<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XVI
W KTÓRYM SIĘ POZNAJE CZŁOWIEKA

Wszyscy byli przekonani, że Jerzy Brzeziński przeskrobał coś, gdyż Bielski ostro wziął go w obroty.
— Musi chłopak swoje odrobić — mruczał tymczasem sierżant do kaprala Jańczyka — i to dobrze odrobić za te godziny, które mu udziela wojsko na naukę.
— A no pewne, że tak! — kiwał głową kapral i nagle się zaśmiał: W kompanii myślą, że gniewacie się za coś na niego, no, i przyciskacie...
Bielski machnął ręką i odpowiedział:
— Wolę, że tak mówią, niż że ja komuś protekcję okazuję. Tak to ja jestem w porządku! Odrobi chłopak wszystko — w wyznaczonym mu terminie — tedy wojsko nie cierpi na tym, że on tam się uczy czegoś i że go inni żołnierze-akademicy uczą. Dowódcy kompanii o tym meldowałem i mam na to zezwolenie pana kapitana... To i ja w porządku jestem. Nie miałem serca odmówić wręcz Brzezińskiemu, bo sam wiem, co to jest głód wiedzy...
To powiedziawszy sierżant westchnął głęboko i posmutniał. Kapral patrzał na niego pytającym wzrokiem.
— Pewno, że wiem — ciągnął dalej Bielski — bo ten głód długo mi dokuczał... W roku 1916 ukończyłem gimnazjum w Mińsku, gdyż z tamtych jestem stron, i marzyłem o tym, żeby na politechnikę pójść, aż tu Moskale, na wojnie potraciwszy moc ludzi, poczęli żółtodziobów powoływać, no, tak to i poszło się na wojenkę, a po tym drapnęło się do formacji polskich i — nowa wojna a raczej — nowe wojny. Tak człek do wojska przylgnął, że nie oderwać go niby plaster. Bez wojska to bym już żyć chyba nie mógł... Na razie długo jeszcze marzyłem, że skończy się zawierucha i ze swoją maturą wstąpię na politechnikę, ale potem to machnąłem już ręką!
— Dlaczego tak? — zdumiał się Jańczyk. — Przecież to szkoda? Zmarnowana matura!
— Zrozumiałem, widzicie, że Polska potrzebuje przede wszystkim dobrych żołnierzy, najlepszego wojska, rozumnej i surowej dyscypliny w całym życiu, no, to i zacząłem robić dobrych żołnierzy, zapał do wojska podtrzymywać i zrozumienie korzyści dyscypliny szerzyć... Na tym upłynęło sporo latek i teraz to już chyba nic innego robić bym nie potrafił... a i nie chciałbym — uśmiechnął się melancholijnie, lecz po chwili poweselał i dodał: — Dlatego to gniewałem się na Jurka za te łowy, ino pan major wytłumaczył mi, że to konieczne było dla propagandy Polski; nie podobało mi się też latanie Brzezińskiego z tą panną, co uczyć go zamierza, ale potem pomyślałem sobie, że nie można mu w tym przeszkodzić, gdyż nie wiadomo, co chłopaka czeka w życiu... Więc przyciskać, to ja go przyciskam, ale widzicie sami, że ma on czas na naukę, a inni — na uczenie go... Więc niby wszystko w porządku?
— Brzeziński wdzięczny wam jest, sam słyszałem, jak to mówił, tylko frasuje się, bo i jemu się wydaje, żeście gniewni na niego — odpowiedział kapral.
— Gdzie tam gniewny? Za co? — machnął ręką Bielski. — Lubię go przecież, lubię dobrych żołnierzy!
Przyjaciele rozstali się.
Wzięty w obroty Brzeziński miał teraz cały dzień zajęty, ale to tak zajęty, że nie miał już ani chwili na westchnienia i tęsknotę za panną Stefą. Zajęcia służbowe wykonywał jak zwykle bardzo pilnie i starannie, a potem wołali go do książek i zeszytów koledzy-akademicy i różnymi mądrościami nabijali mu głowę. Jerzy się dziwił i nie mógł pojąć, jak to mu na wszystko starcza czasu. Objaśnił to mu jeden z pomagających w nauce żołnierzy, powiedziawszy, że plan jego dnia ułożył sierżant. Wdzięczny za to był Bielskiemu strzelec i wszystkie jego rozkazy ze szczególną radością i jak najlepiej spełniał. Poza tymi dniami, kiedy wypadały jakieś nadzwyczajne, na przykład — nocne ćwiczenia, alarmy i dalekie wymarsze — Brzeziński uczył się dużo i pilnie. Akademicy byli z niego zadowoleni. Pewnego razu jeden z nich spytał go:
— Po co właściwie uczycie się tak forsownie?
— Chciałbym być człowiekiem inteligentnym, uczonym... — odpowiedział Jerzy.
— Słusznie! — zgodził się kolega. — Jednak myślę, że moglibyście połączyć ogólne wykształcenie z jakimś zawodem... w cywilu.
— Z zawodem? — spytał Brzeziński. — Kiedy ja, jak wiecie, chcę w wojsku pozostać...
— Dobrze, ale co będziecie robili, gdy wypadnie wam w końcu z wojska wystąpić?
— Nie myślałem o tym... Zresztą mam grażdę na Wierchowinie, pola szmat i las... — odparł.
— Zapewne, lecz myślę, że to nie jest znów jakieś bogate księstwo? — uśmiechnął się żołnierz-akademik.
— Gdzież tam księstwo! Ot, takie zwykłe obejście gazdowskie, trochę lepiej zagospodarowany osedok huculski! — uśmiechnął się Brzeziński.
— Tedy tak sądzę, że należałoby wykorzystać sposobność i nauczyć się czegoś fachowego!
— Ba, ale czego mam się nauczyć?
— Myślałem o tym i inni koledzy sprawę tę rozważali, a w końcu przyszliśmy do wniosku, że musicie się kształcić na leśniczego...
— Na leśniczego! — ucieszył się Jerzy.
— Najlepsze to i najstosowniejsze dla was! — potwierdził kolega. — Znacie las, poręby, zwierzostan, ochronę zwierzyny i łowy — przecież tyle ciekawych rzeczy nasłuchaliśmy się od was, więc najprędzej i najłatwiej byłoby wam mocno się tych rzeczy poduczyć, a potem może egzamin jakiś złożyć, kurs przesłuchać i — już! Tak się to dobrze składa, bo w swojej drużynie macie Malinowskiego, dyplomowanego inżyniera-leśnika, i Wacewicza, który ukończył znakomitą, po wojskowemu prowadzoną szkołę dla leśniczych w Bolechowie. Ci to tak was nauczą, że bez trudu jakiś tam dyplom zdobędziecie, no, i fach — w ręku! Pomyślcie o tym, kolego!
— Dziękuję za radę! — uścisnął mu rękę Jerzy. — Byłoby to wspaniale, bo las i zwierzęta wszelakie lubię strasznie!
Pierwszej zaraz niedzieli pomknął Brzeziński do państwa Szemańskich.
Panienki oczekiwały go i zdumiały się ujrzawszy go obładowanego książkami.
— Patrzcie na tego „tajoika“! — zawołała czupurna panna Kazia. — „Taż“ my tu, „moje państwo“ głowy sobie łamiemy, jakby tu dla niego książki gdzieś zdobyć, a owy „tajoik“ całą pakę ich przytaszczył!
Brzeziński opowiedział, że to koledzy-akademicy zakrzątnęli się koło jego edukacji i sprowadzili z domu potrzebne mu podręczniki.
— Tego czasu nie zmarnowałem i uczyłem się pilnie! — pochwalił się Jerzy.
Panienki poczęły przepytywać go, a zdumienie odbiło się na ich uśmiechniętych twarzyczkach. Ścisłe, opanowane i rozsądne, pozbawione blagi i wykrętów odpowiedzi żołnierza wprost uderzały. Panna Stefa, ucieszona tym bardzo, powiedziała:
— Jeżeli pan, panie Jureczku, będzie robił takie postępy, to można będzie pomyśleć o jakimś kierunku fachowym....
Jerzy aż podskoczył na krzesełku i natychmiast opowiedział o rozmowie swojej z kolegą-akademikiem.
— Dobra rada! — pochwaliła panna Stefania. — Leśnictwo najłatwiej da się panu opanować, gdyż ma je pan we krwi, przy tym tak się świetnie składa, że będzie miał pan doskonałych profesorów... Musimy jednak zmienić program nauki. Tamci panowie niech uczą pana matematyki i przedmiotów fachowych, ja zaś z Kazią postaramy się nauczyć pana języka polskiego, historii, geografii, przyrody i nauki o prawie i państwie... Taki będzie pan miał uniwersytet, że aż miło!
— Taż on, mojaż pani dobrodziko, tylko patrzeć jak nas prześcignie i nos zadzierać pocznie wyżej wieży magistrackiej! — zawołała Kazia.
— Pani zaś, panno Kaziu, zegar mi na czole umieści z dzwonami... a przydałby się, bo teraz wszystkie godziny mam tak wypchane robotą, że aż strach! — zaśmiał się Brzeziński.
— Ta joj, taki niby zapracowany! — przekomarzała się panienka.
— Właśnie, że taki! — odciął się strzelec.
Po całodziennej nauce i obiedzie u pani Katarzyny, obie panienki odprowadziły Jerzego aż do koszar i pożegnały go upomnieniem:
— A niechże pan, panie Jurku, dobrze lekcje odrobi na przyszłą niedzielę.
— Na środę, przepraszam — poprawił Brzeziński — bo we środę mamy święto!
— Och, Boże! Przez dwa dni pan tego nie zdąży przerobić! — przeraziła się panna Stefa.
— E-e, jakoś dam sobie radę! — potrząsnął głową strzelec żegnając miłe znajome.
Istotnie dał sobie radę, ale to tylko dlatego, że co wieczora sierżant Bielski wołał go do swego pokoju i zrobiwszy odprawę służbową mruczał:
— Może macie tam coś do napisania, usiądźcie tedy, Brzeziński, przy stole i róbcie swoje!
Tych parę godzin wieczornych, kiedy nikt nie odrywał go od pracy, pozwoliło Jurkowi odrobić lekcje i nawet coś niecoś przeczytać ponad to. W wolnych chwilach od służby siedział w świetlicy i słuchał, co mu mówił inżynier Malinowski, a potem powtarzał to wszystko z Wacewiczem, który rzeczy trudniejsze objaśniał Jerzemu niezwykle prosto i bardziej zrozumiale.
Taka forsowna nauka może znużyłaby Brzezińskiego, a nawet zniechęciła, lecz służba, ciągłe przebywanie na świeżym powietrzu i gra w piłkę nożną, w czym ćwiczył wybranych do tego żołnierzy znakomity instruktor, dawały wypoczynek zmęczonej głowie.
Gra w piłkę nożną stała się ulubioną rozrywką Jerzego, a instruktor zwrócił uwagę na zręcznego i szybko biegającego strzelca. Do drużyny footbalowej wraz z innymi kolegami dostali się obaj górale: Staszek Warusarz i Hryć Wasiuk. Przygotowywano się na gwałt do matchu z drużyną innego pułku na prawdziwym boisku sportowym. Brzeziński marzył o tym, że zaprosi na to spotkanie panią Katarzynę z córkami.
Tak pełniąc służbę żołnierską, ucząc się i ćwicząc w nowym sporcie, Jerzy nie spostrzegł nawet, jak nadszedł dzień matchu.
Na trybunach zgromadziło się dużo oficerów i żołnierzy i sporo widzów cywilnych, przeważnie zaproszonych przez uczestników zawodów. Brzeziński z radością dojrzał siedzącą na trybunie panią Szemańską i obie panienki, przy czym panna Kazia, bardzo niespokojna i podniecona, mocno zaciskała drobne piąstki, co, podobno, ma przynosić szczęście.
Co chwila zaglądała starszej siostrze w oczy i szeptała:
— Ani swat mi ten „tajoik“, ani brat, a przecież chciałabym, by nie pokpił sprawy!
Uspokoiła się jednak z chwilą, gdy na dany sygnał gra się rozpoczęła.
Przewaga była tak wyraźnie po stronie drużyny Brzezińskiego, że nikt już nie wątpił o jej zwycięstwie.
Rzeczywiście drużyna strzelców przez cały czas trzymała w swym ręku inicjatywę, atakowała błyskawicznie i mądrze, tak, że walka odbywała się bez przerwy niemal przed bramką przeciwników. Znakomicie prowadziła atak szybko biegająca trójka Brzeziński — Warusarz — Wasiuk.
Jerzy prowadził piłkę jak na sznurku. Zdawało się, że była przyklejona do jego sportowych trzewików. Po bokach jego szli obaj górale — ogromni, zwinni, silni. Po kilku zygzakowatych przebiegach Jerzy zdobywał bramkę strzelając piłkę bez zarzutu.
Wyniki matchu były wspaniałe dla drużyny Brzezińskiego. Oficerowie i sportowcy głośno wyrażali swoje pochwały i przepowiadali drużynie świetną karierę sportową.
Po matchu, otrzymawszy urlop do wieczora, Jerzy zjadł szybko obiad i zgarnąwszy książki i zeszyty popędził do mieszkania pani Szemańskiej.
Spotkała go panna Kazia okrzykiem:
— Brawo, brawo! Podziwiałam grację i rycerskość imć pana „tajoika“. Nawet Stefa raczyła zauważyć, że pan ślicznie biegnie prowadząc piłkę, jak ptak z rozpostartymi skrzydłami, lecący tuż nad ziemią.
— Kaziu, co ty wygadujesz?! — zmieszała się panna Stefania.
— Powtarzam tylko słowa jaśnie panienki! — zaśmiała się Kazia. — Bo naprawdę było to śliczne! Takie drobne, lekkie, a nieuchwytne szybkie kroczki, a każdy obmyślany i celowy!


...Jerzy prowadził piłkę jak na sznurku...

Entuzjazm panienki zażenował z kolei Brzezińskiego, więc poprawiając kołnierz munduru mruknął:
— T-a-ak! Mamy świetnego instruktora. Ten daje nam szkołę! Na wszystko zwraca uwagę, na każdy ruch...
— Czas wziąć się za książki — zauważyła panna Stefania.
Rozpoczęła się lekcja. Jerzy zamienił się w słuch, gdyż urocza nauczycielka opowiadała mu właśnie o królu Władysławie Jagielle, królowej Jadwidze i o bitwie z Krzyżakami pod Grunwaldem. Zawsze tak słuchał melodyjnego, niskiego głosu miłej dziewczyny, ale dziś doszło jeszcze do tego porywające opowiadanie o jednej z najsławniejszych bitw w dziejach Polski, gdy to, zdawało się, na zawsze została wstrzymana fala niemiecka, zalewająca ziemie słowiańskie.
— W niedzielę pójdziemy do Zachęty Sztuk Pięknych, gdzie pokażemy panu obraz wielkiego malarza Jana Matejki przedstawiający bitwę grunwaldzką. Zobaczy pan tam króla Władysława, księcia Witolda, Zyndrama z Maszkowic, Zawiszę Czarnego-Sulimczyka, Powałę z Taczewa i innych wielkich rycerzy naszych, zwyciężających potężne wojsko wielkiego komtura krzyżackiego Ulrycha von Jungingena — zakończyła swój wykład panna Stefa i innym już tonem dodała: — A teraz proszę rozwinąć mapę Europy i pokazać mi najważniejsze rzeki i góry!
I tak — aż do wieczora, kiedy, napiwszy się herbaty z kanapkami, Brzeziński musiał pędem lecieć do koszar, żeby, broń Boże, nie spóźnić się.
Nazajutrz drużyna stanęła przed dowódcą pułku, który w imieniu służby podziękował sportowcom, ujrzawszy zaś Jerzego uśmiechnął się do niego i zawołał wesoło:
— Powiedzcie mi, czego wy tylko nie umiecie robić?
— Melduję posłusznie, że wszystko potrafię, bo w wojsku uczą nas robić tak, jak należy — odpowiedział natychmiast strzelec.
— Słusznie! — pochwalił pułkownik. — Żołnierz powinien wszystko robić jak najlepiej i jak najdokładniej. W wojsku bowiem nie może być i nie ma blagi i tandety.
— Tak jest, panie pułkowniku! — odpowiedziała mu cała drużyna.
Po dwóch dniach ćwiczeń poza miastem, Brzeziński znowu obkuwał się, każdą wolną chwilę poświęcając nauce. Koledzy Malinowski i Wacewicz nie żałowali swego trudu, uczyli go i pomagali, ciesząc się z jego postępów i przywiązując się coraz bardziej do zdolnego i wdzięcznego im chłopaka.
Pewnej niedzieli powróciwszy od państwa Szemańskich do koszar Jerzy zobaczył całą prawie kompanię w świetlicy, gdzie otoczywszy żołnierza-akademika, słuchała tego, co ten na głos czytał.
Właśnie w chwili wejścia Jerzego kolega skończył czytanie i żołnierze rozchodzili się powoli, dzieląc się wrażeniami.
Uszu Brzezińskiego dobiegło kilka urywanych powiedzeń:
— Kto by myślał, że to taki człowiek?
— Przecież prawdziwy bohater!
— Wszystko porzucił dla wojska...
Zaciekawiony Jurek dopędził kolegę-akademika i spytał go:
— Cóżeście to czytali?
Akademik wydobył z kieszeni małą, oprawną książeczkę i odpowiedział:
— Pamiętnik senatora Pawła Bieleckiego o powstaniu wojska polskiego. Dopiero co został wydany. Jest w nim duży rozdział, poświęcony wspomnieniom o sierżancie „Mruku“.
— Kto to jest ów Mruk? — spytał znów Jerzy.
— Było to konspiracyjne przezwisko sierżanta Piotra Bielskiego.
— Naszego sierżanta?! — wykrzyknął strzelec. — O nim książka napisana?
Kolega przytaknął ruchem głowy i podając Jerzemu tomik powiedział poważnie:
— Przeczytajcie, a potem zwróćcie mi! O takich ludziach trzeba wiedzieć wszystko, bo na nich spoczywa moralna siła wojska!
Brzeziński porwał książkę i szybko pobiegł do świetlicy.
Pozostało mu bardzo mało czasu, więc czym prędzej otworzył książkę i tuż na pierwszej stronicy spostrzegł kilka wierszy wydrukowanych grubymi czcionkami.

— Memu dawnemu przełożonemu —

Sierżantowi Piotrowi Bielskiemu,
który nauczył mnie być żołnierzem i obywatelem Rzeczypospolitej Polskiej i przekonał, że Ojczyzna nasza nigdy nie zginie, gdyż posiada takich cichych, skromnych, a niezłomnych bohaterów — tę wiązankę wspomnień przypisuje

autor.

Do Jerzego podszedł kapral Jańczyk.
— Co to czytacie? — spytał.
Brzeziński ze wzruszenia nie mógł słowa przemówić i tylko wskazał na przed chwilą przeczytaną dedykację.
Kapral pochylił się nad książką i wydał okrzyk zdumienia:
— Książka o naszym sierżancie?!
— Tak! Chociaż dopiero co dostałem ją i jeszcze nie zdążyłem przeczytać — szepnął Jerzy.
Kapral pomyślał chwilę, a potem zamruczał:
— Wiecie co, Brzeziński? Musimy ją razem przeczytać! Jakoś tak urządzę, że przeczytamy gdzieś na osobności.
— Tak jest, panie kapralu, bardzo o to proszę! — zawołał Brzeziński.
Gdy kompania udała się już na spoczynek, Jańczyk razem z Jerzym rozpoczęli czytanie pamiętnika senatora, którego nazwisko znali obaj z mów jego w senacie, gdzie bronił zawsze spraw wojska, o czym pisały dzienniki i opowiadali podczas pogadanek oficerowie.
Wzruszonymi, drżącymi głosami czytali po kolei i słuchali z zapartym oddechem. Senator opisywał dzieje niedawne, lecz tym ludziom, żyjącym w wolnej Polsce zdawało się, że opisywany w książce sierżant Bielski był jakąś legendarną postacią sprzed kilku wieków, tak, bowiem, niepodobna była teraźniejszość do przeszłości pełnej grozy, męki i cichego a trwałego bohaterstwa. Nie mogła im się zmieścić w głowie myśl, że tego samego człowieka, którego pod niebiosa wywyższał autor książki, widzą oni codziennie, słyszą jego mrukliwy, surowy głos a tymczasem nic nie wiedzą o nim, który przeszedł długą, niewymownie ciężką drogę doli i niedoli żołnierskiej, walcząc o swoją polską duszę i honor a przykładem swoim porywając tych, co już na duchu upadać poczynali.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.