<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XXIV
NOWE PLANY I ROZŁĄKA

Młodzi ludzie, których miłość w całej pełni rozkwitła śród zielonych łąk, rozczołyn i świerkowych borów, przyglądających im się z uskoków Ihrca, musieli się znów rozstać, gdyż Jerzy wybierał się do Jawornika, by naradzić się z nadleśniczym i niezwłocznie rozpocząć urzędowanie. Należało więc pojechać do tej osady, w biurze inżyniera przestudiować nową sprawę i ustalić ścisły program jej wykonania.
Stefa wzdychała, a gdy wieczorem modliła się przed Najświętszą Matką Częstochowską, nie mogła powstrzymać łez. Spostrzegła to pani Karolina i z troską w głosie spytała córki:
— Bardzo kochasz tego miłego chłopaka?
— O, tak, mamo! — zawołała z wybuchem Stefa, przypadając do kolan matki, wdzięczna jej za ten głos troskliwy i za zrozumienie wszystkiego, co stanowiło teraz treść jej życia.
— Kiedy się pobierzecie? Bo po co macie odkładać? Młodość nie powtórzy się nigdy... — westchnęła.
— Niech tylko ułożą się ostatecznie jego sprawy...
— Dopomogłabyś mu raczej, żeby się lepiej i prędzej ułożyły... Jesteś rozważna i energiczna!
Stefa w milczeniu całowała ręce matki.
Nazajutrz rano, gdy całe towarzystwo siedziało przy stole, wszedł Jerzy. Powrócił właśnie przed chwilą z poręby, gdzie pracowali przyjaciele, wprawni, jurni sykmanycze-drwale i flisacy, objechał pole i łąki, na których znów rządził strasznie teraz poważny Bartek, uważający się za administratora całej grażdy z „przyległościami“. Młody gazda, opalony, z kosmykiem włosów opadających mu na wysokie, pogodne czoło, wszedł do izby uśmiechnięty i radosnym spojrzeniem ogarnął całą gromadkę drogich mu istot.
— Przyszedłem z przyjemną nowiną! — zawołał całując ręce paniom.
— Niechże pan usiądzie i napije się mleka — powiedziała pani Szemańska, a gdy usiadł obok Stefy, dodała:
— Słuchamy tej przyjemnej nowiny!
— Bo to tak! — zaczął. — Panna Kazia wciąż mi dokucza, że dotychczas nie widziała jeszcze „gór niebotycznych“ i wogóle Wierchowiny, bo Senica i Mała Magora — to dla niej „mięta“! Postanowiłem więc sam pokazać paniom nasze góry. Pożyczyłem od znajomego gazdy wygodny wózek i jutro razem pojedziemy do Jawornika. Piękna tam, chociaż nie bardzo gładka prowadzi droga, a panna Kazia zobaczy całą grań Czarnohory od Pop Iwana aż po Howerlę i Kukul. Co? Dobrze to obmyśliłem?
— Tajojek — jest pan cudny! — klasnęła w dłonie Kazia.
— Chciałbym, żeby pani inaczej o mnie nigdy nie mówiła, bo ja życie oddałbym za to, by pannie Stefie i paniom zawsze dobrze było ze mną! — powiedział z uczuciem Jerzy i podniósł poważne oczy na panią Szemańską.
— Poczciwy chłopaku! — szepnęła pani Karolina, szczerze wzruszona.
— Kocham panią, jak matkę rodzoną — dodał Jerzy — bo jest pani matką Stefy... panny Stefy.
Zapadło milczenie, a było dziwnie uroczyste i przejmujące.
Takie były oświadczyny Jerzego Brzezińskiego — proste, stanowcze i zrozumiałe bez niepotrzebnych, pospolitych słów i zbędnych przygotowań.
Milczenie trwało długo. Przerwała je pani Szemańska, mówiąc:
— Dobrze, że pokaże pan moim dziewczynom piękno tego kraju, ale dla mnie byłaby to wyprawa zbyt uciążliwa! Wolę pozostać w domu. Mam tu jeszcze coś do zrobienia w komorze i w kurniku.
— Szkoda! — zmartwił się Jurek. — Tak bym się cieszył, gdyby... mama z urwiska na Ludowej ujrzała Czarnohorę!

Młode towarzystwo wyjechało nazajutrz.

Jerzy pokazywał panienkom widniejące w mgiełce słonecznej szczyty...

Panienki siedziały w wózku, powożonym przez chłopaka od sąsiadów, Jerzy jechał z tyłu konno. „Karek“ prychał z zadowolenia i potrząsał grzywiastym łbem.
Kazia co chwila wydawała okrzyki zachwytu. Droga, która biegła wąskim szlakiem tuż nad huczącym Białym Czeremoszem, za Hryniawą oderwała się od rzeki i wić się poczęła śród coraz wyższych gór, porośniętych bukami, dębami i olszą i zjeżoną szczeciną ciemnych świerków po szczytach. Minęli wściekły wodospad Hremitny, gdzie struga mknącej wody wstrząsała potworne złomy skalne przegradzające jej drogę w łożysku, i wyjechali na płaj, wymijający połoniny, gdzie widniały jeszcze dymy przy stajach i szałasach juhasów. Zboczywszy z niej Jerzy po pewnym czasie zatrzymał wózek pod stromym urwiskiem góry Ludowej. Po krótkim marszu, stanęli na wysokości prawie 1200 metrów. Odkryła się stąd szeroka panorama na cały grzbiet Czarnohory. Jerzy pokazywał panienkom widniejące w mgiełce słonecznej szczyty Pop Iwana, Kostrzycy, Howerli, skraj Pietrosza i Szosula, co już na czeskiej stały stronie, i majaczące zarysy Kukula. Z trudem udało się młodemu gaździe oderwać swe towarzyszki od pięknego widoku. Gdy ruszyli w dalszą drogę, jadąc przez rewiry jawornickie, Jerzy rozglądał się uważnie po okolicy, aż uśmiechając się tajemniczo, szepnął:
— Zejdźmy teraz z wózka! Proszę zachowywać się cicho, bo zaraz pokażę coś ciekawego, a płochliwego!
Weszli do lasu.
Jerzy prowadził małymi, zarośniętymi ścieżkami, przystając co chwila i nasłuchując.
Panienki ze zdumieniem przyglądały mu się.
Zmienił się bowiem nie do poznania. Twarz mu skamieniała, oczy się zmrużyły i w bacznych źrenicach błysnęły jakieś ostre i drapieżne iskry.
Skradając się i raz po raz kryjąc się za grubymi drzewami posuwał się w głąb lasu ostrożnie, bez szmeru. Wreszcie ręką dał znak, by towarzyszki zbliżyły się do niego, a gdy stanęły obok, rozgarnął powoli pędy krzaku i szepnął:
— Rudel jeleni... tam dalej z haszczy wystają rogi byka...
Kilka płowych łani pasło się spokojnie od czasu do czasu spoglądając pytająco w stronę jelenia. Wreszcie nie wyczuwając obecności ludzi byk wyszedł i stanął w całej okazałości. Podniósł wysoko dumny łeb z potężnym wieńcem, błyskał oczyma, poruszał łyżkami i rozdymał chrapy. Łanie w zachwycie przyglądały mu się zapominając o soczystej trawie. Jerzy zasunął gałęzie krzaku i znowu szepnął:
— Powracajmy, tylko cichutko, by nie spłoszyć rudla z żerowiska...
W dalszej drodze, nad jakimś potoczkiem, gazda wypatrzył w krzakach kozła, który pasł się w gąszczu olszowym, ukazując płowy łeb, biały talerz i co chwila wystawiając kształtną główkę zdobną w ostre, rozwidlone parostki o białych końcach. Trochę dalej przez zacienioną rozłogę przebiegło nieduże stadko dzików. Prowadziła je stara samura, a o kilka kroków za szczeciniastą rodziną niby podpędzając warchlaki i wycinki sunął odyniec z urywanym rechtaniem.
Obie panienki były zachwycone. Kazia raz po raz wykrzykiwała:
— Ależ piękna jest ta Wierchowina! Co za góry! Czysty granat! A ile tu zwierząt i ptaków. Prawdziwe „zoo“ i biletów nie trzeba kupować! Cudo!
Dojechali wreszcie do Jawornika.
Jerzy zatrzymał wózek przed grażdą sołtysa, starego znajomego nieboszczyka ojca, i pozostawił swoje towarzyszki na opiece gościnnego i statecznego gazdy. Jego żona przyjrzawszy się gościom, ciekawym i bystrym babskim okiem widać spostrzegła coś, bo zaczęła przymilać się do panny Stefanii, prawić jej komplimenty i usadawiać na poczesnym miejscu na „pokuciu“, tuż pod półką ze świętymi obrazami, „trijciami“ — świecznikami i krzyżami, wyrabianymi przez najlepszych tokarzy huculskich.
Jerzy tymczasem stawił się w kancelarii nadleśniczego.
Inżynier ujrzawszy krzyż walecznych i medal na piersi swego nowego gajowego, który miał otrzymać wkrótce wyższe stanowisko, przyjął go jeszcze uprzejmiej, niż za pierwszym razem, przypomniał dawną znajomość i oświadczył, że niebawem już przybędzie do nadleśnictwa inżynier Romuald Zielewski, kolega pułkowy Brzezińskiego.
Nadleśniczy pokazał Jerzemu mapę z oznaczonymi na niej granicami projektowanego rezerwatu i namyśliwszy się powiedział:
— Oczekuję ścisłych instrukcyj z Dyrekcji lasów państwowych, więc tymczasem niech pan powoli zbada zwierzostan mego nadleśnictwa a także i sąsiednich, żebyśmy mieli możliwie ścisłą ewidencję zwierzyny łownej i rzadkich okazów ptactwa i zwierząt. Taka robota nie przeszkodzi panu w doprowadzeniu do porządku własnego gospodarstwa, a zarazem ułatwi nam początek naszych wspólnych prac. Ale, ale... zapomniałem! Chcę panu wyrazić moją wdzięczność za tego śmiesznego, brodatego Iwana Gabarę! Cóż to za wspaniały typ gajowego! Chętny zawsze, wszystko wie, ciągle, w dzień i w nocy myszkuje po rewirze. Tak podciągnął Świrczyka i Bajbałę, że poznać ich nie można! Bardzo panu dziękuję. Nie mam już teraz kłopotu z prywatnymi rewirami leśnymi, gdzie przedtem działy się tam rzeczy karygodne...
Bardzo zadowolony z wizyty u inżyniera powrócił Brzeziński do sołtysa.
Gazdyni wystąpiła ze wspaniałym przyjęciem częstując gości z wyjątkową uprzejmością.
Ponieważ dzień miał się już ku schyłkowi, wypadło zanocować w Jaworniku. Panienki pozostały na opiece sołtysowej, Jerzy znalazł nocleg w gościnnym pokoju w nadleśnictwie, gdzie do późnej nocy naradzał się z inżynierem, młodym, zapalonym leśnikiem.
Dowiedziawszy się od Jerzego, że chłopak zamierza się ożenić z panienką inteligentną, nadleśniczy spojrzał na niego z niepokojem i spytał:
— Nie obawia się pan, że osoba ta będzie nudziła się śmiertelnie w naszych dzikich stronach?
— O, nie, panie inżynierze! — zawołał Brzeziński. — Panna Stefania jest dyplomowaną nauczycielką, więc i tu zabierze się do pracy. Będzie uczyła dzieci na wsi, a i dorosłych też, bo lubi to i ma wielkie zdolności. Ja też jestem jej uczniem...
— To co innego! — uspokoił się inżynier. — Powiada pan, że pani jest fachową nauczycielką? Świetnie to się składa! Dyrekcja lasów państwowych ma budować dużą szkołę powszechną ze składek swoich pracowników. Mygla — to dobre miejsce, gdyż stoi w środku kilku wsi i osedków. Postaram się wskazać to miejsce dyrekcji i zaprotegować pannę Szemańską, ach — przepraszam — młodą panią Brzezińską na kierowniczkę szkoły...
— Byłoby to prawdziwe szczęście i wielka dla nas radość! — zawołał Jerzy.
Istotnie, gdy panna Stefa dowiedziała się o tym nazajutrz, nie posiadała się z radości.
— Zaraz po przyjeździe do Warszawy poproszę dyrektora Buskiego, który ma rozległe stosunki, aby mi dopomógł otrzymać szkołę w Mygli! — powiedziała.
— Dobrze byłoby, gdybyś była przy budowie! Mogłabyś wskazać to i owo, doradzić, żeby wszystko było jak najlepiej. Dyrekcja nasza wszystko robi solidnie i porządnie, więc mogłabyś mieć pierwszorzędną, wzorową szkołę — rozważał Brzeziński iskrzącymi się oczyma patrząc na kochaną dziewczynę. — Napiszę też do pana majora Rzęckiego. On wszystkich zna w Warszawie, więc najlepiej doradzi...
— Kiedy zaczyna się budowa? — spytała rumieniąc się nagle.
— Inżynier mówił, że w dyrekcji czekają tylko na decyzję Warszawy, która powinna wskazać, gdzie ma stanąć szkoła.
— Trzeba się śpieszyć! — zauważyła panienka.
— Jutro wyślę list do majora...
— Muszę czym prędzej powrócić do Warszawy i zakrzątnąć się koło tej sprawy — powiedziała, a widząc, że Jerzy spochmurniał i podniósł na nią niespokojne oczy, dodała: — Chodzi przecież o to, bym mogła jak najrychlej przyjechać do Mygli...
Przygarnął ją do siebie i zaczął całować. Nie widzieli oboje, że przez szparę w komorze przyglądała im się czymś ogromnie wzruszona sołtysowa, która wnet po ich odejściu, jak z procy wypadła za ogrodzenie i pomknęła do ciurkała, gdzie o tej godzinie przychodziły po wodę sąsiadki, plotkowały i rajcowały o wszystkim. Znalazłszy się wreszcie w tym babskim „klubie“ wiejskim gazdynia poczęła opowiadać o podpatrzonej scenie każdej sąsiadce po kolei, a zawsze w największej tajemnicy. Za pół godziny nie tylko w Jaworniku, a nawet w każdej z dala stojącej grażdzie wiedziano już, że gazda Brzeziński, który z wojska powrócił, ma się żenić z ważną, uczoną panienką z Warszawy, bo ją tak słodko całował, że Barbarę sołtysową aż sparło od wzruszenia.
Wieść ta pobiegła dalej — do Skupowej, Zelenego, Fereskulu i Jabłonicy, do Dołhopola i Krasnoiły aż dotarła do Witlicy, gdzie o tej nowinie dowiedziała się od „najserdeczniejszej“ przyjaciółki ponura, śmiertelnie na „niewiernego“ gazdę z Mygli obrażona Marinoczka Hłyszczanka i przepłakała całą noc — nie wiadomo — z miłości czy z gniewu?
Brzeziński o tym nie wiedział, zresztą i nie dbał już o to, co tam ludzie trajlują i bają. Żył swoim szczęściem i planami na przyszłość.
Powracał z Jawornika inną drogą, żeby nowy szmat Huculszczyzny pokazać panienkom warszawskim i pochwalić się malowniczością umiłowanej Wierchowiny. Jechali więc wzdłuż grzbietu gór, wpadli na Szybene, gdzie Jerzy zaprowadził panienki nad jezioro, a dozorca na klauzie uraczył gości pieczonymi pstrągami; zwiedzili Burkut, gdzie z ziemi tryska źródło „kwaśnej“ wody, perlącej się pęcherzykami gazu, i przez uskoki Czywczyna wyjechali wreszcie na Biały Czeremosz koło Jełowiczory.
Znajomy leśniczy i jego młoda, bardzo elegancka żona przyjęli całe towarzystwo gościnnie i serdecznie. Po obiedzie podróżnicy ruszyli w dalszą drogę. Jechali na Hryniawę, Jabłonicę, Uścieryki i późnym wieczorem byli już w Mygli, gdzie z niepokojem oczekiwała ich pani Katarzyna Szemańska. Już po raz drugi piały koguty, a panienki wciąż jeszcze opowiadały matce o swych wrażeniach z podróży, zachwycały się piękną Huculszczyzną i powiadomiły ją wreszcie o planie przyszłego życia Stefy w związku z budową szkoły.
Po wspólnej naradzie, w której wziął udział i Jerzy, postanowione zostało, że panie, które o tydzień przedłużyły swój pobyt, wyjadą do Warszawy bez zwłoki, żeby zacząć energiczne zabiegi o mianowanie Stefy kierowniczką nowopowstającej szkoły polskiej na Huculszczyźnie. W dwa dni potem smutny i niespokojny odwiózł Brzeziński swoich gości na dworzec w Kutach, a gdy pociąg zniknął nagle na zakręcie toru, długo stał na peronie, czując, że ukochana dziewczyna zabrała mu serce, radość i chęć do życia. Nie miał sił postąpić kroku naprzód i opuścić dworca kolejowego. Przypomniał sobie jednak, że cokolwiek by się stało, Stefa musi powrócić do jego grażdy. To ożywiło go, więc zacisnął zęby z mocą i mruknął do siebie:
— Nic to! Przetrzymam! Z głową wejdę w pracę. Skończę poręby i wiązanie darab, obejdę wszystkie puszcze od Smotrca i Pop Iwana do Hnytesy, Krętej i Bystrzca i — przetrzymam czas rozłąki!...
Ociężałym krokiem, dziwnie przygarbiony i zgnębiony, wyszedł na plac przed dworcem i wsiadł do bryczki. Nie wstąpił nawet do przyjaciela-Ormianina i nie popędzając zziajane konie wyjechał na drogę, która biegła urwistym brzegiem Białego Czeremoszu.
Ponurym i smutnym wydał mu się dom opustoszały. Obszedł wszystkie jego kąty, zajrzał wszędzie i wziąwszy siekierę pośpieszył na porębę. Z dala dobiegły go okrzyki drwali, skrzypienie i łomot kloców mknących po ryzie i nawoływania kiermanyczów, klecących tratwy przy brzegu rzeki. Zamieszał się w tłumie chłopców pracujących w lesie i począł ścinać gruby świerk, poznaczony białą farbą. Walił siekierą jak wściekły, odłupując potężne szczapy i zrzadka popluwając w dłonie, by mocniej trzymały toporzysko.
Pracował do zmroku. Ostatni świerk zwalił już wtedy, kiedy drwale schodzili z góry. Wyprostował się, wraził siekierę w smolny pień i całą piersią wciągnął powietrze. Zimna jego struga wdarła mu się do płuc. Brzeziński uświadomił sobie, że to już jesień, że na polany puszczańskie i stare butyny muszą już wychodzić jelenie na rykowisko. Dobry czas, by podpatrzeć je i przeliczyć.
— Niech-no tylko daraby moje odpłyną, pójdę na obchody — pomyślał, wkładając grubą kurtkę z domowego sukna.
Już skierował się na ścieżkę, która klucząc po haszczach wybiegała na „carynki“, tuż za pierwszymi chatami wsi, gdzie ciągnęły się nieskończenie długie worynie — zagrody z żerdzi i cienkich pni świerkowych, gdy spostrzegł za załomie płaiku szybko idącego naprzeciwko człowieka.
Gdy mijali się, poznał go.
— Iwan! Skąd się tu wziąłeś?! — zawołał zdumiony.
— Was ja szukam, panie — odpowiedział Gabara, ocierając pot z szyi. — Po radę przybiegłem...
Szli obok siebie. Brzeziński słuchał uważnie urywanego, strwożonego głosu dawnego kłusownika.
— Źle, panie, w naszych rewirach myśliwskiego kółka oficerskiego! Co ja powiem teraz panu majorowi, który ino patrzeć przyjedzie do gajówki z panami oficerami? Byki u nas ryczą jak nigdy! Trzy jakieś przybłędy zabrnęły do rewiru — stare byczyska, dwudziestaki! Takie odstrzelić — pierwsza to zabawa! — mówił Iwan potrząsając kudłatą głową i wzdychając.
— No, to czegóż się smucisz, bracie? — zaśmiał się Jerzy. — Trzymaj te przybłędy, żeby nie wyszły z rewiru, i czekaj na myśliwych.
— Ja bym, panie leśniczy, nie miał smutku, gdyby nie to, że spoza rzeki, to znaczy spoza kordonu przekrada się ktoś na naszą stronę i mocno chytrze wabi jelenie. Hryć Bajbała powiedział, że mu już trzy osiemnastaki wymanił z puszczy i na tamtą stronę uprowadził ten wabiarz, a Onysymowi spod nosa zgarnął on pięć byków rosłych. Na własne oczy widział Świrczyk, że przeszły one rzekę i po-o-szły za granicę... na to wabienie przeklęte!
— Trąbą wabi, czy jak? — zaniepokoił się Jerzy.
— Czort go wie, ale wabi tak „pozewnie“, mani tak chytrze, że nawet spiczaki nie mogą ustać na stojbiszczach i idą jak urzeczone na jego ryk! — objaśniał Gabara coraz żałośniejszym głosem.
— No, tak, coś nowego widać obmyślili kłusownicy — zamruczał Brzeziński. — Chciałbym ja tego draba posłuchać...
— Przychodźcie, panie leśniczy, posłuchajcie, doradźcie, a nie zwlekajcie, bo ten „lisnyj didko“ wszystkie jelenie z naszych puszcz wymani! — błagał Iwan zaglądając Brzezińskiemu w oczy.
— Dobra! — zgodził się po namyśle Jerzy, zaniepokojony tą dziwną nowiną. — Przed świtem wyjdziemy...
— Panie leśniczy, chodźmy zaraz, by zdążyć na rykowisko, bo przecież on nam jutro znów kilku byków wyprowadzi! — prawie płacząc mówił gajowy.
Brzeziński przyznał mu słuszność, więc skinął głową i odparł:
— Pójdziemy, chociaż zmęczony dziś jestem... i smutny.
— Smutny? Nie daj Boże, jakieś nieszczęście was spotkało? — szepnął Iwan.
— Narzeczona moja odjechała dziś z Mygli... Odprowadzałem ją do Kut, a potem robiłem w lesie, żeby tęsknicę w sobie zdławić... — odpowiedział cichym głosem Jerzy.
Dochodzili do wsi. Świeciły się okna w chatach. Szczekały psy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.