Postrach gór/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Postrach gór |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Nakładem Tygodnika „Wiarus” |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Posterunek policji w Żabiem wywiązał się z zadania znakomicie. W ciągu jednego dnia nazwiska napastników na Jerzego Brzezińskiego zostały ustalone, jak również związek ich z dzierżawcami terenów, obfitujących w zarośla kosodrzewiny. Po złożeniu przez komendanta meldunku telefonicznego do policji powiatowej w różnych miejscach nastąpiły aresztowania uczestników napadu na Jerzego. Dochodzenia policji nie ustaliły jednak żadnej łączności ich z Mariną Hłyszczanką i Szaburakiem. Dziewczyny ani zakochanego w niej chłopaka dnia tego nie widziano w Żabiem.
Jerzy, który obandażowany przez lekarza leżał w pokoju gościnnym w nadleśnictwie, dowiedziawszy się o tym westchnął z ulgą i uspokoił się. Na drugi dzień po wypadku przyszli do niego Iwan Gabara, Hryć Bajbała, Wasyl Szaburak i bratanek Jerzego, Michał Brzeziński, gospodarujący w Mygli. Wiadomość o zamachu na Jerzego szybko bowiem dotarła do Mygli, nad Szybene i do wszystkich gajówek. Wieczorem dowiedział się też o tym nadleśniczy w Jaworniku i telefonował do Żabia zapytując o stan zdrowia Brzezińskiego i szczegóły napadu na dzielnego podleśniczego.
Trzy dni przeleżał Jerzy, na czwarty zaś wstał i, chociaż czuł jeszcze zawroty głowy, zaczął chodzić, żeby, jak oznajmił lekarzowi, nogi mu w stawach nie zardzewiały.
Jerzy nie długo wprawiał się w chodzenie, gdyż otrzymał nagle telefonogram ze Skolego. Telefonował inżynier Romuald Zielewski donosząc, że znajduje się w puszczy nad Oporem i wzywa go do siebie w pewnej pilnej sprawie. Zapomniawszy o wszystkich swych dolegliwościach Brzeziński wsiadł do autobusu, kursującego pomiędzy Żabiem a Kosowem i Kołomyją, i pojechał, by zdążyć na pierwszy pociąg idący w kierunku Stryja.
Inżynier bardzo serdecznie spotkał Jerzego w Skolem, a posłyszawszy o jego przygodzie i obejrzawszy niezagojoną jeszcze ranę zdumiał się i spytał:
— Musicie czuć się bardzo słabo? Przecież tyle wam krwi ubyło.
Brzeziński uśmiechnął się wesoło i odparł:
— Panie inżynierze, nic mi nie będzie do samej śmierci! W puszczy, w żywicznym powietrzu siły rychło mi powrócą!
Zielewski opowiedział mu, że właściciele Skolego wnieśli skargę do dyrekcji lasów na kłusowników, gdyż miejscowy zarząd leśny nie mógł dać sobie z nimi rady. Gajowi i policja aresztowali kilku z nich, lecz byli to ciemni Bojki, którzy wykonywali czyjeś rozkazy. Ten zaś, kto wydawał te rozkazy, pozostawał nie wykryty.
— Dyrekcja odkomenderowała mnie tu dla uporządkowania tej sprawy, ja zaś, panie Brzeziński, dobieram was do pomocy — oznajmił inżynier.
— Dziękuję, panie inżynierze — powiedział Jerzy. — Coś się zrobi, bo tak dłużej być nie może. Proszę dać mi trochę czasu do namysłu...
To powiedziawszy Brzeziński wyszedł z mieszkania inżyniera. Szedł przez małe, malownicze miasteczko, tonące w zieleni, wyciągnięte w dolinie pomiędzy wysokimi górami, okrytymi lasem. Nie widoki jednak przykuwały do siebie uwagę podleśniczego. Błąkając się niby bez celu oglądał sklepy na rynku i gawędził z ludźmi, przybywającymi pieszo i konno zapewne z daleka, gdyż mieli zmęczony wygląd. Uwagę jego zwrócił na siebie mały domek żydowski ze sklepikiem i jadłodajnią. Każdy, kto przybywał do miasta, dążył tam, a właściciel, ogromny, rudy Żyd z czerwonymi łapami badawczo przyglądał się gościowi i szeptał coś do niego odciągając go na stronę.
— Hm... hm — mruknął do siebie Brzeziński spostrzegłszy, że Bojki przybywający z gór obsiadłszy stół stojący w ciemnym końcu izby, szepcąc coś do siebie naradzali się i spierali.
Wieczorem do jadłodajni wszedł góral w bardzo zniszczonym ubraniu i usiadł przy oknie, bystro patrząc na gospodarza. Żyd zerknął kilka razy w jego stronę, w końcu nie wytrzymał i zbliżył się pytając:
— Co wam podać, gazdo?
— Nie na jedzenie tu przychodzę — zamruczał przez zęby Bojko i podejrzliwie się obejrzał.
— O! — wyrwał się Żydowi cichy okrzyk. — To wy z tamtej strony?
Gość milczał, jak gdyby nie słysząc pytania.
— Skąd? Z Munkaczewa, Pereczynu, Użhorodu, Koszyc — wypytywał się z zainteresowaniem szynkarz i restaurator w jednej osobie.
Gość rozejrzał się po izbie i rzucił przez zęby:
— Pytacie jak szpieg...
— Co? Ja — szpieg? — zaniepokoił się i oburzył Żyd. — Nuchim Śliwka powiedziałby wam jakim jest szpiegiem Salomon Żydłakiewicz. Też takie słowo powiedzieliście — szpieg!
— Prowadź mnie do Śliwki — szepnął rozkazującym głosem Bojko.
— Nu-nu, czy ja głupi? — wzruszył ramionami rudy. — Idźcie sami...
— Nie wiem, gdzie mieszka, jestem tu po raz pierwszy...
— Nie dochodząc tartaka, pójdziecie drogą na lewo do przysiółka, tam wam pierwszy lepszy przechodzień pokaże dom Nuchima — szeptał Żyd, zaglądając w oczy gościowi. — Może dać wam piwa, dobre, lwowskie...
— Dajcie butelkę, bo w gardle mi przeschło...
W pół godziny po tej rozmowie Brzeziński wchodził już do sklepiku Śliwki. Pamiętając czasy pułkowe pewnym krokiem zbliżył się do lady, gdzie w zatłuszczonej mycce siedział stary, pejsaty Żyd, i przenikliwie wpatrując się w jego okrągłe, załzawione oczy o zaczerwienionych powiekach powiedział:
— Zmiana hasła...
— Oj, zmiana! Co znaczy zmiana? Dlaczego zmiana?
— Powiadam — zmiana i — koniec!
— N-nu, jakie teraz hasło?
— Cisa...
— Cisa? — powtórzył Nuchim.
— Powiedz o tym naszym towarzyszom — kiwnął głową Jerzy. — A gdzie Iwan?
— Który? Iwan Suchoręki, czy Bezimiennik?
— Suchoręki... Dawaj mi go zaraz...
— Idźcie na cmentarz, Iwan przyjdzie tam... Tu nie można...
— Wiem — przytaknął gość. — Będę czekał na cmentarzu... A migiem, bo dziś jeszcze muszę wracać...
Już wychodził ze sklepiku, gdy Śliwka dogonił go i tarmosząc za poły i rękawy szeptał wzburzonym głosem:
— Nu — ja nic nie mówiłem... ja tylko słyszałem, że Suchoręki... z policją się zwąchał... Widzieli go ludzie, jak w Jarze Czornym z komendantem miał spotkanie... ale ja nic nie wiem, ot, ludzie tak bają...
— Wiem wszystko — potrząsnął głową Brzeziński — i dla tego zdrajcy mam ten podarek.
To mówiąc wysunął zza pazuchy rękojeść rewolweru i mruknął:
— Po to przyjechałem do Iwana... Nie wiem tylko... poradźcie, gdzie to lepiej zrobić, bo na cmentarzu za blisko... Policja strzał posłyszy...
— Suchoręki dla zamydlenia oczu każdej nocy kłusaczy, stępice i „silce“ zastawia... może razem z nim pójdziecie i gdzieś w uroczysku... swoje zrobicie...
— Chcielibyście tego? — uśmiechnął się Jerzy.
— N-nu, ktoby z naszych nie chciał? — zarechotał stary sklepikarz. — Jeżeli Iwan zdradza, tedy będą areszty i sądy... Źle! Nie każdy się wyplącze... nie każdy...
Gość nic nie powiedział na to i skierował się w stronę małego zarośniętego bukami cmentarza widniejącego na zboczu góry.
Długo czekał tam i drgnął, gdy spoza krzaków wyłoniła się nagle sucha, przygarbiona postać chłopa-Bojki.
Góral długo macał oczyma nieznajomego, wreszcie szepnął:
— Cisa...
— No, to już znacie nowe hasło? Zapewne od Żydłakowicza dowiedzieliście się...
— Od niego, czy nie od niego — to nie wasza sprawa — mruknął.
— Dobrze mówicie, ale jak będziecie gadać, kiedy zapytam was... czy to prawda, żeście się zwąchali już z policją.
Chłop szybkim ruchem sięgnął do kieszeni portek, lecz Brzeziński porwał go za rękę i ściskając ją mocno, powiedział:
— Śliwka wydał was tym z Użhorodu i Munkaczewa... Przyjdą tu, by zabić was... Mnie nie obawiajcie się, bo ja nie z tamtej strony...
Iwan nie wierzył, więc Jerzy trzymając go pod lufą rewolweru zmusił opowiedzieć wszystko. Dowiedział się, że Żydzi i niektórzy Bojki mają w Skolem tajne składy bibuły komunistycznej i broni, że przesyłają to do Żabia, Worochty i Rafajłowej a stamtąd do Stanisławowa, gdzie wszystkim kieruje jakiś Kottler; że przemytnicy bibuły namówili kłusowników, żeby robili raban, zastawiając pułapki na zwierza i strzelając do jeleni i kozłów.
— Wsadzą takiego na trzy miesiące do ula, a on i rad. Karmią go do syta, spać może ile chce... radio mu przygrywa, a gdy wyjdzie towarzysze płacą mu sto złotych... Kapitał! On takich pieniędzy przez całe życie nie widział... Do tego dochodzi jeszcze zarobek po sprzedaniu zabitej zwierzyny... Ot, na przykład, taki Ostap Borkanik w pętlę w silce schwytał na „Czerwiennym Trapaszu“ niedźwiedzia i Czechom go sprzedał. Strażnicy i policja szukają po górach i tropią kłusowników, a tymczasem ci spoza kordonu przekradają się z bibułą i bronią...
— Znasz tych ludzi? — spytał Jerzy.
— Wszystkich nie znam, ale znam miejsce, gdzie składają transporty — mruknął Iwan.
— Daleko stąd?
— W Oporcowej Rozłodze... za trzy godziny dojść można...
— Dobrze! Poprowadzisz tedy mnie... a i kłusowników chciałbym zobaczyć... — uśmiechnął się Brzeziński i poczuł wyraźnie, jak mu ręce swędzić poczęły, bo taki to już był człek na kłusowników zajadły. — No, prowadźcie mnie, Iwanie Suchoręki, a na wszelki wypadek pamiętajcie, że jakby coś nie po myśli mojej się stało dostaniecie kulką w plecy...
Długo szli potem, chociaż mrok już zapadł w puszczy. Ścieżynę widzieli jednak wyraźnie, gdyż księżyc świecił z całej mocy. Przed północą doszli do Rozłogi. Czarne żebra skalne występowały ze zboczy głębokiego wąwozu. Cisza panowała dokoła. Stąpając ostrożnie doszli do jakichś zwisających skał. Pod nimi czaiła się czarniejsza od nocy czeluść groty. Świecąc sobie latarką weszli do obszernej jaskini z pułapem okopconym od palących się tam ognisk. Iwan pokazał Brzezińskiemu różne zakamarki w ścianach, gdzie ukrywano przemycane paczki. W jednym z zakątków znaleźli właśnie owinięty w ceratę pakunek.
— To z Bratisławy — mruknął Suchoręki. — Stamtąd zawsze przysyłają paczki w „klejonce“...
Jerzy zabrał paczkę i wyszedłszy z jaskini, ukrył ją pod korzeniami drzewa i przywalił suchą leżaniną.
— Weźmiemy to na powrotnej drodze — szepnął do Iwana. — A teraz, bracie, prowadźcie na kłusowniczy teren.
Przebrnęli grań wysokiej i długiej góry i wkrótce posłyszeli jakieś szamotanie się i głośne chrapanie.
— A-a — przeciągnął drapieżnym głosem Bojko. — Łania wpadła do „zapadni“.
Rzeczywiście — stanęli wkrótce nad głębokim dołem, w którym miotała się usiłując wydostać się łania.
Brzeziński obejrzał pułapkę. Był to kwadratowy, głęboki na trzy metry dół, okryty z góry cienkimi żerdziami i przysypany ziemią i suchym listowiem.
Wykopany był na grządzie, wydeptanym przez jelenie.
— U nas na Wierchowinie od dawna już kłusownicy nie robią takich zapadni... — pomyślał Jerzy oglądając pułapkę, w której chrapiąc głośno łania usiłowała zrobić skok, lecz odbijała się od zwężających się ku górze boków dołu.
Nad ranem doszli do złomisk, gdzie Bojko pokazał Jerzemu ślady niedźwiedzia.
— Tam, gdzie leżą przewalone przez „dujawicę“ drzewa, ma on swoją gawrę i tym tropem idzie do jaru na wodopój — objaśnił kłusownik.
Poszli ku urwistemu brzegowi potoku mknącemu na dnie wąwozu.
W krzakach, gdzie ścieżka zaczynała zbiegać spychem jaru, Brzeziński spostrzegł „silce“. Była to zawieszona na gałęziach pętla z grubego sznura, ukryta wśród liści i wysokiej trawy. Niedźwiedź przechodząc tędy musiał obetrzeć się o sznur, który spadał i zaciskał uciekające zwierzę.
— Przed wczoraj Mikita Szymanik schwytał dwulatka... — zauważył Iwan.
— Cóż z nim zrobił? — spytał Jerzy.
— Skrępował pętami i odwiózł na tamtą stronę, za rubieżę... dali mu za niedźwiedzia 50 złotych.
Rozmowę tę przerwał rozlegający się niedaleko strzał.
Z tupotem racic, niewidzialny za krzakami przemknął rudel jeleni.
Dobiegło echo drugiego strzału — padł on znacznie dalej i miał krótki, klaszczący huk.
— Strzelano z broni o obciętej lufie — mruknął Brzeziński.
— A no, tak jest — zgodził się Iwan. — Kłusownicy nasi używają starych karabinów austriackich i obcinają im lufy, żeby łatwiej ukryć można było pod sierakiem...
— Wiem — kiwnął głową Brzeziński. — Powracajmy już...
Poszli dawną drogą i zabrawszy paczkę z bibułą skierowali się na przełaj ku Skolemu.
Brzeziński wstąpił po drodze do sklepu Śliwki, kazał przerażonemu Żydowi przechować przyniesioną paczkę, sam zaś, pokręciwszy się po miasteczku, niespostrzeżenie wszedł na posterunek policji i zameldował o tym, czego dowiedział się tej nocy.
Powróciwszy do mieszkania inżyniera Jerzy położył się na tapczanie i zamknął oczy.
Był zupełnie wyczerpany i poczęła go trawić gorączka.
Gdy Zielewski powrócił do domu, Jerzy opowiedział mu o swojej przygodzie.
Inżynier słuchał tego jak bajki.
— Musicie, panie Jur, dostać za to dobrą nagrodę! — zawołał. — Wielkiej dokonaliście rzeczy.
— Ja nie dla nagrody to robię — szepnął słabym głosem Brzeziński. — Tyle pokoleń polskich troskało się i walczyło o tę ziemię, a różni zbrodniarze chcą nam ją odebrać. Ja na to patrzeć spokojnie nie mogę!
Jerzy drżał cały i dzwonił zębami.
Zielewski posłał gospodarza do doktora, zaniepokojony pogorszeniem choroby Brzezińskiego.
Znowu dwa dni przeleżał Jerzy w gorączce i malignie.
Nie wiedział, że policja w Skolem dokonała licznych aresztów.
Powędrowali do Stryja obaj Żydzi i cały tłum kłusowników i przemytników bibuły, bo policja urządziła zasadzkę w Oporcowej Rozłodze i wyłapała dwunastu chłopów, przekradających się spoza kordonu na polską stronę.
Nie wiedział też Jerzy, że i w wykrytej przezeń fabryczce olejku kosodrzewinowego znaleziono również wielki skład bibuły komunistycznej.
O Jerzym Brzezińskim po tym wypadku w puszczy nad Oporem dowiedziano się w Stanisławowie i Lwowie, a pisma warszawskie, poznańskie i krakowskie opisywały jego przygody i nadały mu przydomek „Postrach gór“.
Zainteresowała się nim wreszcie Naczelna Dyrekcja Lasów Państwowych.
— No, teraz to już spokojny o pana jestem! — mówił radosnym głosem inżynier Zielewski, potrząsając dłoń Jerzemu. — Kariera wasza będzie zabezpieczona...
Jerzy milczał. Myślał o tym, że dawno nie miał listu od panny Stefanii i nic nie wie o losach szkoły w Mygli...
Westchnął ciężko...