<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powojenni |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Ludwik Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Roman Pobóg odetchnął pełną piersią.
Czy to złuda, czy uratowany istotnie?
Spojrzał na swoją towarzyszkę, była blado-zielona, ale w oczach jej gorzał płomień. Patrzała na Romana, dysząc ciężko z fizycznego zmęczenia i trwogi.
Pobóg dotknął miękko jej ręki.
— Olga, jesteśmy uratowani — szepnął gorąco.
— My tylko uciekli od „czeki“, ale to jeszcze nie ratunek. Borys będzie nas szukał, a jak nas znajdzie...
— Mamy rewolwery.
Będzie i on miał, tylko że nas dwoje a ich cała banda.
— Mamy przed sobą las i noc. Uciekajmy.
— A granica? Ty myślisz, że oni granicznej straży nie ostrzegli. A zresztą do granicy jeszcze bardzo daleko. Przytem musimy zboczyć do ruin mego pałacu.
— Oszalałaś!
Dziewczyna roześmiała się wesoło. W oczach jej błysnęły złowrogie iskierki.
— Mówiłam Ci, że nie daruję im swoich klejnotów. Za nic w świecie! Mogli się carskiemi obłowić do woli, ale naszych rodzinnych nie powąchają. Zresztą to i lepiej. Zanim my dojdziemy do Zruba a stamtąd do granicy, to już czujność straży trochę osłabnie. Nikomu z nich do głowy nie przyjdzie, że zamiast uciekać w świat, siedzimy w Zrubie.
— I ty myślisz, że klejnoty ocalały?
— Już oni ich nie znaleźli. To pewne!
— A jak nas zdradzą?
— Kto?
— No, ci co są w Zrubie.
— Tam nikogo prócz Chazmary niema, mój miły. A Chazmara tak samo jak puszczyk lub sowa nie zdradzi. Tam ruiny tylko sterczą, a dokoła las, jezioro, pustka.
— Tak było jak was spalili, ale teraz może być inaczej. Narażasz się, Olga, sama, dla tych swoich kamyków i mnie narażasz. Ciebie Borys zabierze z powrotem a mnie czeka kula w łeb.
— A czyś się do tej myśli nie zdołał już przyzwyczaić? Stałeś ze dwadzieścia razy „pod stienkoj“, a naprzeciw ciebie rury karabinów i dlatego ci nic!
— Tyś mnie ratowała, ale teraz karabiny zadymiłyby napewno.
— Nie tyle ja Cię ratowałam ile nadzieja okupu, no i twoja dumna mina. Ale co o tem mówić! Do Zruba musimy zawędrować i będzie potem co Bóg da.
Olga podsunęła się do Poboga, położyła mu ręce na ramionach i spojrzała słodko a wnikliwie w jego oczy. W czarnych otchłaniach jej oczów świeciły gorące iskry.
— Roman, sokole mój, już ty się nie bój. Olga Gruzinka, Olga księżniczka Czhangirani nie zdradzi ciebie umiłowany. Ty, dla mnie teraz cały świat.
— Ale bez tych kamyczków ze Zruba jestem dla ciebie niczem.
— Widzę ironję w twoich oczach. A czyś ty widział szczęście bez pieniędzy? W tych kamyczkach cały mój majątek, moja przyszłość. Może... i nasza.
Pobóg spojrzał na nią surowo.
— Mów tylko o sobie. Ja tu nie wchodzę w grę. Moje życie inne — twoje inne. Tyś mi uratowała życie, ułatwiłaś ucieczkę, ja dopomogę ci do tej ryzykownej eskapady do Zruba, ale potem...
Olga odsunęła się od niego i oczy jej nabrały grozy.
— A potem co? porzucisz mnie?
— Odejdę do swoich, wiesz, że mam żonę i dzieci.
— Wiem, wiem! ale oni mnie nic nie obchodzą. Ty mnie obchodzisz, ty! Bo ciebie kocham i ciebie się nie wyrzeknę dla żadnych względów. Jak tylko skończymy ze Zrubem, przejdziemy granicę wygodnie. Jeden pierścień wystarczy na to. A potem do Włoch! Roman, tak mi lekko na sercu, że już tej „czeki“ przeklętej nie mamy na karku i tego szatana Borysa. Roman!
Zarzuciła mu ręce na szyję, wspięła się wysoko na palce i gorącemi ustami przywarła do jego ust. Ogień płynął z jej warg do jego żył i rozpalał je pożądaniem. Roman panował nad sobą całą siłą woli, lecz Olga ciągnęła go w płomienie swej namiętności z tak tyraniczną mocą zmysłów, że nie mógł oprzeć się tej potędze i jej urokowi. Zaczął oddawać jej pocałunki z szałem porywającym już całą jego istotę. Nie kochał tej kobiety, ale jej pożądał. Pragnienie jej rosło w nim, lecz zwalczał je stale do tej pory. Teraz czuł, że wola jego się łamie pod mocą jej ponęt i jej pożądania, którem obsypywała go niby purpurą iskier palących. Unicestwiało się jego postanowienie, jego nakaz własny, duchowy, nakaz męskiej woli, znikł pod wszechpotężnym nakazem głosu krwi. W pomroce lasu mętnie rozjaśnionej księżycową poświatą oczy Olgi gorzały jak dwa płomienie. Roman czuł ich żar w całej swej istocie i, sam zapłonął jak stos ognia, przestał władać sobą.
— Olga — jęknął głucho — odepchnij mnie od siebie. Ty wiesz, że ja...
Zamknęła mu usta pocałunkiem tak zachłannym, że stracił przytomność. Szaleńczym porywem przycisnął ją do siebie. Uniósł w górę i zgniótł ją w uścisku. Jęk rozkoszy wydobył się z ich krtani. Spleceni objęciem mocarnem, w dreszczach szarpiącego aż do bólu pragnienia, zapomnieli o wszystkiem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Księżyc płynął po niebie wielki czysty zasuwając się chwilami za szare kłęby obłoków. W lesie, blaski te srebrzyste ślizgały się po czarnych pniach sosen, tworzyły jasne polany i ciemne otchłanie. Las był głuchy, ale Roman Pobóg słyszał w nim ciągle szmery niepokojące. Nerwy jego były w napięciu straszliwem. Czuł się zgubionym i już nie widział ratunku. Obok niego Olga, z głową na jego kolanach, spała bez troski, oddychając rytmicznie. Widział jej twarz cudną o rysach przeczystych. Jej rzęsy olbrzymie tworzyły nieprawdopodobne cienie czarne pod zamkniętemi powiekami. Roman nienawidził jej w tej chwili. Posiadł ją, uniesiony wichrem namiętności, długo tłumionej i starannie ukrywanej. Ale teraz, gdy szał zgasł, uczuł całą odpowiedzialność za swój czyn wobec tej dziewczyny, która oto oddała mu dziewiczość swoją z miłości. O tem, że ona go kocha, wiedział prawie od chwili poznania się. Od tej samej chwili i on jej pożądał, lecz ani przez chwilę nie wątpił, że zwalczyć się potrafi i nie wierzył w jej niewinność. W otoczeniu, w jakiem ona się znajdowała, wydawało się to prawie niemożliwe. A jednak...
Rozpacz gryzła uczciwą duszę Romana. Nachodziły nań takie momenty, że prawie żałował, iż go nie rozstrzelano. Ocalenie swoje zawdzięczał Oldze, a teraz ona stała się przyczyną jego nędzy duchowej, z którą uporać się nie mógł. Wszak ona wiedziała, że jest żonaty, że ma dzieci, niczego przed nią nie ukrył, lecz te względy dla niej nie istniały, powiedziała mu, że jest szczęśliwa. I on nie cierpiałby może nad dokonanym faktem co do samego siebie, lecz cierpiał dlatego, że stał się przyczyną jej upadku. Wszak on mógł być dla niej tylko przygodnym towarzyszem niedoli i tak oto odwdzięczył się jej za ocalenie.
— Ocalenie?
Zaśmiał się z ironią.
A wszak teraz są już — zgubieni. Zamiast uciekać jaknajdalej od wrogiej czrezwyczajki, oddali się upajającym pieszczotom, lekceważąc grożące im w pobliżu niebezpieczeństwo. Wszak znajdą ich teraz bez trudu, Borys przetrząśnie lasy okoliczne, obejrzy każdy pień sosny, pierwszy patrol ich znajdzie, a wtedy, kula w łeb. Tak, Olga mówiła prawdę: miał czas przyzwyczaić się do grozy śmierci, gdyby się istotnie było można z nią oswoić. Ale teraz po tylu trudach nieludzkich, po zwalczeniu najniebezpieczniejszych przeszkód, teraz dać się wziąć, było dla Romana błazeństwem, które go oburzało i śmieszyło, które go przedewszystkiem napoiło rozpaczą i wstrętem do samego siebie. Patrzył z litością i pobłażaniem na Olgę uśpioną spokojnie. Całą winę przypisywał sobie, siebie tylko czynił odpowiedzialnym, tembardziej, że Oldze tak dużo zawdzięczał. Przetarł czoło dłonią, westchnął z głębi udręczonej piersi i znowu zaczął zwalczać zmagający go sen. Musiał czuwać, pomimo że wiedział, iż to daremne. Czy wezmą go we śnie czy po krótkiej obronie, było mu to już obojętne. Postanowił jednak czuwać, by w momencie krytycznym uprzedzić strzał wroga własną kulą w swe serce. Ta myśl wydała mu się jedyną.
Wydobył browning, sprawdził czy przygotowany do strzału, położył go przy sobie. Błysnęła w nim myśl, by zbudzić Olgę i uciekać z nią, lecz uczuł w sobie taką ociężałość, takie osłabienie woli, że nie miał sił na wykonanie zamiaru. Siedział nieruchomo, oparty o sosnę, wpatrzony w gęstwinę leśną. Zwolna, wśród ciszy, zaczęły napływać wspomnienia, gdy ciężko ranny po straszliwej a bohaterskiej walce ręcznej, podczas szarży, omdlał i wzięto go do niewoli. Jako rotmistrz ułanów skazany był na rozstrzelanie. Pierwszym obrazem, który ujrzał po odzyskaniu przytomności, była cudna twarz „siostry Olgi“, która pielęgnowała go w długiej chorobie jak brata. Olga była wtedy po słowie z Borysem, komisarzem czerezwyczajki. Dobrowolnie asystowała przy śledztwach, wywierając wpływ dobroczynny na srogim komisarzu, który ulegał jej bezpamiętnie. Olga niejednokrotnie wpływem swym ratowała skazańców od zguby. Do celi Poboga przychodziła często niby dla badania więźnia. Pobóg wywarł na niej wrażenie nadzwyczajne; pokochała go całą siłą swej żywiołowej natury i, postanowiła go zdobyć dla siebie. W tym celu opowiadała Borysowi zmyślone historje o Pobogu, czyniąc go krewnym swoim i miljonerem. Zapewniła, że pochodzi on z kaukazkich książąt i że „opalaczył się“ przez ożenienie się z Polką. Gdy Borys uwierzył w to, dodała, że więzień nazywa się właściwie Pobohi i że posiada on na Kaukazie skarby olbrzymie, któremi gotów jest podzielić się z Borysem dla ocalenia życia. Mało inteligentny a chciwy Borys uwierzył i złakomił się na obiecywane skarby. Zaręczony z księżniczką gruzińską i dumny z tego wielce wbrew teorjom bolszewickim, Borys zapragnął obiecywanych miljonów Poboga. Olga była jedyną pośredniczką, przez którą skarby te można było osięgnąć. Ale Borys musiał zwalczać swoich towarzyszów, którzy nie mogli pojąć, dlaczego ranny rotmistrz ułański jest tak troskliwie pielęgnowany w chorobie, przez Borysa i tak długo oczekuje śmierci; niejednokrotnie wyrzucali mu to i Borys wściekał się, manewrował, łgał, wykręcał się jak piskorz, urządzał dodatkowe śledztwa i stawiał Romana pod mur, tyranizując go, lecz do istotnej egzekucji nie dopuszczał. Na wiosnę mieli wszyscy troje razem wyruszyć na Kaukaz po domniemane miljony Poboga. Borys obiecywał sobie solennie, że gdy raz je zdobędzie, wtedy odpłaci się temu dumnemu Pobogowi i nawet wpływy Olgi nie zdołają tego zamiaru odmienić. Borysa drażniła również oporność Olgi, ale dziki ten barbarus, o ile potrafił wraz z bandą swoją napaść na dwór jej ojca, kniazia Czhangirani, jenerała, którego zamordowano, o tyle wobec księżniczki, która własnoręcznie zabiła kilku krasnoarmiejców uczuwał szczególną nieśmiałość, ubóstwiając ją przytem jak „ikonę“ świętą. I nawet gdy się z nią zaręczył, oszczędzał ją, trochę przez dumę, trochę w tym celu, aby wobec tej księżniczki wydawać się europejczykiem. Olga korzystała w pełni z osiągniętych wpływów, aby wreszcie wykonać swój dawno i dobrze obmyślany plan. Spoiła Borysa i kilkunastu towarzyszów na uczcie, wydanej z okazji niby swojego pełnolecia i prędkiego ślubu z Borysem i, tejże nocy uciekła z Pobogiem, zabierając z kasy Borysa tyle, ile wedle jej obliczenia potrzebne było na drogę do Zruba. Zaopatrzyła też siebie i Poboga w doskonałą broń, w żywność i fałszywe paszporty, w których oni oboje byli małżeństwem. I oto po tak trudnem wykonaniu dzieła ucieczki, teraz sami niejako wpadli w pułapkę własnych namiętności. Pobóg nie wątpił, że zostaną ujęci, lecz zmęczenie fizyczne i wyczerpanie duchowe po przebytych dniach poprzedzających ten krok ryzykowny wywołało w nim, zwłaszcza po ostatnim fakcie, apatję krańcową i uczucie zupełnego bezwładu. Sen go morzył, apatja rosła, zniechęcenie dopełniało w nim miary jego depresji. Wreszcie zasnął i ujrzał się w Uchaniach. Patrzał jak na jawie na pogodną twarz Tereni, która coś do niego mówiła i kładła mu kojącą dłoń na czoło. On zsuwał tę miękką, pachnącą dłoń na usta swoje i wpijął się w nią z jakiemś uczuciem dziwnie dobrem i cichem. Widział dzieci swoje, pieścił je, widział w Uchaniach dużo ludzi a nie mógł ich poznać. Było mu dobrze, ale i nad wyraz ciężko jednocześnie, jakby w duszy jego trwała zacięta walka dobrego ze złem i, zło zwyciężyło a on nie mógł zwalczyć tej złej siły w sobie. Oczy Tereni nie przestawały nań patrzeć ze słodką wymówką i anielskiem przebaczeniem a dłoń jej pachnącą czuł ciągle na swych ustach. Wtem Terenia krzyknęła głośno i odepchnęła go silnie od siebie. Roman w tej samej chwili przebudził się. Zerwał się gwałtownie, uczuł, że coś się zsunęło z jego kolan na ziemię. Dokoła panowała ciemność i cisza. Pobóg oprzytomniał. Schylił się nad śpiącą Olgą, której nie przebudziło opadnięcie głowy z jego kolan, i uniósł ją całą ruchem dość brutalnym. Zawołał na nią cicho lecz z naciskiem. Ocknęła się. Wówczas pomógł jej wstać i jął naglić do ucieczki. W oczach miał jeszcze obraz Tereni, na ustach wyczuwał jej dłoń, słyszał jej krzyk. Ten krzyk był dla niego ostrzeżeniem. Oboje z Olgą porwali się z miejsca tak gorączkowo, jakby i ona słyszała krzyk Tereni, jakby niebezpieczeństwo było blizko. Roman chwycił sakwę na plecy, umocował przy boku rewolwery i ruszył krokiem wojskowym. Olga złapała go za rękę.
— Wolniej! gałęzie trzeszczą pod twojemi stopami. Oni mogą być już blizko. Czy w dobrym kierunku uciekamy?
— Idziemy na południe.
— Skąd wiesz? a może prosto na nich.
— Bądź spokojna I
Ruszyli. Obawy ich sprawdziły się na tyle, że po godzinnym marszu, gdy już słaby brzask świtu przedzierał się przez zwarte korony sosen, usłyszeli tętent przed sobą. Zdrętwieli i przycisnęli się do szerokiego pnia olbrzymiej jodły. O kilkanaście kroków w bok od nich przejechało tęgim kłusem dwuch jeźdźców. Mignęli w ich oczach słabym zarysem sylwetek i znikli. Gdy echo po nich ucichło, Olga szepnęła:
— To posłaniec z poczty do naszej osady i jakiś kozak. Szczęście, żeśmy odeszli stamtąd, prosto w tamtą stronę jadą. Uciekajmy, bo jesteśmy przy leśnym szlaku. Może ich tu więcej jechać. Skierowali się w bok i szli prędko aż do kompletnego wyczerpania. Roman rozglądał się szukając jakiejś skrytki, lecz nie widział jej nigdzie. Był już dzień, gdy znaleźli się wreszcie w gęstwinie drzew starych, zwalistych, i krzaków jałowcu oraz szeleszczącego morza suchych paproci. Było tu pełno zwałów odwiecznych pni, wykrotów, jam, zapadlin. Woń zgnilizny dusiła, czarne oślizgłe liście tworzyły na ziemi kożuch mokry, w którym stopy zapadały głęboko. Pobóg orzekł, że to jedyne miejsce do ukrycia się i wypoczynku. Znalazł głęboki wykrot pod zwalonym pniem. Pogłębił jeszcze tę jamę, wyrzuciwszy z niej jak ze śmietniska kilka naręczy zgniłych liści. Wymościł ją suchym mchem, przykrył gałęźmi i paprociami i utworzył wybornie zamaskowaną kryjówkę. Weszli tam oboje zatarłszy starannie ślady za sobą. Wykrot ich był tak zatarasowany zwałami pni i gałęzi, że szukając nawet trudno było doń trafić. Olga zachwycona dziełem Romana, rzuciła mu się na szyję obsypując ga najczulszemi pieszczotami. Przypominała ubiegłą noc wyrażając radość swą i szczęście, że do niego należy. Gdy on znowu przypomniał jej delikatnie swoją sytuację, obruszyła się gniewnie.
— Więc będę twoją kochanką. Przy mnie obrzydną ci wszystkie żony, zobaczysz! Do siebie tylko należeć będziemy i dla siebie tylko będziemy żyli.
Wpijała się w usta kochanka żarem swych warg spragnionych na nowo i nęcących, a gdy on ostrzegł ją, dla ostudzenia jej namiętności, że należy najpierw myśleć o ucieczce i zachować całą przytomność umysłu, ścisnęła pięści i pogroziła w niewiadomym kierunku.
— Niech oni spróbują zagrodzić nam drogę do naszego szczęścia, przemocą dobijemy się do swobody jak od przemocy uciekliśmy. Musimy być szczęśliwi albo razem zginiemy w uścisku miłosnym!
Roman nie miał sposobu utemperować rozbudzonej w pragnieniu swem kobiety, która działała na niego zmysłowo tak potężnie, że w objęciach jej tracił świadomość i wolę. Wszystkie jego nakazy milkły wobec pożądania jej. Nienasycony brał ją z takiem samem zapamiętaniem się w rozkoszy z jakiem ona mu się oddawała. Niknął dla nich świat, nie było grozy niebezpieczeństwa, nie było wrogów ponad ich wspólne pragnienie siebie. Rozkiełznane namiętności zgłuszyły w nich wszystkie inne uczucia. W swojej norze, w wykrocie, pod zwalonym pniem przeżyli momenty upojeń, ale i bezmiernie okrutne chwile trwogi i przerażenia, gdy słyszeli nad sobą las rozbrzmiewający tętentem i echem licznych głosów pogoni. Z przerażeniem w sercu, z rewolwerami gotowemi do strzału w dłoni oczekiwali lada chwila katastrofy. Czasem słyszeli kroki jakby tuż nad sobą, głosy dobiegały ich uszu wyraźnie. Wtedy palce rąk Olgi wpijały się w ramię Romana, oczy jej pełne śmiertelnej grozy mówiły do niego w mroku to samo co szeptały usta.
— Myśl o sobie w tej ostatniej chwili, gdy się zastrzelisz, ja zrobię to samo. Nie chcę żyć bez ciebie. Twój los będzie moim.
Ale Roman Pobóg w chwilach tragicznych, nie widział jej przed sobą, jakkolwiek obiecywał sobie, że nie odda jej w ich ręce. W oczach jego były oczy Tereni, oczy żałosne, tęskne, oczy bolesne. Do nich się modlił, ją, Terenię błagał o ratunek, jej imię wymawiał razem z imieniem Boga. Jak długo trwało to napięcie nerwów i wszystkich strun żywotnych, w oczekiwaniu śmierci, nie wiedzieli, nie zdolni byli tego określić. Lecz gdy wreszcie nastąpiły godziny ciszy zupełnej, gdy chwilowo znikły obawy poszukiwania w blizkości nich, oboje usunęli się bezwładnie na ziemię, wyczerpani do ostatnich granic, zmęczeni jak po odbyciu walki na śmierć i życie. Broń wypadła im z rąk, sen przemożny, sen podobny do zupełnego zaniku życia owładnął nimi i pogrążył ich w sobie na długie godziny martwoty.