Posażna panna/Część II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Bąkowski
Tytuł Posażna panna
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Mokry śnieg padał wielkimi płatami przykrywając ulice brudną płachtą, bo śnieg tając natychmiast zmieniał się w błoto. Na ulicy nie pokazywał się nikt, chyba ten, którego interes zmusił do brodzenia przez te roztopy śniegowe. Między rzadkimi przechodniami kroczył poważnie przenoszący wszystkich wzrostem około trzydziestoletni, tęgi, rumiany mężczyzna, otulony w futro, zasłonięty parasolem, uzbrojony w wysokie kalosze, wybierający starannie miejsce, gdzie stopę swoją postawić, bez narażenia się na większe obłocenie. Byłto sędzia pan Kazimierz Spisowicz. Dawniej był on bardzo trwożliwy o swoje zdrowie, bał się kataru lub zaziębienia bardziej, niż ognia, ale od czasu, jak bez szwanku swego szacownego zdrowia przetrwał rozmaite przemoczenia, przewietrzenia i przeziębienia na letniej wycieczce z kolegami do gór Tatrzańskich, uwierzył w swoje zdrowie, pozbył się ciągłych obaw i przywidzeń, zachowując tylko przezorną ostrożność; dlatego teraz, mimo wilgotnej zawieji, zdecydował się opuścić ciepłe mieszkanie i odwiedzić swego powiernika konsyliarza Plichtę. Przed drzwiami przyjaciela zawahał się chwilę, widząc, że przybywa w godzinie ordynacyjnej, ale ważność interesu przemogła nad wahaniem, więc pocisnął dzwonek.
Po długiem oczekiwaniu pojawił się sam gospodarz w szlafroku.
— A! to ty Kaziu! zawołał. Zdziwiłem się niesłychanie, słysząc odezwanie się dzwonka — w godzinie ordynacyjnej nigdy mi się to nie zdarza, i najlepiej wtedy właśnie sypiam.
— Przepraszam cię, że ci w drzemce przeszkodziłem.
— Nic nie szkodzi, spodziewałem się w tych czasach twej wizyty. Wczoraj, przedwczoraj powinieneś był przyjść do mnie, wyspowiadać się i zdecydować na plan kampanii.
— Więc już wiesz, ze ona przyjechała?
— Oczywiście. Siadaj, sędzio sprawiedliwy. Szkoda, że nie palisz, zrobiłbym ci pysznego fidybusa do zapalenia papierosa z dzieła Kolskiego o wekslach jarmarcznych. Siądźmy zatem i mówmy rozsądnie: twój ideał z wakacyj, wysokopienna brunetka, wielkooka, długorzęsa panna Adela jest niedaleko, jest w naszym grodzie!
— Tak, spotkałem ją wczoraj na wystawie obrazów, niespodzianie!!..
— I zapomniałeś języka w gębie?
— Rzeczywiście z początku… osłupiałem… zdziwiony niespodzianem spotkaniem…
— Uroczem zjawiskiem —
— Rzeczywiście, wyglądała uroczo!
— I uczułeś dawne serca bicie?
— Bardzo mi się podobała.
— Bardzo? czy tego jesteś pewnym? czy to nie złudzenie? co? indagował Plichta sędziego z ironicznym uśmiechem.
— Sądzę, że mówię z przekonania.
— Zaczynasz więc przychodzić do przekonania, że uczucie twe do Niej, (mówię przez duże N) jest trwałe? co? niewzruszone, stałe?
— Tylko mów seryo, nie żartuj!...
— Hm! małżeństwo jest podstawą ludów i społeczeństwa, należy więc do niego przystępować z rozwagą, prawił z ironicznym naciskiem Plichta, cytując słowa wyrzeczone niegdyś przez samego Spisowicza. Musisz się gruntownie przekonać o trwałości i stałości twego uczucia.
— Zaczynasz żartować w poważnej sprawie, przekręcasz moje myśli — więc chyba dajmy pokój tej rozmowie!
— Powoli, nie irytuj się! Poważne rzeczy trzeba na zimno traktować. Podobała ci się, kręciłeś się koło niej, że aż zaczęto na to zwracać uwagę, potem zawahałeś się i odjechałeś bez stanowczej decyzyi; teraz zjawia się znowu ona, powiadasz, że ci się po dawnemu podoba, zatem nadchodzi stanowcza chwila, albo się żeń, albo daj pokój wszystkiemu! Innego wyboru niema.
Sędzia zamyślił się: czuł nieprzepartą ochotę być blisko niej, ale zrobić stanowczy krok? brakło mu, nie ochoty, lecz odwagi.
— Zdecydujesz się na coś stanowczego? zapytał Plichta. Jeżeli nie, to nie mówmy o tem więcej.
— Jabym się zdecydował, ale widzisz, tak jakoś nie mam odwagi, brak sposobności, trzebaby chyba obcesowo przystąpić do rzeczy, a wolałbym tak okolicznościowo, uważasz, powoli, przy sposobności.... nieznacznie....
— Aha! tak za lat parę, jeżeli tymczasem kto inny jej nie zabierze! Konkury na dziesięć lat! Tu ci nic nie poradzę. Jak chcesz zaraz skończyć, to rozumię, tak lub siak! Ale precz z takiemi prawniczemi przewlekaniami! Decyduj się!
— Ależ trudno nagle!...
— Jakto nagle? przecież nie dzisiaj, zaraz, ale przy najbliższej sposobności. Pomyśl tylko: miałbyś śliczną, wysoką, czarnowłosą żonę! co za para! zwanoby ją śliczną sędziną!
— Więc... decyduję się, rzekł wstając Spisowicz, w którego duszy ostatnie słowa przyjaciela przeważyły szalę wahania. Tylko tajemnica...
— Wiedziałem, że się zdecydujesz. Takiej drugiej nie znalazłbyś na całym świecie: równa wzrostem, piękna, wspaniała! Siadaj spokojnie i opowiedz teraz twoje spotkanie.
— Stałem przed bitwą pod Grochowem Kossaka, zaczął prawić sędzia, gdy nagle obok mnie ozwał się znajomy głosik: co za piękny obraz! Dreszcz mię przebiegł... spoglądam: stoi — ona z siostrą! kłaniam się w niemem zdziwieniu; panie podają mi rączki na powitanie, a panna Adela powiada: Nareszcie spotykamy kogoś znajomego, i to tak dobrego znajomego! Armanowa poczęła wypytywać mię o wszystkich znajomych z Zakopanego, a tymczasem koło nas zbierała się gromada ciekawych, pytających między sobą po cichu: kto są te panie? to coś przejezdnego? pewnie Warszawianki, bo szyk nadzwyczajny! Gdy je potem pożegnałem, nie mogłem się opędzić dopytującym o nie ciekawcom.
— A widzisz! wszystkich uwaga zwraca się na nią. Mógłbyś być z niej dumnym, gdybyś się z nią ożenił.
— Patrzyli na nie, jak na rarogi.
— Widziałeś je później?
— Byłem u nich z wizytą w hotelu. Był już u nich Kolski poprzednio, ale mi nic nie powiedział —
— Safanduła, powiedziałem mu to dawno.
— Następnie był także ten inżynier od zabaw, wiesz ten, który urządza zabawy, festyny.
— Ramski.
— Tak jest. Prosił je na piknik na sobotę —
— Wiem o tem, mówił mi już Kolski.
— O wszystkiem wiesz pierwej odemnie!
— Ty, oczywiście, także pójdziesz na piknik?
— Przysłał mi zaproszenie Ramski, rzekł niechętnie sędzia, ale jest mi to nieco nie na rękę.
— Dlaczego?
— Kończę teraz druk mojej pracy o służebnościach polnych, więc piknik opóźniłby mi korektę.
— Masz! ten znowu zaczyna chorować na uczoność, jak Kolski! Może piszesz o służebnościach assyryjskich?
— Nie, o austryackich.
— Więc tobie korekta pilniejsza, niż panna.
— Ale widzisz, mój kochany, chciałbym dlatego jak najprędzej skończyć, aby Armanowi ofiarować egzemplarz z dedykacyą przed wyjazdem.
— Hm, może to i zrobi efekt... Ale dlatego nie możesz pominąć pikniku. Piknik może być dla ciebie stanowczym dniem. Ale wracając do kobiet, jakżeż cię przyjęły?
— Co prawda, to niewiele mogliśmy mówić, bo Arman trzymał mię za guzik i dysputował o kwestyach naukowych tak zapamiętale, że, chociaż jestem cierpliwy, już mię tu nudzić zaczęło.
— Musiał być djabelnie nudny, jeżeli nawet ciebie zaczął nudzić.
— Powtóre, panie były tak zajęte piknikiem, że o niczem nie mówiły, tylko o sukniach, koronkach, falbanach, i licho wie o czem. Boją się niepowodzenia i prosiły Kolskiego i mnie, abyśmy koniecznie byli na pikniku. Czują się tu obce i niepewne...
— Przyrzekłeś więc, że przyjdziesz?
— Cóz miałem robić? a ty, będziesz?
— Naturalnie. Zrobię z Armanem i Cichockim partyjkę a ty będziesz bawić kobiety i szturmować do serca panny Adeli. Pomówię jeszcze z Kolskim i obrobimy Armana dla ciebie. Przedstawimy cię w najlepszem świetle, jako uczonego mola, tylko ty dopilnuj panny, żeby ci jej nie zdmuchnęli. Ramski zrobił jej reklamę, wszyscy są jej ciekawi i będą ją oblegać.
Sędzia spojrzał na zegarek i powstał mówiąc:
— Do widzenia zatem kochany Józku, muszę iść do biura, dziękuję ci za twoje rady i polecam się im nadal. Na przyszły tydzień, spodziewam się, będę mógł ci ofiarować moje »służebności polne«.
— Owszem, owszem, u mnie dużo papieru wychodzi na fidybusy, już mi kończą się »weksle« Kolskiego... A pamiętaj brać się ostro do panny, żeby to zakończyć, Armanowi baj o assyryjskich, babilońskich i amerykańskich głupstwach, jak Kolski, a możesz być pewnym jego poparcia. Do widzenia zatem! Alea iacta est!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Bąkowski.