Potworna matka/Część druga/L

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


L.

Joanna chwyciła Helenę za ręce i, uścisnąwszy ją zawołała:
— Jakże jestem szczęśliwa, że panienka tak postanowiła!
— Bóg mi jest świadkiem — wyrzekła Helena — że gdybym znalazła choć trochę uczucia dla mnie w duszy matki, nawet gdybym była pewna, że ona chce mnie uszczęśliwić w swoim mniemaniu, poświęciłabym się i zostałabym!...
Ale ona mnie prześladuje nienawiścią, nienawiścią nieubłaganą... przecież ja jej nigdy nie obraziłam ani czynem, ani słowem.
— Masz słuszność, Joanno, ja w niczym nie jestem jej obowiązaną!...mogę ją opuścić bez wyrzutów sumienia!...
— Tak!... stokroć tak!...
— Kiedy masz się zobaczyć z Lucjanem?
— Dziś wieczorem.
— Gdzie?
— Tu.
— Czy przyjdzie po odpowiedź na list?
— Tak.
— To odpowiedź tę mieć będzie... ja sama mu ją przyniosę.
— Co mu panienka powie?
— Że jestem gotowa iść z nim...
— Spotkanie nastąpić ma o ósmej... Czy będziesz wolną, panienko?
— O to się postaram.
— Zastanie mnie panienka przy panu Lucjanie.
— Obecność twoja podwoi moją odwagę.
— Widziałam, jak matka panienki wychodziła z domu — podchwyciła Joanna.
— Tak.
— Szła nie sama...
— Towarzyszył jej ten, którego chce mi dać za męża... Pojechali na wieś, ażeby zamówić ucztę weselną, i jak mówiła, powrócą dopiero późno wieczorem.
— Tym lepiej... Nie będzie potrzebowała panienka szukać pozoru dla wyjścia.
— Czy mam z sobą zabrać ubranie, bieliznę?
— O, nie, nie!...
— Dlaczego?
— Ucieczka panienki powinna być przypisywana rozrpaczy.. Trzeba wszystko przewidzieć.
— Przewidzieć... co?
— A to naprzykład: Matka panienki mogłaby przypuszczać, że poszłaś do pana Lucjana.
— Zpewnością przypuszczała.
— A tego właśnie trzeba uniknąć.
— Jakim sposobem?
— Rzecz bardzo prosta... Rozpacz popycha do samobójstwa... Pan Lucjan powiada w swym liście... że, gdyby miał być rozłączonym od panienki na zawsze, zabiłby się i uczyniłby to z pewnością.
— O, nie wątpię.
— Otóż utrata wszelkiej nadziei, może panienkę natchnąć takim postanowieniem jakim natchnęła pana Lucjana... należy więc, ażeby matka panienki myślała, że panienka postanowiła umrzeć, a nic łatwiejszego, jak wpoić w nią tę wiarę.
— A to jakim sposobem?
— W chwili opuszczenia domu, napisze panienka list i zostawi go w miejscu widocznym dla matki... W liście, tym napisze panienka, że, nie spodziewając się już niczego od życia, chce szukać w śmierci schronienia i spoczynku, jakiego ona nie odmawia nigdy...
— Tak... tak... Rozumiem! — rzekła żywo Helena. — Uważać mnie będą za umarłą...
— Aż do dnia gdy się panienka pokaże... A wtedy będzie zapóźno sprzeciwiać się twemu małżeństwu z panem Lucjanem.
— To prawda... W przypuszczeniu, że umarłam, szukać mnie nie będą... Teraz rozstańmy się... ja wracam do domu... napiszę ten list. Wieczorem za tem, Joanno, i niech Bóg ma mnie w opiece!
Dziewczęta ucałowały się i Helena podążyła na ulicę Anbry.
Wróciwszy do domu, młoda dziewczyna doznała dziwnego uczucia.
Wydało się jej, że już wcale nie cierpi.
Twarz jej łagodna wypogodziła się, gdy jednocześnie spokój zapanował w jej duszy.
Oczywiście, spokój względny.
Od czasu śmierci Jakóba Tordier, pokój, gdzie oddał ostatnie westchnienie, pozostawał zamknięty, okna były w nim zasłonięte roletami.
Helena przestąpiła próg i uklękła przy łóżku, na którym po raz ostatni ona widziała martwe ciało ukochanego ojca.
— O, mój ojcze, który jesteś w niebie i tam w górze czuwasz nad swoim dzieckiem, pobłogosław mnie z tym, któremu przy twoich zwłokach przysięgłam, że go będę kochała zawsze! Powinnam dotrzymać tej przysięgi, nieprawdaż? Powinnam opuścić ten dom, w którym ciebie już niema i podążyć za Lucjanem?
Po tym młoda dziewczyna przez kilka chwil milczała, czoło wsparłszy na dłoni.
Czekała na odpowiedź.
Nagle drgnęła.
Zdawało jej się, że wśród ciszy głos jakiś tajemniczy mówił do niej.
Głos ten powiedział.
Błogosławię cię, dziecko moje!... Idź do tego, który dał ci swe serce i którego chciałem nazwać synem moim... Błogosławię was oboje...
Helena powstała przekształcona.
Ostatni jej niepokój, ostatnie wahanie, znikły.
Wróciła do swego pokoju, wzięła pióro i na arkuszu papieru skreśliła te wyrazy:
„Śmierć wydaje mi się lepszą, nad ohydę małżeństwa, które chcesz mi narzucić...
„Zostać żoną, to jest niewolnicą człowieka, dla którego mam tyle pogardy co i nienawiści, nigdy!
„Kiedy odbierzesz ten list, już będę wolna?
„Żegnam!“

Helena“.

Skończywszy ten krótki list i, położywszy go na stole, w miejscu widocznym, młoda dziewczyna zwróciła oczy na zegar.
Wskazówki znaczyły wpół do piątej.
Więcej niż trzy godziny oddzielały ją od chwili spotkania.
Powziąwszy już nieodwołalne postanowienie, Helena nie chciała ani chwili pozostać dłużej pod dachem matki.
Otworzyła szufladę w komodzie; wyjęła woreczek, który jej dała Manta de Roncerny, kilka skromnych biżuterii prawie bez wartości, które jednak były jej drogie, jako pochodzące od ojca, po czym rzuciła dokoła spojrzenie melancholijne, oczy jej zaszły łzami i jęk podniósł piersi.
Jakby ostatnie wahanie na nią przyszło.
Ale trwało ono tylko sekundę.
Przeminęło jak błyskawica.
Helena powściągnęła wzruszenie i otarła łzy chustką.
Po tym skierowała się do jadalnego pokoju i tam otworzyła okno.
Joanna Bertinot pracowała w pokoju swoim przy oknie po drugiej stronie ulicy.
Podniósłszy głowę, ujrzała Helenę ubraną, gotową do wyjścia.
Zaraz wstała z krzesła.
Córka Jakóba Tordier dała jej znak, że wychodzi.
Joanna gestem odpowiedziała jej, że rozumie.
Wtedy Helena zamknęła okno, przeszła do przedpokoju, stamtąd do sieni, zamknęła drzwi na klucz i zeszła ze schodów.
Wzruszenie, nie dające się uniknąć przy opuszczeniu domu w takich warunkach, nie pozwoliło jej spostrzec, że, wyjmując z kieszeni chustkę, wyrzuciła jakiś papier.
Papierem tym był list od Lucjana.
O kilka kroków od domu dziewczęta spotkały się.
— I cóż? — spytała Joanna.
— Stało się... Idę...
— Dokąd panienka idzie teraz?
— Do kościoła, modlić się, póki nie pójdę do Lucjana...
— Pisała panienka do matki?
— Tak.
— I może z tego listu uwierzyć w samobójstwo?
— Tak... Uwierzy i ucieszy się!
— Idźmy więc razem modlić się...
Helena i Joanna weszły do kościoła św. Eustachego i tu w kaplicy Matki Boskiej uklękły przy ołtarzu Orędowniczki słabych, Pocieszycielki strapionych.
Modliły się długo.
Czas biegł.
Wybiła siódma.
Zamknąć już miano bramę kościoła.
Joanna wstała pierwsza i zlekka dotknęła ramienia towarzyszki.
Helena powstała również.
— Czuję się silną — wyszeptała. — Czuję nad sobą opiekę...
— Chodźmy, panienko — rzekła Joanna.
Wyszły z kościoła, przeszły ulicę dość pustą wieczorem i zapuściły się na skwer Niewiniątek.
Lucjan już się tu znajdował od godziny, trawiony niepokojem.
— Czy przyjdzie? — zapytał siebie. — Czy nie zabraknie jej odwagi w ostatniej chwili, lub czy jej nie zatrzyma jaka nieprzewidziana i niepokonalna przeszkoda?
Spostrzegłszy obie dziewczyny, zaledwie mógł powściągnąć okrzyk radości i pobiegł ku nim.
— Helenko!... droga Helenko! — wyrzekł głosem zdławionym przez wzruszenie. — Gdybyś wiedziała, jak ja się bałem!... Ale nareszcie jesteś... Przynosisz mi wyrok życia lub śmierci... Czy żyć mam, czy umrzeć?
— Żyj, drogi Lucjanie... — odpowiedziała Helena. — Przychodzę do ciebie z zaufaniem i gotowa jestem pójść za tobą wszędzie, jak żona za swym mężem! Czyż nie jestem żoną twoją przed Bogiem, z woli mego ojca?
— O! — dziękuję ci, Helenko, dziękuję! — zawołał młodzieniec z uniesieniem. — Ale ja godzien jestem tego zaufania, które mi okazujesz!... Matka moja czeka na ciebie, ażeby ucałować cię, pobłogosławić, nazwać swą córką... a w schronieniu pewnym, które ci daje, nikt nie będzie cię szukał!
— Tym lepiej, że panna Helena wszystko przewidziała — zauważyła Joanna. — Zostawiła list w domu dla pani Tordier, list, który pozwoli przypuszczać, iż popełniła samobójstwo z rozpaczy.
— To ostrożność bardzo zręczna... która pozwoli nam zyskać na czasie, ażeby się przygotować co do przyszłości... Pójdź, droga Heleno...
— A ty, Joasiu, co uczynisz z sobą? — spytała córka Garbuski, wyciągając ręce ku młodej służącej.
— Ja, aż do waszego polecenia — odpowiedziała — pozostanę przy ulicy Anbry i przypatrywać się będę, co poczynać będzie matka panienki... Dobrze będzie, abym wiedziała, co się dzieje...
— Przyjdziesz nas odwiedzić?
— Czy panienka wątpi? Ale nie znam adresu.
— Ulica Kanoniczek, Nr. 12 — rzekł Lucjan.
— A! — rzekła nagle Helena. — Przez nieuwagę zabrałam z sobą klucz od mieszkania... Czy byś nie mogła go w jaki sposób oddać matce?
— Po co?
— Przykro byłoby mi zachować przy sobie ten klucz. Widząc go, myślałabym, że muszę jeszcze tam powrócić.
— To niech mi panienka go da — wyrzekła Joanna, a schowawszy klucz do kieszeni, dodała:
— A teraz niech mnie panienka pocałuje.
— O! z całego serca...
I Helena rzuciła się w ramiona małej Garbuski.
— Bądź szczęśliwą! — wyjąkała Joanna — i niech Bóg się opiekuje panienką!
Lucjan pociągnął Helenę ku stacji dorożek, uścisnąwszy rękę Joannie, która pytała sama siebie:
— Czyż doprawdy jest ocalona? Dałby Bóg...
I powoli z głową pochyloną, w przystępie jakiegoś niepokoju określonego, zawróciła na ulicę Anbry.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.