<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XXI
CHMURY I SŁOŃCE NA NIEBIE

Jerzy Brzeziński nie wszczynał już więcej rozmowy z panną Stefanią o swoim dla niej uczuciu, lecz za to uczył się jeszcze staranniej, starając się prześcignąć samego siebie i wzbudzić do siebie szacunek miłej panienki.
Bielski widząc go w każdej wolnej chwili ślęczącego nad książkami spoglądał na Jerzego z troską i mruczał:
— Baczcie byście się nie przemęczyli...
— E-e, nic mi nie będzie, panie sierżancie, straszną ochotę czuję do nauki! — odpowiadał strzelec i uczył się dalej.
Pewnego razu, gdy odrabiał lekcję z inżynierem-leśnikiem, ten poklepał go po ramieniu i powiedział radosnym głosem:
— Wiecie, Jurek, że będę wam wkrótce bardzo pomocny! Otrzymałem list, że po wojsku dostanę posadę w nadleśnictwie Bolechowskim, przy którym istnieje wspaniała szkoła dla leśników. Jesteście żołnierzem, a poza tym do jesieni przyszłego roku przygotowany będziecie do egzaminu najzupełniej. Gdybyście musieli ubiegać się o dyplom, przyjdziecie do mnie, przerobimy dodatkowo parę przedmiotów i staniecie do egzaminu.
— Dziękuję z całego serca — odpowiedział Brzeziński. — Nigdy nie zapomnę tej przysługi i może kiedyś odwdzięczę się za wszystko!
Inżynier Romuald Zielewski uśmiechnął się do Jurka przyjaźnie.
Już wiosna nadchodziła, gdy Jerzy otrzymał list z domu.
Stary pan Brzeziński pisał, że w drodze z lasu do grażdy zamroczyło go nagle, więc upadł i rozbił sobie głowę o kamienie.
— Teraz leżę, synku — donosił staruszek — i czuję się bardzo słabo, chyba niedługo już pociągnę, bo siły mnie opuszczają i do niczego już nie mam chęci. Starość! Przyszła nagle i już nie folguje. Chciałbym wszakże dożyć do powrotu twego z wojska. Szkoda byłoby pozostawić bez opieki gospodarstwo! Tyle się już naharowało na tej ziemi i chyba na tamtym nawet świecie płakałbym widząc, że nasza ziemia i las, i cały dobytek w niepolskie przeszłyby ręce... Będę się trzymał, synku, do twego powrotu i ze śmiercią za bary się szamotał, by się tylko ciebie tu doczekać i z rąk do rąk ojcowiznę oddać. Wszyscy my tu ciebie wyglądamy z upragnieniem.
Taki smutny list napisał do syna pan Jan Brzeziński, a miał ten list ważny wpływ na całe życie Jerzego.
Bielski spotkawszy w korytarzu chłopaka, który szedł ze zwieszoną smutnie głową, zatrzymał go i jął wypytywać o przyczynę jego zgnębienia. Wysłuchawszy go i przeczytawszy list staruszka, sierżant zamyślił się i mruknął:
— Bardzo ważne nowiny... Trzeba się nad tym zastanowić...
Powiedział to ze szczerym współczuciem, które wzruszyło Jerzego, i odszedł.
Wieczorem, gdy Brzeziński z Zielewskim siedzieli u niego w pokoju odrabiając lekcje, Bielski przysiadł się do nich i w przerwie zaczął rozmowę.
— Słuchajcie, Jurek, co powiem — zaczął. — Wiecie, że nade wszystko lubię wojsko i życie bym oddał za to, żeby sami najlepsi żołnierze byli w nim. Cenię was i uważam za bardzo dobrego żołnierza. Myślałem i cieszyłem się, że będziemy długo jeszcze razem w wojsku służyć i ciężko mi wiedzieć, że nic z tego nie będzie...
— Dlaczego, panie sierżancie, taż ja... — przeraził się Jerzy.
— Cichajcie, Brzeziński! — położył mu dłoń na ramieniu sierżant. — Trzeba zawsze myśleć do końca... Widzi mi się, że wojsko bez was da sobie radę, gdy tymczasem ziemia wasza może pójść na marne i wypaść wam z rąk. Po terminie służby musicie do swojej grażdy powracać na gospodarstwo. Słyszałem ja, że w Małopolsce Wschodniej coraz więcej ziemi odpada od Polaków, a to i dla wojska źle, gdy po granicach siedzą nie Polacy, tylko ci, którzy nie wiadomo, w jaką węszą stronę...
— Zupełnie zgadzam się z panem sierżantem — wmieszał się do rozmowy inżynier Zielewski. — Cały wysiłek narodu powinien być skierowany na to, by przynajmniej w najbardziej zagrożonych dzielnicach większość stanowili Polacy, możliwie najdostatniejsi i wpływowi, którzy by rej wodzili wśród społeczeństwa. I ja też myślę, że poświęciwszy własne upodobania, musicie, kolego, osiąść na gospodarstwie i wziąć się do innej pracy dla naszego państwa. Tacy jak wy wiele mogą zdziałać, bo tam leży ugór niezorany, a wrogowie nasi już ostrzą na niego swoje lemiesze. Znam ja tę sprawę dokładnie i doceniam jej znaczenie dla Rzeczypospolitej!
Brzeziński słuchał i namyślał się. On przecież może lepiej od obu przyjaciół wiedział, jak to na Huculszczyźnie i Pokuciu słabe, upadające gospodarstwa polskie przechodziły w obce ręce.
Nic jednak nie mówił. Musiał przed tym poradzić się panny Stefanii i z nią całą tę sprawę szczegółowo omówić, gdyż dotyczyła ona i jej również, jeżeli miała serdeczniejsze dla niego uczucia.
Jerzy nazajutrz poprosił sierżanta o przepustkę do miasta, a otrzymawszy ją poszedł szybkim krokiem do pań Szemańskich.
— Dostałem wczoraj bardzo niepokojący list od ojca — powiedział, gdy pani Katarzyna spostrzegła jego zgnębiony wygląd.
Wszystkie trzy panie zasmuciły się od razu i poczęły wypytywać go.
Jerzy przeczytał list starego i rozkładając ręce powiedział urywanym głosem:
— Teraz już nic nie wiem, jak mam postąpić! Serce moje przywiązało się do wojska i w nim widzę całe swoje życie, tymczasem... ojciec woła do grażdy, pan sierżant i Zielewski też mówią mi, że muszę po służbie powracać na Wierchowinę i gazdować, jak ojciec gazdował, a nawet lepiej, bo to też dla Polski praca...
Panie słuchały w milczeniu, a gdy skończył swoje opowiadanie, pani Szemańska powiedziała:
— Niech pan poradzi się Stefy. Ona z nas wszystkich najlepiej dopomoże panu rozwiązać to zagadnienie życiowe.. Przecież ma pan w niej, panie Jurku, oddaną sobie przyjaciółkę. Idźcie do saloniku — tam wam nic nie przeszkodzi...
Gdy zamknęły się za nimi drzwi, panna Kazia westchnęła ciężko i szepnęła do matki:
— Strasznie smutno będzie rozstawać się z tym miłym chłopakiem! Takie ma szczere, oddane nam serce! Gdy się wie o istnieniu takiego serca jakoś raźniej na świat się patrzy, pewniej i śmielej...
— Zapewne... — odpowiedziała pani Katarzyna. — Bardzo lubię Jurka...
— Kochany „tajojek“! — uśmiechnęła się rzewnie Kazia i mrużąc łobuzerskie oko zapytała szeptem: — Czy zauważyłaś, matuchno, jak poprawnie dziś się wysławiał?! To moja zasługa! Małoż to ja naostrzyłam na nim jęzora?
Tymczasem w saloniku panowało długie milczenie.
Panna Stefania siedziała zamyślona na kanapce, Jerzy stał oparty o framugę okna i nie odzywał się.
— Pan powinien jechać do domu — zadecydowała wreszcie nieco głuchym głosem panienka.
— Jakżeż ja mogę wyjechać?! — zawołał. — Nie widzieć pani? Żyć w ciągłej trosce i obawie, że to już koniec... koniec?
W głosie chłopaka wyczuwała rozpacz.
— Nie tylko dla siebie żyje człowiek... — szepnęła. — W pewnych okresach, jak obecny w Polsce, nie wolno nawet myśleć o sobie...
Jerzy wzdychał raz po raz, więc mówiła dalej:
— Pan wie, czego Polsce brakuje, co pozostało jeszcze do odrobienia po tylu latach niewoli, więc do tego ma pan przyłożyć swoje ręce, panie Jureczku.
— Cóż ja mogę zrobić?! — szepnął Brzeziński.
— Bardzo wiele! — ożywiła się panna Stefa. — Opowiadałam panu o tym na lekcjach historii, że po śmierci króla Jana Sobieskiego, kiedy to już nic Polsce nie groziło od turecko-tatarskiej strony, sejmy i rządy polskie w Warszawie zapomniały o Polakach, którzy, osiedleni pod górami i nad dorzeczem Dniestru, piersiami swymi osłaniali ojczyznę. Zapomniano o nich! Polacy na tych ziemiach rubieżnych zostali pozostawieni bez opieki rządu, społeczeństwa i kościoła, zubożeli, zruszczyli się, przeszli na inną wiarę i wszystkie szańce polskie, przez tyle wieków przez dziadów-pradziadów bronione, zmuszeni byli oddać wrogom. Sam pan przecież opowiadał nam, że ma pan krewnych, co to już po polsku nie mówią i chodzą do cerkwi, gdzie parochy szczują lud przeciwko Polsce, marząc o oderwaniu od niej Podola, Pokucia i Podkarpacia aż po San!
— Są i tacy Brzezińscy, którzy już Berezowskimi się nazywają — potwierdził Jerzy.
— No, właśnie! — potrząsnęła główką panna Stefa i ciągnęła dalej z ożywieniem. — Musimy więc wzmocnić ludność polską na tych ziemiach ludźmi inteligentnymi, energicznymi i śmiałymi, żeby mogli uzyskać wpływ na całą ludność okoliczną, kierować nią, powstrzymywać od wrogich wystąpień i osłabiać podszepty i namowy wrogów. Należy mieć tam mocne, wzorowe gospodarstwa, które pozwoliłyby mieć kredyt w bankach, a nawet skupywać ziemię, zwiększać polski stan posiadania, wszelkimi sposobami przyczyniać się do budowy polskich szkół, domów ludowych i kościołów katolickich, zrzeszać się w związki, rozwijać spółdzielczość i walczyć o każdą piędź wyrwanej nam ziemi!... — mówiła prawie w natchnieniu panna Szemańska.
— Boże, jaka pani cudna i mądra! — wyszeptał Brzeziński, z zachwytem wpatrzony w zarumienioną twarzyczkę i gorejące uniesieniem oczy panienki.
— Ach, niech pan tak nie mówi! — zmieszała się nagle. — Cała ta mądrość nie jest moja. Byłam niedawno na dwu bardzo pouczających wykładach i przeczytałam o tej sprawie książkę, która powinna byłaby każdego Polaka przerazić i przekonać... Gdy czytałam tę książkę, myślałam ciągle o panu...
— O mnie?! — ucieszył się Jerzy.
— Tak! Zastanawiałam się nad tym, gdzie byłby pan pożyteczniejszy — w wojsku, czy tam — na obronnej placówce granicznej? I doszłam do wniosku, że na swojej Wierchowinie mógłby pan więcej dla Polski zrobić, bo w pułku pan Bielski i pan Jańczyk i bez pana sobie poradzą!
— Kropka w kropkę mówili mi to samo pan sierżant i inżynier Zielewski! — zdumiał się Brzeziński. — Jakie to dziwne! Tyle lat przemieszkało się na Huculszczyźnie i nie myślało się o tym, co się dzieje wokół, a teraz, gdy oczy się otworzyły — wszystko staje się jasne. Z naszych choćby najbliższych sąsiadów — Piotrowskich i Klimeckich — nikogo już nie pozostało. Sprzedali Rusinom kołomyjskim ziemię i domy, a sami poszli w świat i nie wiadomo, gdzie się teraz obracają...
Nowe myśli wypełniły zapaloną głowę młodego gazdy i już począł układać jakiś plan, gdy nagle spochmurniał i zasępił się.
— Wszystko rozumiem... Tak, potrzebni są tam ludzie o sercach polskich — zaczął szeptać — ale jakżeż to będzie? Pojadę do Mygli i nigdy już nie zobaczę pani, nie posłyszę?... Nie! Nie mogę tak! — wybuchnął, podbiegając do panny Stefy.
Zdawało się, że porwie ją w objęcia i jak orzeł słabą ptaszynę uniesie gdzieś na wysoki wierch. Stanął jednak jak wryty, gdy posłyszał cichy głos dziewczyny:
— Stanę obok pana do pracy, jeżeli tak trzeba będzie!
— Panno Stefo, moja panno Ste... — wyrwał się Jerzemu okrzyk radosny, lecz w tej samej chwili do saloniku weszła pani Katarzyna wnosząc tacę z filiżankami i ciastkami.
Dopiero przed samym wyjściem udało mu się szepnąć do dziewczyny:
— Ja już nie mógłbym żyć bez pani, więc będę prosić...
— Pomówimy o tym, gdy pan, panie Jurku, będzie odjeżdżać z Warszawy — odpowiedziała cichutko, przerywając mu dalsze wyznania.
— O, mój Boże! — szepnął znowu, a jeszcze goręcej. — W jednej chwili zrozumiałem jak powinienem postępować, aby wszystko było dobrze, jak najlepiej!
Znowu życie popłynęło dawnym łożyskiem. Nic, zdawało się, nie uległo zmianie. Tylko bardzo wprawne oko zdołałoby spostrzec, że Jerzy przybladł i schudł. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż chłopak jeszcze bardziej „dodał gazu“ w nauce, bo na niej oparł teraz całkowicie swój nowy plan życiowy.
W mieszkanku Szemańskich uczyniono inne znów spostrzeżenie, a mianowicie: panna Stefania najwidoczniej niecierpliwiła się i niepokoiła oczekując przyjścia Jurka, a gdy wchodził do sieni rumieniła się, chociaż udawała spokój, a nawet obojętność.
Jednak nie mogła tym oszukać matki i Kazi, a nawet zapatrzonego w nią Brzezińskiego, chociaż jak każdy zakochany był pełen niepewności. Jurek zaś nie miał już tej niepewności i czuł się w obecności Stefy szczęśliwym, co wyrażał słowami, uśmiechem i całym swym wyglądem.
Nie mówili jednak o przyszłości swojej i cały już czas poświęcali nauce, bo Jerzy śpieszył się strasznie, chcąc przerobić wszystko, co potrzebne mu było do egzaminu w Bolechowie.
Tymczasem z domu nadchodziły nieradosne nowiny.
Pan Jan Brzeziński czuł się źle. Listy pisał krewniak Bartek i donosił, że chory nie może już podnieść się z łóżka, bo mu odjęło całą lewą połowę ciała.
Jerzy, kładąc się spać, gorąco prosił Boga, żeby staruszek-ojciec dożył do jesieni do jego powrotu do domu.
Bartkowi zaś Jerzy nakazywał, by chorego dobrze doglądał i wynajął dwu parobków do pomocy, gdyż sam chłopak nie dałby sobie rady na dość rozległym i trudnym do prowadzenia gospodarstwie w górach, udzielił mu wskazówek, jakiemu bacy-watahowi należy oddać w pieczę bydło na wiosnę, na jakiej wypasać je połoninie, jaki szmat łąki przeznaczyć na „carynkę“ i ile dokupić owiec.
Zgryzotę i niepokój miał w duszy Jerzy, a w sercu miłość, która, chociaż w pewnych chwilach przysłaniała wszystko, lecz bądź co bądź była zatruta obawą przed nieszczęściem w domu.
Panna Stefa uspakajała go jak mogła i wzmacniała w nim nadzieję na polepszenie zdrowia ojca. Rzeczywiście, tuż po Wielkanocy pan Jan Brzeziński mógł już chodzić o dwóch kijach i powróciła mu nawet mowa. Tylko słaby był niezmiernie i z coraz większą niecierpliwością oczekiwał przybycia syna.
Jerzy rozumiał, że był to ostatni wysiłek potężnej natury ojca. Walczył ze śmiercią całą siłą ducha, by ujrzeć jedynaka i z rąk do rąk oddać mu to, co zdobyli własną pracą i oszczędnością.
Żal mu było starego ojca-gazdy. Stosunki pomiędzy nimi od samego dzieciństwa Jerzego ustaliły się dziwne, w każdym razie niezwykłe dla rodziny niemal całkowicie schłopiałej drobnej szlachty zagonowej. Był to stosunek na razie starszego przyjaciela do młodszego, a po powrocie Jurka z wojny — jak równego do równego. Stary pan Jan, dobry gospodarz, czasami radził się nawet syna-młodzika i wdawał się z nim w długie rozmowy.
Teraz ten najstarszy, wypróbowany przyjaciel, miał go niebawem opuścić na zawsze.
Jerzy czuł się bardzo smutny i zgnębiony.
Nie cieszyło go nawet, jakby to się stało w innym czasie, przysłane do pułku pismo, zawiadamiające, iż na wykazie osób o nieznanych adresach, a które zostały odznaczone krzyżem walecznych — figuruje nazwisko Jerzego Brzezińskiego z drugiej Brygady Legionów.
Uroczystość wręczenia odznaczenia odbyła się na Wielkanoc i, chociaż wzruszyła niewymownie Jerzego, jednak nie mogła ona oderwać go całkowicie od myśli, że może w tej samej chwili w Mygli umiera jego ojciec i że wkrótce już porzuci pułk i wyjedzie, niewiadomo jak długo nie zobaczy panny Stefy i czy w ogóle zobaczy ją kiedykolwiek?...
Wszyscy oficerowie spostrzegli smutny wyraz twarzy strzelca i jego przybladłą twarz, poczęli więc wypytywać Jerzego, a gdy dowiedzieli się o chorobie ojca chłopaka, usiłowali uspokoić go i mówili, że z takiej choroby ludzie silni wychodzą nieraz szczęśliwie. Wszyscy starali się pocieszyć go, jak mogli.
Otrzymany z powodu odznaczenia tygodniowy urlop Jerzy użył ten czas na naukę, odrywając się od książki wtedy tylko, gdy musiał iść na posiłek.
— Ależ umiecie i możecie, chłopie, obkuwać się! — nie mogli wyjść ze zdumienia koledzy-akademicy.
Jerzy istotnie obkuwał się jak wściekły. Pamięć jego stawała się z dniem każdym ostrzejsza i bardziej chłonna.
— Do was to najlepiej można zastosować dawne rzymskie powiedzenie, że „w zdrowym ciele — zdrowy duch“ — śmiał się inżynier Zielewski, ciesząc się szczerze z szybkich postępów pracowitego ucznia.
Jerzy słuchał pochwał z uśmiechem i — obkuwał się dalej.
Nie mógł inaczej, gdyż zbliżało się lato, a potem — okres manewrów, kiedy to poza służbą nie pozostawało na nic czasu.
Wszystko to Brzeziński obliczył sobie dokładnie i dlatego to teraz pędził jak wściekły. Jedyną jego rozrywką były krótkie chwile, spędzane przy obiedzie lub wieczornej herbacie w mieszkaniu pani Katarzyny Szemańskiej i jej córek.
Wychodził od nich zawsze z jakąś cichą radością w sercu; cały świat wydawał mu się łagodnym i pięknym; odżywała nadzieja, że tam, w ukrytej śród zielonych gór Mygli śmierć nielitościwa ominie jego grażdę i pozwoli mu zobaczyć ojca i otrzymać jego błogosławieństwo.
— Szkoda — wzdychał Brzeziński — jeżeli ojciec nie pożyje jeszcze przy mnie! Odpocząłby staruszek i nacieszył się synem i... synową.
Wszystkie te myśli i marzenia znikały od razu, jak tylko Jerzy zabierał się do książek i zeszytów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.