Plichta, nie mogąc doczekać się jego powrotu, poszli do pokoju bilardowego i zabawiali się karambolem, zapominając, że północ już bliska. Dopiero zauważywszy ciszę panującą dokoła, spostrzegli, że prócz nich i kelnera, drzemiącego za ladą, niemasz już nikogo w kasynie.
Ruszyli więc po omacku do domu, Plichta znał na szczęście Zakopane z dawniejszego pobytu, więc pewnym krokiem szedł ku Kościeliskiej ulicy. W kilku miejscach poświecił zapałką i tak szczęśliwie przybyli pod drzwi domostwa.
— Zapomnieliśmy Kaziowi przynieść kolacyą, przypomniał sobie Cichocki.
— Już śpi, bo ciemno w oknach, idźmy cicho, żeby go nie zbudzić.
Otwarli więc drzwi po cichu i na palcach weszli do wnętrza. W tej chwili zaszeleściało coś w głębi, i ozwał się cienki głosik w ciemnościach:
— Tosiu! Tosiu! tu ktoś chodzi!...
— Złodziej! wrzasnął głos męski, stój, bo strzelę!
Cichocki przezorny runął jak długi na podłogę, chcąc ujść spodziewanej kuli, Plichta począł się cofać ku drzwiom, ale dosięgły go silne ramiona i tuż w ucho ryknął mu głos straszliwy: Ani się rusz, bo strzelę! na pomoc, na po —
— Panie dobrodzieju, nie rób pan hałasu! to omyłka, wykrztusił przerażony Plichta, widocznie w ciemności wszedłem do cudzego domu. Jestem gość kąpielowy, puść mię pan, a przekonam pana, że to omyłka!
W głębi dał się słyszeć szelest zapałki pocieranej o pudełko.
— Andziu! ani się waż świecić! krzyknął głos męski. Jesteś w negliżu! Kto pan jesteś? gdzie mieszkasz?
— Jestem Władysław Kolski, odpowiedział, mieszkam tu gdzieś na Kościeliskiej ulicy u Kobziarza.
— A! to pan, doktorze! ha! ha! widocznie z Tadeuszem przeciągnęliście libacyą! ha! ha!
— Ale broń Boże!... to ciemność jest przyczyną!... przepraszam najmocniej, o! moja głowa!
— Schyl się pan, bo drzwi niskie.
— Przeklęte drzwi! jeszcze raz przepraszam. Sługa pani dobrodziejki!
Tak wreszcie znalazł się Plichta szczęśliwie za progiem. Drzwi zatrzasły się za nim; klucz obrócił się parę razy w zamku.
— Franiu! Franiu! zawołał Plichta półgłosem. Franiu! powtórzył głośniej. Cichocki nie odpowiadał. Plichta obszedł dom dokoła, zawołał parę razy, ale napróżno. Nagle włosy stanęły na głowie jego, na myśl, że Cichocki został we wnętrzu zamknięty. Zawołał jeszcze parę razy, zaświecił zapałkę, zaglądnął do sieni — napróżno! Nie ulegało wątpliwości, że Cichocki został w środku i siedzi cicho, bojąc się odkrycia.
Długo stał Plichta pod nieszczęśliwym domem, łamiąc sobie głowę nad sposobem uwolnienia towarzysza.
— Sytuacya nie do pozazdroszczenia, myślał, albo go postrzeli ten mój nieznajomy znajomy, albo narobi wrzasku, skandalu, tłómaczeń...
W tem ujrzał światło na drodze. Zbliżała się gromadka ludzi, a wśród ciszy nocnej słychać było, jak idący, a raczej utykający na czele mężczyzna zadyszany mówił do owej gromadki:
— Kiedy nieznajomy uchwycił konsyliarza, ja skorzystałem z ich szamotania i cicho wydostałem się za drzwi. Słyszałem, jak nieznajomy groził konsyliarzowi zastrzeleniem, więc na chybi trafi pobiegłem po pomoc... na szczęście ujrzałem światło w waszym domu — obyśmy tylko na czas przybyli!
W tej chwili weszła gromadka na dziedzińczyk nieszczęśliwego domku — Plichta skoczył ku nim:
— Już cicho! zawołał — jestem, jestem cały, tylko sza! sprawa skończona... ja wam wytłómaczę...
Dawszy »trinkgeld« odsieczy, wrócili obaj towarzysze z niewesołemi minami do domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Bąkowski.