<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XV.
ZNOWU W PUŁKU.

Wszystko mija na tym bożym świecie.
Minął też czas urlopu Brzezińskiego i strzelec powrócił do pułku.
Kapral Jańczyk i sierżant Bielski powitali go z mrukliwą serdecznością.
— Dosyć chłopie nalataliście się po tych swoich górach! Teraz weźmiemy was do galopu, bo zapewne rozpuściliście się jak ten bicz żydowski, jak dziadowska kapota — mówili patrząc na opalonego strzelca.
Ale z tego galopu nic nie wynikło.
Jerzy Brzeziński ledwie stanął na terenie koszar, już poczuł się tak, jak gdyby wcale nie opuszczał pułku.
— Dobry żołnierz! — uśmiechnął się śledzący go Bielski. — Przyrodzony żołnierz! We krwi ma żołnierkę i dyscyplinę.
Oficerowie również ucieszyli się z powrotu Brzezińskiego, a major Rzęcki natychmiast kazał mu przyjść do siebie i przedstawił Jerzego pani majorowej, której widocznie opowiadał o nim, gdyż młoda pani z zaciekawieniem przyglądała się chłopakowi i spytała go:
— Proszę was, powiedzcie mi, jak to przyrządzacie te ryby na Huculszczyźnie, bo mi mąż spokoju nie daje i żąda koniecznie takich, ja zaś nie wiem, co to było i jak się to robi?
Brzeziński musiał szczegółowo opowiedzieć o pstrągach górskich i o tym, jak się je piecze na oleju przy dużym ogniu.
Kapitan Dereń-Grzmotnicki robiąc przegląd kompanii skinął na Jerzego i spytał go, czy umie biegać, ale to biegać co się zowie „na fest“.
— Tak jest, panie kapitanie! — odpowiedział strzelec.
— Mam ja tu jedno zadanie... — objaśnił dowódca kompanii. — Chcemy zorganizować reprezentacyjną drużynę pułkową do gry w piłkę nożną, więc szukamy dobrych biegaczy...
Brzeziński pomyślawszy chwilkę doradził kapitanowi:
— Melduję posłusznie, że do krótkiego a szybkiego biegu najporęczniejsi będziemy my — górale, czy tam z Wierchowiny, czy z Tatr, panie kapitanie.
Zaczęło się pracowite, wypełniające całe dnie, życie żołnierskie.
Ćwiczenia, wykłady, warty, strzelanie, gimnastyka i wreszcie nowa robota — nauka gry w piłkę nożną pod kierunkiem sprowadzonego do pułku instruktora, jakiegoś znakomitego sportowca.
Dopiero po dwóch tygodniach Jerzy wyrwał się na urlop niedzielny i popędził na Bagatelę. Spieszył się zdążyć na godzinę, w której panna Stefa szła po siostrę, a potem razem do kościoła Zbawiciela na sumę.
Spóźnił się trochę, bo coś mu wypadło na wychodnym, więc zmienił plan i czekał na panienki przed kościołem.
Zdaleka dojrzały go i szły ku niemu uśmiechnięte, witając go przyjaźnie.
Wymodlił się Jerzy tego dnia za wszystkie czasy — raz z kompanią w kościele na Pradze, a potem u Zbawiciela.
Po nabożeństwie nie wiedzieli, co ze sobą robić. Mżył drobny deszczyk, dął zimny wiatr...
— Wie pan co, panie Jerzy, zapraszamy pana do naszej mamusi. Napijemy się kawy z kożuszkiem, bo mamusia nasza to specjalistka od przyrządzania kawy!
Brzeziński ucieszony dziękował panienkom i szedł obok nich na koniec Puławskiej, opowiadając o różnych wypadkach, jakie miały miejsce podczas jego urlopu.
— Bo ja pani nie o wszystkim jeszcze napisałem, panno Stefanio, nie mogłem — papier mi się skończył, a w kałamarzu więcej się much okazało, niż atramentu. Nie pisarski to dom nasza grażda w Mygli! Ot, taki sobie gazdowski „osedok“, jak to się po huculsku nazywa, to znaczy — obejście. Gdy tam stałem na ganku i rozglądałem się wokół, po łąkach, lesie i strasznie bystrym potoku, nieraz myślałem, jaka by to była radość, gdyby tak panie do nas przyjechały na lato... Ja twierdzę, że u nas w Mygli pod Tymianką i Siodłowatym Wierchem, piękniej jest niż nawet w Worochcie czy w Jaremczu. Piękniej to chyba tylko w Jaworniku, Bystrzcu i Hryniawie...
Tak gawędząc doszli do mieszkania państwa Szemańskich.
W małym mieszkanku czyściutko było, pachniało kawą i świeżym pieczywem.
Stół w jadalnym pokoju był już nakryty żółtą serwetą, stały trzy filiżanki, koszyk z bułeczkami i masło.
Pani Katarzyna Szemańska, mała, ruchliwa staruszka, wesoło powitała żołnierza, podziękowawszy mu serdecznie za uratowanie Kazia.
— ... z nurtów wzburzonej rzeki — wtrącił ze śmiechem Jerzy. — Taż moja pani...
— Taż, mój panie, taż tak się nie mówi! — upomniała go parskając śmiechem Kazia, młodsza siostra panny Stefy. — Ta joj, jak to brzydko!
— Przepraszam — poprawił się Brzeziński. — Na „ta joj“ to już ciągle uważam, ale owe „taż“ czasem mi się jeszcze wypsnie...
— Właśnie, że się „wypsnie“, a „ta jojów“ dziś naliczyłam aż pięć — przekomarzała się panienka.
— Dajże ty spokój naszemu gościowi — mitygowała córkę pani Szemańska. — To nawet bardzo sympatyczne te lwowskie słóweczka...
— E-e, tak nie można, mamusiu! — wtrąciła starsza córka. — My zamierzamy zrobić z pana Jerzego złotoustego mówcę, a mama podjudza go, by się trzymał swoich pogwarek i pogaduszek!
Panna Kazia podała na stół czwartą filiżankę i przysunęła krzesło.
— Siadajmy, siadajmy, bo jestem strasznie głodna! — wołała, a pociągnąwszy Brzezińskiego za rękaw zrobiła surową minę i zawołała:
— Siadać, nic nie gadać i zajadać! „Ta joj“, „taż“ dziś drożdżowe rogaliki chrupiące „mojeż wy państwo“!
Wszyscy ze śmiechem usadowili się przy stole.
Aromat dobrej kawy drażnił powonienie i zaostrzał apetyt.
Drożdżowe bułeczki znikały jak kamfora.
— Ta joj, jak pani zmiata te rogaliki. Taż to już ósmy tylko chrupnął i już po nim...
Panienka wybuchnęła wesołym śmiechem:
— Ludzie, ten, „tajojek“, ten „tażtoik“ dokucza mi i liczy, który rogal do ust wkładam!
Po kawie Brzeziński, uproszony przez pannę Stefę, opowiadał o Huculszczyźnie, łowach na Szybenem i kłusownikach, o zamordowaniu Jakowenki przez zezowatego Birę i Bajbałę i nie spostrzegłszy nawet tego przeszedł do wypadku z Wasylem Szaburakiem, pokazawszy czerwoną bliznę nad uchem.
— Dlaczegoż on napadł na pana? — spytała ciekawie słuchająca go pani Katarzyna.
— Taż to — zaczął Jerzy, lecz poprawił się natychmiast: — chciałem powiedzieć, że przecież poszło to o Marinoczkę.
— O kogo? — nie zrozumiała staruszka.
— O Marinę Hłyszczankę, córkę sołtysa z Witlicy... — objaśnił strzelec, lecz spojrzawszy na pannę Stefanię utknął na półsłowie.
Panienka miała smutną twarz i opuszczone oczy.
Jerzy zmieszał się nagle, potem ogarnęła go szalona radość, po chwili znów strach i wstyd.
— E-e takie to zwykłe... swary wiejskie... nieciekawe... — począł jąkać się i spoglądać na zegarek.
— „Ta joj“, jak się to wymiguje!... Myślałam, że posłyszymy jakąś romantyczną historię na tle zielonych gór, z krwawą zemstą zdradzonego górala, a ten człowiek mamrocze coś bez składu. „Taż“ będzie pan gadał, czy nie będzie?! — niecierpliwiła się Kazia.
Brzeziński rozumiał, że musi przecież jakoś skończyć rozpoczęte nieoględnie opowiadanie, więc westchnął ciężko i powiedział jednym tchem:
— Żadnej romantycznej historii nie było... Ot tak nieostrożnie powiedziało się głupie, nic nie znaczące słowo, a z tego wynikły przykrości i...
Tu ręką dotknął blizny i zakończył:
— Chociaż mojej winy w niczym, ale to w niczym nie było! Tłumaczyłem to tej Marinie i Wasylowi Szaburakowi, ale oboje gniewni są na mnie...
Pani Szemańska wyczuwając zakłopotanie młodzieńca, zapytała go o jego rodzinę, aby zmienić temat rozmowy.
Jerzy ucieszył się i długo opowiadał o życiu w Berezowie, o stryju, z którym pętał się na wojnie, o nabyciu grażdy w Mygli i o różnych innych rzeczach, nie przestając śledzić panny Stefy, która, jak gdyby zgaszona, w milczeniu słuchała gościa.
Spostrzegłszy jej zły humor, wstał wreszcie i zaczął się żegnać, wściekły na samego siebie, że popsuł sobie tak przyjemną wizytę.
— Ale cóż znowu! — zaprotestowała pani Katarzyna. — Zje pan z nami obiad. Nie dostanie pan co prawda pstrągów i pieczeni sarniej, ale poczęstujemy uczciwym barszczem i wybornymi kotletami.
— Dziękuję pani, ale muszę już iść... służba... przepustka... — bronił się strzelec.
— Taż to blaga, panie dobrodzieju mój szanowny! — wpadła na niego czupurna Kazia. — Przed kościołem mówił pan, że jest wolny aż do wieczora, a teraz coś to „lepiecze“ o służbie i przepustce... „Ta joj“ — coś niedobrze z panem!
— Co ma być niedobrze?! — jeszcze bardziej zmieszał się Jerzy. — Widzę tylko, że panna Stefa gniewa się na mnie... Ja wiem, co pani myśli...
— Co pan wie? Ja wcale nie o panu i tej Hłyszczance myślałam — rumieniąc się cała zawołała panna Stefania, a tak gwałtownie, że matka i siostra ze zdumieniem podniosły na nią oczy.
— Może... ale lepiej będzie, jeżeli teraz pójdę już sobie — powiedział smutnym głosem Jerzy. — Nie wiem co, ale coś się nagle popsuło... jakby z gór nadbiegł zimny wiatr...
Panie z coraz większym zdumieniem patrzyły na żołnierza i na pannę Stefanię i nie wiedziały jak złagodzić niezrozumiałą dla nich sytuację. Zadanie to rozwiązała Kazia.
— Ach, jakie to poetyczne i subtelne! — powiedziała ze szczerym podziwem. — Nigdy bym o to nie posądziła takiego „tażtoika“, takiego Hucuła, gazdy, łowcę, pasterza, leśnego włóczykija, bohatera wielkiej wojny, zbawcy uciemiężonych i tonących, poskromiciela rozhukanych rumaków...
— Ależ sypie pani, panno Kaziu, niby z rozdartego worka — uśmiechnął się Jerzy.
— „Ta joj“ co za porównanie! — prychnęła Kazia udając obrażoną.
— No, widzi pani, że muszę już odejść, bo i pani też prycha, jak zły kociak — pechowy dla mnie dziś dzień! — mówił Brzeziński.
— Nie puszczę pana i — basta! — zawyrokowała pani Szemańska i wyszła do kuchni.
Powoli poczęła nawiązywać się rozmowa.
Zaczęła ją panna Stefa zaproponowawszy przejrzenie ułożonego przez nią i Kazię programu nauki. Omawiano każdy przedmiot i sposób wykładów, jakie zamierzały zastosować, ustalone dni i godziny, w których Brzeziński mógł przychodzić na lekcje.
Panna Kazia wyszła, by dopomóc matce, a wtedy Jerzy zaglądając pannie Stefie do oczu zapytał poważnym głosem:
— Proszę mi powiedzieć, dlaczego pani się zasmuciła? Czym dotknąłem, albo zraziłem panią do siebie? Bardzo jestem z tego powodu nieszczęśliwy! Nie chciałem...
Panienka milczała długo aż wreszcie odpowiedziała:
— Zrobiło mi się przykro, gdy dowiedziałam się, jak łatwo jest na kresach wynarodowić się...
— Jak to?
— Polak, ożeniony z taką, na przykład, Marinoczką, traci już na polskości... bo częściowo należy już do innej społeczności, o odmiennej naturze, sposobie myślenia, innym poziomie kultury... w ogóle...
Jerzy słuchał nie przerywając, aż wreszcie potrząsnął głową i powiedział poważnie:
— Nie! — Pani mówi nie to, co myśli...
Panna Stefania zarumieniła się znowu. Zmieszana zerwała się z kanapki i poczęła wyglądać przez okno.
— Deszcz już ustał — zauważyła przerywając nieskończoną rozmowę.
Po chwili obejrzała się na Jerzego. Chłopak stał przy stole zamyślony, z opuszczoną głową. Podeszła do niego i szepnęła:
— Nie mówmy już o tym nigdy! Powiem panu tylko jedno, panie Jurku, że pan bardzo mnie dziś zasmucił, ale też i bardzo... bardzo... Słowem jest pan strasznie miły i... dobry!
Jerzemu oczy się rozjaśniły. Chociaż nie rozumiał, co właściwie chciała mu tym wyrazić ta dziwna dziewczyna, jednak czuł, że mógł się cieszyć i być szczęśliwy. Zamierzał powiedzieć jej o tym, lecz wpadła Kazia i chichocząc opowiadała:
— Jeden kotlet się przypalił i mamusia wyrzuciła mnie za to z kuchni!
— I dobrze mamusia zrobiła, bo gdzież to widziane — przypalać kotlety! — zaśmiał się wesoło Jerzy.
Panienki zakrzątnęły się koło stołu, szybko nakryły go inną serwetą i ustawiły naczynia.
Brzeziński pomagał im przynosząc talerze i półmiski.
— Wcale panu to składnie idzie — drwiła z niego Kazia — a ja myślałam, że pan to tylko do strzelania zdatny.
— Piękne czekają mnie lekcje z panią — odciął się Jerzy — muszę brać ze sobą karabin maszynowy do obrony.
Po obiedzie, który minął w wesołym nastroju, Brzeziński posiedziawszy trochę w saloniku, pożegnał swoje miłe znajome i, chociaż miał jeszcze sporo wolnego czasu, powrócił do koszar.
Chciał rozmówić się z sierżantem Bielskim i prosić go o przepustki na lekcje z panną Stefanią i Kazią. Bielski wysłuchał go uważnie, pomyślał i marszcząc brwi powiedział:
— Służba w wojsku trwa niedługo. Uczyć się możecie po wyjściu z wojska. Pierwsza rzecz nauczyć się być dobrym żołnierzem...
Jerzy nie wiedział, jak będzie z tymi przepustkami, bo sierżant właściwie nie dał żadnej odpowiedzi.
Nazajutrz Brzezińskiemu wydało się, że Bielski rozgniewał się na niego za jego prośbę, bo przez cały dzień robił mu uwagi to za jedno, to za drugie, patrzał na niego spode łba, a gdy stał na warcie przechodził parę razy i ostrym wzrokiem przyglądał mu się badawczo.
— Pokaże mi on teraz, gdzie raki zimują — myślał Jerzy i miał się bardziej niż zwykle na baczności.
Tymczasem sierżant wcale nie gniewał się na Brzezińskiego. Przeciwnie myślał o nim bardzo serdecznie i życzył mu jak najlepiej, gdyż polubił chłopaka. Cenił w nim jego wrodzone zalety żołnierskie i pragnął wychować go na wzorowego żołnierza, chciałby nawet, by Brzeziński pozostał w wojsku, ale jednocześnie mówiło mu coś, że, mimo jego i Jerzego życzeń, inny los oczekuje chłopca. Chciał mu więc dopomóc, ale tak, żeby wszystko było wedle regulaminu i jak najlepiej.
W pułku służyło wielu studentów, a nawet magistrów i inżynierów, więc sierżant umówił się z nimi, że będą uczyli Brzezińskiego i pomagali mu w naukach, którymi miała kierować panna Stefania Szemańska.
— Panie sierżancie — zdziwił się jeden z żołnierzy, który w cywilu miał być nauczycielem gimnazjalnym, — po co mu ta nauczycielka, kiedy my tu jesteśmy?
— E-e, wy nic nie domyślacie się — zamruczał Bielski — ona go lepiej od was wszystkich nauczy, bo tam, już ja czuję pismo nosem, serce w grę weszło...
— Ach, jeżeli tak, tedy na to nie ma rady!... — zawołali żołnierze-akademicy. — Najlepiej tak zrobimy: my będziemy go uczyć, a ona przesłuchiwać i... chwalić!
Rozległ się wesoły śmiech.
Nawet surowy Bielski uśmiechnął się i podziękowawszy akademikom poszedł do kapitana Dereń-Grzmotnickiego, któremu zameldował o swoim planie dotyczącym Brzezińskiego.
— Ja go, panie kapitanie, wezmę w obroty, jak żadnego innego, ale tak myślę, że trzeba mu dać możność nauki łyknąć jak najwięcej, by ta uczona panna zbytnio nad nim się nie wywyższała — mówił sierżant.
— Pewno... pewno... dobra myśl — zgodził się dowódca kompanii — tylko nie przyciskajcie go zbytnio.
— Przycisnę, by czuł, że jest w wojsku i dla wojska przede wszystkim musi pracować — zakończył swój meldunek sierżant.
Na tym stanęła sprawa Brzezińskiego, ale Jerzy nie wiedział o tym i nic nie podejrzewał, z trwogą pochwytując surowe spojrzenia, które ciskał w jego stronę sierżant.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.