<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XXV
NA WABIA

Długie są i ciemne noce jesienne.
Ta zaś wydała się Jerzemu jeszcze bardziej beznadziejna.
Jak gdyby opłakując te ciche, łagodne kobiety, na które nie mogło już patrzeć, gdyż pociąg z każdą chwilą unosił je coraz dalej, niebo powlokło się ciężkimi, szarymi chmurami i rozpłakało się drobnym, zimnym deszczem.
Nogi ludzi idących kamienistymi trapaszami, na przełaj, przez góry i puszczę, ślizgały się na rozmokłej ziemi i piargu. Cicho szemrał deszcz uderzając o suche liście i strącając je na ziemię. Przenikliwa wilgoć wkradała się wszędzie. Przemokły grube bajbaraki, nasiąkły wodą kraszenycie i obwisły ronda kresani. W kierpcach Gabary bulgotało, przy każdym stąpnięciu.
Brzeziński szedł z karabinem zawieszonym na ramieniu lufą na dół. Milczeli obaj, chociaż Iwan wyżymając wodę z mokrej brody klął brzydko, gdyż nawet jemu ta noc dżdżysta wydała się nad wyraz przykrą.
Doszli do Szybenego i omijając domek dozorcy przy klauzie zaczęli wdrapywać się na wschodnie uskoki odbiegające od Czywczynu, co to niby słup tkwił w pobliżu granicy Polski i Czechosłowacji, majacząc czarną kopułą na ciemnym niebie.
— Gdzie staniemy? — spytał Jerzy rzucając z góry ostatnie spojrzenie na słabo połyskującą w mroku taflę Szybenego i ze smutkiem przypominając sobie, że tak nie dawno jeszcze patrzyła na jezioro ukochana nad życie dziewczyna i zajadając pyszne pstrągi śmiała się dźwięcznie i beztrosko figlarna Kazia.
— Na Szerokim Łuhu stoi szałas myśliwski, gdzie go gajowi „grafa“ Baworowskiego przed wojną jeszcze zbudowali — odparł Gabara. — Można tam stanąć, bo dach nie całkiem przecieka...
— Hm... — mruknął Brzeziński posłyszawszy tak niezachęcającą zapowiedź.
Brnęli jeszcze ze dwie godziny, zanim doszli do Łuhu, gdzie rzeczywiście znaleźli napół rozwalony szałas. Z trudem z pomocą latarki elektrycznej odszukali kąt, w którym nie zaciekało, i tu musieli czekać pierwszych oznak przedświtu.
Siedząc skuleni drzemali. Deszcz bębnił już na dobre o przegniłe deski powały. Od czasu do czasu zrywał się wiatr. Dobiegało wtedy skrzypienie konarów drzew i szmer rozkiwanych łap świerkowych.
Iwan Gabara zerwał się nagle na równe nogi i zamarł przystawiwszy dłoń do ucha.
— O, o — szepnął — słyszycie go, panie? Już zaczyna...
Brzeziński nic nie słyszał, więc zawinąwszy się szczelniej w bajbarak wyszedł z szałasu.
W ogólnym rozhoworze puszczy i w szeleście deszczu długo nie mógł odróżnić dobrze mu znanego poryku jeleniego.
— Przysłyszało wam się, Iwanie — zamruczał — napróżno mokniemy na dworze...
— Nie, panie leśniczy, on zaczął już, bo wabi codziennie hen, przed świtaniem! — bronił się gajowy.
— A może to lasownik, czy jaki inny bies? — uśmiechnął się Jerzy.
— Co też wy, panie, mówicie?! — przeraził się chłop. — Takich słów nie należy wymawiać po nocy!
— A bo co? Nosy nam poodgryzają biesy, gnaty połamią?
— Panie leśniczy, nie godzi się, nie godzi śmiać się z takich strachów! — bełkotał zupełnie już przerażony półdziki człowiek leśny.
Na dalszą rozmowę z nim Jerzy nie miał już czasu.
Teraz bowiem i on posłyszał głuchy, groźny poryk byka.
Krótki, urwany dźwięk.
Echo, zagłuszone szumem drzew i ulewy, nie poderwało go.
— Słyszeliście? Wabi... — szepnął Gabara.
— E-e, chyba zdaje się wam — odparł Brzeziński. — To prawdziwy głos byka... Tak wabić nie potrafiłby nikt...
Iwan zamachał rękami i począł szeptać, jak gdyby obawiając się, że ktoś może ich podsłuchać:
— Wy jesteście uczony, panie leśniczy, i wszystko wiecie, ale i ja znam jeleni, koło tylu już rykowisk „ryskałem“ i czaiłem się i wiem o bykach wszystko... Gdzież to słyszane, żeby wychodziły one na rykowiska po nocy. A potem jakiż to byk ryczy tak krótko bez „wzdochu“ długiego? Posłyszycie, gdy świtać zacznie, wabić on będzie inaczej, tak, jak należy...
— Więc pocóż teraz wabił nie tak, jak trzeba? — spytał zaciekawiony Jerzy.
Gabara zsunął mokrą czapkę na czoło i jął drapać się w głowę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Wreszcie począł mówić:
— Głowiłem się i ja nad tym i tak teraz myślę, że ryczy tak wcześnie po to, żeby obudzić goniące się byki i wskazać im miejsce, dokąd mają iść, gdy zacznie wabić je na cały głos. Słucham ja jego już piątą noc, i Bajbała słucha na Peremecie i Świrczyk na Sinym Włazie... Ten wabiarz ryknie jeszcze ze dwa razy a potem zamilknie aż do brzasku... Znam ja go!
Ukryli się w szałasie i wytężyli słuch.
W pół godziny potem byk, czy nieznany kłusownik odezwał się znowu. Że był to najprawdziwszy poryk jelenia — nie mogło być wątpliwości, ale w samej rzeczy zastanawiało zbyt krótkie jego brzmienie i brak charakterystycznego westchnienia.
— Co by to mogło być? — łamał sobie głowę Brzeziński i już zapomniał o chłodnej nocy i mokrym ubraniu. Z niecierpliwością czekał na pierwszą szarzyznę przedświtu.
— Ja was, panie, postawię na garbie, skąd można będzie rozejrzeć byki, jak wszystkie niczym na sznurku w jedną ciągną stronę — szepnął nagle Iwan.
Coś błysnęło w głowie Jerzego.
— Dobra! — powiedział. — Mam lornetkę, to się rozejrzę i pokombinuję...
Kombinować jednak zaczął widać od razu, bo po chwili spytał:
— Czy umiecie wabić byki głosem?
— Oj-jej! Toż ja, panie, tyle ich nawabił — ożywił się nagle dawny kłusownik, lecz w tejże chwili szeroką łapą przykrył usta i mocno zmieszanym i niepewnym głosem dorzucił: — Dlaczego nie mam umieć wabić?... Tyle lat na świecie żyję...
— No, już! — przerwał mu Brzeziński. — Teraz będę myślał...
Cisza zapadła w szałasie. Tylko deszcz dudnił i szumiały drzewa dokoła.
Jerzy nie spostrzegł, że usnął nagle.
Obudziło go szarpnięcie za rękaw.
— Świta... — posłyszał głos Gabary.
Wstał i przeciągnął się. Dreszcz przebiegł mu po grzbiecie i chlupnęła woda w bucie.
Wyszli z szałasu.
Deszcz ustał. Niebo poszarzało.
Od czarnej ściany boru na Sinym Włazie dobiegał ryk byka.
— To ten czort wabi... — mruczał Iwan prowadząc za sobą Brzezińskiego.
Weszli na szczycik okryty czerwoną buczyną i stanęli.
— Stąd zobaczycie, panie, wszystkie byki z dwóch rewirów — powiedział Gabara — a ja skoczę ku potokowi posłuchać...
— Nie! — potrząsnął głową Jerzy. — Zostańcie tu.
Po górach i wąwozach tłukło się echo jeleniego poryku. Zapewne stary byk rzucał wezwanie, bo ryczał głucho i groźnie, ciężko i hałaśliwie wzdychając.
Gdy rozjaśniło się nieco, Jerzy dostrzegł na starym butynie, dobrze już zarośniętym młodymi świerczkami, dwa na raz jelenie.
Uniósłszy łby i strzygąc łyżkami szły w jednym kierunku nie zwracając na siebie uwagi.
Na lewo, zboczem góry zsuwał się trzeci, roztrącając mokry gąszcz porośli olszowej.
Czwarty, niewidzialny za ścianą świerków, odpowiadał na wyzwanie długim, gniewnym rykiem.
— Tak mi się widzi, że ten wasz „czort“ wabi od Kalinowej Rozczołyny — mruknął Jerzy, chociaż wcale nie był jeszcze przekonany, że dobiegający stamtąd poryk był wabieniem. Takiej ścisłości w naśladowaniu głosu jelenia na rykowisku nie mógłby osiągnąć ani człowiek, ani żaden przyrząd.
Był jednak tak pewny Iwana, że nie dopuszczał nawet myśli pomyłki z jego strony.
Doczekawszy się aż czwarty jeleń wyjdzie z puszczy i widząc, że dąży on z przeciwległej strony w tym samym kierunku, co i trzy inne byki, Jerzy pochylił się ku Gabarze i szepnął nie odejmując lornetki od oczu.
— Zaczynajcie wabić!
Gajowy ukrył się w krzakach. Rozległ się na razie chrapliwy, lecz z każdą chwilą wzbierający na sile, groźny ryk, zakończony głębokim westchnieniem.
— Świetnie! — pomyślał Jerzy. — Skąd tylko z tak nędznego ciała wydobywa się tak potężny głos?
Nie miał czasu na dłuższe rozmyślanie, gdyż idący zboczem góry byk stanął jak wryty i posłyszawszy nowy, nieco krótszy poryk, powtórzony przez Gabarę, skierował się ku szczytowi. Inne byki też stanęły i węszyły. Jeden z nich począł odpowiadać na wyzwanie.
Brzeziński widział, jak jeleń wyciągnąwszy szyję, ryczał, a potem jął racicami bić w ziemię i wyrzucać mokre jej grudki i szmaty darniny.
Wabiarz wmieszał się do tego koncertu, lecz popsuł mu szyki Iwan krótkim, gniewnym rykiem rozpoczynającego pojedynek byka. Wszystkie jelenie węsząc czujnie poczęły zbliżać się ku krzakom, gdzie ukrył się Gabara.
— Zabodą i potratują mi chłopa! — uśmiechnął się Brzeziński — śledząc ruchy byków, które szły z najeżoną sierścią na karkach i potrząsały gniewnie rogatymi łbami.
Słuchając uważnie jelenia ryczącego gdzieś z ukrycia, Jerzy przekonał się niebawem, że głos jego rozlega się już znacznie bliżej. W miarę tego, jak byki podchodziły do wabiącego Iwana, ryk niewidzialnego byka brzmiał coraz wyraźniej.
Próżno jednak wypatrywał go Brzeziński przez szkła lornetki polowej rozglądając każdy krzak, każdy cal ziemi okrytej burą, pogmatwaną trawą.
W pewnej chwili wydało mu się, że dojrzał jakiś ruch w zaroślach olszowych nad potokiem.
Skierował lornetkę i czekał.
Przez krzaki chyłkiem przedzierał się ktoś, co chwila przypadając do ziemi i kryjąc się w gąszczu wysokich badylów.
Z krzaków wypadł spłoszony kozioł i śmignąwszy pomiędzy szarymi pniami zapadł do haszczy.
— Nic nie rozumiem! — pomyślał zdumiony Jerzy i skinął na gajowego.
Gabara przykucnął przy nim nie wysuwając się z krzaków.
Naradzali się krótko, bo człowiek zaczajony w haszczach począł znowu wabić.
Jelenie nie słysząc głosu Iwana skierowały się natychmiast w jego stronę.
Brzeziński i Gabara nie zdradzając swej obecności zbiegli ze szczytu i z dwu stron poczęli obchodzić krzaki z zaczajonym w nich wabiarzem, odcinając mu odwrót do puszczy.
Jerzy zakradł się do kępy olszowej i nagle skoczył w gąszcz.
To, co ujrzał, zmusiło go do zatrzymania się. Był niezmiernie zdumiony, oszołomiony prawie tym, co przedstawiło się jego oczom. Na kupie ściętych pędów siedział chłopak, zapewne dwunastoletni, i trzymał na kolanach... gramofon.
Bezdźwięcznie kręciła się czarna płyta.
Z głośnika wydobywał się „nagrany“ na niej głos jelenia na rykowisku.
Jerzy od razu zrozumiał, dlaczego nie mógł zauważyć nic podejrzanego w głosie ryczącego byka.
Był to przecież prawdziwy głos miłości i walki o nią szlachetnego zwierza.
Po co wabił jelenie ten chłopak? Brzeziński nie mógł znaleźć rozwiązania zagadki...
Chłopak rzucił się do ucieczki, lecz Jerzy podniósł karabin i krzyknął:
— Stój, bo strzelę!
Wabiarz zatrzymał się drżąc na całym ciele.
W tej samej chwili nadbiegł Iwan i zaczajony w pobliżu Onysym Świrczyk.
Jeńca podprowadzono do Brzezińskiego.
Gajowy Świrczyk wymachując rękami i mrucząc przekleństwa opowiadał:
— Ja za nim już dwa dni chodzę, jak lis za zającem! On, panie, z czeskiej przekradł się strony i wyprowadził za granicę nasze byki. Ja mu, panie gnaty teraz przetrącę, najbardziej za tego fajnego dwudziestaka!
— Zaczekaj, bo na to zawsze będziesz miał czas! — wstrzymał zacietrzewionego chłopa Brzeziński. — Musimy dowiedzieć się, po co i dla kogo on to robił, bo przecież taki szczeniak sam by tego nie wymyślił?
Chłopak nie mówił po polsku ani po rusku i milczał na wszystkie pytania.
— To ty nie Polak? — spytał go Jerzy.
— A no, ja sem Czech — odparł chłopak.
Długo trwała rozmowa z jeńcem, aż w końcu wszystko się wyjaśniło.
Wtedy Jerzy zaczął naradzać się z gajowymi, a skończywszy powiedział do chłopaka.
— Zabieraj swoją maszynę i prowadź nas! Pamiętaj jednak, że, jeżeli zdradzisz, to dostaniesz kulą, bo żartować i ceregielować się z tobą nie zamierzam.
Powiedział to takim dobitnym głosem i zrobił tak straszną minę, że małemu kłusownikowi aż łydki drgnęły.
Chłopak szedł na przedzie na uwiązanym do pasa sznurku. Koniec jego trzymał Iwan i od czasu do czasu porykiwał niby wabiąc jelenie. Szli przez straszne wertepy, po bajorzysku, w wąskiej rozłodze górskiej, do której na pewno nigdy nie zaglądali strażnicy, ani gajowi.
Na rozmiękłej ziemi widniały jednak ślady jeleni i drobnych stóp ludzkich.
— Tędy ten szczeniak prowadził za sobą nasze byki! — mruczał Świrczyk. — Och, panie, gdybyście mi go oddali, ja bym go uraczył!
Tak idąc doszli do zarośniętej krzakami przełęczy, gdzie zbiegały potoczki, wlewające się do jednego łożyska.
— Tu poczyna się Biała Cisa — szepnął Iwan. — Chadzał ja tą drogą, kiedym jeszcze kłusaczył za austriackich czasów...
Na znak Brzezińskiego chłopak włożył dwa palce do ust i przeciągle gwizdnął.
Zupełnie blisko odpowiedział mu okrzyk:
— Franc, to ty?
— Ja! Chodźcie tu, prosim...
— Co tam masz?
— Chodźcie — obaczycie sami... — odpowiedział Franc.
Rozległo się człapanie dwu par nóg po błocie.
Jerzy i gajowi zaczaili się w krzakach.
Dwóch ludzi krążyło po haszczach szukając chłopca, aż wreszcie nieznajomi zbliżyli się do kryjówki Brzezińskiego i Gabary.
Jerzy zamierzał już kazać im podnieść ręce do góry, gdy zwinny Iwan skoczył ku nim nagle i, zanim Brzeziński opamiętał się, jakimś zbójeckim chwytem powalił jednego, drugiego zaś ugodził pięścią w nos. Świrczyk nie tracąc czasu wsiadł okrakiem na gramolącego się z błota tęgiego Czecha i kuł go pięścią po rudym łbie.
— Związać im łapska! — skomenderował Jerzy i gajowi odpiąwszy sobie rzemyki podtrzymujące portki skrępowali jeńcom ręce.
— Gdzie tu najbliższy posterunek straży granicznej? — spytał Brzeziński.
— Pod Pop Iwanem!
— No, tedy marsz na posterunek!
Ze trzy godziny zabrało im to przejście, lecz tuż przed południem doprowadzili kłusowników do posterunku i oddali ich w ręce strażników.
Zaczęło się badanie pochwyconych Czechów, przekraczających bezprawnie granicę polską.
Tłumaczyli się tym, że słysząc wołanie Franca i myśląc, że coś mu się złego przydarzyło, nie spostrzegli, że minęli słupy graniczne.
Oficer ze strażnicy spisał protokół i poddał aresztowanych rewizji.
W kieszeni jednego z nich znaleziono przygotowany raport do jakiegoś Siviczka w Rahowie z doniesieniem, że zwabione spoza polskiej granicy sześć byków, które wpadły do wykopanych w ziemi pułapek, będą dostarczone na czas na kolej i wysłane pod adresem „vażenoho pana radcy Biłoczka“ do jego rezerwatu.
Drugi Czech, nazwiskiem Pliszka, usiłował wyrzucić do palącego się pieca jakąś kopertę.
Na stemplu pocztowym widniał napis — „Użhorod“, a w kopercie znaleziono spis — komunistycznej bibuły, wysyłanej do Polski.
— No tak — zakończył badania aresztowanych oficer straży granicznej — no, tak! Wszystko jest w porządku. Kłusownicy i dostawcy zakazanej literatury! Piękne ptaki!... Przygotowaliśmy dla takich dobre klatki... Jutro pojedziecie do Kołomyi, gdzie już wami zaopiekuje się prokurator. Tymczasem pójdziecie pod klucz...
Strażnicy odprowadzili całą trójkę do aresztu, oficer zaś telefonował długo do sztabu, składając meldunek o wypadku w swoim obwodzie.
— Patrzcie — no, panowie, jakie postępy czyni cywilizacja współczesna! — zauważył oficer odkładając słuchawkę. — Kłusownicy wabią jelenie płytami gramofonowymi. Rychło patrzeć nauczą się ludziska ich mowy i zaczną wygłaszać naukowe odczyty dla zwierząt i zabawiać je modnymi przebojami!
Strażnicy i gajowi śmiali się wesoło.
Brzeziński dodał z poważną miną:
— Radziłbym wygłosić przez radio przemówienie do jeleni, aby z czeskiej strony wyemigrowały do naszych rezerwatów.
— Słusznie! przydałoby się! — śmiał się oficer. — Po co im jelenie? Oni albo zamykają je w ogrodach zoologicznych, albo sprzedają do restauracji, aby zjeść z knedlami. Nie myśliwski to naród!
Odpocząwszy na posterunku i posiliwszy się, Jerzy z gajowymi ruszył do domu. Chmury się przetarły i wyjrzało słońce.
Ociepliło się znacznie i ustał wiatr.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.