Posażna panna/Część II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Posażna panna |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część II |
Indeks stron |
Inżynier Ramski nie zmrużył oka przez całe sześć nocy: nie dlatego, żeby był chory, ale że tańczył nocami, a za to we dnie zasypiał. Siódmego dnia odpoczął; nie dlatego, iż stoi napisano: »przez dni sześć pracować będziesz w pocie czoła, a siódmego odpoczniesz«, ale dlatego, że siódmym dniem był piątek, a w piątek nigdy nie tańczą w Krakowie. Ale i w tym dniu nie miał Ramski bezwzględnego spokoju, gdyż wizytował całe popołudnie, a i teraz, wieczorem, był na wychodnem, mając jeszcze jedną wieczorną wizytę w perspektywie; w każdym razie miał jednak pewność, że poraz pierwszy od tygodnia będzie o północy w łóżku.
Inżynier był wysokim, przystojnym, pięknie zbudowanym mężczyzną. Uśmiechnioną twarz zdobiły mu małe, rozstrzepione ku górze wąsiki i śpiczasta bródka, z pod której świecił straszliwie wysoki śnieżysty kołnierz, ujęty w modny kraciasty krawat, spięty brylantową szpinką. Resztę garderoby przykrywał obecnie szlafrok — inżynier był w tej chwili »wielkim mężem w szlafroku«. Wyciągnięty na szezlongu palił papierosa i dumał:
— Jutro muszę wcześniej wstać rano i załatwić moje zaległości biurowe; obliczenie mostu skończone, zestawię tylko rachunek ostateczny... popołudniu dalsze wizyty, wieczór u Morskich, niedziela u Wierzgajłów, poniedziałek u Golickich, wtorek... wtorek!... także mam gdzieś coś... środa u Czerskich, czwartek, piknik lekarski — w piątek skończę mój most stanowczo — a w sobotę mój piknik! Wszystko w porządku, tylko z młodzieżą bieda! wielka bieda! coraz mniej tańczą! tak niewiele mam danserów, ach! i zadumał się głęboko nad tą biedą inżynier.
Inżynier Ramski niewiele miał czasu na swą inżynieryą, bo w karnawale w nocy tańczył, a spał we dnie, w innych porach bawił się we dnie, a spał w nocy, lub podróżował, urządzał wycieczki, dobroczynne wenty, loterye, festyny, bywał we wszystkich domach i tyle miał znajomości, że same gratulacye imienin gospodarzy domów, gospodyń i córek gospodarstwa, życzenia wesołych świąt, pożegnania przed letnim wyjazdem i powitania po przyjeździe, wyczerpywały mu taką miarę czasu, że kiedykolwiek go spotkałeś, to z pewnością wracał z jednej wizyty, a szedł na drugą; mimo tylu obowiązków, które za najważniejsze uważał, nie zaniedbywał jednak własnych interesów, chociaż uważał je tylko za malum necessarium: w drodze na zabawę umiał szybko załatwić ten i ów interes, przy obiedzie czytał gazety, do łóżka książki, jedynie przedpołudniem pracował nad planami, kosztorysami, lub pilnował robót, jeżeli mu jeszcze jaki nadzwyczajny obowiązek towarzyski nie przeszkodził — i tak ruchliwie, wesoło płynął po spokojnym dla niego oceanie życia.
Chociaż jednak był wesołym i uczynnym, nie bardzo jednak był lubianym. Płeć piękna przepadała za nim z początku. Kiedy jednak inżynier zbliżył się ku czterdziestej wiośnie życia i pozostał jednakowo nudno-słodko-grzecznym dla wszystkich pań, nie zdradzając niczem zamiaru poprowadzenia której przed ołtarz i uczynienia jej wspólniczką swych dostatków, zaczęła płeć piękna wyszukiwać w nim słabych stron i lekko, ale stale mu dopiekać. Taką nagrodę znalazło bezinteresowne poświęcenie się inżyniera! Płeć brzydka stanęła wkrótce po stronie płci pięknej i pomagała jej podrwiwać z niego, raz dlatego, że wogóle jest to jednem z przyjemniejszych zajęć kpić z bliźniego swego, powtóre, że Ramski przez długoletnie nadskakiwanie i przymilanie się kobietom, tak się włożył w tę rolę, że i na ulicy, w sklepie, w restauracyi, w rozmowie ze znajomym, czy stróżem, rozpływał się jednakowo w komplementach, kłaniał się pierwszy z niesłychanych odległości, a z ust jego nie schodziły słowa: jakże mi miło! co za zaszczyt dla mnie! prawdziwa to dla mnie przyjemność! przez co zmuszał innych do równie ceremonialnego a tem samem uciążliwego i nudnego obejścia. Stąd nazwano Ramskiego powszechnie słodkim inżynierem.
— Mało mam młodzieży, myślał w tej chwili dalej słodki inżynier, wyciągając znużone tańcami nogi. Na liczbę jest jej dosyć, ale »sił« mało! bardzo mało! przytem połowa bardzo młoda! muszę jeszcze kilku zwerbować!
Wstał i począł przeglądać notes, mówiąc do siebie:
— Pań tańczących ośmnaście. Na to czterdziestu trzech panów, z tego dziewięciu wcale nie tańczy, pięciu tylko kadryla, zostaje dwudziestu dziewięciu, w tem prawdziwych »sił« może dziesięć, reszta od biedy, a jeszcze może który skrewi. Mało! mało! Łukowski stoi za pięciu, ale jak mi się zaziębi na kuligu — to będzie rozpacz! Morzewski, od czasu jak się zaręczył, mało obraca... Broński... prawda! zapomniałem o nim, muszę go zanotować i podkreślić. Zatem mam jeszcze do zaproszenia: Brońskiego, Konicza i Furdę — panie: Malską, Dorowiczową — szósta się zbliża, trzeba się zbierać!
Rzucił papierosa i wziął się do toalety, gdy wtem ozwał się dzwonek w przedpokoju — wszedł p. Władysław Kolski, młody człowiek z wielce surową miną, o poważnych ruchach, zapięty po szyję w długi czarny surdut, dzierżący w dłoni grubą hebanową laskę z ogromną rękojeścią z kości słoniowej. Przybyły postawił w milczeniu laskę w rogu pokoju, potem ułożył grubą księgę, którą dźwigał pod pachą, na krześle i począł chustką ocierać zapocone szkła złotego cwikera. Po tej operacyi, wdział cwiker na nos, podał rękę inżynierowi pomagającemu w ustawieniu laski w rogu pokoju i ułożeniu księgi na krześle, i przerwał milczenie:
— Jak się masz Jasiu! dobrze że cię przecie zastałem w domu.
— Co za przyjemność dla mnie! zawołał inżynier, prawdziwie się cieszę, że raczyłeś mię odwiedzić. Tak rzadko mam tę przyjemność, że niesłychanie jest mi miło...
— Praca absorbuje mi czas zupełnie, przerwał gość uprzejmy wylew grzeczności inżyniera, nie mam chwili czasu.
— Pozwól, ze usunę mój cylinder, rzekł inżynier, porywając szybko wzmiankowane nakrycie głowy z fotelu, na którym zamierzył krótkowidzący gość usiąść.
— Przepraszam, wiesz, że nie dojrzę, odparł Kolski siadając na zarzutce inżyniera, spoczywającej na drugim fotelu. Ślęczenie nad książkami psuje mi wzrok coraz bardziej....
— Powinieneś uważać na siebie, nie natężać oczu... Zapalisz papierosa? proszę. Słuchajno Władziu, możebyś przyszedł na piknik w przyszłą sobotę? Byłoby mi bardzo miło...
— Właśnie przyszedłem do ciebie w sprawie pikniku, odrzekł Kolski powolnie, strącając popiół z papierosa do kałamarza, w mniemaniu, że to popielniczka. Sam wprawdzie nie tańczę — chyba jeszcze kadryla — a nawet nie poszedłbym z tego powodu, że właśnie kończę rozprawę o jarmarkach babilońsko-assyryjskich, ale zaszło niespodziewane zdarzenie...
— Co? co takiego?! zapytał ciekawie inżynier, który, bywając wszędzie, znał wszystkie możliwe plotki i zdarzenia, zatem zaniepokoił się teraz mocno, słysząc od gościa o jakiemś zdarzeniu, o którem nic jeszcze nie wiedział.
— Spotkałem dziś w Bibliotece Jagiellońskiej Armana, Antoniego Armana, autora »Metody badań«.
— Znam, znam, zawołał inżynier, poznałem go w Zakopanem ostatniego lata, ma ładną żonę i siostrę, czy siostrę żony, pannę Adelę — podobno twój przyjaciel Spisowicz kręcił się koło niej w Zakopanem?
— Spisowicz? e! wątpię. My naukowo pracujący czasu nie mamy... zresztą, nie uważałem, aby...
— No, mniejsza o to! tak mówiono. Ale wracając do owego zdarzenia, o którem wspominałeś?..
— Otóż spotkałem Armana w Bibliotece Jagiellońskiej, opowiadał powoli Kolski, ucieszyliśmy się niezmiernie i zagadaliśmy się o drugim tomie »Metody«, o moich wekslach jarmarcznych«, potem zeszliśmy na obecną moją pracę o jarmarkach assyryjskich, o wpływie kultury babilońskiej...
Inżynier kręcił się na stołku niecierpliwie, ale nie śmiał przerywać uczonemu rozmowy, a Kolski prawił dalej powolnym tonem:
— Zwrócił mi przytem słusznie uwagę na zasługi dwunastej dynastyi faraonów na handel egipski, oraz na stosunki Egipcyan z Etyopami i Żydami... ale prawda, ciebie to niewiele zajmuje?
— Rzeczywiście nie znam się na tem...
— Otóż potem przeszliśmy w rozmowie na tutejszych uczonych —
— Ale cóż to ma do owego zdarzenia?
— Ach! prawda! zapomniałem o tem. Rzecz tak się miała: gdyśmy rozmawiali o uczonych kwestyach, przyszła mi nagle myśl zapytać o zdrowie pani Armanowej.
— Naturalnie! od tego należało zacząć.
— Zdrowa, odpowiedział mi Arman, przyjechała ze mną i zabawimy tu ze dwa tygodnie.
— Jutro biegnę do nich z wizytą! krzyknął inżynier, zrywając się z krzesła.
— I ja zrobię tożsamo.
— Gdzie mieszkają?
— W Saskim hotelu.
— Zaproszę ją na piknik.
— Właśnie tożsamo myślałem, gdy mi Arman powiedział o jej przyjeździe, i dlatego do ciebie zaraz przybiegłem. Panna Adela lubi tańczyć —
— Co? jest i panna Adela?
— Jest.
— Czemuż zaraz nie mówisz? Dwie śliczne danserki! Władziu! musisz i ty przyjść na piknik, byłoby mało panów.
— Przyjdę dla towarzystwa Armana. Cenię jego rozmowę wysoko i lubię jego wywody o metodzie badań —
— Więc przyjdziesz?
— Ale tańczę tylko kadryla.
— Niech i tak będzie, mam już takich pięciu, będziesz szósty.
— Ileż winien jestem wkładki na piknik?
— Sześć reńskich — bagatela — nic pilnego.
— Odrazu się uiszczę, żeby nie potrzebować pamiętać o tem —
— Dziękuję serdecznie. Ale słuchajże profesorze! Mógłbyś namówić twoich stałych towarzyszy: Plichtę, Cichockiego, Spisowicza, aby przyszli na piknik? Oni bywali często u Armanów w Zakopanem?...
— Pomówię z nimi, ale Spisowicz i Cichocki tańczą tylko kadryla, a Plichta nie tańczy wcale.
— Niech tańczą choćby kadryla, — mam już sześciu takich — Plichta będzie bawił mamy, od tego są nietańczący. Co za bieda teraz z tą młodzieżą! coraz mniej tańczą, coraz większy brak sił!
— Ho! ho! O Spisowiczu nie możesz powiedzieć, że mu brak sił. Chłop jak dąb!
— E! nie mówię o brutalnej sile! Siła, to znaczy: młody człowiek, który potrafi pięćdziesiąt tur przetańczyć dookoła sali, potem zmienia w garderobie kołnierzyk, robi drugie pięćdziesiąt tur — i tak dalej! Łukowski naprzykład! to mi siła! Na ostatniej zabawie wytańczył wszystkie panie i panny od a do z, ż, ź. i do tego prowadził tańce z taką werwą, że jak krzyknął: rond! to szyby drżały, choć było to podczas mazura i muzyka piekielnie dudniła — a przekrzyczał ją! To mi siła! Ach! żeby mi się tylko nie zaziębił na kuligu przed piknikiem! Pójdę jeszcze do niego, pożyczę mu buty filcowe i dam mu drugie futro do sanek. Toby straszne było, gdyby się zaziębił! Ktoby mi tańce prowadził na pikniku? Muszę mu poradzić, żeby sobie nogi przykrył dobrze derką i sianem.
— Ale nie zapomnisz zaprosić Armanów?
— Nigdy! Bądź spokojny! Jutro u dwunastej jestem u nich z wizytą! będzie nowość między damami, ho! ho! to atrakcya! Muszę puścić w kurs wiadomość, że panna Adela ma sto tysięcy posagu, to mi młodzież ściągnie.
— Zatem nie zapomnij o Armanach, mój Jasiu! przypominał Kolski inżynierowi, zabierając się do odejścia.
— Jutro o dwunastej będę u nich z wizytą! do zobaczenia kochany profesorze! Zrobiłeś mi prawdziwą przyjemność twoją wizytą. Ostrożnie, to szafa nie drzwi. To twoja księga, a to laska, postaw kołnierz, bo śnieg na polu pruszy, dobrej nocy, przyjemnych snów!
Słodki inżynier odprowadził uczonego przyjaciela aż do schodów, potem zanotował w książeczce: »Kolski 6 złr. Armanowie hotel Saski, Spisowicz, sąd«, naciągnął rękawiczki, uperfumował chustkę do nosa, spojrzał w lustro, poprawił szczotką fryzurę, wąsy i bródkę, pociągnął kołnierzyków, poprawił krawat, i naciągnąwszy futro wyszedł, z zadowoleniem myśląc: ta myśl o stutysięcznej pannie powinna efekt zrobić! ha! ha! sto tysięcy! będzie młodzież skakać! Fiaker! Na Karmelicką!
— Który numer?
— Sto tysięcy! odparł inżynier zajęty swemi marzeniami, zatrzaskując drzwiczki za sobą.
Doróżkarz zamyślił się: Sto tysięcy? e! może chciał powiedzieć djabłów sto tysięcy? ee! i pojechał zwolna naprzód, czekając, aż jadący każe mu stanąć.
I tak równocześnie Ramski w doróżce i doróżkarz na koźle rozmyślali o okrągłej cyfrze sto tysięcy.