Posażna panna/Część I/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Bąkowski
Tytuł Posażna panna
Podtytuł Część I.
Na świeżem powietrzu.
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




NA ŚWIEŻEM POWIETRZU.


I.

Późnym lipcowym wieczorem toczyła się wśród ulewnego deszczu, a raczej skakała po kamieniach gościńca wiodącego do Zakopanego, bryka góralska. Pod przykrywającem ją przemoczonem płótnem dzwoniło zębami czterech podróżników. — W głębi, okryty szalami i pledami, siedział z głową zasuniętą głęboko w kołnierz paltota skulony sędzia Kazimierz Spisowicz, barczysty i wysoki mężczyzna, a ilekroć odjął od ust pulchną rękę, zapobiegającą wdychaniu zimnego powietrza, pozwalał ujrzeć rumianą, pięknym wąsem ozdobioną twarz, znamionującą iście żelazne zdrowie jej właściciela. Obok niego mały, ruchliwy i chudy przyjaciel, Władysław Kolski, rozprawiał szeroko u ożywczości górskiego powietrza, usiłując przekrzyczeć turkot bryki:
— Powietrze górskie, to balsam! Zobaczysz Kaziu, że nie będziesz żałować tych wakacyj. Będziesz mi dziękować, że cię namówiłem w góry. Góry! ach! to mi świat! uczysz się walczyć z przeciwnościami, zwyciężać trudności. Co to za przyjemność przeskakiwać przepaście, brodzić po śniegu, zjeżdżać po lodzie, piąć się pod niebo po ostrych granitach, stanąć u szczytu i jak pan stworzenia...
— Zjeść przekąskę na wysokości ośmiu tysięcy stóp nad poziomem morza! — dokończył trzeci podróżny, wesoły, wielkowąsy lekarz Józef Plichta.
— Józiu! — odparł zgorszony Kolski — ty nigdy nie oderwiesz się od prozy codziennego życia! Mówić na szczycie Łomnicy lub Gerlachu o przekąsce!
— Czemuż nie ma zjeść przekąski, choćby na Łomnicy lub Gerlachu, jeśli głodny? — przerwał oburzenie Kolskiego czwarty towarzysz, flegmatyczny, chmurny i małomówiący adwokat Franciszek Cichocki.
— Bo tam powinien ni sekundy nie tracić, tylko podziwiać przyrodę, podziwiać! — żywo odpowiedział Kolski, wymachując rękami. — Wy mieszczuchy jeszcze nie zaznaliście tych piękności, ale ja wam je pokażę. I was zwycięży piękność przyrody. Kiedy staniecie na nigdy nie topniejącym śniegu...
— Zamrozimy szampana!
— Na wysokości chmur — ciągnął dalej Kolski, nie zważając na przerwę — i spojrzycie na daleki horyzont; patrzycie tu — to Łomnica, patrzycie tam — to Krywań, to Rysy, to Ganek, patrzycie dalej...
— No patrzymy, patrzymy, ale prócz furmana dalibóg nic nie widać, bo ciemno.
Kolski machnął ręką z rezygnacyą i rzekł:
— Nie macie za grosz poczucia piękna, energii i ambicyi. Jakób Balmat, prosty włościanin z Chamounix, stał się nieśmiertelnym przez to, że pierwszy wdarł się na szczyt Mont-Blanc. Z jego wskazówek korzystali najwięksi uczeni. Imiona docierających na Mont-Blanc zapisują się na kartach historyi. Miło czytać, że był tam nasz Antoni Malczeski. Czyż nie cieszyłoby was zapisać swe imiona: sędzia Spisowicz Kazimierz z Chrzanowa, obok Saussure’a z Genewy, Dr. Józef Plichta z Krakowa, obok Fornereta z Lozanny, adwokat Dr. Cichocki z Milówki, obok Wooldaya z Yorku... ach! gdyby mnie danem było dostać się na nasz niepostępny tatrzański Ganek, podać mę imię, jako pierwszego, który postawił nogę na Ganku, a tem samem przyłożył rękę do poznania gór naszych!
Westchnął Kolski głęboko i zadumał się nad postawieniem swej nogi na Ganku.
Towarzysze, zmęczeni drogą, milczeli; nawet drwinkujący zwykle ze wszystkiego Cichocki tym razem nie natarł docinkami na ambitnego Kolskiego, lecz mruknąwszy: wolałbym zapisać się na karcie własności większych dóbr, niż na karcie historyi! zapadł także w milczenie.
Nagle bryka stanęła. Podróżnicy uderzyli czołami o siebie — byli przed Dworem Tatrzańskim w Zakopanem.
Kolski wyskoczył z bryki, mówiąc:
— Poczekajcie! Poszukam Ramskiego w kasynie, czy nam znalazł mieszkanie.
Po chwili wrócił Kolski w towarzystwie wysokiego pana, którego rysów w cieniu zapadającej nocy i parasola nie było można rozróżnić.
— Mamy kwaterę! — zawołał, przedstawiając okrytego parasolem Ramskiego przyjaciołom. Po nazwisku przedstawiani podróżnicy wychylali głowy z pod budy, ściskali prawicę Ramskiego i podziękowawszy za wyszukanie mieszkania, ukryli napowrót głowy w budzie.
— Jedźcie Kościeliską ulicą! — rzekł nowy znajomy do furmana, — każdy wam wskaże dom Kobziarza. Nie mogę panom towarzyszyć, bo jestem w towarzystwie pań... Macie dwie znośne izby. Jak się rozgospodarujecie, to was odwiedzę. Do widzenia!
Ramski wskoczył na schody Dworca, Kolski na wóz i wśród atramentowo czarnej nocy ruszyła bryka z miejsca.
— A co? macie w Krakowie taką noc? — pytał z zadowoleniem Kolski. — Jechał który po ciemku taką drogą?
Spisowicz westchnął tylko, a Cichocki odparł:
— My chyba jedziemy po jakimś opuszczonym kamieniołomie, a nie po drodze!
Znowu stanęła bryka. Z pod odchylonego płótna budy ujrzeli nieprzebitą ciemność. Niewidzialny deszcz pluskał jednostajnie, a zdala dolatywał szum potoka.
— Czy to tutaj? nie widać żadnego domu?
— Tutaj — rzekł furman — ino nie widać, bo ciemno, co cud! pockojcie, jo wos poprowadzę.
Już trzej podróżnicy stanęli na mokrym gruncie. Spisowicz jednak pozostał w bryce, protestując, że nie wyjdzie bez kaloszy.
— Przecież tu nie będziesz kufra otwierać, bo ci wszystko zamoknie!
— Weźcie kufer do izby, otwórzcie — tu macie klucze, ten średni z dziurką, i niech mi góral przyniesie tu kalosze.
Więc bez sędziego, po omacku szukali podróżni wejścia do swej kwatery, aż na ich stukanie drzwi się otwarły, zabłysło z wnętrza światło, i Kobziarz, domyślający się zapowiedzianych sobie lokatorów, wprowadził ich do wnętrza. Wszyscy turyści po kolei uderzyli czołami o niskie odrzwia, podnieśli upadłe skutkiem tej czołobitności kapelusze i stanęli nareszcie w swem mieszkaniu: ściany z gładkich desek, proste łóżka, dwa stoły, parę krzeseł, oto sielankowe mieszkanie.
Góral zniósł kufry a Plichta począł szukać kaloszy: wyrzucił sporo pakunków, ale nie mogąc trafić na szukany przedmiot, zawołał wreszcie:
— Niech go góral zniesie i basta!
Góral nie zdziwił się wcale tą propozycyą, wybiegł szybko z izby, i nim turyści powzięli postanowienia co do rozlokowania się w swej siedzibie, usłyszeli w sieni ciężkie stąpania i okrzyk: o rany Boskie! Drzwi się otwarły, a w nich pojawił się sukienny kolos, kryjący osobę Spisowicza, trzymającego się za czoło. Za nim góral, podnosząc kapelusz, mówił markotno:
— Dyć im mówiłem, żeby się schylili, bo drzwi niskie.
Spisowicz usiadł, oglądnął się, przyłożył zmoczony ręcznik do guza i przemówił:
— Okna nieopatrzone, tu może mię zawiać!
— Nie grymaś tylko, idź do drugiej izby, może tam ci będzie lepiej... zresztą masz przy boku lekarza — odparł, wskazując na siebie, Plichta.
Spisowicz westchnął, przymknął drzwi szczelniej i wszedł do drugiej izby.
— To jest dopiero nudziarz! — rzekł Cichocki — ale dotąd podróż nasza nie jest podróżą dla przyjemności, tego zaprzeczyć nie mogę. Suchajno Kolski, namówiłeś nas na te tarapaty, prowadźże nas teraz gdzie na kolacyę.
— Zaraz, zaraz... furman jeszcze nie odjechał, zawiezie nas do kasyna, tylko się przebiorę.
Kolski wdział coprędzej kożuszek bez rękawów, serdakiem zwany, wdział buty z cholewami, wziął w rękę siekierkę, (ciupagę) i zawołał z zadowoleniem: Jestem gotów! w drogę!
— Ja się ztąd już nie ruszę na taką wilgoć — odparł chmurnie Spisowicz — przyszlijcie mi co jeść, albo przynieście ze sobą, tymczasem wyschnę choć trochę.
W restauracyi Dworca Tatrzańskiego już było dosyć pusto, bo pora była spóźniona, tylko przy jednym stole liczniejsze siedziało towarzystwo.
Gdy nasi podróżnicy weszli do sali, zerwał się od owego stołu istny sobowtór Kolskiego, mały, chudy i ruchliwy młodzieniec, w serdaku, w butach z cholewami, z siekierką w jednej, z latarką w drugiej dłoni, objął Kolskiego w ramiona, stuknął go latarnią i siekierką w plecy przy tym ucisku, i całując, zawołał:
— Władku! jak się masz? i ty tutaj!
— Tadku! jak się masz? Zmiłuj się, toś mię uderzył plecy!
— Kopę lat cię nie widziałem!
Cichocki patrzał z ironicznym uśmiechem na witających się «taterników» i rzekł do Plichty:
— Zostawmy ich razem, może pójdą na redutę w tych kostiumach, my tymczasem co zjemy. Hej! kelner!
— Kopę lat cię nie widziałem, mój Władku! siadaj z nami, poznam cię z ślicznemi kobietami... patrz, ta czarna brunetka pani Armanowa ze Lwowa, to znów jej siostra panna... a to...
— Dopiero przyjechałem, jestem w towarzystwie...
— Poznajże mię z twymi towarzyszami!
Kolski przedstawił przyjaciołom p. Tadeusza Narwalskiego, literata; ten posiedział chwilę, ciągnąc koniecznie Kolskiego do dam, szepcąc mu na ucho, że ma w tem interes. Gdy się Kolski dowiedział, że z damami jest i pan Arman, autor «Metody badań naukowych», czując się adeptem nauk, żądnym sławy literackiej, podszedł z Narwalskim ku jego towarzystwu.
Narwalski przedstawił przyjaciela z emfazą: pan Dr. Władysław Kolski, nasz młody uczony, badacz prawa targowego!
Zakryty gazetą wysoki, z czarnym zarostem mężczyzna, ponurej miny, powstał i uścisnął dłoń Kolskiego, mówiąc: jestem Antoni Arman, miło mi poznać pana doktora.
Kolski oddał parę komplementów «Metodzie badań naukowych», mile przez jej autora przyjętych, i przedstawiony paniom, projektującym właśnie wycieczkę do Kościelisk, wmieszał się do rozmowy najmilszej dla niego, bo obracającej się koło gór, wąwozów i przepaści.
Kolski był sobie najspokojniejszym w świecie człowiekiem, pracował nad prawem targowem cały rok dniami i nocami, marząc o sławie literackiej i profesurze. Dopiero w wakacye odmieniał nagle naturę: z wyjazdem w Tatry zapominał edylów, porządków jarmarcznych, targów i giełd, myślał i mówił tylko o Alpach i Tatrach.
Jął więc Armanowi i jego towarzyszkom opowiadać straszne sceny z przeszłorocznych swych wycieczek, malował w czarnych barwach karkołomne przejścia, skoki nad przepaściami, a dla dodania grozy obrazowi stukał swą siekierką w ziemię. Właśnie przedstawiał plan najbliższej swej wycieczki na Ganek i obszernie wywodził trudności tego przedsięwzięcia, nie wykluczając nawet możliwości, że może już nie wrócić z tej wyprawy.
— Co też pan mówi! — zawołała przestraszona pani Armanowa, piękna, wspaniałej postaci brunetka.
— Na wszystko trzeba być przygotowanym... — odparł nieustraszony Kolski — w górach nie można niebezpieczeństw przewidzieć: sławny Dr Paccard oślepł od śniegu przy wejściu na Mont-Blanc, Aleksander Dumas o mało nie utonął w piaskach moreny alpejskiej; iluż turystów skończyło w przepaściach!... — i dowodząc paniom możliwość śmierci w wyprawie na Ganek, sam Kolski powoli uwierzył swym argumentom, że go nie inny koniec czeka, jak gdzieś na dnie przepaści, gdzie nie będzie nikogo, prócz Boga i jego pobielałych kości, po których wiatr będzie szumieć złowrogo...
Tymczasem Cichocki i Plichta, nie mogąc doczekać się jego powrotu, poszli do pokoju bilardowego i zabawiali się karambolem, zapominając, że północ już bliska. Dopiero zauważywszy ciszę panującą dokoła, spostrzegli, że prócz nich i kelnera, drzemiącego za ladą, niemasz już nikogo w kasynie.
Ruszyli więc po omacku do domu, Plichta znał na szczęście Zakopane z dawniejszego pobytu, więc pewnym krokiem szedł ku Kościeliskiej ulicy. W kilku miejscach poświecił zapałką i tak szczęśliwie przybyli pod drzwi domostwa.
— Zapomnieliśmy Kaziowi przynieść kolacyą, przypomniał sobie Cichocki.
— Już śpi, bo ciemno w oknach, idźmy cicho, żeby go nie zbudzić.
Otwarli więc drzwi po cichu i na palcach weszli do wnętrza. W tej chwili zaszeleściało coś w głębi, i ozwał się cienki głosik w ciemnościach:
— Tosiu! Tosiu! tu ktoś chodzi!...
— Złodziej! wrzasnął głos męski, stój, bo strzelę!
Cichocki przezorny runął jak długi na podłogę, chcąc ujść spodziewanej kuli, Plichta począł się cofać ku drzwiom, ale dosięgły go silne ramiona i tuż w ucho ryknął mu głos straszliwy: Ani się rusz, bo strzelę! na pomoc, na po —
— Panie dobrodzieju, nie rób pan hałasu! to omyłka, wykrztusił przerażony Plichta, widocznie w ciemności wszedłem do cudzego domu. Jestem gość kąpielowy, puść mię pan, a przekonam pana, że to omyłka!
W głębi dał się słyszeć szelest zapałki pocieranej o pudełko.
— Andziu! ani się waż świecić! krzyknął głos męski. Jesteś w negliżu! Kto pan jesteś? gdzie mieszkasz?
— Jestem Władysław Kolski, odpowiedział, mieszkam tu gdzieś na Kościeliskiej ulicy u Kobziarza.
— A! to pan, doktorze! ha! ha! widocznie z Tadeuszem przeciągnęliście libacyą! ha! ha!
— Ale broń Boże!... to ciemność jest przyczyną!... przepraszam najmocniej, o! moja głowa!
— Schyl się pan, bo drzwi niskie.
— Przeklęte drzwi! jeszcze raz przepraszam. Sługa pani dobrodziejki!
Tak wreszcie znalazł się Plichta szczęśliwie za progiem. Drzwi zatrzasły się za nim; klucz obrócił się parę razy w zamku.
— Franiu! Franiu! zawołał Plichta półgłosem. Franiu! powtórzył głośniej. Cichocki nie odpowiadał. Plichta obszedł dom dokoła, zawołał parę razy, ale napróżno. Nagle włosy stanęły na głowie jego, na myśl, że Cichocki został we wnętrzu zamknięty. Zawołał jeszcze parę razy, zaświecił zapałkę, zaglądnął do sieni — napróżno! Nie ulegało wątpliwości, że Cichocki został w środku i siedzi cicho, bojąc się odkrycia.
Długo stał Plichta pod nieszczęśliwym domem, łamiąc sobie głowę nad sposobem uwolnienia towarzysza.
— Sytuacya nie do pozazdroszczenia, myślał, albo go postrzeli ten mój nieznajomy znajomy, albo narobi wrzasku, skandalu, tłómaczeń...
W tem ujrzał światło na drodze. Zbliżała się gromadka ludzi, a wśród ciszy nocnej słychać było, jak idący, a raczej utykający na czele mężczyzna zadyszany mówił do owej gromadki:
— Kiedy nieznajomy uchwycił konsyliarza, ja skorzystałem z ich szamotania i cicho wydostałem się za drzwi. Słyszałem, jak nieznajomy groził konsyliarzowi zastrzeleniem, więc na chybi trafi pobiegłem po pomoc... na szczęście ujrzałem światło w waszym domu — obyśmy tylko na czas przybyli!
W tej chwili weszła gromadka na dziedzińczyk nieszczęśliwego domku — Plichta skoczył ku nim:
— Już cicho! zawołał — jestem, jestem cały, tylko sza! sprawa skończona... ja wam wytłómaczę...
Dawszy »trinkgeld« odsieczy, wrócili obaj towarzysze z niewesołemi minami do domu.


II.

Było już koło dziewiątej rano, a nasi podróżnicy spali jeszcze głęboko.
Kolski pierwszy stał się czułym na brzęczenie i łaskotanie setek much. Przewrócił się na drugi bok i półsenny widział się na katedrze otoczony tłumami słuchaczy, żądnych poznania tajników prawa targowego. Panowie! już w starożytności... przemówił i obudził się w tejże chwili.
Rozstawione kufry, rozrzucone ubrania przypomniały mu, że to nie wykładowa sala. Odganiając ręcznikiem naprzykrzające się muchy, przeciera oczy, przypomina sobie rzeczywistość: zakończył mozolną pracę naukową »o jarmarkach i wekslach jarmarcznych«; potrzebował spoczynku. Znalazł chętnych towarzyszy w dawnych szkolnych kolegach, ruszył w ulubione góry walczyć z przeciwnościami i trudnościami... przyjechali... poznał uczonego Armana, piękną Armanową, kuzynki, odprowadzał ich, spał — teraz czas wstawać.
Wstał więc Kolski z posłania, i ledwo skończył toaletę, dało się słyszeć pukanie do drzwi. Weszło nisko kłaniające się indywiduum w góralskim ubiorze, z pałaszem przy boku.
— Co to? czego chcecie?
— Proszę pana o taksę. Tu kartki meldunkowe i kwitki od pana kumisarza.
— A któż wy jesteście?
— Jo? he! he! Józef policyjon, he! he!
Ledwo Kolski pozbył się miłego gościa, zapłaciwszy taksy, wszedł Narwalski.
— Dzień dobry Władku! — zawołał z progu. — A to się uśmiał Arman z ciebie!
— Co? — spytał obrażony Kolski — śmiał się ze mnie?
— Tak, tak, i ja się śmiałem! bo też to pyszna przygoda!
— Co ty pleciesz, Tadku? jaka przygoda?
— No, nie udaj, że nic nie wiesz! przebrałeś widać miarkę, jak się z nami pożegnałeś, i kwita.
Kolski oburzył się na tę insynuacyę; co pleciesz? powtórzył, o jakiej mówisz przygodzie?
— Tylko przedemną nie udawaj, mój Władku, każdemu może się to zdarzyć.
— Zwaryowałeś, czy co?
— Przecież nie będziesz się wypierał, żeś w nocy wszedł do Armanów i że dopiero wtedy wypuścił cię Arman, aż mu się po ciemku przedstawiłeś.
Plichta i Spisowicz spali spokojnie jeszcze w drugiej izbie, ale Cichocki, śpiący w pierwszej, obudził się wśród powyższej rozmowy, i słuchając ciekawie z pod koca, krztusił się od śmiechu, domyślając się trafnie, że Plichta salwował się od wyśmiewań przez podstawienie nazwiska przyjaciela, który teraz wypatrzył się ze zdumieniem na Narwalskiego, zaprzeczając, żeby w nocy wizytował Armanów.
Kolski miał tak prawdziwy wyraz zdziwienia, ze Narwalski począł się wahać i dopytywać: więc chyba był kto inny? ktoś się za ciebie przedstawił?
Cichocki nie życzył sobie, aby Narwalski doszedł tajemnicy i wygadał ją może przed obcymi, więc wmieszał się w tej chwili do rozmowy.
— Dzień dobry panu! — rzekł z pod koca. — Słyszałem trochę waszej rozmowy, co za ciekawy przypadek! to ktoś wziął na kawał naszego profesora!... Ale czas już wstawać, musi już być późno?
— O! już dziesiąta. Nie przeszkadzam panom, wstawajcie; muszę wrócić do Armanów i zrzucić podejrzenie z Kolskiego. Ale kto to mógł być?... Do widzenia Władku, bądź na obiedzie w kasynie, mam z tobą jeszcze do pomówienia.
Gdy drzwi za wychodzącym Narwalskim skrzypnęły, obudził się Spisowicz i jęknął:
— Na miłość boską, już umieram z głodu! Poślijcie po co! nie przynieśliście nic wczoraj, zasnąłem głodny.
Obudził się i Plichta, a słysząc utyskiwania Kolskiego na splamienie swego uczonego nazwiska przez jakiegoś złodzieja, czy pijaka, który wszedł nocą do mieszkania Armanów, tarzał się po łóżku ze śmiechu.
— Muszę pomówić z Armanem, wynajdziemy tego łotra! — zakonkludował Kolski, podając nareszcie zgłodniałemu Spisowiczowi uwarzoną naprędce herbatę.
Cichocki wyciągnął Plichtę do pierwszej izby, i korzystając z tego, że Kolski opowiadał szeroko swoje zmartwienie Spisowiczowi, szepnął:
— Musimy się postarać, aby nie doszli, że to my byliśmy... drwinkowanoby z nas.
— Bardzo łatwo. Arman nie wie, że nas dwóch było, a ty poświadczysz, żeś mię do samego domu odprowadził, a ja poświadczę, żem ciebie odprowadził.
— Więc sza! milczeć.
— Sza! Plichta podniósł uroczyście trzy palce w górę.
— Musiał to być ktoś znajomy — medytował głośno Kolski — ale kto?... dopiero w nocy przyjechaliśmy, nikogo nie spotkałem. Czy to nie ty Józiu, czemu się śmiałeś?
— Dajżeż pokój! co za myśl! śmieję się z tego, że się martwisz bagatelką. Wróciłem przecież razem z Franiem.
— Tak jest — potwierdził Cichocki — razem wróciliśmy do domu.
— Nie pojmuję, kto to mógł być — rzekł z rezygnacyą Kolski. — Chodźcie do kasyna na gazety, ja po drodze wstąpię do Armana.
— Ja na taką wilgoć nie wychodzę — odpowiedział Spisowicz. — Przyślijcie mi obiad, tylko nie zapomnijcie, jak wczoraj.
— Cóż tu będziesz robił? nie bądź śmieszny z twoją wilgocią! Masz kalosze, parasol...
— Parasol nie osłoni zupełnie... zresztą wiatr być musi, bo szumią drzewa, mógłbym się zaziębić. Żałuję, że wam się dałem namówić na tę jazdę.
— Poczekaj, wypogodzi się jeszcze — pocieszył go Kolski.
Nie namawiali dłużej Spisowicza, bo znali zdawna jego dziwactwa, i poszli.
Skoro Spisowicz sam został, zbadał jeszcze, czy okna szczelnie zamknięte, obsypał łóżka proszkiem perskim, uporządkował izbę pedantycznie i przyglądając się przez okno zamglonemu krajobrazowi, mruczał;
— Przeklęty deszcz! Nabawiłem się szalonego kataru... Niech się tylko wypogodzi, a drapnę ztąd natychmiast. Padam do nóg z takim spoczynkiem, gdzie ani bruku, ani trotoaru, ani tramwaju... okna, drzwi nieopatrzone, wieje niebezpiecznie...
Przez szyby widać było dziedziniec, objęty stajniami i spichlerzami. Przez ten dziedziniec przechodzili goście pootulani w pledy lub serdaki, chroniąc się parasolami od ulewnego deszczu, brodząc w rozmiękczonej ziemi i kierując swe kroki dowolnie przez pastwiska i miedze.
Spisowicza poczęły na ten widok trapić sędziowskie myśli:
— Ile tu musi być prowizoryów, sporów granicznych! jakie służebności ścieżki, przejazdu, przegonu!... Co to za praca będzie założyć tutaj hipotekę!
Ta ostatnia myśl tak zajęła sędziego, że oparłszy głowę na rękach, zapatrzył się przez szyby i w myśli począł kreślić plan sytuacyjny, oddzielać parcele, klasyfikować je i przydzielać do rodzaju uprawy.
Ale wszystko ma swój koniec, więc i sędzia skończył parcelowanie gruntów, pospacerował po izbie, zabił kilkadziesiąt much pantoflem i z westchnieniem, dobywszy z kufra komentarz prawa cywilnego, począł czytać z zajęciem.
— Nigdzie nie pójdziecie? — zapytał go zamiatający podłogę Kobziarz.
— Zamknijcie drzwi, bo wieje! Niezdrowo chodzić po mokrem.
— Kej tam niezdrowo! ja chodze zima lato boso, a zdrówem.
— Hm... są natury... ja nie mogę.
— Oj! jesceśmy też nie mieli takiego płonego gościa, wszyscy panowie, co tu mieskali, chodzili i zdrowi byli.
Minęła już druga godzina, a przyjaciele nie przysłali jakoś obiadu. Więc zgłodniały sędzia posłał Kobziarza do restauracyi, zjadł przyniesione, zimne już potrawy, pochodził po izbie i westchnąwszy: gdybym tak miał Juristen Zeitung lub Gazetę sądową! — jął dla rozmaitości czytać orzeczenia najwyższego trybunału.
Wracał pod wieczór Kolski do swego mieszkania, wtem pod oknami tegoż dojrzał, jak Kobziarz z paroma chłopakami ciekawie do wnętrza zaglądał, a chłopaki co chwila śmiechem wybuchali. Zdziwiony zbliżył się ku nim, a Kobziarz przemówił:
— Mnie się zdaje, że pan sędzia to coś ma... — tu pokazał palcem na czoło.
— Co wy mówicie?
Zaglądnął Kolski w okno i ujrzał jak Spisowicz plecami doń odwrócony, dzierżąc w każdej ręce po jednym stołku, regularnie podnosił je w górę, opuszczał ku ziemi, wznosił przed siebie do poziomu i znów ku ziemi opuszczał.
— Sędzia się gimnastykuje, rzekł Kolski, rozumiecie? bo to zdrowo, rozumiecie? precz ztąd chłopaki! do roboty!
Z gniewem wszedł Kolski do wnętrza.
— Mógłbyś zasłonić okna, rzekł do Spisowicza, kiedy wyprawiasz swe waryackie ewolucye, żeby się ludzie nie śmiali! Już mnie obmówili, że chodzę nocą po cudzych domach, ciebie ogłoszą za waryata, będziemy piękną mieć opinię!
— Gimnastyka nie jest waryacyą, powinieneś i ty, jeżeli chcesz zahartować ciało na wycieczki, systematycznie wyrabiać muskuły...
— Tak mówisz? Myślisz, żeby mi się gimnastyka przydała w górach?
— Naturalnie!
— Siadaj do kolacyi, przyniosłem wyborne wędliny, rzekł udobruchany Kolski.
— Niezdrowe. Już obiad zimny jadłem, bo późno posłałem.
— Myślałem, że ci Józio lub Franio obiad przysłali. Pożegnałem ich przed kasynem, bom spotkał Sobołę, najstarszego przewodnika tatrzańskiego, mówiłem z nim o wycieczkach... zjadłem z nim obiad w gospodzie, pyszną kiełbasę w ogniu smażoną.
— Tfu!
— Nie spluwaj, boś nie próbował. Bawiłem się wybornie słuchając opowiadań górali, ale w końcu jakoś słabo mi się zrobiło.
— Widzisz, to z kiełbasy.
— Nie, jak cię kocham, nie! ja się znam. Proste potrawy najzdrowsze, tylko jeszcze miejska niedyspozycya się przypomina. Ach! będę zdrowym, czuję to, skoro w pogodę pójdę w góry. Mówiłem już z przewodnikami, spróbujemy pójść na Ganek... nie namawiam cię na tę wycieczkę, bo trudna, ale za to pojedziesz sobie spokojnie z nami do Kościelisk — Armanowie przygotowują zbiorową wycieczkę...
— Nigdzie nie pojadę, tylko do domu — odparł sędzia. Klimat ostry, brak wszelkich wygód, tu zdrowie można stracić. Jak się tylko wypogodzi, odjeżdżam.
— Ależ nic jeszcze nie widziałeś!
— I widzieć nie chcę, bo zdrowia narażać nie myślę!
— Jesteś przecież zdrowy!
— Już ty nie wmawiaj we mnie zdrowia, ja wiem co mi brakuje.
— Jesteś baba.
— A ty masz bzika na punkcie gór, odparł zirytowany sędzia; dalszej sprzeczce położyło koniec wejście Armana, rewizytującego Kolskiego. Zjawili się i Plichta z Cichockim, zgotowano olbrzymią wazę ponczu i przepędzono wieczór na miłej gawędce. Rozweselił się i Spisowicz w wesołem towarzystwie, tylko dym cygar niepokoił go, czy w nocy nie spowoduje dusznej atmosfery...


III.

Nareszcie zabłysło słońce nad Zakopanem! Jasne promienie rozweselają krajobraz, rozszerzają widnokrąg, bo w głębi wyłaniają się, ozłocone słońcem, zakryte pierwej mgłą szczyty wyniosłych Tatr.
Po drogach wiejskich, w których zaschłe błoto wyrównało po części wyboje, spacerują setki gości, górale biegają i krzątają się, bo z pogodą nadchodzi właściwe dla nich żniwo: towarzyszenie gościom na wycieczkach w góry.
Kolski z zabłyśnięciem słońca odwrócił serdak kożuchem na spód i konferował z przewodnikami w sprawie wycieczki na Ganek, a mimochodem przygotowywał wiktuały na jazdę do Kościelisk. Spisowicz pakował się do powrotu, Cichocki drwił z niego, Plichta siedział w kasynie przy bilardzie lub taroku.
W dzień następny, oznaczony na wycieczkę do Kościelisk, będący zarazem dniem przez Spisowicza do odjazdu zadecydowanym, wstał Kolski już o piątej rano, chociaż odjazd na dziesiątą oznaczono, i nacieszywszy się pięknością wschodu słońca, wrócił obudzić towarzyszy.
— Józiu! Franiu! wstawajcie!
— Jeszcze czas — rzekł z łózka Plichta — poczekaj, niech sobie wypalę papierosa. Masz wiktuały? Jest co do picia?
— Jeszcze wczoraj zakupiłem.
— A dobre? pewnie nic nie warte. Pokażno!
I w wielkim negliżu przybiegł konsyliarz do zawiniątka, otwarł jednę butelkę za drugą, skosztował, splunął i rzekł:
— Tfu! nic nie warte. Lura! Trzeba kupić koniaku.
— Niema czasu. Nim się ubierzecie, mogą odjechać. A jeszcze konia nie zamówiłeś.
— Nie myślę tłuc się, jak nieopakowana butelka — odparł Plichta. — Jedź sobie z Franiem naprzód, ja kupię koniaku i dogonię was furką.
Cichocki, który od czasu jak na szkolnej majówce przez pół godziny jechał wierzchem, nigdy potem na koniu nie siedział, nie miał ochoty dosiadać konia i narażać się na drwinki, któremi sam lubił szafować. Oświadczył zatem, że pojedzie furką.
Spisowicz zapytał o swego furmana.
— Dałbyś pokój Kaziu odjazdowi — począł mu perswadować Kolski. Patrz! jak pięknie. Teraz właśnie pora tu zostać!
— Powiedziałem, że wracam, to wracam! Mam już po uszy tej willedżiatury[1]! Pogoda się ustaliła, więc nie zmoknę w powrocie.
I począł sędzia pakować gniewnie pościel do tłomoka.
— Ha! kiedy odjeżdżasz, to bywaj zdrów mój Kaziu! Spaceruj sobie po plantach w Krakowie, a my tu będziemy drapać się po górach. A gdybym zginął... — tu ścisnął Kolski z rozrzewnieniem dłoń przyjaciela — wspomnij czasem o mnie...
— Weź ze sobą termometr, barometr, hygrometr i od wypadku słoik pijawek na drogę, — dodał Cichocki, żegnając Spisowicza i poszedł z Plichtą po koniak i furę, a Kolski, wsiadłszy na konia, ruszył ku mieszkaniu Armanów.
Furman zajechał po Spisowicza.
— Zabierzcie kufry i ten tłomok! Ten paltot, szal i zarzutkę połóżcie na wierzchu.
Spisowicz rzucił po raz ostatni okiem na izbę, i zakrywszy usta ręką przed nagłym powiewem wiatru, przestąpił próg mieszkania.
Słońce oblało go ciepłemi promieniami, furman wsiadł na kozioł, sędzia powoli odjął rękę od ust i ruszył ku bryce. Nagle stanął. Patrząc w dal, spostrzegł, że mgła gdzieniegdzie rozciągała się po ziemi. Źle! pomyślał, pogoda jeszcze niepewna, nuż znowu deszcz lunie w drodze!... dość mam tych przemoczeń, wolę poczekać tutaj, aż się pogoda ustali, aniżeli jechać siedm mil pod grozą deszczu.
— Znoś kufry! — zawołał do furmana. — Masz tutaj za zawód... nie pojedziemy dzisiaj, może jutro, aż będzie pogoda.
— E... przecie pogoda śliczniutka! a jutro niedziela...
— Hm! to pojedziemy pojutrze!
I wszystkie kufry, tłomok, paltot, szal i zarzutka wróciły do izby, a sędzia, czując błogosławiony upał, siadł na ganku przed domem, grzejąc się na słoneczku.
Powoli zdjął pled, szal, w końcu zdjął nawet paltot z rękawów i tylko lekko się nim odział. Wyszedł parę kroków przed dom i po raz pierwszy przyglądnął się Zakopanemu, domom, willom, górom, lasom...
Wtem nadbiegł Plichta z flaszką. Za nim nadjechał Cichocki z bryczką.
— Ty tu Kaziu?
— Nie jadę jeszcze dzisiaj — odparł niechętnie Spisowicz — pogoda nieustalona...
— Śliczna pogoda, ciepło, wiatru niema, sucho; skoro wyszedłeś na dwór, możesz i dalej z nami się puścić. Jedź z nami do Kościelisk, mam pyszny koniak...
— Dalibóg — dodał Cichocki — nic ci się nie stanie, jeżeli z nami pojedziesz; Kościeliska jest to dolina, nie żadne góry, przeciągu niema (możesz wziąć ze sobą apteczkę od wypadku), a zobaczysz przecie coś oprócz kodeksów.
— Bodajem wodę pił całe życie — ciągnął dalej Plichta — jeżeli ci ta przejażdżka dobrze nie zrobi! Przecież, do stu butelek szampana, jestem lekarzem, więc mogę mieć o tem zdanie.
— Hm! żeby deszczu nie było i gdybyśmy przed wieczornym chłodem wrócili...
— Ale z pewnością wrócimy! musimy wrócić, bo przecie mają próbę teatru amatorskiego o szóstej — kłamał Plichta. — Patrz! ani jednej chmurki na niebie!
— Ha! to się przejadę.
Cichocki schwycił Spisowicza pod ramię, bojąc się, aby się nie cofnął i własnoręcznie wsadził go do bryczki. Plichta wrzucił zawiniątko z wiktuałami w siano, opakował troskliwie butelki i krzyknął:
— Jedź!
— Stój! zawołał Spisowicz — popołudniu może być chłodniej, wezmę jeszcze jeden pled.
Plichta zeskoczył z bryki, przyniósł pled z domu, wygramolił się znowu do bryki i krzyknął:
— Jedź!
— Stój! stój! — zawołał znowu sędzia.
— Cóż jeszcze do licha?
— Jestem głodny.
— Są tu wiktuały. Jedź! wio!
Nareszcie ruszyła bryka, wioząca trzech przyjaciół i ich losy. Przebyli już z milę drogi, gdy nagle na leśnej polance dojrzeli Kolskiego, biegającego za koniem to tu, to tam.
— Władziu! Władziu! — krzyknął nań Cichocki — cóż ty za sztuki wyprawiasz?
— Przeklęta szkapa!
— Zdaje mi się, że łatwiej ci będzie usiąść na katedrze, niż na koniu. A gdzież reszta towarzystwa? Przecież razem pojechaliście?
— Razem, razem... z początku wszystko szło ślicznie, nagle mój koń zszedł z drogi do rowu i począł sobie szczypać trawę. Ciągnę za uzdę, koń się obraca na miejscu i szczypie dalej. Ciągnę w drugą stronę, on się obraca w drugą stronę i szczypie dalej trawę. Wołam Narwalskiego, on chce mi przyjść w pomoc, ale znów jego koń nie chce nawrócić. Bije go, a koń jak ruszy z kopyta, tak mój Narwalski, jak strzała, posunął naprzód, trzymając się konia za szyję, za nim ruszyły konie reszty towarzystwa — za chwilę widziałem tylko chmurę pyłu przed sobą, a moja szkapina gryzie sobie dalej trawę... Złażę z niej, głaskam, proszę, biję, a ona cofa się i cofa i tak od pół godziny jestem na wsiadaniu. Ale zkąd się ty Kaziu tu wziąłeś? — zwrócił się zdziwiony Kolski do Spisowicza.
— Zostałem jeszcze, zostałem... czyś sobie nie zrobił czego złego?
— Nie, nie....Ale nie spodziewałem się ciebie Kaziu, już się pożegnaliśmy... co za dziw.
Spisowicz nie kontent z tego podziwienia, zwrócił rozmowę:
— Wsiądź z nami do bryki! na koniu niebezpiecznie, można sobie co zrobić...
— A cóż z koniem zrobię?
— Zapłacisz go — pocieszył Kolskiego Cichocki.
— Dziękuję za tę radę. Pomóżcie mi złapać szkapę, jak wsiędę, to ruszy za bryką.
Jak powiedziano, tak zrobiono. Bryka ruszyła naprzód, a dzianet Kolskiego, pogryzając siano, wyglądające z tyłu bryki, biegł za nią truchcikiem, podrzucając wysoko swego jeźdźca.
Tak wjechali w uroczą dolinę Kościeliską. Wąską, kamienistą drogę zamykają po bokach białe, mchem i świerkami ubrane skały, pod któremi szumi po głazach Dunajec. W dali ukazała się altana, obok roiło się od gości. Nawet muzyka przybyła z Zakopanego i urozmaicała zabawę, przygrywając najstarsze melodye.
Plichta kazał z bata strzelić i wychylił się z bryki. Dojrzał ich Narwalski i wybiegł z Armanem na powitanie.
— A! jesteś pan doktorze! zawołał Arman, szanowny mecenas! Co za niespodzianka, nawet sędzia! proszę panów do nas, właśnie przygotowana przekąska i herbata — ależ mieliśmy obawę o pana Kolskiego! już chcieliśmy posłać górali na poszukiwania. Proszę panów siadać, panie niecierpliwie czekały na panów, bo chcą zwiedzać dalej dolinę, w ręce konsyliarza! Andziu! — pan sędzia Spisowicz!
Przywitawszy panie, zasiedli turyści na jednej z ław, zbitych z prostych desek, przed nieco wyższą ławą, reprezentującą stół. Piękna pani Arman gospodarowała z pomocą siostry, panny Adeli i kuzynek. Obok na trawie siedziało trzech małych Armanków pod opieką guwernera p. Koziełka; najstarszy malec, około czternastoletni Lolo, zajęty był właśnie rysowaniem kredą na plecach guwernera; dalej zaś dmuchał Narwalski z zapałem w samowar, że aż poczerwieniał jak piwonia. Podczas przekąski wyjaśniał Kolski geologiczne i fizyograficzne stosunki Kościelisk, Spisowicz dysputował z Armanem o metodach badań naukowych, spoglądając często na nową znajomą, piękną gospodynię, Narwalski asystował pannie Misi, jednej z kuzynek, a Plichta z Cichockim bawili się z dziećmi, dopytując: kiedy panny wstają? kiedy spać idą? czy lubią śpiewać? czy lubią pana Narwalskiego, czy wolą kogo innego? a malcy, ciągnięci za język, zdradzali wszystkie tajemnice panienek...
— Panowie, zachęcała gospodyni, proszę się posilać, bo pójdziemy dalej.
P. Koziełek wziął trzecią już czy czwartą szklankę herbaty, podniósł w górę i rzekłszy z namaszczeniem, ku nauce młodego pokolenia: Socrates laetus et libens venenum hausit[2]! (Sokrates wypił wesoło i bez niechęci truciznę), wychylił szklankę.
Arman upodobał sobie tymczasem poważnego Spisowicza i zapraszając go do siebie, mówił:
— Spodziewam się, że pan sędzia zechce częściej wstąpić do mnie na pogadankę?
— Niestety! pojutrze odjeżdżam.
— Więc panu się tutaj nie podoba?
— Nic a nic. To jest... właściwie... podobają mi się góry... doliny... ale zdrowie mi nie pozwala.
Panna Adela spojrzała z podziwieniem na kolosalną iście postać Spisowicza i rzekła:
— E! pan sędzia wymawia się tylko zdrowiem, coś pana, albo może ktoś pana ztąd ciągnie?
— O! żaden ktoś, z pewnością.
— W góry, proszę państwa! zawołał Kolski, wznosząc siekierkę nad głowę, nie traćmy czasu, bo przy słońcu najpiękniejszy widok przedstawia dolina.
— Prowadź zatem doktorze!
Adversus Hannibalem dux electus est Quintus Fabius (przeciw Hannibalowi obrano wodzem Kwinta Fabiusza), rzekł do pupilów p. Koziełek, wstając z trawnika.
— A propinacya jest? zapytał Plichta, bo tam w górze pragnienie wielkie, a nic nie dostanie! Ja biorę koniak dla bezpieczeństwa...
Brzegiem strumienia ruszono powoli w górę. Na czele biegł Kolski, podnosząc po nad głowę siekierkę i wołając od czasu do czasu: Proszę w lewo! teraz w prawo! tu piękny widok! Za nim biegł Narwalski z panną Misią, Adelą i kuzynkami, dalej Armanowie z sędzią, a dzieci z filologiem, Plichtą i Cichockim zamykali pochód. W drodze, w trudniejszych przejściach podawał sędzia kilka razy rękę pani Armanowej. Za jej dotknięciem czuł dziwne wzruszenie... Rozgrzany zdjął palto i okręcił je na parasol, który niósł jak karabin na ramieniu.
Nagle stanęło całe towarzystwo: woda zabrała kładkę.
Spartam Eurotas amnis circumfluit (Spartę opływa rzeka Eurotas) mruknął p. Koziełek.
— Wojciechu! zawołał Kolski do jednego z górali, pokazując siekierką na drzewa, te sośniaki będą dobre...
Górale rzucili się z toporkami i jęli ścinać dwa sośniaki.
— Stójcie, zawołał sędzia, co robicie!?
— Zrobi się kładkę, odpowiedział jeden z górali, nie przestając rąbać.
— Jakżeż można coś podobnego robić! To przestępstwo lasowe!
— Więc nie ścinajcie, ozwała się panna Adela, pan sędzia przeniesie nas w bród.
Spisowicz dostał większego kataru na samą myśl że miałby nogi zamoczyć...
— Przecież i tutaj obowiązuje ustawa leśna, a paragraf sześćdziesiąty...
Panie poczęły się śmiać, Spisowicz umilkł i — mimo skrupułów co do przestępstwa lasowego, skorzystał z niego, to jest przeszedł po kładce. Po półgodzinnym marszu usiedli wszyscy pod krzyżem Goszczyńskiego, spoczywając po męczącej przechadzce.
Narwalski wziął na bok Kolskiego, Plichtę i Cichockiego. Proszę was na wszystko — przemówił do nich błagalnie, namówcie Armanów, albo przynajmniej popierajcie moje namowy, żeby jeszcze jaką wspólną wycieczkę urządzić... Arman jest zazdrosny o żonę, boi się ją za próg wyprowadzić, a ztąd i panny muszą przy nich w domu siedzieć... wy pierwsi umieliście jakoś obudzić w nim zaufanie... panna Misia nudzi się przy nich najokropniej...
— No, no! mój Tadeczku, rzekł klepiąc go po ramieniu Kolski, będziemy się starać, żebyś z panną Misią pospacerował jeszcze.
— Tylko mówcie panowie z Armanem wciąż o książkach, bo to widocznie dobrze go dla panów usposobiło... wracajmy do pań.
Spisowicz oparty o parasol stał obok Armanów (bo bał się usiąść na ziemi, aby się nie zaziębić), i w duchu obliczał, o ile też temperatura spadnie, nim wrócą do domu. Widząc przeciągającą się gawędkę, wtrącił nieśmiało:
— Czy nie byłby czas już wracać?
— Czy się panu już nudzi w tej uroczej dolinie?
— O! bynajmniej! ale... ale... panie podobno mają próbę teatru amatorskiego o szóstej...
— My! któż to panu powiedział? nic o tem nie wiemy.
— Nie pozwoliłbym żonie grać w teatrze, wtrącił chmurnie Arman, niedorzeczna zabawa!
— Plichta mi mówił... bronił się Spisowicz, myśląc w duchu: skłamał niegodziwie, będzie mię miał na sumieniu, jak się tu zaziębię, albo reumatyzmu dostanę! Oni gotowi siedzieć tu do wieczora, gapiąc się na góry!
— Skoro paniom się nie spieszy, dodał głośno, cieszyć się będziemy dłużej ich towarzystwem, chociaż wieczorne powietrze nie musi tu być zdrowe!...
— Ma słuszność sędzia — poparł go Arman — wracajmy przed spadnięciem rosy.
Kolski stanął znowu na czele pochodu.
Pod skałą «Pisaną», na której wszyscy podróżnicy ryją swe imiona, zatrzymało się towarzystwo, aby nazwiska swe uwiecznić na kamieniu. Wśród setek imion i nazwisk, od Tissota i Siemiradzkiego aż do Kolskiego i towarzyszy, wyrył p. Koziełek swą nazwę i napis: beneficia memini, obliviscor iniurias! (pamiętam o dobrodziejstwach, zapominam o krzywdach).
Plichta nie mógł już znaleźć miejsca na porytej i popisanej skale, stanął więc na głazie i wysoko rył scyzorykiem swe inicyały. Nagle stracił równowagę, runął i jął okropnie narzekać.
— Wody! wody! — krzyknęły panie, biegnąc ku upadłemu. — Konsyliarzu! co panu!?
— Butelka koniaku się rozbiła — jęknął Plichta i wyrzucił z mokrej kieszeni szczerby butelki. — Szczęściem, że manierka blaszana, bo byłaby się także stłukła!
— Większe szczęście, że konsyliarz nie szklany, bo także nie wróciłby cały po tym upadku.
Bez dalszego przypadku przybyli do swojego obozowiska, gdzie konsyliarza trudna a niespodziana czekała przeprawa. Kiedy rozmawiano o niefortunnej jeździe konnej Kolskiego, Plichta dawał mu rozmaite na przyszłość nauki co do kierowania koniem, użycia ostróg i bata, dając niedwuznacznie do zrozumienia, że zna się na sporcie końskim doskonale i jeździ jak stary ułan.
Ponieważ pani Armanowa czuła się utrudzoną, przeto małżonek jej zaproponował Plichcie, ażeby ustąpił jej swego miejsca w bryce, a sam na jej wierzchowcu wracał.
— Z największą przyjemnością — odparł konsyliarz, patrząc z największą nieprzyjemnością na damskie siodło wierzchowca. Nagle spostrzegł, że obok jego bryki stoi druga.
— A to czyja? — zapytał — czy wolna?
— Tu dzieci jadą z panem Koziełkiem.
Stracił wszelką nadzieję Plichta i wsiadł na konia.
Sędzia, dobrze otulony przed wieczornym wietrzykiem, zasiadł w bryczce obok Cichockiego, naprzeciw Armanów, gwarząc z Armanem o systemie indukcyjnym i dedukcyjnym przy badaniach naukowych, a spoglądając z uwielbieniem na jego małżonkę.
Panny, Kolski i Narwalski, dosiadłszy rumaków, ruszyli naprzód, a biedny Plichta, trzymając się oburącz damskiego siodła, błogosławił powolność dyszlowego rumaka. Jedynem urozmaiceniem niepokojów jego było częste zatrzymywanie pochodu celem odszukania bransoletki, szpicruta lub szpilki, gubionych peryodycznie przez panny.
Tak przybyli szczęśliwie do Zakopanego.
Arman zaprosił całe towarzystwo do siebie na dzień następny na podwieczorek, a turyści nasi, pomni próśb Narwalskiego, przyjęli chętnie zaproszenie. Sędzia, chociaż obawiał się wilgoci, bo podwieczorek na świeżem powietrzu zapowiedziano, nie śmiał odmówić pięknej gospodyni. Wrócił z narzekającym na wynalazek konnej jazdy Plichtą do domu; Kolski poszedł do gospody konferować z przewodnikami w sprawie wyprawy na Ganek, a Cichocki na gazety do kasyna.


IV.

Ledwo Plichta próg mieszkania przekroczył, rzucił się na łóżko, stękając:
— Niech licho porwie takie konne trzęsienie ziemi! Jestem stłuczony na kwaśne jabłko... Pozwolę się nazwać stłuczonym kieliszkiem, jeżeli dam się kiedy jeszcze namówić na konną jazdę i to na damskiem siodle!... No! Kaziu! jak ci się podobała wycieczka? co? Przejechałeś się i zabawiłeś się i nic ci nie zaszkodziło. I do tego wracałeś w towarzystwie ślicznej kobietki!
— Bardzo ładna! — odparł z zapałem Spisowicz.
— Ale jej siostra sto razy ładniejsza.
— Hm! nie uważałem.
— Zapatrzałeś się na Armanową, więc byłeś na wszystko ślepy. Panna Adela, to delicye! Wykapana Armanowa, tylko młodsza i ładniejsza, śliczna! Ktoś będzie miał z niej ładną żonkę.
Sędzia się zadumał i przechodził w myśli rysopis panny Adeli: wzrost wysoki, figura wspaniała; włosy czarne, długie śliczne; oczy duże, czarne, palące; nos proporcyonalny, orli; usta małe, śliczne, uśmiechnięte; zęby białe, cudowne; znaki szczególne? żadne. Po namyśle odpowiedział:
— Rzeczywiście ładna i podobna do Armanowej.
Plichta rzucił pochwałę panny Adeli od niechcenia; ale widząc, że jego słowa wywarły pewne wrażenie na przyjacielu, ciągnął dalej:
— Podobniuteńka do Armanowej... Wiesz co Kaziu? panna do wzięcia... ładna panna!
— Co? ty Józiu, taki przeciwnik małżeństwa, radziłbyś mi...
— Bo ty na kawalera nie jesteś stworzony, lubisz siedzieć w domu, w cieple, to materyał tylko pod pantofel, pod śliczny pantofelek panny Adeli. Mówię ci, ożeń się, a będziesz szczęśliwie i spokojnie siedział sobie w domu, jak beczka na ligarach w piwnicy.
Sędzia, nie zastanawiając się nad trafnością porównania Józia, zamyślił się nad podobieństwem panny Adeli do Armanowej i rzekł po chwili:
— Statystyka uczy, że ludzie żonaci dłużej żyją...
— A widzisz! Przypatrz się tylko jutro dobrze Adelci, zdecyduj się potem, i zaraz zaczniemy konkurować.
— Jakto? obaj zaczniemy?
— To jest ty będziesz konkurować, a my będziemy ci pomagać. Będziemy cię chwalić, podnosić twoje zalety, pomożemy ci popełnić jakiś czyn bohaterski... Zresztą zobaczymy. Arman lubi safandułów, będzie więc za tobą...
Sędzia długo nie mógł dziś usnąć. Postacie wysmukłych sióstr z czarnemi, palącemi oczami błąkały się w jego umyśle obok paragrafów, traktujących o — małżeństwie. Do samego ranka kręcił się sędzia na łóżku, aż nareszcie sen zlitował się nad nim i osiadł na jego powiekach.
Nazajutrz ubrał się niezwykle starannie na wizytę.
Gdy przybyli przed mieszkanie Armanów, zastali na ganku p. Koziełka z młodą generacyą, palącego ogromną fajkę i dającego pupilom pedagogiczne nauki oraz łacińskie zdania, równie długie jak cybuch jego fajki, do tłómaczenia. Sędzia odpędził ręką dym z fajki od nosa i mruknąwszy niechętnie: Fe! dymi jak wulkan! wszedł z przyjaciółmi do wnętrza.
Venus nupsit Vulcano! (Wenera poślubiła Wulkana) rzekł p. Koziełek, dosłyszawszy ostatnie słowo sędziego, i zwrócił się do Lola z zapytaniem: co znaczy Venus nupsit Vulcano!?
— Niech pan zapyta się Stasia lub Jasia, odparł obrażony Lolo. Ja idę do ósmej klasy i jestem członkiem komitetu urządzającego reuniony!
— Aha! nie wiesz, odparł filolog. Gdybyś wiedział, co znaczy, tobyś odpowiedział!
Lolo spojrzał dumnie na p. Koziełka i odpowiedział mu z pogardą: Wenus ożeniła się z Wezuwiuszem! poszedł z tryumfem do wnętrza.
Tam sędzia dysputował już z Armanem o znaczeniu analizy w badaniach naukowych i o konieczności połączenia jej z syntezą, spoglądając z pod oka to na gospodynią domu, to na jej siostrę i analizując w myśli ich wdzięki. Narwalski zabawiał pannę Misię, a reszta gości zabawiała się rozmową o górach, w czem oczywiście pierwszy głos miał Kolski, przedstawiając dotychczasowy stan wiadomości o niedostępnym Ganku i swe usiłowania dostania się na ten szczyt, któreto usiłowania dotychczas polegały na rozmowie z przewodnikami, którzy podobnie jak Kolski na Ganku jeszcze nie byli.
Po chwili poprosił Arman na podwieczorek do ogrodu. Po drodze prawił Narwalski w ucho Kolskiemu; Panna Misia i Adela chcą koniecznie zobaczyć Morskie Oko, ale Arman nie chce się wybrać. Kobiety spiskują przeciw niemu, licząc na waszą pomoc. Gdybyście sędziego namówili?.. jego okrutnie polubił Arman...
— To niemożliwe, wtrącił Cichocki, znający zdawna Spisowicza. On się tam nie wybierze, boi się zaziębienia i kataru. Ani mowy.
— To przynajmniej niech cicho siedzi i nie odradza.
— To możemy na nim wymódz, dodał Kolski, siądę przy nim i nie dam mu się sprzeciwiać.
Plichta szepnął parę słów w ucho sędziemu i popchnął go ku pannie Adeli. Kolski siadł z drugiej strony sędziego, aby stłumić w zarodku wszelką jego opozycyą przeciw Morskiemu Oku. Cichocki z Plichtą zasiedli znowu w gronie dzieci, wypytując filologa, czy Alcybiades w karty grywał? Czy w starożytności pito herbatę w ogrodzie? Czy Ptolomeusz był przy Morskiem Oku? itp. Wreszcie znudziło się Cichockiemu dysputowanie z zacietrzewionym p. Koziełkiem, więc rzekł do Plichty:
— Zaczyna być nudno... zagrajmy Józiu w para niepara.
— Dobrze. Ile mam teraz w kieszeni?
— Niepara!
Plichta dobył pieniądze z kieszeni i począł nieznacznie liczyć pod stołem...
Tymczasem panna Adela postawiła na porządku dziennym sprawę wycieczki do Morskiego Oka.
— Co ci się zachciewa! zawołał Arman.
— To pyszna myśl! zawołał Narwalski. Panie pojechałyby z panem Antonim i ze mną, a reszta poszłaby przez Zawrat piechotą, potem złączylibyśmy się przy Morskiem Oku i razem wrócili przez Waksmundzką dolinę...
— O! jakiś pan samolub — rzekł sędzia — sam pan chcesz jechać, a nam każesz iść piechotą!
— Więc pan sędzia wybrałbyś się z nami? — zapytała prędko panna Adela, klaskając w dłonie.
Sędzia wzdrygnął się: stanęły mu przed oczami katary, zaziębienia, przemoczenia, zapalenie płuc, a potem...
— To jest... ja nie — jąkał się — ja nie...
— A! panbyś nie szedł, ale pojechałbyś z nami furą?
I spojrzała panna Adela na sędziego proszącemi oczami.
— Cudowna! — myślał sędzia zapatrzony na nią, zapominając odpowiedzi. — Józio miał racyę, że ładniejsza od Armanowej... młodsza, piękniejsza, zdrowa...
— Kto milczy, ten zezwala — zawołała panna Adela. — Pojedziemy, pojedziemy.
Sędzia przeraził się. Odmówić jej? niepodobna... pojechać? zaziębienie pewne...
— Ha! — rzekł wreszcie po namyśle — jeżeli całe towarzystwo pójdzie, to będzie to dla mnie przyjemnością... prawdziwą przyjemnością... tylko pogoda teraz jest wątpliwa...
— Śliczna pogoda — przerwał mu Kolski — cudna będzie droga. Ja odprowadzę państwa do Morskiego Oka, a ztamtąd ruszę na Ganek.
— Kiedy się więc wybierzemy?
— Tylko nie tak gorąco, Adelciu — przerwał niezadowolony Arman.
— Andzia także się zabawi z nami, przecież jej nie będziesz bronił zabawy...
Arman spojrzał pytająco na żonę.
— Jak ty pojedziesz — odpowiedziała Armanowa — to ja najchętniej. Wszyscy cuda opowiadają o Morskiem Oku.
Hm! więc kobiety, ja i sędzia wozem — medytował głośno Arman.
— I ja — dodał Narwalski.
— I pan Tadeusz... hm, panowie piechotą, hm!
— Pojedziemy wszyscy wozami do Kuźnic — objaśnił profesor — a tam dopiero się rozdzielimy, aby się znowu spotkać nad Morskiem Okiem.
— A cóż na to pan mecenas? a pan, panie konsyliarzu?
Plichta nagle zagadnięty, zajęty grą w para niepara, odpowiedział niebacznie:
— Niepara!
Wszyscy parsknęli śmiechem dokoła.
— Przepraszam — wyjąknął zmieszany konsyliarz — nie słyszałem pytania... założyłem się z mecenasem, czy pań jest do pary, czy nie do pary...
— To ciekawy zakład! tak nas trudno policzyć! — zawołała rozmowna panna Adela. Jest nas tu aż trzy!
— Pani ma lekką chrypkę i katar — przerwał jej z współczuciem sędzia. — Niezawodnie musiała się pani przeziębić. Należałoby napić się gorącej herbaty i położyć się do łóżeczka...
— Słusznie mówi sędzia — poparł go Arman — ale cóż robić z tą Adelcią! Wczoraj naprzykład, wróciwszy z Kościelisk, spała przy otwartem oknie!
— Czy być może?!... nie należy nigdy kataru zaniedbywać — mówił poważnie sędzia — bo zaniedbanie przemienia katar w chroniczny, dalej stopniowo przechodzi w gardlany, potem w płucny, zwany: bronchitis.
— Pan mógłbyś zastąpić nieraz konsyliarza Plichtę — wtrąciła, śmiejąc się, Adelcia. — Czy pan i medycynę studyował?
— Tylko sądową, proszę pani.
— Więc stoi na tem, podjęła rozmowę panna Misia, że jedziemy. Ale kiedy?
— Jak najprędzej, zaproponował Narwalski.
Melius sero quam nunquam (lepiej późno, niż nigdy), rzekł p. Koziełek, a zwracając się do gwarliwego, młodego pokolenia, ciągnął dalej: Słuchajcie dzieci, co mówią starsi. Epaminondas studiosus erat audiendi (Epaminondas chętnie przysłuchiwał się rozmowom).
— Musimy najprzód zrobić przygotowania — ozwała się gospodyni — kurczęta smażyć, siekać kotlety... najwcześniej pojutrze moglibyśmy wyruszyć.
— Więc pojutrze jedziemy! zakończyła panna Adela i zadowolona z przebiegu sprawy, podsunęła sędziemu trzecią filiżankę herbaty, mówiąc: to zdrowe na katar!
Usłyszawszy to Plichta, pomyślał: a to się Kazio ładnie na początek przedstawił! muszę mu dać naukę, aby mi ani słówka o katarze przy pannie nie pisnął! Jemu konkurować o posadę posługacza szpitalnego, nie o pannę!
Jak w Panu Tadeuszu, przed wyprawą na niedźwiedzia, Wojski ściągnął na siebie wszystkich oczy:

»Znak to był, że szukają na przyszłą wyprawę
Wodza i że Wojskiemu oddają buławę«

tak wszyscy spojrzeli na Kolskiego, który powstawszy, przemówił uroczyście:
— Panie zechcą być gotowe na piątą rano pojutrze, fury ja zamówię.
— Już o piątej? tak wcześnie?
— Tak proszę pań, inaczej przybylibyśmy aż w nocy nad Morskie Oko.
Themistocles saepe noctu ambulabat (Temistokles często przechadzał się nocą) — rzekł p. Koziełek.
— Proszę się zaopatrzyć w derki, ciepłe ubrania i bieliznę do zmiany w razie przemoczenia, dysponował dalej Kolski, a sędziego przechodziły ciarki po skórze na te słowa.
— Pan sędzia jedzie w naszej furze, dodała panna Adela na pożegnanie, chcąc sobie zapewnić tak cenioną przez Armana osobistość.
— Niepodobna mi odmówić tak miłemu rozkazowi! odparł sędzia z lekkiem westchnieniem.
Gdy wyszli za próg, Plichta ważył wielkie myśli po drodze. Skoro Kazio, myślał, ten tchórz w wiecznej trwodze o zaziębienie, zdecydował się na wyprawę do Morskiego Oka, którą mu Kolski niecnie oczernił, to musiała go Adelcia djabelnie wziąć za serce... wartoby mu dopomódz, aby nie dostał kosza, ergo należałoby mu dać przyzwoitą naukę. Tak pomyślawszy, wziął Plichta sędziego pod ramię i wyprzedziwszy towarzyszy o parę kroków, przemówił:
— No?
— Co?
— Podobała się?
— Kto?
— Nie udawaj! wiesz o co chodzi.
— Rzeczywiście... śliczna.
— Słuchaj zatem: skoro ci się podobała, to trzeba być niedołęgą albo dziwakiem, aby z nią rozmawiać o — katarze.
— Wy doktorzy lekceważycie małe słabości, aby potem ciągnąć pieniądze od pacyentów, kiedy w cięższą chorobę popadną przez lekceważenie lekkiej.
— Choćby tak było, to nie ośmieszaj się przed panną! Słuchaj więc, odpowiedz mi seryo, czy, gdyby cię panna zechciała (co może nastąpić tylko wtedy, jeżeli zapomnisz o katarze), ożeniłbyś się z nią? hę?
Sędzia oglądnął się, czy nikt nie słyszy i odrzekł cicho:
— Tajemnica! żeby nikt się nie dowiedział, nużbym dostał kosza?...
— Więc ożeniłbyś się?
— Ożeniłbym — odparł cichutko sędzia.
— A więc słuchaj: będziemy robić, co w ludzkiej mocy, abyś nie dostał kosza, ale jak mi przy pannie słowo piśniesz o katarze, to umywam ręce od wszystkiego!
— Ani o zaziębieniu?
— O żadnej słabości, ani przypadłości! Masz być wesołym, mów z nią o literaturze.... o muzyce... o... sztuce, o czem ci się zresztą podoba, tylko nie o tym przeklętym katarze! Hm! żebyś tak zrobił jaki czyn bohaterski?... no... pomyślę i o tem.
Sędzia ścisnął rękę Plichty z rozrzewnieniem i rzekł:
— Odprawiam furmana i nie pojadę jeszcze do Krakowa.
— A to go wzięła! — pomyślał Plichta. — Żeby tak jaki czyn bohaterski...
Spisowicz spał znowu niespokojnie. Dziś sama panna Adela, bez żadnej przymieszki Armanowej, stała mu przed oczami. Ale panna Adela lubiąca otwarte okna i lekceważąca katar!
— Jeżeli pójdzie za mnie — pomyślał — to mię będzie kochać. Jeżeli będzie kochać, to się odzwyczai dla mnie od otwierania okien i nie będzie chodzić do Morskiego Oka...
Uspokojony tem rozumowaniem zasnął nareszcie.
Kolski, mając w programie wycieczkę, uczuł się w swoim żywiole. Prosto od Armanów pobiegł zamówić fury i przewodników. Znalazłszy ich przed karczmą, wszedł do jej wnętrza na naradę. Siadł z przewodnikami przy stole, zajadając ser owczy i popijając żętycę, bo wmówił w siebie, że ser, żętyca i kiełbasa to najzdrowsze przysmaki, które wprawdzie sprawiały mu potem niedyspozycyę, ale tłómaczył ją sobie tem, »że musiał w restauracyi zjeść coś niezdrowego«, bo tylko wtedy silnym i rzeźkim się czuje, kiedy używa żętycy i kiełbasy w ogniu smażonej.
Wczas rano już był na nogach i do późnej nocy gonił z góralami, to prezentując fornali Armanom, to znosząc wiktuały, to odmieniając takowe i kupując nowe.
— Tylko propinacyę mnie zostaw — napominał go Plichta — bo ty się znasz na tem tyle, co niemowlę na fabrykacyi alkoholu. Żeby tak jaki czyn bohaterski?...
— Co ty pleciesz? — spytał Kolski.
— E... nic!
Po odejściu Kolskiego zwrócił się Plichta do Spisowicza:
— Koniecznie musisz zrobić coś bohaterskiego.
— I!... — utkwiła ci jedna myśl w głowie i nudzisz mię nią ciągle. Czy to średnie wieki, żebym urządzał turnieje i kruszył kopię, ozdobiony szarfą damy?
— Nie rozumiesz, o co mi chodzi. Trzeba, żebyś zatarł twoje kataralne rozmowy, żebyś okazał się mężczyzną, eleganckim, kochającym, rycerskim, np. żebyś Jej (mówię teraz przez duże J., iżby nie urazić twego ideału), żebyś więc Jej życie uratował... Hm! gdyby tak wpadła do wody?
— Bój się Boga! zaziębiłaby się!
— No, to żebyś schwycił rozhukanego unoszącego Ją rumaka; ale te przeklęte szkapy góralskie nawet rozbiegać się nie potrafią!
— Dajże pokój takim pomysłom!
— Już ja muszę coś wymyślić, inaczej możesz mię nazwać złamanym trybuszonem[3].


V.

O świcie zapukał przewodnik do okien turystów. Kolski zerwał się w jednej chwili na nogi, ubrał się w swój serdak, przywdział palone buty, przewiesił przez jedno ramię rewolwer, przez drugie lunetę i manierkę, na głowę włożył kapelusz w kształcie hełmu z woalem, wziął w rękę siekierkę i kazał góralom zabrać wiktuały i zapasowe ubrania przyjaciół do bryczki. Stuknął potem siekierką w ziemię i zawołał:
— Wstawajcie mieszczuchy! spieszcie się, żeby na nas nie czekano!
— Nie bój się o to — odpowiedział flegmatycznie Cichocki, zapalając papierosa — możemy się jeszcze przedrzemać, a kobiety jeszcze nie będą gotowe. Czyś ty widział, lub słyszał, żeby kobiety nie spóźniły się kiedy? Kataralny sędzio! czy myślisz, że pójdziemy do bieguna północnego, że się tak ciepło ubierasz?
— Muszę jeszcze wdziać jaegerowską bieliznę[4] — rzekł do siebie sędzia, nie zważając na przycinek i począł się na nowo rozbierać. Wdział jaegerowski kaftanik, ubrał się znowu, zapiął szczelnie wszystkie guziki, zarzucił na ramię ciężki paltot zimowy, menżykow gumowy i pled, wziął w rękę parasol i przysłoniwszy usta ręką, przekroczył próg nareszcie.
Na ganku przed domem Armanów, siedział Narwalski, uzbrojony w zupełnie podobny sposób jak Kolski, i Lolo z ojcem.
— Panie zaraz będą gotowe — zapewnił Arman, witając przybyłych.
Cichocki poszedł wolnym krokiem do restauracyi, zjadł śniadanie, przeszedł się po wsi i równie wolnym krokiem powrócił na punkt zborny. Panie zapewniały z wnętrza, że zaraz będą gotowe, a Kolski kręcił jak na szpilkach, spoglądając co moment na zegarek.
Nareszcie nadeszła chwila odjazdu, ruszyły fury ku Kuźnicom, gdzie nastąpiło rozstanie. Kolski z Cichockim i Plichtą krzyknęli:
— Do widzenia wieczorem u Morskiego Oka! — i poczęli nieustraszeni wstępować do góry w ślad za góralami na przodzie idącymi. Fury z resztą towarzystwa ruszyły zaś dalej po niegodziwej drodze. Sędzia, siedzący w furze obok Armana, naprzeciw panny Adeli, usiłował odpędzić od siebie smutne myśli o możliwem zaziębieniu i pomny rad Plichty, zabawiał panie rozmową o literaturze, t. j. zwierzył się z zamiaru napisania dzieła o służebnościach polnych, którego myśl zrodziła się w nim w Zakopanem, przyczem niedościgłym dla niego ideałem będzie trzymanie się metody p. Armana, a ten ostatni cieszył się niepomiernie poważną rozmową sędziego...
Tak powoli posuwały się fury naprzód, aż po kilkugodzinnemu trzęsieniu uznali wszyscy za niemożliwe dalsze siedzenie w furze. Zsiedli więc i piechotą obok fur postępowali. Arman podał rękę żonie, sędzia nie miał jednak odwagi iść za jego przykładem. Postępował obok panny Adeli, chwaląc heroicznie piękną naturę i widoki. Obiad spożyto na trawniku, nawet sędzia znużony usiadł na rozpostartym pledzie. Gdy konie wypoczęły, ruszono w dalszą drogę. Panna Adela poczęła coś nucić, a że sędzia był muzykalny, przypomniał sobie rady Plichty i wszczął rozmowę o muzyce. Tę lubiła niezmiernie panna Adela, więc z zapałem dysputowała z sędzią, stając w obronie Wagnera. Mijał czas wśród dysputy, cienie zaczęły się przedłużać, słońce poczęło chylić się za góry, aż nareszcie stanęli w Roztoce. Tu kończy się droga wozowa (o ile pas wyboi i kamieni drogą nazwać można), fury zostały w szopie, a całe towarzystwo ruszyło ostatnim wysiłkiem cudowną leśną ścieżyną do upragnionego celu. Nareszcie po półtoragodzinnym marszu zatrzymał się góral na czele idący, wyciągnął rękę z toporkiem i rzekł:
— Morskie Oko!
Wszyscy stanęli nagle na zakręcie, z którego niespodzianie odsłonił się wspaniały widok.
Wśród wysokich, dzikich, poszarpanych, gdzieniegdzie śniegiem pokrytych stromych gór, toczyło lekkie fale ciemno-lazurowe jezioro. Brzegi, ubrane wiankiem kosodrzewiny biegły w dal, aż na drugiej stronie jeziora malały dla oka do wielkości drobnych mchów... Lecz do brzegów tego jeziora jeszcze kwadrans drogi!
— Ach, już ledwo idę, tak jestem zmęczona! westchnęła panna Adela, nie wiem doprawdy, czy dojdę.
— Jeszcze chwilę wysiłku, bądź pani mężczyzną! — dodawał jej otuchy i wytrwałości sędzia.
Nareszcie zbliżyli się do brzegów jeziora. Mnóstwo gości snuło się do koła, wywołując od czasu do czasu wielokrotne echo wystrzałami z pistoletów.
Nad samym brzegiem stoi dom z grubych palów złożony, iście muskularnej budowy, od dołu do góry utatuowany wyrzynanemi nazwiskami podróżników. To schronisko dla turystów, imieniem uczonego badacza Tatr, Staszyca, nazwane. Od strony jeziora ciągnie się wzdłuż budynku weranda, na której czekają już Kolski, Cichocki i Plichta, wyciągający nogi po męczącym pochodzie przez góry. Gdy zoczyli zbliżających się Armanów, zbiegli z werandy na powitanie! Kolski, kulejąc trochę, wprowadził przybyłych, pouczając ich po drodze, że Morskie Oko, a właściwie Staw Rybi, ma 59 morgów powierzchni, i wznosi się na 4379 stóp nad powierzchnię morza Bałtyckiego. Praktyczny Plichta przerwał potok jego wymowy:
— Pozwólże paniom odpocząć, Władku! Panie będą spać w izbie na lewo, na dole, dla pana Armana znalazło się niezłe łóżko na dole na prawo, reszta panów musi spać na strychu. Niema na to rady! Schronisko obliczono na 30 gości, a jest ich dzisiaj około stu, nie licząc przewodników i tragarzy. Proszę pań, tu na lewo.
— Więc ja będę spał na strychu? spytał niedowierzająco sędzia.
— Tak, mój kochany. Może jednak wolałbyś pod gołem niebem?
Sędzia nie odpowiedział nic na tę insynuacyą Cichockiego, lecz, okryty pledem, usiadł na werandzie i przypatrywał się mgłom, powoli zasłaniającym widok.
Przewodnik przyniósł wrzącą herbatę i tłomoki z wiktuałami, panie przysłały kurczęta i złożyła się niezła wieczerza, tem smaczniejsza, że po dwunastogodzinnym marszu apetyty wzrosły szalenie. Pod koniec uczty powróciły panie.
— Jakżeż panowie bawili się w drodze? zapytała Armanowa.
— Bardzo piękne widoki, odpowiedział Cichocki, ogryzając smaczną nóżkę z kurczęcia, ale droga jak do nieba: ciernista, wązka i kamienista. Najprzód szliśmy przez bardzo wysoką górę...
— Co mówisz, przerwał mu Kolski, to pagórek, Boczań się nazywa[5].
— Mniejsza o to, dla mnie wysoka góra i basta; potem szliśmy przez jeszcze wyższą górę...
— Kopa Królowej, objaśnił Kolski, następnie śniadaliśmy nad Czarnym Stawem pod Kościelcem — woda czarna, jak smoła.
— Powinni ją sprowadzać do fabrykacyi atramentu wtrącił sędzia.
— Ładny byłby atrament! woda czysta jak kryształ, a staw odbija czarną barwę tylko z powodu głębokości i ciemnego otoczenia gór. Potem szliśmy po śniegu ku Zawratowi.
— Po śniegu! zdumiał się sędzia, to można nogi przeziębić...
Plichta szturknął go pod bok i spojrzał nań tak groźnie, że sędzia omal się w język nie ugryzł.
— Droga pod górę musi być bardzo uciążliwa?
— Idzie się prawie prostopadle. Z dołu patrząc myślałbyś, że jeden stoi drugiemu na głowie. Po godzinnym marszu, stanęliśmy wreszcie na Zawracie, t. j. na przełęczy czyli przejściu między dwoma szczytami góry, na wysokości 6877 stóp nad powierzchnią morza. Cudowny widok!
— Cudowny, powtórzył za Kolskim Cichocki, ale drugi raz wybiorę się tam tylko balonem. Co za zmęczenie drapać się na taką wysokość, zwłaszcza na wyścigi!
— Jakto na wyścigi?
— Władek nie chciał nam nic dać jeść, ani pić, aż na samym Zawracie, aby nam dodać bodźca. A że nam się jeść porządnie chciało, więc spinaliśmy się na wyścigi ku górze, aż nam tchu brakowało!
— Przepędziłem trochę mieszczuchów, rzekł Kolski z zadowoleniem. To też jak się dorwali do tłómoka na Zawracie, to ani spojrzeli na cudny widok: w dole, głęboko, Pięć Stawów, dokoła najwyższe szczyty, przez przerwę między niemi widać całą dolinę Liptowską, ozłoconą promieniami słońca, jakby ziemię obiecaną! Lecz oni woleli obiecaną wędlinę! Ztamtąd przez zawaloną głazami dolinę, przez Świstówkę nad Siklawą, przybyliśmy tutaj po 12-godzinnym marszu.
— Dwanaście godzin! zawołał sędzia. Ciągle piechotą!
— Niestety, na turniach nie znajdziesz fiakra, odparł mu Cichocki. Dokoła cisza i pustynia, jedyny głos, jaki usłyszeliśmy, był to głos — psa pasterskiego, ujadającego przy stadzie owiec. A jakżeż panie się bawiły w drodze?
— Bardzo dobrze — wytrzęsła nas fura. Połowę drogi szłyśmy piechotą, bo nie sposób wysiedzieć w bryce skaczącej po kamieniach. Strasznie jesteśmy zmęczone!
— Tem przyjemniejszy będzie spoczynek. Byle tylko burzy nie było, bo coś wiatr się zrywa i mgły dokoła osiadają.
— Rzeczywiście wiatr się zrywa, potwierdził Arman, a że już dość późno i ciemno, nie stracimy nic, kładąc się spać zaraz. Moje panie — tu wskazał Arman na izbę — dobranoc moi panowie! do widzenia jutro.
— Przyjemnej nocy. Słodkich snów.
— Władziu, ozwał się sędzia, pokaż mi moje łóżko — tu wiatr dmie nie do wytrzymania.
— Łóżko! Co za zachcianki! Masz przeznaczony siennik na strychu, a i to dobre, bo później przybyli podróżni będą spać w kuchni na słomie.
— Gdzież więc mam ten siennik?
— Idź prosto po tym instrumencie przejściowym między drabiną a schodami, pierwsze drzwi na lewo — zresztą przewodnik cię zaprowadzi. Sieczka! zaprowadźcie tego pana na górę, ma tam spać gdzie my. Kładź się na pierwszym lepszym sienniku, my tam zaraz nadejdziemy... Może się napijesz dla ogrzania koniaku?
— Wiesz przecie, że »z zasady« nie piję!
Po omacku drapał się sędzia na górę, ciągniony za rękę przez górala. Słysząc, jak każde słowo i każdy szelest odbija się w całem schronisku od dołu do góry i od jednego końca do drugiego, zapytał górala:
— I czy tu można usnąć?
— Jak się panienki nie będą sprzeciwiać, to można.
— A jakżeto panienki się sprzeciwiają?
— Ano, bo jak zaczną między sobą: a hi, hi, hi! a hi! hi! hi!! to i całą noc nikt oka nie zmruży. O! tu są drzwi, widać światło przez szpary.
Góral zostawił sędziego pod drzwiami i odszedł do kuchni.
Sędzia otwarł drzwi, ale przymknął je coprędzej, bo przeciąg chciał go literalnie wywrócić.
Stanął chwilę, ale wreszcie zrozumiał straszną prawdę, że wejść musi, bo na drabinie spać niepodobna. Uchylił znowu drzwi, ale wiatr wyrwał mu je z ręki i trzasnął niemi tak silnie, że aż cały dom stęknął.
— Cóż tam u licha! ozwał się głos z głębi. Corpo di Baccho[6], wejdź, kto chcesz wchodzić, albo idź do djabła.
Sędzia nie miał ochoty iść do djabła, więc wszedł do wnętrza.
Niskie poddasze oświecone było świecą, przylepioną do nakapanej na podłogę stearyny. Przy jej świetle ujrzał sędzia trzech panów, grających w karty. W rogu poddasza, gdzie dach z podłogą pod kątem się schodzą, siedział na torbie podróżnej gruby, rumiany jegomość z hiszpańską bródką. Obok po turecku na własnych nogach siedział łysy brodacz, zadający właśnie kartę; na sienniku wreszcie, oparty na łokciach, wyciągał się trzeci partner, długi blondyn z faworytami.
Wiatr, przedzierając się otworem, przedstawiającym okienko w poddaszu, migotał światłem, a czasem tak rzucał kartami, że gracze zmuszeni byli przysiadać swoje lewy, aby uchronić karty od zagubienia.
— Dobry wieczór! przemówił sędzia. Będę miał przyjemność nocować z panami...
— Zdaje się — siedm pik — że nocleg ten nie będzie do przyjemności należeć, odparł brodacz, niech się pan położy, gdzie panu lepiej — jedno miejsce gorsze od drugiego, słowo honoru!
Właściciel hiszpanki wyjął z ust papierosa, położył go na ziemi i rzekł:
— Dobrze, że i taki dach mamy. Przed batalią pod Solferino spałem trzy dni pod gołem niebem na gołej ziemi...
— Pali się! zawołał w tej chwili sędzia, rzucając się na papierosa i depcąc go nogami.
— Ależ mój mości panie!... depcesz mi bez potrzeby papierosa! wielka rzecz, że się parę ździebeł zetliło!
— No, no, daj pokój pułkowniku, ozwał się łysy brodacz. Była racya, słowo honoru! pełno słomy, gotowiśmy się upiec, słowo honoru!
— Jak we Florydzie byłem plantatorem, spaliłem od papierosa kilkaset pudów bawełny, dodał trzeci partner i rozdał karty.
W tej chwili przeciągnął przez poddasze wiatr tak silny, że sędzia rzucił się jak długi na najbliższy siennik, a pułkownik otulił dłonią troskliwie świecę, chroniąc ją od nagłej śmierci.
Przyczyną przeciągu było otwarcie drzwi przez Plichtę i towarzyszy, których wicher zmusił do opuszczenia werandy.
— Ha! co widzę? pułkownik? zawołał Plichta. I karteczki! wybornie!
Come sta signor dottore? rzekł właściciel hiszpanki, ściskając dłoń Plichty.
Molto niedobrze!
— Zagrasz pan z nami? na czwartego?
Con amore!
— Pan konsyliarz Plichta — przedstawił pułkownik właściciela tegoż nazwiska swoim towarzyszom — pan major Krypski — dodał wskazując na łysego brodacza — były mój nieprzyjaciel, biłem go pod Garibaldim; pan Drabik — wskazał na długiego blondyna — były dyrektor kwarantanny w Sinope.
Dyrektor kwarantanny zrobił miejsce dla nowego partnera na kawałku siennika. Konsyliarz wziął karty z zadowoleniem w rękę i rzekł odwracając się:
— No, moi przyjaciele, lokujcie się jak możecie. Weźcie Kazia w środek, żeby mu ciepło było, Majorze, zadawaj!
Tymczasem wiatr dął coraz mocniej.
— Słowo honoru, wieje — ozwał się major. — Dyrektorze! zatkajno okno jakim surdutem.
Naprzeciw drzwi było w poddaszu okienku, niczem niezaopatrzone. Szybę przed laty już wybito. W ten otwór, wpuszczający do wnętrza ostry wicher, wetknął dyrektor kwarantanny pierwszą lepszą parę butów, jakie mu się pod rękę nawinęły, okręciwszy je pierwej w jakiś surdut. Zdobywszy czynem tym wdzięczność sędziego, wrócił do kart, mówiąc:
— Podobnie zatkałem raz otwór w budce strażniczej w San Francisco, gdzie byłem poborcą cłowym. Kto daje karty?
— Pułkownik, słowo honoru!
— Ja dopiero dawałem.
— Major daje — rozstrzygnął konsyliarz.
Gdy czwórka dalej grała, reszta turystów ułożyła się w ubraniach na siennikach. Kolski posmarował stopy świecą łojową mrucząc: Ani mowy o Ganku! wracam z nimi do Zakopanego — muszę drugi raz osobno się wybrać na Ganek... noga otarta zupełnie.
Sędzia stał długo niezdecydowany.
— Nigdy w życiu nie spałem w ubraniu — mówił do siebie; zimno bo zimno, ale mam zarzutkę, dwa paltoty, pled i koc, to musi być ciepło pod niemi, choć się rozbierę.
I prędko począł się rozbierać.
Major, rozdawszy karty, kręcił papierosa. Widząc rozbierającego się turystę, przemówił:
— Kładź się pan w ubraniu. Z górskiem powietrzem niema co żartować; w nocy może być parę stopni mrozu, a tu deska od deski, jak druty w klatce...
— Pójdę za pańską radą.
— Dyrektor karty daje, słowo honoru.
— Konsyliarz dopiero dawał, pułkownik daje.
Sen, zdaje się, należy do najrzadszych gości w schronisku tatrzańskiem. Turyści kręcili się na siennikach, ale w akustycznej budowli każde słowo, krok, stuknięcie budziło echo nawet w przeciwległym końcu, odpędzając sen z oczu. Wiatr dął coraz silniej, aż powoli zaczęły jęczeć i trzeszczeć grube belki schroniska. Zdaleka ozwały się grzmoty, a góry powtórzyły je stokrotnem echem. Burza zawyła całą piersią, ulewa szumiała nad głowami, wicher wyrywał z dachu tu i owdzie po parę gontów, wiązania trzeszczały, grzmoty i pioruny tworzyły istną kanonadę, którą echo wzmacniało i przedłużało; tuż słychać było szum bałwanów bezdennego jeziora.
Była to jedna z burz, jakie tylko w górach się trafiają.
Nietylko sędzia krył się z trwogą pod derkę, bo nawet pułkownik i major poczęli przypuszczać możliwość wywrócenia schroniska do jeziora.
— Trzebaby kazać się w beczkę zaszpuntować — rzekł konsyliarz — byłoby ciszej i możnaby w razie wywrócenia domu pływać po wodzie, jak w arce.
Kolski ściągnął pocichu derkę z sąsiedniego niezajętego jeszcze siennika i pomnożył nią swoje okrycie.
— Oho! — ozwał się Cichocki — zaczyna coś kapać! to się nazywa oryginalność, spać w kapeluszu! — i włożył rzeczywiście miękki kapelusz na głowę, a reszta poszła za jego przykładem.
— Majorze — rzekł konsyliarz do łysego brodacza — wdziej kapelusz. Człowiek z nieprzykrytą głową, to tak, jak niezakorkowana butelka. Brr! zimno!...
— Proszę tam być ciszej! my nie możemy usnąć! — odezwał się głos z za ściany.
— To zupełnie tak jak i my! — odpowiedział spokojnie Plichta, rozdając karty i okrywając się kocem jakby togą.
— To nie do wytrzymania — pomyślał sędzia. — Schronisko się chwieje, lada chwila będziemy w wodzie! Boże!... — i biedny sędzia siadł na sienniku, jak skazaniec, oczekujący stracenia — i biedna Adelcia także w tym nieszczęśliwym domu!!!
Jakby magnetycznie myślą o Adelci wywołał jej głos: z pod podłogi dały się słyszeć śmiechy, a wśród nich rozróżnił sędzia natychmiast srebrny jej głosik...
— Niepojmują biedne grozy położenia — pomyślał. — Panowie! — rzekł głośno — wyjdźmy ztąd, schronisko się chwieje.
— Dziękuję wyjść teraz z pod dachu! — odparł spokojnie konsyliarz. — Wiatrby mię zdmuchnął, jak zerwaną etykietę z butelki.
— Okropne! zostać źle, wyjść jeszcze gorzej! Biedna Adelcia.
Sędzia, choć dygotał ze strachu i zimna, martwił się jednak więcej o Adelcię niż o siebie.
— Kaziu, szepnął mu Kolski, jeżeli ci zimno, to ukradnij derkę z najbliższego siennika...
Sędzia wzdrygnął się na słowo: ukradnij! ale po namyśle — wyciągnął po cichu rękę...
W tem zagrzmiało straszliwie — wicher zdmuchnął świecę — ciemność zaległa poddasze — sędzia schował się z głową pod derkę.
— Słowo honoru, ciemno.
— Macie zapałki?
— Są, ale zamokły, corpo di Baccho!
— Ha! to kładźmy się spać.
I po omacku pokładli się partnerzy na siennikach. Ktoś długo szeleścił, aż wreszcie się odezwał:
— Gdzie u licha mój koc? przecież go wiatr nie zabrał, jak mi się to raz zdarzyło na okręcie »Pacyfic«, kiedy byłem sternikiem...
— Proszę tam się raz uciszyć! — ozwał się gniewny głos z za ściany.
— Łatwo panu być cicho, jak pan masz czem się przykryć. Gdzież u djabła ta derka?
— Panie! na nogę mi wlazłeś, słowo honoru!
— To ciekawe! kiedy prowadziłem spedycyę kwasu azotowego...
— Kładź się spać dyrektorze i nie przeszkadzaj nam per Baccho!
Uciszyło się. Teraz dopiero słychać mowę rozkiełzanej natury... biedni podróżni kręcili się na łożach, oczekując niecierpliwie ranka....
Właśnie zaczęli zasypiać, kiedy na nowo obudziło się życie w schronisku; górale poczęli biegać, palić w kuchni, drwa rąbać — wszyscy powstali co żywo na nogi — ranek zawitał.
Bon giorno! rzekł pułkownik.
— Co też pułkownika skusiło opuszczać spokojne kasyno? spytał Plichta, porządkując toaletę.
— Dyrektor, uważasz pan, przyjechał jako ajent hamburskiej fabryki higienicznych parasoli i pantofli, ale w drodze zawiązał z jakimś Węgrem spółkę eksportu papryki i kukurydzy i w tym interesie jadąc na Węgry, namówił mnie i majora, abyśmy z nim zobaczyli Szmeks. W ten sposób zawadziliśmy po drodze o Morskie Oko.
Ze wschodem słońca wybiegli wszyscy na werandę. Sędzia z przerażeniem zobaczył, że góry przez noc przykryły się śniegiem. Rozkołysane jezioro uspokajało zwolna swe fale, a prześliczny krajobraz i dobra przekąska przywróciły humory gościom.
— Jakżeż panie noc przepędziły? dowiadywał się otulony sędzia.
— Było nas czternaście na dziewięciu łóżkach, odpowiedziała panna Adela. Tylko panowie budziliście nas czasami, tupiąc nogami nad powałą, z czego się pokazuje, żeśmy się powinny raz wyemancypować z pod męskiej opieki i same podróżować.
— Kobieta jest dziś prawie zupełnie wyemancypowaną, objaśnił sędzia, bo oprócz tego, że nie może sprawować opieki i być świadkiem testamentowym —
— I nie może być mężem, wpadł Cichocki, a sędzia nie dokończył zdania. Cóż Władku? Idziesz na Ganek?
— Innym razem... nogi mam otarte!
Plichta zerwał się nagle z ławy. Porwał sędziego pod ramię i odprowadziwszy go na bok, szepnął mu w ucho:
— Kaziu! mam myśl, mam genialną myśl!
— Jaką? spytał zmaltretowany podróżnik, stawiając kołnierz od paletota.
— Mam, mam — czyn bohaterski!
— Eee...
— Słuchaj! pójdę się kąpać do jeziora... udam, że się topię — ty rzucisz się, w ubraniu, jak lew i uratujesz mi życie! Pojmujesz?
— Nie mam ochoty zaziębić się, odpowiedział sędzia. I tobie nie radzę kąpać się w tak niskiej temperaturze.
— Zaiste! ty nie jesteś materyałem na Rolanda, lub Bayarda, rzekł uroczyście Plichta i wrócił do towarzystwa.


VI.

Wysoko wyszło już słońce ponad Zakopanem, a znużeni dwudniową wycieczką lokatorowie Kuby Kobziarza, pogrążeni w głębokim śnie, nie dawali jeszcze znaku życia.
Około dziesiątej śniło się Plichcie, że sędzia prosi go o amputowanie zakatarzonego nosa, a ten sen tak przeraził konsyliarza, że nagle zerwał się z łóżka, mówiąc:
— Kaziu! ty kataralny sędzio! jak twój nos się miewa?
Sędzia powstał, wdział pantofle, narzucił ubranie, okrył się pledem i robił głośny rachunek sumienia:
— Kataru nie mam... gorączki nie czuję... język — tu spojrzał w lustro — nieobłożony... nic mię nie boli... zdaje mi się, że wyszedłem cało!
— Hm, zapalenie płuc pojawia się często dopiero w parę dni, rzekł od niechcenia Plichta.
— Taak? z pewnością? zaniepokoił się sędzia. Więc mogę mieć zapalenie?...
— Cicho, nie budź śpiących!
— Zapalenie płuc? — toby straszne było!
— Hm! trzebaby piersi opukać, zrobić dyagnozę.
— Mój kochany Józiu, popukaj tylko!
— Zaraz wstanę. Ale co się też działo w Kasynie podczas naszej wycieczki? Kto tam mnie i Frania zastępował w taroku?
— Mój Józiu, opukajże mię, bo mi się zdaje, że mię coś strzyka.
— Zaraz, zaraz. Muszę po pieniądze napisać, bo już krucho ze mną...
— Józiu! opukajże mię chociaż troszeczkę, bo mi się zdaje, ze mię coś koło serca kole!
— Wstał powoli Plichta mówiąc pod nosem:
— Hm! koło serca... widocznie panna Adela cię zawiała... Sercowe choroby najniebezpieczniejsze: jakbyś butelką palnął o kamień — prysk! i koniec. Chociaż zapalenie płuc też nie dobre, szczególnie przy tutejszym klimacie, prognosis infaustissima.
— Bój się Boga, opukaj mię zaraz!
— Zdejm koszulę.
— To się zaziębię?
— Jeśli już jesteś zaziębiony, to się drugi raz nie zaziębisz.
— A jak nie jestem zaziębiony?
— To tu w ciepłej izbie się nie zaziębisz.
Sędzia skonstatował naprzód, że drzwi i okna szczelnie zamknięte, potem zaczął się rozbierać.
— Jak on dobrze zbudowany! — mówił flegmatycznie konsyliarz, nie ruszając się z miejsca — co za chłop! co za plecy!
— Na miłość boską pukaj, bo się zaziębię!
Przystąpił konsyliarz do przyjaciela, opukał go, kazał mu westchnąć, potem — palnął go w plecy dłonią, że trzasło, jak z pistoletu i rzekł:
— Płuca jak miechy! Bodaj całe życie byłeś tak zdrowy, jak dzisiaj.
Sędzia z narażeniem ręki na wywichnięcie przekręcił ją na plecy, aby potrzeć uderzone miejsce i zapytał pocieszony:
— Więc zdrów jestem? z pewnością?
— Tylko serce na wylot przeszyte.
Sędzia ubrał się co prędzej, pytając jeszcze konsyliarza, czyby nie było wskazanem poleżeć z dzień albo dwa w łóżku?
— Po co? jesteś zdrowy, jak ryba, a pieścisz się tak, że wkrótce będziesz do niczego, jak stłuczona flaszka. A słuchajno: mówiłeś co z nią (mówię przez duże N) o katarze?
— Ani słowa.
— No, to dobrze. Podaj mi brzytwę. Nie bój się, nie skaleczy cię!
— Ale powiedz mi tak mój Józiu, jakby to właściwie postępować z nią? Nigdy się jeszcze nie żeniłem...
— Ja także.
— Czy ona mnie zechce?
— Wątpię.
— Taaak?
— Jak będziesz bawić Ją rozmową o chorobach i kodeksach...
— Nie będę.
— Bądź wesołym, chodź z nią po spacerach, przesadzaj rowy na rozhukanym koniu, potem padnij na kolana, choćby na wilgotnej ziemi, a przedewszystkiem bywaj często u Armanów.
— Mnie także się tak wydaje, że jak w prawie cywilnem podstawą zasiedzenia jest posiadanie, tak podstawą konkurów częste bywanie w domu panny.
— Więc idź zaraz do Armanów, dowiedz się o zdrowie pań po wycieczce i zacznij zasiedzenie małżeńskie.
Z drugiej izby wszedł Cichocki, pytając:
— Co wy tu spiskujecie? czemu drzwi zamykacie?
— Kazio bał się przeciągu.
— Jak zwykle. Cóż Józiu dzisiaj robimy?
— Najprzód piszę list do ojca po pieniądze — odparł Plichta i w tym celu jednem pociągnięciem rękawa oczyścił połowę stolika z proszku perskiego, szczotek, grzebienia, biletów wizytowych itd.
— Zostań tu Franiu — dodał do Cichockiego — pomożesz mi list pisać. Trzeba coś więcej napisać, bo nie wypada odrazu pompować.
Położył papier przed sobą, umoczył pióro w atramencie i na czele wypisał: R. p. — przekreślił, mrucząc: przecież nie piszę recepty!... i na drugim arkuszu zaczął: «Kochany ojcze! Już przybyłem szczęśliwie do Zakopanego. Używam świeżego powietrza» —
— Przy zielonym stoliku — wtrącił Cichocki.
— Nie bałamuć! «wśród zielonych drzew i urwistych gór.» —
— To nawet poetycznie wygląda — zauważył sędzia.
— «Znajomych bardzo wielu. Wczoraj wróciłem z wycieczki do Morskiego Oka. Był ze mną Cichocki, Kolski i Spisowicz, wie ojciec, ten, co zawsze chodzi ciepło ubrany; były i panie. Panie, jako materyał kruchy, i Spisowicz pojechali, a my szliśmy piechotą przez góry... przez wysokie góry, tak, że zdaleka nic nie widać»... hm! to niedość rzecz maluje, poradźno Franiu!
— Tak wysokie, że jak się rzuci kamień, to leci z góry na dół bez końca, póki się nie zatrzyma...
— Dobrze, dobrze, «nie zatrzyma. Nad Morskiem Okiem nie mogliśmy oka zmrużyć z powodu burzy. Na drugi dzień pływaliśmy tratwą po jeziorze i zwiedziliśmy Czarny Staw, a potem wróciliśmy szczęśliwie do Zakopanego». — Zdaje się, że mogę już coś o pieniądzach napisać — rzekł z zadowoleniem konsyliarz i pisał dalej: «Ale życie jest tu bardzo drogie i pieniędzy mam już niewiele« —
— Bo je przegrałem do dyrektora kwarantanny w Synopie — dodał Cichocki.
— Pst! to się nie kwalifikuje do pisania. — »Oczekując zatem upragnionego listu od ojca z pieniądzmi, zostaję kochającym synem.» Koniec! — z radością rzekł konsyliarz i włożył list w kopertę z napisem: bardzo pilno!
— Józiu! Józiu! — ozwał się Kolski z drugiej izby — noga mię strasznie piecze.
— Pokażno... hm! zupełnie otarta... przyniosę ci miksturę z apteki.
Spisowicz drgnął na wspomnienie apteki, spojrzał niespokojnie na Plichtę i na Kolskiego, mówiąc:
— Obejrzyj dobrze Józiu, żeby się nie rozchorował.
— Nic mu nie będzie! zaraz idę do apteki. Poczekajcie na mnie.
Konsyliarz porwał za kapelusz i pobiegł szybko ku aptece. Cichocki przypisywał tę szybkość radości konsyliarza, że nareszcie znalazł pacyenta, oddającego mu się w opiekę. Minął kwadrans, pół godziny, pora obiadowa już się zbliżyła, a konsyliarza nie widać z powrotem. Już chcieli iść bez niego z domu, gdy zatrzymało ich wejście Narwalskiego. Wyglądał rozpromieniony i szczęśliwy, a nawet przystojny, bo zrzucił serdak, kamasze i toporek, a ubrany był w poważny anglez.
— Panowie! — rzekł po powitaniu — przychodzę z radosną dla mnie nowiną, jestem po słowie z panną Michaliną.
— Winszujemy! winszujemy!
— Pojutrze nasze zaręczyny, będzie małe zgromadzenie u Armanów (telegrafowałem po dziadka), panowie oczywiście będziecie łaskawi (telegrafowałem po pierścionek), Arman tu będzie u panów (muszę zatelegrafować jeszcze po bukiet), do widzenia, kochani panowie!... — i wypadł Narwalski jak bomba.
— Mógłby jeszcze po Józka zatelegrafować — rzekł Cichocki — dwadzieścia kroków miał do apteki, a już półtory godziny go niema.
Nareszcie wbiegł Plichta z flaszeczką.
— A to niegodziwy pigularz! — zawołał z progu!
— Cóż takiego? niema lekarstwa!
— Ale nie!... w karty grać nie umie. Musisz Władku wdziać pantofel, żeby cię nie gniotło... przynajmniej dzień jeden, a może dwa nie wychodzić z domu...
Owijając nogę Kolskiego, prawił konsyliarz:
— Wyobraźcie sobie, wchodzę do apteki, prowizor gra z dwoma facetami na ladzie w karty i zapowiada sześć pików. Spojrzałem mu przez ramię i widzę, że ma siedm lew bitych. Graj pan siedm pików, mówię do niego, to marnowanie karty! — Boję się, odpowiada — wydzieram mu karty, zapowiadam siedm pików, trafiam na fatalny rozkład kart i robię tylko pięć pików... Chciałem odegrać pigularzowi przegraną... no i zabawiłem trochę za długo. Teraz chodźmy do kasyna, Władkowi obiad przyślemy.
— Zapomnicie! — zaprotestował Kolski — wolę sam posłać.
— Ja z tobą zostanę — rzekł Spisowicz — razem zjemy, to ci się będzie mniej nudzić w domu.
Poczciwy sędzia siedział przy chorym podróżniku do wieczora, zaszedł na chwilę do Armanów i znowu powrócił czuwać nad nogą przyjaciela. Gdy Kolski drzemał, sędzia marzył o Adelci, o służebnościach polnych... o szczęściu Narwalskiego, o sposobie jego naśladowania. Drugiego dnia nie mógł jeszcze Kolski opuścić łoża, a sędzia dotrzymał mu cierpliwie towarzystwa, kreśląc w myśli plan dzieła o służebnościach. Marzenia jego przerwała na chwilę wizyta Armana, zapraszającego turystów na zaręczyny kuzynki z panem Narwalskim. Trzeciego dnia powstał przecież pacyent z łoża boleści i wsparty na lasce, powlókł się z przyjaciółmi do Armanów.
Gdy p. Koziełek zobaczył kulejącego Kolskiego, przemówił do dzieci: Agesilaus claudus fuit altero pede (Agesilausz kulał na jedną nogę).
— Nietyle boli mię noga, mówił Kolski, przyjmując powszechne kondolencye, ile myśl, że nie mogę się wdzierać na niebotyczny Ganek!
— Musiałeś się pan dopiero nudzić, siedząc dwa dni w domu!
— Sędzia siedział przy nim nieprzerwanie, wtrącił konsyliarz.
— To bardzo ładnie — ozwała się panna Adela, a Spisowicz uczuł się w siódmem niebie, zyskawszy jej pochwałę.
— Sędzia ma złote serce, dodał Plichta, tylko trochę za poważny... ale złote serce!
Podczas tej rozmowy wprowadził Narwalski przybyłego na uroczystość reprezentanta i głowę rodziny, siwego jak gołąb staruszka.
Nastąpiła uroczysta i wzruszająca chwila. Panny spłakały się rzewnie, sędzia otarł ukradkiem łzę, nawet konsyliarz spoważniał. Gdy już pobłogosławiono i złożono życzenia zaręczonej parze, usiadło towarzystwo do stołu, a powoli wróciła wesołość. Podczas gdy młodzież między sobą się bawiła, gospodarzowi przypadło w udziale bawić staruszka rozmową o pogodzie.
— Pamiętam — mówi staruszek, lato w roku dwudziestym piątym... zabawny miałem wypadek... poszedłem w nowiuteńkim stroju, frak czokoladowy z mosiężnemi guzikami, kamizelka biała, w pasy —
W obawie, aby gość w opisywaniu garderoby nie zaszedł za daleko, wtrącił Arman w tem miejscu:
— Strój bardziej malowniczy, niż dzisiejszy! Pozwoli pan dobrodziej lampeczkę wina.
Staruszek kichnął potężnie i wziął lampkę z winem, a sędzia pomyślał w duchu: Biedny staruszek ma katar, muszę mu posłać mieszaninę karbolu i amoniaku, to mu dobrze zrobi!
— We Włoszech wprawdzie lato gorętsze, ale za to zima mniej dotkliwa, mówił staruszek. Po rewolucyi przesiedziałem całą zimę w Neapolu, nie używając paltota... Im dalej na południe, tem cieplej...
— Z wyjątkiem bieguna południowego, mruczał pod nosem Cichocki.
— Północny klimat także ma swe zalety, ciągnął gospodarz rozmowę za włosy, każdy klimat ma swe złe i dobre strony...
— Pogawędził jeszcze chwilę staruszek i prosząc, aby sobie zabawy nie przerywano, poszedł do znajomego sobie z emigracyi księdza. Odprowadzono go ku drzwiom, a p. Koziełek rzekł do pupilów: Appium Claudium senem omnes verebantur (Appiusza Klaudyusza, gdy był w późnym wieku, wszyscy czcią otaczali).
— Szczęśliwa była dla pana Narwalskiegu wycieczka do Morskiego Oka — mówił sędzia do panny Adeli — skoro bezpośrednio po niej obchodzi zaręczyny... Żadnemu z nas się to nie przydarzyło...
— Bo panowie nieładnie się sprawowaliście, odparła panna Adela. Tłukliście się pannom nad głowami, że spać nie mogłyśmy.
— To sędzia winien, odrzekł Plichta, wstawał co chwila, mówiąc: Biedne panie! jak im tam niewygodnie! możeby im dać nasze pledy, żeby nie zziębły!
— To pięknie ze strony pana sędziego. Nie wiedziałam, że się tak o nas troszczył!
— O! on ma złote serce!
Gdy za chwilę opuszczali dom Armanów, sędzia z wdzięcznością ściskał rękę Plichty.
— Widzisz, rzekł Plichta, jak pięknie cię przedstawiam! Powiadam ci, zrób jeszcze jaki czyn bohaterski, a panna będzie twoją, bodajem się tak korkiem od szampana zastrzelił.


VII.

Wyleczywszy nogę, wybrał się znowu Kolski w drogę na Ganek. Sędzia siedział ciągle u Armanów lub spacerował z nimi; Cichocki czytał gazety, grał w bilard i karty lub z werandy kasyna przyglądał się górom, a Plichta oczekiwał listu od ojca... Trzeciego dnia po wyjściu Kolskiego w góry, poszedł Cichocki z Plichtą na spacer ku laskowi. Zdala zoczyli na ławeczce sędziego.
— Co on tu robi? spytał Plichta.
— Możesz się domyśleć: czeka na Armanów.
— Czy go podejrzywasz o... o pannę Adelę?... spytał Plichta, uważający się za jedynie wtajemniczonego w stan sercowy sędziego.
— Mój kochany, odrzekł spokojnie Cichocki, — czy myślisz, że dopiero wtedy miałem się dowiedzieć, aż przyjedzie, jak Narwalski, sam powiedzieć o zaręczynach?
— No... no... zawsze trzeba butelkę pierwej odkorkować, aby się dowiedzieć, co w niej siedzi...
— Ale człowiekowi można bez operacyi do serca zaglądnąć. Jak tylko zdecydował się Kazio iść do Morskiego Oka, zaraz pomyślałem: oho! to coś nadzwyczajnego! Potem parę obserwacyj wystarczyło mi do zbadania species facti.
Doszli do ławeczki sędziego i szli z nim razem. Po drodze mówił Plichta:
— Może spotkamy Władka. Miał trzeciego dnia wrócić z Ganku, dziś właśnie trzeci dzień.
— Czy mu się tylko wyprawa powiodła?
— Co? zwiodła? kogo zwiodła? — spytał gwałtownie sędzia, zbudzony z zamyślenia.
— Co pleciesz! Mówimy o Władku.
— Aha! i na nowo zamyślił się Spisowicz.
— Licho go włóczy po tych górach, mówił Cichocki. Ja raz byłem na próbę, zobaczyłem kawałek i mam dosyć. Góra jedna podobna do drugiej, a że jedna od drugiej parę stóp wyższa, lub że na jednej byli, a na drugiej nie byli jeszcze ludzie, to co mnie do tego?
— Jam mu także to mówił — potwierdził Plichta.
— Co mówił? kto mówił? — wpadł Spisowicz.
— Mówimy o Władku!
— Aha!
— Wiesz co Franiu — rzekł zwalniając kroku Plichta. — Już dosyć użyliśmy spaceru, możeby wrócić do kasyna?...
— Możeby partyę bilardu? — wiesz co, Józiu, wracajmy.
I z większą ochotą, niż na spacer, wrócili przyjaciele, zostawiając w lasku zamyślonego Spisowicza.
W tej chwili właśnie, o godzinę drogi od Zakopanego, z lasu nad Jaszczurówką, wysunęła się postać przewodnika, za nim nasz dzielny podróżnik Kolski i góral niosący bagaże. Kolski nabrał nowych sił, ujrzawszy zakład kąpielowy, usiadł na ławce pod łazienką i rzekł do górali:
— Idźcie naprzód i zanieście rzeczy do mego mieszkania. Powiedzcie panom, jeżeli ich w domu zastaniecie, że wrócę, skoro się wykąpię. Bywajcie zdrowi.
— Ostańcie z Bogiem!
Kolski wyciągnął nogi i wypoczywał błogo. Po półgodzinie powstał, a raczej chciał powstać, ale nogi nie chciały go słuchać. Oparł się jedną ręką o ławkę, drugą o toporek, dźwignął się z trudem i wszedł do łazienki.
Po kąpieli i podwieczorku uczuł się silniejszym. Poprawił toaletę i ruszył przez lasek do Zakopanego. W lasku już dobrze się ściemniło, ale Kolski szedł pewnym krokiem po dobrze znanych mu ścieżkach, aż po godzinnym marszu stanął. Coś za długo idę, pomyślał, czyżbym zbłądził? A nie, tu polanka — Giewont profilem obrócony? coś miękko!... do pioruna! — bagno!
Skręcił na prawo i rozmyśliwszy się, wszedł w drugi lasek. Tymczasem ściemniało się coraz bardziej i deszcz począł padać grubemi kroplami. Po godzinie stanął Kolski zdesperowany. Zbłądziłem, niema wątpliwości. Co tu robić? Ha! pójdę naprzód, raz się lasek skończyć musi i znajdę jeżeli nie Zakopane, to choć ludzi...
Już było zupełnie ciemno, wreszcie ani na krok przed siebie nic dojrzeć niepodobna. Po omacku szedł Kolski naprzód, potykając się o pnie, zgubił kapelusz w gałęziach, szedł jednak ciągle naprzód, jak mu się zdawało w prostej linii, lecz końca lasku nie widać! Rzucił toporek, ciążący mu ołowiem, wyrzucił z kieszeni uzbierane minerały, aż znalazł się w gęstwinie niskich, kolących świerczków, gdzie nogi odmówiły mu już stanowczo służby. Zrozpaczony siadł na jakimś mokrym pniu i otuliwszy się kożuszkiem i szalikiem, drżąc od zimna i wilgoci, postanowił oczekiwać brzasku i lepszej przyszłości.
Kiedy Plichta przybył z towarzyszem przed kasyno, zastał na werandzie tylko pułkownika, zawołanego miłośnika taroka i preferansa. W całem kasynie nie było zresztą nikogo, bo piękna pogoda wywabiła wszystkich na świeże powietrze.
Pułkownik zatem powitał Plichtę z niezmierną radością, spodziewając się w nim znaleść partnera.
Plichta nie kazał się prosić, namówił i Cichockiego, a pułkownik zawoławszy: Avanti! przystawił krzesła do zielonego stolika. Pułkownik, który cały dzień przeklinał piękną pogodę, pozbawiającą go partnerów, chciał okazać swą wdzięczność dla Plichty i Cichockiego, wyrywających go z objęć nudów, kazał zatem podać butelkę wina. Plichta kazał dać drugą, a Cichocki uważał za rzecz honoru postawić potem trzecią butelczynę — zatem nic dziwnego, że wieczorem wracali nasi przyjaciele w mocno podnieconych humorach, nie zważając na gęsto padający deszcz i potężne błoto. Plichta był rozmownym i zwierzającym się, zaklinał zatem towarzysza, aby nie zdradził się przed Spisowiczem, że się dorozumiewa jego uczuć ku pannie Adeli, inaczej spłoszy przyjaciela i przeszkodzi sprawie bliskiej pomyślnego końca.
— Zaszpuntuj tajemnicę na dnie serca! — zakończył konsyliarz, ugrzązłszy w błocie i szukając drogi pośród ciemności. Przypomniał sobie pierwszą nocną wizytę u Armanów i śmiał się z niej długo, macając płoty i ściany, aby odnaleść swe mieszkanie.
— Mnie się zdaje, że trzeba skręcić — rzekł Cichocki — nasz dom więcej na lewo od drogi.
— Ha! możemy i skręcić, jeżeli ci to przyjemność sprawi — odrzekł ochoczo Plichta.
— Ładna mi przyjemność błąkać się w ciemności po błocie! Czekajmy lepiej, ktoś idzie z latarnią, zapytamy go o drogę, lub przynajmniej skorzystamy z jego światła.
Zbliżył się wysoki mężczyzna z latarką. Cichocki przepraszając, prosił go o oświetlenie miejscowości dla odszukania mieszkania. Nieznajomy poświecił zbłąkanym z nadzwyczajną uprzejmością, aż przy pożegnaniu zapytał:
— A! to dom Kobziarza! Czy panowie z Kolskim mieszkacie?
— Tak jest.
— A! To mamy przyjemność znać się już ze sobą! Jestem Ramski, inżynier; Kolski przedstawił mię panom przy przyjeździe.
— Rzeczywiście! Ale wówczas było tak ciemno, jak dzisiaj, więc prawdopodobnie i za dnia nie poznalibyśmy pana. Serdeczne dzięki. Kolski spodziewał się kilka razy pana.
— Winien mu jestem dawno wizytę, niestety, tak mi brak czasu! Musiałem jeździć z damami; urządzałem zabawę ludową, parę zabaw tańcujących, koncert, teatr amatorski... doprawdy, że nie mam chwili spoczynku. Właśnie w niedzielę urządzam na budowę kościoła wielki koncert z zabawą tańcującą... spodziewam się, że panowie nie zapomną się stawić. Proszę panów bardzo. Boję się, aby damom nie brakło danserów. Dobranoc panom. A za dwa tygodnie przygotowuję loteryę fantową, a na trzecią niedzielę kiermasz; jeżeli zaś czasu starczy, wycieczkę ogólną na czwartą...
Tak papląc, zniknął ugrzeczniony inżynier.
Źle mu się przysłużył wesoły konsyliarz, bo w toku opowiadania inżyniera począł drażnić psa, ujadającego zza płotu, naśladując szczekanie. Pies począł mocniej szczekać i zbudził inne, które mu z sąsiedztwa głośnem szczekaniem odpowiedziały. Powoli rosło szczekanie, aż w końcu wszystkie psy zakopańskie od stóp Giewontu po Nosal wybiegły zdumione ze swych legowisk, ujadając i szczerząc zęby do oganiającego się parasolem inżyniera.
Tymczasem daleko w lesie drzemał na pniu skostniały a do nitki przemoczony Kolski. Nagle zbudził go głos psa. Nadstawił uszy turysta. Wyraźnie pies wyje... psy wyją... Wstał z trudnością z miejsca i nadsłuchiwał. Szczekanie i wycie psów zbliżało się, rosło, aż wreszcie tuż o kilkadziesiąt kroków począł się odzywać jakiś kundys. Były to psy rozbudzone przez wesołego konsyliarza, ratujące podróżnika od nocowania pod gołem, płaczącem niebem.
Ostatkiem sił rzucił się Kolski w stronę, z której go szczekanie dolatywało, przedarł się przez świerczki i znalazł się w ciemności, ale na równinie, na której przeciwległym końcu ujrzał błyszczące tu i owdzie okienka.
— Nareszcie! — zawołał uradowany, ruszył naprzód, i wkrótce rozpoznał drogę.


∗             ∗

Gdy konsyliarz wszedł do izby, siedział sędzia zadumany, wpatrując się melancholicznie w płomień świecy.
— Dobry wieczór Kaziu! — zawołał Plichta — nie śpisz jeszcze? Władek nie wrócił?
— Nie. Ale wrócili jego górale i mówili, że został w kąpieli w Jaszczurówce.
— No, to wróci dzisiaj. Pewnie poszedł jeść, skoro go dotąd niema... przecież nie utopił się w basenie?
— Nie wiem — odparł obojętnie sędzia.
— Skądże masz tak smutną minę?
— Za tydzień kończy się mój urlop... — rzekł ponuro sędzia.
— Ale w niedzielę będziesz na zabawie?
— Będę.
— Będziesz tańczyć?
— Nie.
— Jakto nie? przecież niegdyś tyleśmy się razem natańcowali.
— Nie mogę tańczyć, bo mi się zaraz w głowie kręci.
— To tańcz choć kadryla!
— Hm! może. Co te psy tak szczekają?
— Obudziłem je trochę, aby się nie rozsypiały i dobrze pilnowały przed złodziejami.
Położył się Plichta, zapalił papierosa, a widząc, że Cichocki już śpi, spytał cicho przyjaciela:
— Kaziu! skoro za tydzień jedziesz, to musisz przedtem skończyć z panną Adelą?...
— Trudno.
— Dlaczego?
— Hm! rzecz ważna… nie można nagle...
W tej chwili stuknęło coś w sieni i ozwał się głos płaczliwy:
— Otwórzcie!… nie mam siły poruszyć klamką...
Zerwał się konsyliarz, poznawszy głos Kolskiego i otwarł drzwi czemprędzej.
— Jak ty wyglądasz! — zawołał, ujrzawszy sponiewieranego i drżącego podróżnika. — Bój się Boga!… czy spadłeś?… cały podrapany... siadajno!
Kolski padł na stołek i przemówił:
— Jeść… zapalcie… zimno mi!…
Sędzia zląkł się naprawdę widokiem przyjaciela, wyskoczył z łóżka, nie bacząc, że bosą nogą dotyka ziemi i zawołał na Plichtę:
— Rozbierz go, on chory! Zgotuję herbatę.
— Podaj koniak i warz herbatę.
Konsyliarz rozebrał Kolskiego, położył na łóżku, oblepił mu twarz i ręce plastrami angielskiemi, wlał w niego dwa kieliszki koniaku i okrył wszystkiemi paltotami i pledami sędziego. Sędzia podał herbatę, do której konsyliarz dolał sporą dozę araku. Oplastrowany podróżnik padł na poduszki pokrzepiony nieco i przemówił:
— Zbłądziłem w lesie… nie mogłem trafić… zziąbłem… odrapałem się…
— To też wyglądasz, jakbyś wprost ze szczytu Ganku stoczył się aż tutaj. I po licha tam wyszedłeś?
— Nie wyszedłem... nie znaleźliśmy drogi.
Konsyliarz tupnął gniewnie, zdmuchnął świecę i położył się spać.
W niedzielę koło godziny szóstej wieczorem poczęły góralskie ekwipaże zwozić postrojone damy na koncert, a zwłaszcza na mającą po nim nastąpić zabawę z tańcami.
Z każdej fury wyskakiwał najprzód mężczyzna, badał zaniepokojonem okiem teren pełny niezaschłego jeszcze błota, spoglądał kłopotliwie na swe obuwie, potem na schody wiodące do sali, kłaniał się znajomym na werandzie, namyślał się chwilę, czyby bryka nie wyjechała na schody, wreszcie, uznając myśl tę za niewykonalną, wkładał głowę pod płótno okrywające brykę, i po dłuższej konferencyi z ukrytemi w głębi damami wołał furmana. Ten, przybrawszy postawę kolosu Rodyjskiego, wyciąga ręce ku budzie i rzecze: Nie frasujcie się ino! już ja je cisto wyniese! Potem odchylało się płótno, zjawiała się zarumieniona główka kobieca, za nią dwie rączki, które objęły za szyję furmana — ten obejmował jej kibić — przez chwilę płynęła w powietrzu sukienka — z pod niej wyglądała nóżka szukająca napróżno gruntu — i furman stawiał miły balast na kamieniu, wyglądającym jak wyspa z pośrodka błota, lub odstawiał go w kilku krokach aż do schodów werandy.
Tak, jednę po drugiej, wyładowano kilkadziesiąt bryk. Sala napełniła się po brzegi, brak miejsca dla kilku rzędów sprzedanych krzeseł, termometr idzie gwałtownie w górę, ale wesołość panuje ogólna. Na estradzie pojawił się kudłaty muzyk, nastała cisza. Po chwili pojawia się dama z gigantycznym bukietem, wprowadzona przez p. Ramskiego. Wybucha burza oklasków, dama kłania się, krząka — śpiewa. Po śpiewie znowu oklaski, potem produkuje się zerwany tenor i artysta na trąbie, znowu oklaski, znowu inna dama rzuca się na klawisze — Ramski wypada z sali do restauracyi i zamawia stoły dla pań, sędzia spocony stawia kołnierz, aby uniknąć zaziębienia z przeciągu, mogącego powstać przy otwarciu drzwi — nareszcie wśród burzliwych oklasków przenoszą się goście do restauracyjnej sali, pozwalając przez czas kolacyi opróżnić koncertową salę z krzeseł i przygotować ją do tanów.
Sędzia zagrzany przez Plichtę, zdobył się na odwagę prosić pannę Adelę do kadryla. Właśnie otrzymał łaskawą odpowiedź, gdy do sali restauracyjnej doleciał głos walca.
— Już grają! już grają! słychać w restauracyi i wszyscy z miejsc się podnoszą.
U wejścia do sali zabawy policyant odbiera bilety. Obok stoi komitet, wśród niego Lolo Arman, z dumą poglądający na kokardę u klapy tużurka.
Panie tymczasem stoją gromadnie w garderobie, każda boi się wejść pierwsza na salę. Wreszcie ktoś drzwi otwiera, z sali wypada Ramski, angażuje damę, porywa ją — wchodzą i inne — muzyka kończy w tej chwili walca.
Nastąpiła polka. Sędzia z zazdrością patrzał na danserów tańczących z panną Adelą, ale sam nie miał odwagi puścić się w wirowy taniec.
Nareszcie z odgłosem kadryla podał sędzia ramię pannie Adeli.
— Jak się ma pan Kolski? zapomniałam dotąd spytać o niego!
— Lepiej. Marzy ciągle o nowej próbie wdarcia się na Ganek. Ha! każdy uprzyjemnia sobie życie jak może!
— Czemu pan tak ciężko westchnął?
— Ach! pani! za parę dni kończy się mój urlop...
— Więc panu żal teraz opuszczać Zakopane?
— Zakopane?... nie! ale towarzystwo tutejsze... tak miłe...
— Rond! — krzyknął Ramski. Pary utworzyły koło i rozmowa się przerwała.
Już z pół godziny trwała szósta figura, aż wreszcie Ramski zawołał na muzykę:
— Galop!
Sędzia struchlał. Panna Adela wsparła się już na jego ramieniu, on ją objął, rumieniec oblekł mu twarz, z trwogą zmieszaną z radosnem jakiemś uczuciem puścił się po sali. Jej warkocz spadł w wirze na jego ramię, jakby wiążąc go z piękną tancerką, on zapomniał o świecie, tańczył i tańczył, aż mu cała sala w głowie wirować poczęła. Odstawił Adelcię do Armanów i padł obok niej na krzesło. Zamknąwszy oczy, marzył, że w jej objęciach płynie gdzieś w dal szczęśliwy... wtem ktoś poklepał go po ramieniu.
— Emancypujesz się Kaziu — rzekł mu Cichocki, gdyż on to był. — Podziwiałem cię. Tylko tak dalej, a jeszcze wyrobisz się na człowieka.
Nastąpił mazur. Sędzia rzucił się jak lew wpośród pary i tańczył do upadłego, aż pot kroplami z czoła mu spływał.
Zajrzał i konsyliarz do sali.
— Dzielnie! dzielnie — zawołał z progu. — Z życiem panowie! — i poszedł do zielonego stolika.
Nareszcie świece zbliżyły się do końca swego życia. Arman stojący ciągle przy żonie zakomenderował stanowczo odwrót. Sędzia ochłonął z szału, zabezpieczył się więc starannie przeciw zaziębieniu i podał ramię pannie Adeli.


VIII.

Przed domkiem Kobziarza stała bryka góralska wyładowana kuframi. Wewnątrz zasiadał już Cichocki i oplastrowany Kolski, a Plichta w podróżnem ubraniu, z nogą opartą o koło, gotów do wsiadania, rozmawiał z pułkownikiem.
— Bywaj pan zatem zdrów, kochany konsyliarzu — mówił pułkownik ściskając dłoń Plichcie — za parę dni zobaczymy się w Krakowie.
— Do widzenia, pułkowniku, do widzenia! zobaczymy się... — odpowiedział roztargniony konsyliarz, patrząc przez ramię pułkownika na gościniec, jakby wyczekiwał kogo.
— Do widzenia — powtórzył pułkownik — któremu rzeczywiście serce się krajało przy odjeździe przyjemnego partnera, i kłaniając się pasażerom w budzie, począł się oddalać.
— Ale! ale! — i powrócił jeszcze. — Dyrektor kwarantanny kazał ci się kłaniać, konsyliarzu, pisał do mnie z Komarna.
— Czemżeż jest dzisiaj? — spytał Cichocki. — Pewnie porzucił już paprykę i kukurudzę?
— Rzeczywiście — odparł pułkownik — nie mógł się pogodzić ze spólnikiem i wziął się do fabrykacyi syfonów na wodę sodową; ale że interes nieświetnie idzie, więc myśli rzucić się do musztardy lub na telefony... Do widzenia.
Poszedł pułkownik do kasyna, a Plichta, patrząc na drogę, myślał:
— Prawdziwa bieda, że się Kaziowi już urlop kończy! Tak pięknie rzecz rozpoczęta! Arman widocznie go popiera; panna, jak się zdaje, sprzyja mu... no, człowiek jest niczego i przystojny... nic, jak tylko pomówić rozsądne słowo z panną, lub choćby wybadać ją przez Armana.... Żeby choć w ostatniej chwili posłuchał mej rady... No! przecież idzie!
Konsyliarz, palony niecierpliwością i ciekawością, podbiegł ku nadchodzącemu Spisowiczowi z Armanem, a w duchu myślał:
— Minę ma, jakby dostał kosza i to plecnego.
— Dzień dobry panom! — przemówił Arman. — Chociaż już się wczoraj pożegnaliśmy, nie mogłem przenieść na sobie, żeby panów nie zobaczyć jeszcze na wyjezdnem. Bywajcie mi zdrowi. Mam nadzieję, że się niedługo zobaczymy, nieprawdaż sędzio?
Tu Arman ścisnął z rozrzewnieniem rękę sędziego, który smutno odparł:
— Pocieszamy się tą myślą, że się jeszcze zobaczymy.
— W zimie odwiedzimy prawdopodobnie Kraków — ciągnął dalej Arman. — Sędzia będzie łaskaw wtedy nie zapomnieć o nas.
— O! nigdy!
— Raczcie panowie przyjąć na pamiątkę moją »Metodę«. — Tu Arman podał do bryki pakę swojego dzieła, a kiedy Kolski i Cichocki dziękowali, porwał Plichta sędziego na bok za budę i zapytał ciekawie:
— No cóż? mówiłeś co? z nią? albo z Armanem?
— Nie jeszcze.
— Dlaczego?
— Małżeństwo jest podstawą społeczeństwa, państwa i szczęścia jednostki. Kto chce wejść w śluby małżeńskie, nie powinien działać pod chwilowem wrażeniem... muszę pierwej przekonać się o stałości mojego uczucia... będą w zimie w Krakowie — pomyślę.
Konsyliarz zmiażdżył przyjaciela oczami i rzekłszy: to znaczy medytować nad napełnionym kieliszkiem, czy nie zwietrzeje! — rozzłoszczony wskoczył do budy. Wsiadł i sędzia, owinął się w pled, ścisnął po raz ostatni dłoń Armana, zakrył usta dłonią przed wiatrem, a wóz ruszył z miejsca.
— Do widzenia panowie! do widzenia kochany sędzio! — krzyknął za nimi Arman.
Sędzia wyglądał długo z budy, póki nie stracił z oczu powiewającego chustką Armana. Schował się potem do budy i, ciężko westchnąwszy, popadł w zadumę.
Nikt nie przerywał milczenia. Wszyscy z żalem żegnali wzrokiem tę okolicę, w której tyle miłych chwil przepędzili. Nikt nie cieszył się myślą powrotu do codziennych zajęć.
I tak wśród milczenia podskakiwała bryka po wybojach ku Nowemu Targowi....







  1. Przypis własny Wikiźródeł Właściwie: wiledżiatura — pobyt na wsi dla odpoczynku, urlop spędzany na wsi; letnisko.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Właściwie: Socrates venenum laetus et libens hausit.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Staropolskie określenie na korkociąg; od franc. tire-bouchon.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Powszechnie używany termin dla oznaczenia ciepłej wełnianej odzieży spodniej; od nazwiska prof. Jaegera, który wymyślił formułę dla wyrobu określonego rodzaju wełnianej bielizny.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Mowa o obecnie istniejącym niebieskim szlaku z Kuźnic do Morskiego Oka.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Właściwie: Corpo di Bacco. Dosłownie oznacza: „ciało Bachusa“, boga wina w rzymskiej mitologii; odpowiednika greckiego Dionizosa. Wyrażenie może być przetłumaczone jako: „Na Jowisza!“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Bąkowski.