<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Powojenni
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1929
Druk Ludwik Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons:
tom I, tom II
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
HELENA MNISZEK



POWOJENNI

POWIEŚĆ.






POZNAŃ
WIELKOPOLSKA KSIĘGARNIA NAKŁADOWA
KAROLA RZEPECKIEGO

1929




ODBITO W DRUKARNI LUDWIKA KAPELI W POZNANIU.






Światła elektryczne rzęsistą kaskadą zalewały solidnie zastawiony stół, w dużej sali jadalnej, w ogromnym dworze, w Pochlebach.
Edward Zebrzydowski spożywał wieczerzę z kolegą swoim, Karolem Kmietowiczem.
Urządzenie jadalni nie było świetne, lecz wytworne, powleczone patyną odległych lat.
Dębowe boazerje ścian i kasetony sufitu były stare zniszczone, tu i owdzie poodłupywane, przypylone przez czas. Meble także z dębu, kryte skórą powycieraną już i bez właściwego koloru. Posadzka uginała się, skrzypiąc pod naciskiem stóp. Kilkanaście portretów zdobiących ściany pokrywał pył szarawy, że były jakby za mgłą. Odczuwało się tu zaniedbanie kompletne i brak wszelkiej opieki. Meble zdawały się być wrośnięte w posadzkę i trwać na równi z nią od wieków. Za to postacie obu panów były już z najnowszej epoki, ale różniły się z sobą zasadniczo. Kmietowicz śniady brunet, nie wysoki, mężny w barach, o oczach czarnych, energicznych, miał w sobie wyraźne cechy zmysłowca i do pewnego stopnia epikurejczyka. Robił wrażenie jedynego towarzysza do hulanki, smakosza i bibosza, lecz nie poświęcającego takim uciechom większości czasu ze swego życia, które miało inne cele i zasady. Edward Zebrzydowski przeciwnie, uważał, że świat był dla niego tylko stworzony i że on go dla siebie meblował dowolnie, jak wielki pałac. Każda część świata, każdy kraj i stolica były pokojem, przeznaczonym do innych zabaw i przyjemności. War Zebrzydowski wysoki, smukły i zgrabny, wybitnie rasowy szatyn, miał oczy ciemno-szare, pełne blasków. Cała postać wykwintna tchnęła zbytkiem i rozkoszą życia. Teraz jakby przygasła, miała w sobie rozleniwienie, graniczące z apatją i nudą.
Zewnętrzna glazura tego światowca licowała dobrze ze zmęczonym wyrazem twarzy i nonszalancją, ruchów. Patrzał ironicznie trochę, a trochę biernie na kolegę, który mówił:
— Zapewniam cię War, że wino przez ciebie rezonuje w tej chwili, ale nie ty sam. To są absurdy co opowiadasz.
W oczach Zebrzydowskiego błysnęły płomienie.
— Ty myślisz, Lolek, żem pijany?... mylisz się najzupełniej. Powtarzam, że gdy mi Róża odmówi swej ręki jestem człowiek zgubiony. Wtedy żenię się z Nastusią i pal djabli wszystkie względy. Czasy, uważasz, nadeszły demokratyczne i praktyczne. Żeniąc się z Różą, złożę hołd praktyczności, a z Nastusią dowiodę, że umiem płynąć z falą. W jednym i w drugim wypadku musisz mi przyznać, że potrafię żyć w tej epoce powojennej.
— Ani jeden, ani drugi projekt nie dla ciebie. Wiesz co, pijmy na intencję jakiegoś trzeciego nieznanego jeszcze, który się wyłoni... powiedzmy losu.
— Los, przestarzałe słowo. Los i fortuna to para zgrzybiałych starców dożywotników. Dziś nikt się na takie archaizmy nie bierze. Każdy sam sobie urabia życie, jak mu się podoba i jak kogo na co stać. Pawciu, wina!.. Cóż się tak na mnie gapisz, niedołęgo. Przynieś szampana, to najlepsze lekarstwo na medytację wszelkiego rodzaju, na refleksje, żale, smutki, kłopoty i tem podobne.... obrzydliwości.... Pfuj! Gorycz mam od tego w ustach. Pawciu, wal po szampana do piwnicy. Żywo!
Młody lokaj, faworyt, nie ruszył się z miejsca, stał jak mumia i tylko lekko kiwał głową, patrząc na swego pana.
Zebrzydowski irytował się.
— Ruszysz ty się, Pawciu, czy nie?... bo widzisz, kochanie; dopóki grzecznie proszę, to radzę iść po szampana, a jak zjadę do piwnicy na twoim karku, to nie wiem, czy mnie utrzymasz. Słyszysz? Pawciu, Pawciuniu luby! Nie draźnij mnie, kotku, bo mnie już pasja chwyta, jeszcze chwila a będzie źle... zobaczysz chłopaczku...
— Jaśnie panu nie wolno pić zadużo.
— Kto ci to powiedział, kochanie drogie?... Przynieś, przynieś i... ty się napijesz... Czasy widzisz nastały demokratyczne. Nie powinieneś mnie wcale jaśniować, bo to nie modnie... Teraz każą się jaśniować tylko różne powojenne miljonery... różne wysokie i mniej wysokie urzędniki, co na posadach udają magnatów. Prawdziwi magnaci i jaśnie panowie teraz, to zdechł pies!... Głupiś, Pawciu, że u mnie jeszcze służysz. Ale ponieważ służysz tymczasem, więc idź po szampana.
Zebrzydowski rzucił się na tył krzesła i ręce wyciągnął przed sobą na stole, kręcąc w palcach kieliszek i dzwoniąc nim o talerz.
— Ach, Lolek, jak mi dziś wesoło, nawet nie masz pojęcia. Jestem pewny, że mi Różyczka Krongoldówna nie odmówi swej łapki, w której dzierży miljony. Wtedy jestem uratowany... W podróż poślubną trzeba się będzie naturalnie ciągnąć z madame Zebrzydowską née Krongold, obowiązek poniekąd, że tak powiem dyplomatyczny. Ale potem sam czmychnę w świat!... To dopiero będzie prawdziwe zwycięstwo nad zmorą obecną. Nic mi, widzisz, nie pozostało innego nad karjerę!...
— A jeśli panna Róża nie tylko twego nazwiska żądać będzie, lecz i... serca?...
— Eee, taką znowu wymagającą nie jest.
— A jeśli będzie?...
— To jej zełgam, że ją kocham wielkie rzeczy!... Dziś słowo kocham wypada z ust tak samo łatwo, jak dym z papierosa i tak samo się rozwiewa bez śladu. Słowo to z sercem obecnie niema nic wspólnego, dwa różne pojęcia. Słowo kocham, to teraz bardzo tania waluta, bez wartości istotnej... a serce to także już bankrut beznadziejny...
— Czy i twoje War? To serce, któreś na balu w Resursie, w Warszawie ofiarował, jakoby raz na zawsze, pani Teresie Pobożynie?
— Ba, ba i dotąd go jej nie odebrałem, ale to co innego. To był luks z czasów przedwojennych. Karnawał 1913 roku. Siódmy rok dobiega i jeszcze ten luks trwa. Ale co mi z tego ?... Co mi to uczucie dało?... Sumę gorzkich zawodów i świadomość upokarzającą, żem się rżnąl łbem o mur chiński, jakim jest nietykalność pani Teresy.
— Powiedz lepiej miłość jej dla męża. Niezłomność jej moralności okazałaby się dopiero wtedy miarodajną gdyby była zawiedzioną mężatką że zaś jest przeciwnie... Ot i Pawcio!... i Mumek extra-dry w lodku. Brawo! Brawo!...
Oczy Kmietowicza zaiskrzyły się zadowoleniem.
Otworzona butelka wprawną ręką Pawcia strzeliła szlachetnym odgłosem szlachenego trunku. Zapieniły się kielichy. Kmietowicz wzniósł puhar do góry.
— Twoje zdrowie, War!... Oby twoje zbankrutowane serce znalazło jeszcze...
— Dożywocie przy miljonachpanny Krongold.
— Fe! wstydź się! Bluźnisz!... Oby znalazło swój odwet.
— W sercu pani Teresy?... Och ... Klapa, mój drogi! Ona jest uniwira, a Pobóg to czarownik.
— Nie dajesz mi skończyć, War. Chciałem powiedzieć, żeby znalazło odwet w sercu jakiej niewiasty, podobnej do pani Teresy, ale wolnej, do której wypowiedziane słowo kocham nie byłoby czczym dymem.
— No, to taka znajdzie sobie drugiego Poboga i zbuduje dokoła siebie chiński mur wierności dla niego. Nie, nie! ja pasuję tylko do panny Róży i do jej miljonów. Nalewaj, Pawciu! co tam mruczysz pod nosem? Morały skieruj do siebie, bo przyzwoity sługa milczy, gdy usługuje. Zatraciłeś swój europejski styl, zbolszewiczałeś, kotku! Powiadaj zaraz co tam mruczysz?...
— Jaśnie pan sam na siebie bicz kręci — rzekł kamerdyner, załamując ręce.
— A ty może wolisz, żebym na ciebie ukręcił? Zgoda!
— Jaśnie pan chory na serce...
— Tiens, znowu serce! Psiakrew...
— I... zrujnowany można powiedzieć, a szampan tak co dzień...
— Czy ja się sam zrujnowałem, żebym okazywał skruchę?... Nalewaj, Pawciuniu luby... o tak!... zdrowie twoje Lol!... Hej, Pawciu, dolewaj!... Ooo!... tak! Wybornie!... Zuch z ciebie, dobrze zamroziłeś!... Teraz czyje zdrowie?... Dolewaj, Pawciu!... dolewaj!... Mniejsza czyje zdrowie, aby pic!... niech będzie moje zdrowie. Do pełna! ... doskonale!!... Zdrowie Wara Zebrzydowskiego na skromnych Pochlebach! Tylko na Pochlebach!... Mój Boże!... Ale pij jednym tchem. O... tak!...
Znowu wyciągnął kielich do kamerdynera.
— Dolewaj! — wrzasnął.
— Dalibóg, dosyć! Jaśnie pan z krzesła spadnie.
— Ty dostaniesz krzesłem po łbie!... Lej!... Dużo tam jeszcze w piwnicy tego nektaru?
— Wystarczy do śmierci jaśnie pana, jak tak będzie co dzień.
— A ty błaźnie jeden! to tembardziej będę wypijał. Nie chcę zostawiać Krongoldom Zebrzydowskiego wina.
— Za to zgadzasz się zostawić im Zebrzydowskiego, zrodzonego z Krongoldówny — sentencjonalnie rzekł Kmietowicz.
— Ot, to święte słowa jaśnie pana! Ot to właśnie, ot to!...
— Milcz ty! — krzyknął War na kamerdynera — Lolek! czemu nie pijesz do dna?... To winko samo płynie w gardło. Trzeba je umieć pić... Dolewaj!...
Nagle rzekł innym tonem kapryśnym i wdzięcznym:
— Pawciu, daj drugą butelkę... daj gołąbku!... nie krzyw mordy, bo ci z tem nie do twarzy. Przyniosłeś pewno kilka butelek... Ruszaj po tę drugą. W nagrodę wypijesz i ty z nami zdrowie twojej przyszłej pani, a mojej żony... Róży Zebrzydowskiej... słyszysz?... Dawaj nową butelkę!
— Nie dam, choćby mnie jaśnie pan zabił! nie dam!
— Nie dasz, skowroneczku, nie dasz? — mówił Edward pijany już zupełnie ze złowrogą miną.
— War, daj spokój — mitygował przyjaciela Kmietowicz. — Onegdaj wypiliśmy trzy butelki, wczoraj dwie, stanowczo za dużo. On ma rację...
— Ma rację?... a no, to zobaczymy, kto ma rację, ja, czy sam Pawik — cedził War przez zęby. — Powiedz mi, Pawciu, ale mów prawdę, bo w pysk!... Cobyś wolał, czy żebym zginął po pańsku, bodaj zalany szampanem, czy żebym biedę klepał jak każdy obdarty przez bolszewików safanduła? Co? No, mówże, a prędko!...
— Co mam mówić, kiedy jaśnie pan taki...
— Jaki?... — nasrożył się Edward.
— Prędki... Ja tobym wolał zupełnie coś trzeciego.
— Trzeciego? a to ciekawe... Mów...
— Żeby jaśnie pan był taki sam, jak przed wojną. Wtedy jaśnie pan głową rządził jak się patrzy... po pańsku... A teraz?...
Faworyt machnął ręką ze zniechęceniem. Edward zatoczył się ze śmiechu na krześle.
— Ha, ha, ha! On jest paradny ten kochany Pawcio!... Słyszałeś Lolek?... Byłem mądry, rządziłem głową po pańsku. Czemużeś ośle nie dodał, że miałem wtedy wielkie majątki... których teraz nie mam... Ha, ha, ha!... Nie!... Pawcio jest rozbrajający!...
Nagle przestał się śmiać i mówił ze sztuczną powagą:
— Och, zmieniłem się, mówisz... no, to nic dziwnego choćbym się nawet zmienił... Cały świat jest inny, niż był przed wojną. Państwa się pozmieniały, monarsze korony pozlatywały, ludzie są inni, inne prawa, inna etyka, inne kobiety... Chociaż ktoś tam powiedział, że kobiety zawsze takie same, ale zełgał, teraz są inne!... a on chce żebym ja był taki sam? Zwarjował Pawcio, jak Boga kocham!... Widzisz, kochanie, i ty jesteś nawet inny niż byłeś, bo dawniej ja tobie nauki dawałem, a teraz ty mnie... Co?... Jak ci się to podoba?... Świat się do góry nogami wywrócił, uważasz, więc i ludzie na nim fiknęli kozła zdrowego i ci, co byli niżej, stanęli teraz na głowach tym, co byli wyżej. Zrobiła się wieża Babel!... Zmieszali się ludziska jak groch w kotle. Wszystko się zmieniło!... Czy to tylko ja, Zebrzydowski, mam stać na nogach normalnie z głową w porządku i na swojem miejscu?...
Nagle palnął pięścią w stół z pasją.
— Ja płynę z falą! Jak wszyscy to wszyscy!
Zerwał się z krzesła. Lokaj cofnął się przezornie w tył.
— Chodź, Lolek! zawołał Zebrzydowski — kolacja skończona, wino wypite, a na tego cymbała ne mam ochoty dłużej patrzeć, bo... bo... mógłbym niespodziewanie wrócić do dawnego siebie i Pawcia trochę pomoralizować... Zresztą, szampan mi zbrzydł... Świństwo!...
Ukłonił się Kmietowiczowi trochę chwiejnie i ruszył do drzwi. Kmietowicz podążył za nim. Za progiem, w małym gabinecie, Edward włożył rękę pod ramię przyjaciela i rzekł do niego poufnie:
— Jutro jadę do Warszawy, a za kilka dni będę narzeczonym Krongoldówny.
— Jedźmy do Warszawy — rzekł Kmietowicz — ale tylko w celu wybadania, czy Derbyszcze i Hłowatyn beznadziejnie przepadły.
— No, przecie są poza linją demarkacyjną, więc to chyba wystarczy za odpowiedź. Najpierw pewno w gruzach, zrujnowane tak, że, jak to mówią, rodzona matka by ich nie poznała, a w dodatku i najgłówniej, że gdy są w ich ręku, tedy już dla mnie stracone.
Nagle uderzył się dłonią w czoło.
— Wiem! pojadę do Uchania. Doskonały pretekst! Rozpytam Poboga o stan Krąża, który jest po naszej stronie i wogóle o tamte obecne stosunki kresowe.
— Ależ War!...
— Tak, Lolku, jadę do Pobogów.
— Czy do Pobożyny?
— Może być!...
— Ej, War, tracisz głowę, zresztą, dziś niema o niej mowy. Jutro wytrzeżwiejesz i uznasz projekt za niewczesny. Dobranoc ci!
— Dobranoc!
Dwaj przyjaciele rozeszli się. Edward upadł na łóżko w ubraniu i bezmyślnie długą chwilę patrzał w sufit. Cisnął przez zęby przekleństwo, poczem wyjął z portfelu dwie fotografje. Jedna przedstawiała wyborną podobiznę pani Teresy Pobożyny, z domu Orliczówny, druga była to sylwetka eleganckiej panny, brunetki bardzo przystojnej, nieco wyzywającej w pozie i w wyrazie twarzy. Zebrzydowski patrzał długo na obie, wreszcie szepnął do pani Teresy:
— Aha! uśmiechasz się jakby ironicznie, tego dawniej nie bywało! Owszem, śmiej się... masz męża, który cię widocznie zahypnotyzował i mur chiński rozciągnął dokoła ciebie... Masz dzieci... no, tego ci nie zazdroszczę!... A ja?... a ja?...
Fotografję pani Teresy schował znowu starannie do portfelu i patrzał teraz na drugą podobiznę.
— Róża Saronu!... Moja przyszłość?... Cudownie! Dziady, pradziady i wszystkie prababki poprzewracają się w grobach... Wywołają trzęsienie ziemi... Jak Boga kocham! Róża Saronu!... Karjera!... Partja!... No, aby nie to ostatnie...... Phi!... miljony nazwisk nie mają. Krongoldówna będzie Zebrzydowską i miljony znajdą się w kieszeni Zebrzydowskiego. O ile papa Krongold okaże się hojnym... dodał po krótkim namyśle i naraz żachnął się.
— Jeszczeby nie? Za Zebrzydowskiego trzeba słono płacić, kopalni mało!... Płacić??...
Rzucił fotografję na dywan, chwycił się za głowę i wołał cichym jęczącym głosem:
— Jestem bestja, bestja, bestja!...
Po godzinie ciężkich medytacji, Edward rozebrał się wolno, powtarzając z jakąś rozdzierającą satysfakcją:
— Jestem bestja!
Drzemał już odurzony, gdy wsunął się do sypialni kamerdyner-faworyt. Zabierając ubranie swego pana, lokaj sprawiał się cicho, lecz Edward ocknął się z półsnu. Spojrzał błędnie i rzekł sennym głosem:
— Pawciu... pozbieraj na dywanie... rzuciłem tam miljony. Pozbieraj, Pawciu, i schowaj... To droga rzecz!...
Zdziwiony lokaj podniósł fotografję. Spojrzał, poznał. Pokiwał głową żałośnie.
— Pozbierałeś, Pawciu?...
— Pozbierałem — odrzekł głucho kamerdyner.






Edward Zebrzydowski wstał bardzo rano i wyszedł z domu bez śniadania. Powałęsał się po parku sennie, gdyż nie czuł się wypoczętym. Znudził go park, wyszedł na pole i błądził bez celu, po pustych drogach i miedzach znudzony, ziewający. Nie interesowały go ładnie zazielenione oziminy, które już teraz w listopadzie zapowiadały obfity plon na rok przyszły. Zdaleka ujrzał pługi orzące pod jarzyną. Kilka par koni doborowych ciągnęło błyszczące lechy, skiby tłustej ziemi odwalały się posłusznie, cięte dwuskibowcami. W dalszej perspektywie to samo, znowu oracze na innem polu, a nad nimi rozkrakane stada wron, rzucające się chciwie na żer z wyrzuconych przez ziemię pędraków. Cisza na polach była jesienna, przerywana głosami wron i od czasu do czasu wołaniem forali na konie.
Zebrzydowski mijał piękny łan rzepaku, równego jak dywan pluszowy, zielonego jak szmaragd. Hen, daleko rozciągał się ten zielony kobierzec, nęcący oczy wiosenną barwą, ale Zebrzydowskiego nie ucieszył. Właściciel Pochlebów wzruszał ramionami i zżymał się na otaczające go widoki zamożności gospodarczej.
— Co mi tam rzepak, albo łany ozimin! — myślał z goryczą. — Pochleby!... Boże zmiłuj się! Sześćdziesiąt włók, to mi dopiero fortuna dla Zebrzydowskiego!... Co ja będę robił na tych sześćdziesięciu włókach? Co za ironja, żeby mi akurat tylko Pochleby zostały, na urągowisko, czy ki djabeł?... — gniewał się w duchu były pan na Derbyszczach i Hłowatynie...
War Zebrzydowski trzepnął szpicrutą po gałęziach stojącej przy drodze werzby, aż grad liści pożółkłych spadł obficie z suchym szelestem, obsypując mu ramiona. Edward wstrząsnął się. Ten łaskotliwy dotyk jesiennych liści wydał mu się garścią piasku rzuconego w oczy przez jego zły los.
Zaklął przez zęby i szedł w głąb pól, patrząc dokoła biernym wzrokiem. Rozmyślał: Miał trzydzieści dwa lata, czuł się w pełni sił żywotnych, pragnień, fantazji, a oto obuch wojny zmiażdżył doszczętnie główny skarbiec jego fortuny, jej serce. Derbyszcze, Hłowatyn, dwa olbrzymie klucze na kresach, które od dzieciństwa były źródłem jego zbytków i bez których nie rozumiał siebie, tak samo, jak nie pojmowałby siebie z innem nazwiskiem. On mógł nazywać się tylko Zebrzydowskim! Zebrzydowski na Derbyszczach i Hłowatynie, to już było wystarczające, by iść przez życie z podniesioną głową i rządzić się własną fantazją... A teraz?... Zebrzydowski na Pochlebach?... Ach, nawet nie można używać takiego terminu, by nie narazić się na śmieszność... Najwyżej może być Zebrzydowski z Pochlebów, tak samo, jak każdy Dziubdziński z Kopytków, albo Kapuściński z Dziurek... Pochleby mogły być dla Zebrzydowskiego małą kieszonką na drobne, lecz nigdy jego kasą główną i jedyną. War nie umiał sobie z tego zdać sprawy... powtarzał to sobie codziennie od czasu jak wrócił z frontu, po inwazji bolszewickiej, od czasu, gdy Derbyszcze i Hłowatyn zostały poza linją demarkacyjną, zdewastowane i stracone dla niego. Czasem zdawało mu się, że to sen piekielny, zła mara jakaś, która się rozwieje, ukazując dawną rzeczywistość i świetność. Ale mara się nie rozwiała, to nie był sen, to była właśnie rzeczywistość, nie mająca nic wspólnego ze świetnością. Jakże on teraz będzie żył, na tym lewym brzegu Wisły, na tych sześćdziesięciowlókowych Pochlebach... O ironjo!... Właśnie Pochleby nietknięte były przez wojnę, zaledwo je tam trochę nadszarpnęła rekwizycja. Noga bolszewicka w nich nie postała i są nadal tem samem pięknem, jak je nazywają złotem jabłkiem okolicy.
War zaśnmał się z sarkazmem i zgrzytnął zębami. Pomimo, że rodzina jego pochodziła właśnie z Pochlebów, War nie czuł się wcale koroniarzem, lecz kresowiakiem. Derbyszcze i Hłowatyn były to posagowe majątki jego matki, hrabianki Mohyńskiej. War urodził się w Hłowatynie i tamte strony uważał za swoje rodzinne. Zresztą stroną rodzinną był dla niego cały świat, po którym kręcił się dowolnie, zależny tylko od własnej fantazji. Był jedynakiem, matka jego stale prawie mieszkała w Wiedniu. War się tam kształcił, tylko na wakacje letnie przyjeżdżał na kresy i na Święta Bożego Narodzenia. Wtedy odbywały się wspaniałe i głośne polowania, na które zjeżdżała arystokracja z całego świata. Trwały festyny i bale. Zebrzydowscy przyjmowali gości po królewsku, a młodociany War ze swoimi profesorami bawił się także. Strzelał dzielnie do łosi, dzików, jeleni, bywał na obławach na niedźwiedzie i na wilki, a podczas balów i maskarad wprawiał się w salonowy sport flirtu. Podpatrywał swoich mentorów i za ich przykładem miewał sam różne perypetje erotyczne. Wcześnie nabył, jak się — wyrażał — treningu — w tych sprawach, ale bywał wybredny. Dla swojego corps pedagogique podsuwał mniejsze stawki, większe zaś i ponętniejsze walory zachowując dla siebie. Ale, że był zawsze gentlemański i jako towarzysz jedyny, znający się na dyskrecji, a hojny, przeto posiadał wielką miłość swych mentorów, z którymi był w najlepszem koleżeństwie. Pedagogów miał czterech: polaka, ze względów patrjotycznych, francuza dla europejskiej ogłady i języka, włocha, mistrza sztuk pięknych, dla nauki stylów i muzyki, oraz niemca do fechtunku. Była przez jakiś czas i angielka, lecz ta, zwana „zimną Brytanją“ okazała się nieczułą na zakusy czterech przedstawicieli kontynentu europejskiego i wypowiedziała im wojnę formalną. W wojnie tej zwyciężyła wprawdzie moralnie, lecz została za to ukaraną „systemem kontynentalnym“, jak nazwali bojkot całej piątki męskiej. Bojkot był uciążliwy i tak jej dokuczył, że uciekła za morza i kanały, byle jaknajdalej od tej wrogiej koalicji.
Pod opieką czterech takich międzynarodowych nauczycieli, War Zebrzydowski rósł jak młody sokół, wespół z jastrzębiami, w złotej klatce, bardzo obszernej, ale dla niego za ciasnej i dusznej. Wkrótce też rozsadził ją swoją szeroką naturą i rozwinął do lotu skrzydła w całej organicznej mocy. Z początku hamował go trochę ojciec, którego War kochał nietylko za imponującą postawę wielkiego pana, umiejącego godnie nosić swoją purpurę, ale i za bezprzykładną odwagę. Raz bowiem Jędrzej Zebrzydowski w oczach swego jedynaka zakłół kordelasem niedźwiedzicę rozżartą, w momencie, gdy bestja chwytała go już w śmiertelne objęcia. War wiedział, że nikt tak nie polował, nikt tak nie prowadził gospodarstwa, jak Jędrzej Zebrzydowski, ale i nikt tak się bawić nie potrafił, jak on, nikt nie miał tak szerokiej ręki dla gości jak on, a tak ciężkiej i twardej dla swoich podwładnych. No, i nikt nie potrafiłby tak kochać hrabianki Beaty Mohyńskiej i zrodzonego z niej jedynaka, jak właśnie Jędrzej Zebrzydowski, który patrzał na żonę przez przekrój stubarwnej tęczy, będącej niczem innem jak „skroploną perfumą na pryzmacie jego zaślepienia“, jak mówił stryjeczny brat pani Jędrzejowej, hrabia August Mohyński... Mówił to raz przy Warze i War nie oburzył się za to, nie ujął się za matką. Przeciwnie sam zaczął wkrótce lekceważyć matkę i wszystkie kobiety. Gdy był już pełnoletnim, studjował prawo w Cambridge, politykę w Bernie, rolnictwo w Halli, zależnie od kaprysu i od tego, gdzie sobie dobrał, weselszą kompanję i ładniejsze kobiety. Po śmierci ojca poczuł coś w rodzaju pustki dokoła siebie... zabrakło mu jakiejś jakby podpory realnej i było mu na razie dziwnie. Oto nie miał już kogo szanować, nikt mu nie imponował. Ujrzal lukę przed sobą, za sobą i zrozumiał, że teraz on jest panem położenia, ale że mu zarazem wtłaczają do rąk klucze od skarbca, z którego on czerpał zawsze, lecz nie wiedział, jak się ów skarbiec otwiera. Teraz musiał poznać owe tajniki dotąd obojętne i nieciekawe. Matka jego po owdowieniu zamieszkiwała stale w Wiedniu, żyjąc wyłącznie z procentów od kapitałów, ulokowanych w bankach zagranicznych i polskich. Z procentów korzystał także i Edward, ale po zgonie ojca zaczął czerpać bez miary z kapitałów; i z kasy kresowych dochodów. Główny plenipotent tamtych majątków zmuszony był wyzyskiwać je nadmiernie, byle tylko wystarczyć na potrzeby młodego miljonera, który miał szeroki rzut ręki i jeszcze szerszą fantazję. Zwracał czasem Edward Zebrzydowski czujne oko i na swoje majątki, przejawiając dużo sprytu w prowadzeniu interesów. Wyzyskiwał swoje dobra, lecz ulepszał je również, zaprowadzał w fabrykach różne korzystne inowacje, dbał o rolnictwo. Plenipotent przyznawal mu pewne zdolności administracyjne, które ginęły w bezmiarze fantastycznych pomysłów i w zupełnym braku wytrwałości.
War był chimeryczny, jak przenerwowana kobieta. Często najlepsze projekty, utylitarnie doniosłe dla majątków, które plenipotent starał się ustalić, upadały nagle, bo Wara uniosła raptem fantazja w innym kierunku, pieądze przeznaczone na cel poważny szły na podróże lub na filantropję, najczęściej źle pojętą, o ile nie na jakiś wyskok zupełnie dziwaczny. War należał do typu ludzi nieobliczalnych którzy powodują się chwilowym porywem gaszącym często najlepsze intencje. W okolicy Hłowatyna i Derbyszcz War uchodził za lekkoducha. Ceniono jego dobre serce, hojność i serdeczność w stosunkach z ludźmi. Był uprzejmy, uczynny, miał humor i pogodę. Potrafił bezwiednie zjednywać sobie ludzi. Nikt nie wątpił, że ten miły szaławiła utrzyma jednak majątki swoje, nie roztrwoni fortuny magnackiej, powiększonej jeszcze przez ojca, który słynął za cudotwórcę w tym zakresie. Ale Jędrzej Zebrzydowski był oszczędny, War rozrzutny, ojciec pozytywista i rachunkowy pedant, War fantasta. Dbał o majątki, wprowadzał ulepszenia nie dla zdobycia większych pieniędzy, lecz dlatego, że lubił wspaniały moderunek i wystawę swoich majątków. Jego ambicja popychała go ku najwyższym postulatom osiągnięcia doskonałości w swych dobrach, lecz nie posiadał w sobie ani odrobiny zamiłowania do wytrwałej i systematycznej pracy cechującej jego ojca. Prócz tego Jędrzej Zebrzydowski poza Wiedniem, Warszawą i Petersburgiem nigdzie nie jeździł, nie lubiąc obcych krajów. War zaś fruwał po całym świecie. Nie ciągnęla go tylko Ameryka, tam nie był. Natomiast Afrykę zwiedzał parokrotnie, znał Południową Azję, Japonję, Indje, wszędzie bawił krótko, zwiedzał, polował, albo się bawił. Europę znał całą. Gdy go podróże znudziły wracał do kraju. Ale często bywało tak, że wróciwszy jednego dnia z podróży do Rzymu, już na drugi dzień pragnął jechać do Londynu, lub Sztokholmu. Nierozpakowane kufry zabierał kamerdyner na nowo do auta i wiózł je na kolej. Z Londynu czy Sztokholmu raptem przyszła Warowi ochota znaleźć się w Kairze. Jechał, do Kairu, potem do Warszawy, do Petersburga, do Madrytu, Aten, Konstantynopola czy do Tokio. Gdy napadł go taki szał podróży, wówczas „Pawcio“ zwykł mówić, wzruszając ramionami:
— Tylko czekać, kiedy jaśnie pan każe mi kupić bilet na księżyc, jeśli gdzie przedtem nie skręcimy karku.
Czasem znowu War, jak się sam wyrażał, rozsądniał wtedy siedział dłużej na jednem miejscu. O ile to było zagranicą, coś studjował, szperał w bibljotekach, zwiedzał poważne instytucje naukowe; o ile zdarzyło się to na kresach, wówczas korzystały na tem Hłowatyn i Derbyszcze w całej pełni. W Hłowatynie Edward rozszerzył i upiększył park i palmiarnię wspaniałą. W parku dość bogaty zwierzyniec, w pałacu akwarjum, było jego dziełem. Wtedy także plenipotent korzystał z obecności i usposobienia Zebrzydowskiego, by majątki otrzymały jaknajwięcej meljoracji, fabryki remontów, gospodarstwo kultury. War pełen pomyslów własnych zapalał się do nich i wprowadzał je w czyn, nie żałując wkładów. Pasjonował się do koni. Stajnie urządzone świetnie, ciągle udoskonalał. Konno zwiedzał z kolegami, których miał zawsze pełno u siebie, najdalsze okolice kresów, albo jeździł po staroświecku rozstawnemi końmi, lub autem sam kierując motorem. Był czynny, intenzywny w swych zajęciach. Gdy go napadła chwilowa nuda, wypływał łodzią na jezioro Hłowatyńskie, by ukołysać się falą. Mówił wtedy, że mu „drujko“ na duszy, w rzeczywistości była to nieokreślona tęsknota fantasty, jakieś uczucie zbliżone do melancholji, smętne i niczem niedające się zaspokoić. W takich razach War najczęściej uciekał do lasów. W Derbyszczach wałęsał się po tamtejszych puszczach-kniejach, nieprzebytych matecznikach, ze starym Pawikiem, gajowym, ojcem swego kamerdynera, który uczył jeszcze strzelać hrabiego Augusta Mohyńskiego, a potem małego Wara. Na takich wycieczkach Edward koczował w puszczy, karmił się zwierzyną, sypiał w szałasie z chróstu dla rozmaitości, gdy go znudziły wygodne leśniczówki. Potem nagły przypływ fantazji rzucał go znowu do pierwszej stacji kolejowej i War prosto z szałasu w puszczy, pędził gdzieś w świat. Bywało i tak, że Edward w Lizbonie, w Marsylji albo w Hłowatynie nagle z miną melancholijną powiedział sobie: „Muszę jechać do Krakowa do cioci „kalendarz“, tak nazywał hrabinę Oktawję Mohyńską, żonę hrabiego Augusta, zwaną „Oktawą“ z powodu swej tuszy.
— Niech mi ciocia przyponmi ile mam lat i że się powinienem ustatkować.
W Krakowie nacieszył się ciocią „kalendarzem“, która nietylko po raz setny wypowiedziała mu datę jego urodzin, postarzając go zawsze, ale i zdradzała mu lata wszystkich znajomych panien i mężatek. Często War łapał hrabinę Oktawę za rękę i wołał tragicznie:
— Ciocia z arytmetyki życiowej uznaje tylko dodawanie. Ciocia nie była przy urodzeniu Mimi, a ja wiem, że ona jest o wiele młodszą.
Hrabina Mohyńska oburzała się wielce.
— Nieprawda! napewno ma teraz dwadzieścia dziewięć lat, co mi tu będziesz opowiadał!...
— A ja wiem, że najwyżej ma dwadzieścia cztery, bo za parę miesięcy będzie solennie obchodzone srebrne wesele małżeństwa jej rodziców, na które jestem zaproszony.
— To było dużo przedtem — krzyczała w zapale nieustępująca ciocia „kalendarz“.
— Na cztery lata przed ślubem?... ciociu gwałtu!... Matka Mimi jeszcze z klasztornej ławy poszła do ołtarza... Moja mama mówi, że miała szesnaście lat.
— Twoja mama nie pamięta nawet, kiedy się sama urodziła!...
— A ciocia pamięta swoje urodziny?
— Ja?... wybornie!... Cóż to sobie myślisz !... War robił wtedy uroczystą minę.
— Cioteczko, proszę opowiedz mi ten fakt ze szczegółami. To ogromnie ciekawe, pamiętać własne przyjście na świat, fenomenalne! Widocznie ludzie z tak odległej epoki jak ciocia, obdarzeni są lepszą pamięcią niż dzisiejsi...
Dostawał wtedy piorunujący wzrok cioci i jakiś epitet francuski. Ale wystarczyło, by War na przeprosimy spytał znowu o czyjeś tam lata i ciocia „kalendarz“ na nowo wpadała w swoją manję nieuleczalną.
Pomimo morałów cioci, że War zadużo wydaje i pomimo narzekań plenipotenta, Edward nie przestawał rozsiewać pieniędzy po całym świecie. Niespokojny duch jego nosił go z miejsca na miejsce, jak pióro lekkie, wiecznie poddane podmuchom własnej chimery. Żenić się, War ani myślał, wszelkie swaty matki, cioci Oktawy i stryja Augusta zbywał śmiechem, wszystkie kobiety lubił jak zabawki, nazywając je „figurynkami“, któremi ozdabiał swoje chwile nudy, jak serwantkę antyczną w swoim gabinecie. Miał u siebie pakę fotografji, drugą listów miłosnych, jak Don Juan. List raz przeczytany szedł do paki, fotografja, o ile przedstawjała bardzo piękną osobę szła do portfelu na pewien okres, potem zastępowała ją druga; potem obie znajdowały się w pace i War więcej się o nie nie troszczył. Aż oto w karnawale 1913 roku, w Warszawie, na balu, Edward Zebrzydowski poznał Teresę Pobożynę, żonę Romana. Poboga, właściciela Krąża, położonego również na kresach, w innych stronach niż Derbyszcze i Hłowatyn. Zebrzydowski słyszał dużo o tym Krążu i znał jego historję. Wiedział, że pani Teresa, z domu Orliczówna, była wnuczką Hradec-Hradeckiego, którą to znowu dawniejszą historję znał wybornie dziadek jego, stary hrabia Mohyński. Obie te historje skupione na osobie pani Teresy, zaciekawiły Wara, gdy zaś dowiedział się, że Pobogowie należą do wyjątkowych małżeństw, pominąwszy wzgląd, że pobrali się zaledwo przed rokiem, War uczuł nieprzeparte pragnienie wypróbowania swoich zdolności uwodzicielskich. Wybrał się do Resursy z gotowym planem. Poznał się z panią Treresą i po odtańczeniu z nią mazura, stał się już jej satelitą. Asystował jej nieodstępnie. Zebrzydowski stwierdził odrazu, że zamiary jego będą bardzo trudne do osiągnięcia, gdyż Pobóg, nawet jako „tylko mąż“, był rywalem niebezpiecznym. Lecz to pobudziło Wara do uporczywszej akcji i w oczach jego dodało jeszcze uroku pani Teresie. Ale wszelkie jego zabiegi i wypróbowane sposoby zdobywcze chybiły. War znalazł się w sytuacji beznadziejnej. Popadł w melancholję, gdyż jak sam mówił, pani Teresa „wzięła go“, on zaś ani myślał dać za wygraną. Muszę przeczekać okres tego fatalnego — za — myślał z gniewem. „Zakochana“ żona jest stokroć trudniejsza do zdobycia niż „zakochany“ mąż nawet. Ale gdy owe za osłabnie i zostanie tylko „kocha męża“, wtedy zobaczymy!... Takt Tereni, jej sposób bawienia się, jej odnoszenie się do Wara było tego rodzaju, że nietylko Zebrzydowski nigdy cienia nadziei nie osiągnął, lecz i Romnan, wierzący żonie bezwzględnie, tak jak tylko mężczyzna, bardzo kochający i pewny uczucia żony, może wierzyć, nie odpychał Wara. Nie było między obu mężczyznami scen żadnych, przeciwnie łączyła ich przyjaźń towarzyska raczej, ale zupełnie poprawna i swobodna, nie dająca ludziom wątku do plotek i przypuszczań krzywdzących Terenię. Stosunek taki ułatwił im obcowanie z sobą, więc nawet razem podróżowali. War przyjeżdżał do Krąża na polowania. Pobogowie jeździli do Hłowatyna. Zebrzydowski był na balu w Uchaniach. Jednakże on mniej się czuł swobodnym wobec Poboga, niż Pobóg wobec niego. Draźniło to zepsutego życiem i powodzeniem panicza, że Pobóg nic sobie z niego nie robi, traktując go po przyjacielsku. Imponował mu tem wielce, ale gniewał jednocześnie, bo tem samem utwierdzał go w smutnem przekonaniu, że Teresa jest niezdobyta, że on przy Pobogu nie istnieje dla niej, jako mężczyzna pożądany. I że nietylko on to odczuwa, lecz i Pobóg, a wiedząc o potędze swego uroku, spokojny jest o zakusy Wara względem swej żony. Ta świadomość oburzała Tara i podniecała go niesłychanie. Fakt pozostał faktem, że on, War Zebrzydowski znany i sławny w zakresie zdobywania serc niewieścich, tutaj, gdzie sam złożył swe uczucia, trafił ma męża, w dodatku niezwyciężonego. Gdy zwierzał to Tereni z goryczą, ona, która na żadne zwierzenia wogóle nigdy nie pozwalała, wtedy jednak śmiała się swobodnie i radziła mu przyjaźnie, z całego serca, (czuł to także z bolesnym zgrzytem w duszy), aby stłumił w sobie uczucia, dla tak niewdzięcznej istoty i skierował je w inną stronę, gdzie nie będzie zwycięskiego rywala w mężu. Ale War nie obiecywał iść za jej radą. Czekał cierpliwie, nie przestając otaczać pani Teresy swoją adoracją. Uwielbienie jego i różne manewry nie zdołały nigdy wyłamać jednej cegielki z potężnego gmachu obopólnej milości Pobogów. Nie skierowały na niego ani razu takiego spojrzenia pani Teresy, o jakiem marzył. Odpłacała mu się serdeczną przyjaźnią, ale nic więcej nigdy nie osiągnął i wreszcie stracił nadzieję. Nie poddając uczuć swoich żadnej krytyce, czuł, że nietylko jest w Pobożynie ustawicznie zakochany, ale że ją kocha, że ona jest jedyną kobietą, nie wyłączając własnej matki, którą może szanować i która wywiera na nim wpływ tak szalony, że sam siebie przy niej nie poznawał. Wojna zaskoczyła Zebrzydowskiego gdy podróżował po Szwajcarji, zwiedzając dla sportu, autem znajome kantony, wespół z kolegą z Cambridge, Karolem Kmietowiczem. War podążył natychmiast do Wiednia, do matki, zdołali jeszcze wycofać nieco kapitałów z banku tamtejszego i zastanawiali się, czy wracać do kraju, czy czekać spodziewanego wkrótce końca wojny. Wreszcie, gdy granice były już zamknięte, pani Zebrzydowska z synem udała się drogą okólną, przez Niemcy, Szwecję i Rosję do Hłowatyna. Stamtąd po bardzo uciążliwej podróży dotarli wreszcie do Warszawy, gdzie pani Beata ulokowała się na stałe, a Edward wstąpił do wojska. W krótkim czasie War dostał się do niewoli niemieckiej, w której pozostał aż do końca wojny. Gdy powrócił zastał matkę w Pochlebach. W Warszawie pani Zebrzydowska nie miała z czego żyć gdyż kapitały ulokowane w banku w Warszawie wywieziono do Rosji w pierwszym roku wojny, a zapas gotówki wyczerpał się. Edward dotarł do Hłowatyna i Derbyszcz, znalazł je silnie zdewastowane. Miał jednak nadzieję, odbudowania z czasem majątków. Ale nastąpiła inwazja bolszewicka. W Warszawie War chwycił za broń wraz ze wszystkimi i po odparciu bolszewików powrócił do matki do Pochlebów ze smutną wieścią, że Derbyszcze i Hłowatyn zostały po tamtej stronie linji demarkacyjnej. Był to cios dla obojga okrutny. Pani Zebrzydowska uciekła znowu z Pochlebów do Warszawy, nie chcąc patrzeć na tę „chudobę“, jak mówiła ze łzami, a War zabrał ze sobą kolegę Karola Kmietowicza, obywatela z Małopolski i wrócił do Pochlebów gospodarować na „habendzie“...
— Co ja tu będę robił, psiakrew! — syczał przez zęby nieskończone przekleństwa od rana do nocy.
Nie pomagały perswazje Kmietowicza, ani dobre rady administratora Pochlebów, aby się zabrał do roboty, i to złote jabłko pozostałe po byłych skarbach doprowadził do bardziej kwitnącego stanu.
— Dajcie mi spokój — wołał — chcecie odemnie rzeczy niemożliwych! To tak samo jakby po rumaku najprzedniejszej krwi kazał kto jechać na wodowozie. Piękna zamiana! Dziękuję!
Gdy jednak War zastanawiał się głęboko, widział konieczność tej pracy. Widział, co gorsze, świat przed sobą zamknięty i tylko te „ciasne ramki“ Pochlebów dla siebie i matki. Był zgnębiony i bezradny wobec podobnej perspektywy życia...
Co robić, jakie znaleźć wyjście z takiej sytuacji?
Łamał sobie głowę bezskutecznie. I teraz, idąc pomiędzy polami, na których wrzały roboty jesienne, War zadawał sobie nieskończone pytania:
— Co ja tu będę robił do djabła??
Uczuł zmęczenie i głód. Rozejrzał się. Odszedł bardzo daleko od dworu. Wracać tą samą drogą wydało mu się monotonne i nudne. Nagle zobaczył zdaleka kilka par koni, na których jechali naoklep jacyś ludzie. Konie były w uprzężach. Ludzie uchylili przed Zebrzydowskim czapek.
— Hej wy, skąd jesteście? — spytał War.
Uśmiech przeleciał po twarzach jadących. Spojrzeli po sobie.
— My z Pochlebów, fornale przeciech. Jedziem po maszynę na folwark Podborzyn. Będziema młócili podborzyńską, bo nasza w remoncie.
— Aha! dobrze, dobrze! Ale słuchaj no, który tam z was. Skocz do dworu i powiedz, żeby tu po mnie zaraz przysłali powóz, rozumiesz? Żywo!
Jeden z fornali odczepił konia od pary i pokłusował z powrotem do Pochlebów. Inni minęli Wara, patrząc na niego, jak mu się zdawało, ironicznie.
Gdy odjechali daleko, Zebrzydowski zaśmiał się głośno sam z siebie.
— Oto psiakrew, zbajałem się! No! i oni mi każą gospodarować, kiedy ja ani ludzi, ani koni własnych nie poznaję — myślał z szyderstwem w duszy. — Ktoby tam ich poznał, ten czy ów, jednakowe gęby jak z jednej formy!
Był zły na siebie i na cały świat. Szedł wolno, urągając sobie bez przerwy. Ogarniała go nuda bezmierna, apatja go dławiła. Czuł się więźniem, najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Gdy ujrzał zdaleka powóz trochę się pocieszył: zaświtała nadzieja śniadania. Te pola szare i błękit mglisty jesiennego nieba męczyły go jak zmora. Z powozu wychylił się Kmietowicz. Konie stanęły.
— Co się stało? — zapytał przyjaciel niespokojnie — Myśleliśmy, że jaki wypadek. Szukałem ciebie, War, w parku. Ujrzałem jadący powóz po ciebie i wskoczyłem. Co się stało?
— Stała się rzecz zwykła i przewidziana, umieram z nudów. Coś mię przyniosło aż tu, ale już sam nie wróciłbym. Mówię ci, Lol, te pola, te wrony, ta cisza, nie, ja tu umrę, albo zwarjuję!
Rzucił się z niechęcią na poduszki powozu, kazał jechać wyciągniętym kłusem.
— Jadłeś Lol śniadanie?
— Nie, czekałem na ciebie, przegryzłem tylko półgęskę po starce. Mówię ci, te półgęski... delicje...
— Właśnie, to jedno coś warte.
Po chwili War rozwalił się w powozie jak na łóżku i ziewnął szeroko.
— Po kiego djabła tak rano wstałem! Dziś jedziemy do Warszawy...
— Ja, muszę wracać do siebie...
— Kpij z tego!... bądź moim swatem!... Przynajmniej będzie jakaś rozmaitość... Zobaczysz mieszkanie Krongoldów. Aa! cymes! wszystko kapie od złota...
— Miałeś przecie jechać do Uchani?...
— Do Uchani? Hm, do Uchani?... Chciałaby dusza do raju, ale wiesz, jak ją zobaczę... kaput! znowu się rozumne postanowienie odwlecze...
— Co daj Boże, Amen — wtrącił Kmietowicz.
— Chcesz mojej zguby?...
— Przeciwnie, chcę twojej restytucji...
— No, więc?...
— Ale nie w objęciach i nie w worku Krongoldów...
— Z klatki własnej wleziesz w cudzą i... obcą...
— Eh rozwalę ją i wylecę w świat po staremu...
— Więc już do Uchani nie jedziesz?
— Owszem, pojadę tam po zaręczynach, by odszukiwać resztki dawnych, pięknych złudzeń...
Westchnął głęboko i nagle krzyknął na stangreta:
— Jedźże do stu djabłów, bo te wrońska rozkrakane do reszty nerwy ze mnie wywłóczą...
Konie wpadły już w galop. Wjechali wreszcie do parku. War zwrócił oczy trochę zamyślone na towarzysza i rzekł bezbarwnie:
— Mówisz, ze połgęsek po starce... delicje?... hm... dobre i to, zobaczymy!... Patrz, Nastusia! Diva!... Ależ się wystroiła!... jak jasny piorun na wiosnę!... wedle znanego określenia cioci Oktawy. Cóż za wełniaki!... A ząbki szczerzy jak małpka... Patrz, jaka fertyczna! Zrobię z niej szykowną pannę służącą dla madame Zebrzydowskiej neé Krongold... Jak sądzisz, Lol?... Nie odpowiadasz?... Taka nuda. Jeszcze i ty milczysz?...
— Bo wiesz, zaczynasz mnie gniewać...
— No, to wybuchnij!... Zatem Nastusia...
— Nastusia woli służyć u monsieur Zebrzydowskiego... Ale oto wysiadamy!...
— Ach tak! Więc półgęski delicje... Gdzież one są?... Jestem głodny.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na szeroką drogę, wychodzącą z lasu pomiędzy rżyska wytoczył się wóz zaprzężony w jednego konia o mizernym wyglądzie. Ostro zaskrzypiały koła, głos rubaszny zawołał:
— Ot już, granica pól uchańskich, a tu droga do mojej wsi.
— Stójcie, proszę, pójdę dalej piechotą — odezwał się matowym głosem żołnierz, siedzący na wozie.
— Bo to będzie jeszcze ze trzy kilometry do folwarku. Czy aby pan dojdzie?
— Dojdę! Wam już droga w inną stronę zbacza. Dziękuję za podwiezienie.
Żołnierz z trudem zsunął się z wozu na ziemię i sięgnął do kieszeni. Ale odrazu cofnął rękę, bolesny skurcz przemknął po jego chudej twarzy. Przykrość wyraźna odbiła się w oczach. Przyłożył palce do rogatywki.
— Dziękuję wam, gospodarzu. Niech Bóg zapłaci!
Chłop poprawił czapkę i rzekł sentencjonalnie:
— Dziękuję za dobre słowo, ale kiedy pan idzie do dworu uchańskiego, to zdałby się jaki napiwek. Od stacji kolejowej szmacik drogi...
Żołnierz poczerwieniał jak ogień, spojrzał w oczy chłopu wzrokiem strapionym, wymownym i zrobił ruch bezradny, świadczący wyraźnie, że nie ma ani grosza w kieszeni.
— Bóg mi świadkiem, gospodarzu, że tylko imieniem Bożem podziękować wam mogę.
Chłop spojrzał ironicznie, nawet z pogardą, zaklął coś pod wąsem, poczem kiwnął głową, jakby ze współczuciem, splunął przez zęby i zaciął konia. Wóz zadudniał ostro po drodze, biegnącej wzdłuż lasu, po chwili znikł na zakręcie w gąszczach. Żołnierz został sam. Wsparł się mocno na kuli, zdjął czapkę, potarł dłonią spocone czoło, z piersi jego wydobyło się westchnienie ciężkie, aż zarzęziło w płucach. Twarz jego, poryta bruzdami miała wyraz tępy, jaki znamionuje ludzi, którzy przeszli przez mękę życia i których już nic nie dotknie. W tej twarzy — masce obojętnej, żarzyły się oczy, osadzone głęboko, w cieniu czarnych rzęs, pod łukami gęstych brwi, prawie zrośniętych nad osadą nosa, nieco garbatego. Od nosa przez lewy policzek, w stronę skroni, rysowała się blizna od cięcia szablą, druga blizna okalała prawe ucho i na czarnych włosach ostrzyżonych biegła w górę czaszki jak biała niteczka. Usta zmęczone z wyrazem bólu zakrzepłego na nich, obrośnięte były gęstym, czarnym zarostem, sypiącym się bujniej na górnej wardze. Żołnierz poddawał twarz suchą i zmizerowaną chłodzącemu oddechowi jesiennych powiewów. Rozglądał się po polach ciekawie, ale ze smutkiem. Znał te rozległe pola, okryte sinawą srzeżogą jesienną. Łany leżały ciche, jałowe. Nie krasiła ich ruń ozimin, nie były nawet dotychczas przeorane, zgoła obrośnięte krzewiącemi się zuchwale chwastami, jakby od lat nie dotknęła ich niczyja dłoń pracowita. Nigdzie źdźbła szlachetnego zboża, cieszącego oczy ludzkie zapowiedzią przyszłych dorodnych plonów. Głucha pustka na łanach. Przygnębiająca cisza! Nie widać nigdzie stert ze zbożem, nie słychać znamiennego hurkotu młocki, jeno melancholja prawdziwie jesienna rozsnuwa tu swoje białosrebrne moty, z senną ociężałością nudy i apatji. Pomimo łagodnych słonecznych blasków czuć już tchnienie głębokiej jesieni, ale nie tej obfitej, darami Cerery obsypanej, jeno zimnej, suchej, obojętnej. Nie było widać nawet opasłych wróbli, które zwykle stadami opadają stogi i orane pola. Snać i ptactwo wyniosło się w dalsze okolice zrażone martwotą pól.
— Przeszedł tędy huragan... ślady wyraźne — szepnął wędrowiec i... nagle zadrżał na całem ciele, zerwał się i prawie z rozpaczą jął zdzierać z siebie porwaną, przepoconą, okropną bluzę żołnierską.
— Jakże ja tam do nich pójdę... taki?...
Pokusztykał do jakiejś kępy tarnin, wyrosłej w gromadzie kamieni i rozebrał się do koszuli. Łachmany swoje trzepał mozolnie, ostrym kamieniem skrobał je zawzięcie z brudu i robactwa. Potem ściągnął koszulę w strzępach, obejrzał ją dokładnie, wyporządkował buty podziurawione i łachmany do owijania stóp. Nagle pociemniało mu w oczach. Przestraszył się, że zemdleje. Zaciął wargi i całym wysiłkiem woli utrzymał świadomość. Gdy osłabienie minęło, wytarzał jeszcze ubranie na ostrem rżysku i ubrał się powoli, odpoczywając często. Dźwignął się z kamionki. Po chwili szedł wolno szarą drogą, opierając się na kuli. Sapał i rzęził ciężkim kaszlem. Wlókł się tak długo, długo, nie mogąc wypatrzeć końca drogi. Gdy ujrzał zdaleka kępkę olszyny i rów głęboki, zatrzymał się, uśmiech rozjaśnił jego mroczne oblicze.
— Tu zabiłem lisa, wtedy, w zimie, ja stałem tu pod tą olszyną, a tam dalej, na prawo, stał Romek. Gdzie te czasy!...
Ponury cień przemknął przez głęboki szafir jego źrenic. Żywo posunął się naprzód. Nareszcie ujrzał na horyzoncie budynki gospodarcze. Po kilku chwilach mógł je dobrze rozpoznać. Uchanie! Co to? Stodoła spalona! A tam znowu jakieś ruiny, to były stajnie fornalskie. Za ruinami budynku zazielenił wąziutki skrawek pola.
— Ozimina?! jednak? ale coś bardzo małego.
Szedł dalej. Zbliżał się do folwarku pomału, ostatniemi siłami wlokąc obolałą nogę.
Cisza była wszędzie, głucha, martwa cisza. Żołnierz stanął przy wejściu do ogrodu. Sztachety były wyłamane doszczętnie, gdzieniegdzie tylko sterczały resztki słupów. W ogrodzie jakiś chłopak zdzierał z ulic rosnący gęstemi kępami młody owies, wysoki, skołtuniony, blady, który jak dywan pluszowy okrywał po wierzchu ziemię w całym ogrodzie i parku. Żołnierz spytał bezdźwięcznie:
— Co tu u was... zniwa?
— Aha, djabelskie żniwa — odrzekł ogrodniczek. Scierwy sypały ziarno prosto pod nogi koniom, a co konie nie zjadły, to sobie wyrosło jak w maju na polu. Cały ogród i drogi takie umajone.
— Państwo w domu?...
Ogrodniczek zmierzył wzrokiem przybysza i odrzekł z flegmą:
— Pani dziedziczka i pan starszy w domu, a młodego dziedzica jeszcze niemasz. Wojuje czy co?...
Żołnierz uczuł silne bicie serca. Chciał jeszcze o coś spytać lecz ogrodniczek pchając przed sobą grabiami dużą gromadę miękkiego jak pela zielska, odszedł dalej i zagłębił się w szpaler kasztanowy. Żołnierz namyślał się chwilę, czyby nie ruszyć za nim. Nagle przypomniał sobie.
— Przecie to Piotruś, nie poznał mnie widać... tem lepiej.
Odsunął się w głąb drogi i poszedł w stronę magazynu, gdzie leżały wielkie pryzmy zwalonych cegieł. Przez zaśmiecone słomą gąszcza bzów i berberysu, przez plątaninę krzewów połamanych, widniał dwór obszerny, modrzewiowy, błyszczący szybami okien. Ściany domostwa oplecione były pnączami jeszcze w liściach, żółtych, powiędłych. Ganek o wysokich filarach, na których wspierał się balkon, tonął w caprifolium. Żółte liście, jakby motyle, chwiały się gdzie niegdzie na obnażonych pędach roślin. Żołnierz uczuł osłabienie, usiadł na kamieniu i oddychając ciężko, patrzał na dwór, na dziedziniec i ogród. Zewsząd wyzierało zniszczenie, przejmujące zgrozą. Trawniki i kwietniki zdeptane i obwalone resztkami nawozu, z którego snadź świeżo Piotruś obdarł niewczesną ruń owsianą. Dużo róż połamanych, sterczą jeszcze ich nagie kikuty, dużo wyciętych krzewów i nawet drzew.
Na dziedzińcu folwarcznym cisza, jeno skrzypi żóraw studzienny. Jakaś kobieta, w podkasanej spódnicy wyciąga wiadro pełne wody. Na progu stajni siedzi chłop z czapką zsuniętą na tył głowy i struga patyk kozikiem, gwidżąc zcicha. Nigdzie śladu pracy codziennej, nigdzie śladu zwierząt domowych.
A przecie! Żołnierz spostrzegł kota. Bury, pręgowany siedział na kamiennych schodach magazynu i czujny wzrok skierował w jeden kąt budynku, gdzie leżała wiązka słomy. Żołnierz sennie patrzał na kota, myśląc resztą ociężałej świadomości, że przecie musi pójść dalej i zobaczyć się z właścicielami Uchani, ale zmęczenie obezwładniło go przemożnie, że nie mógł zdobyć się na wysiłek, by wstać i ruszyć do domu, który był już tak blisko. Głód mu dokuczał boleśnie, lecz zmęczenie było ponad wszystko silniejsze. Słońce skłaniało się już ku zachodowi i ogrzewało łagodnie strudzone członki wędrowca. Cisza dokoła kołysała go do snu. Usypiał z tą jeno półświadomą pewnością, że gdzieś jest w bezpiecznem miejscu, że mu tu nic nie grozi i że nie potrzebuje już iść, ani jechać, jeno może odpocząć. W pewnej chwili sennego odrętwienia usłyszał w pobliżu głos dziecięcy:
— Dziaduniu, tu ktoś siedzi.
Podniósł ciężko powieki i ujrzał przed sobą chłopczyka może sześcioletniego, który mu się przyglądał ciekawie. Nieco dalej stał siwy pan, prosty i szczupły o pogodnej twarzy.
— Dziaduniu, to żołnierz i strasznie obdarty — zawołał chłopczyk.
Stary pan podszedł żywo. Wędrowiec powstał z trudem, dźwignąwszy się na kuli. Spojrzeli na siebie uważnie. Żołnierz zasalutował nerwowo i uśmiechnął się jakimś rozdzierającym uśmiechem bólu.
— Pan mnie nie poznaje? — rzekł cicho. — Nie dziwię się! Ja sam miewam chwile, w których wątpię we własne istnienie.
— Kto pan jest? Oczy, głos znajome! — zawołał stary pan, chwytając za ręce przybysza. — Na Boga, czyżby pan Jerzy? Jurek Strzełecki?
— Może jego wizja tylko, ale zdaje mi się, że to ja istotnie.
Pan Paweł Pobóg roztworzył ramiona i porwał żołnierza w swój uścisk serdeczny. W oczach miał łzy wzruszenia.
— Skąd ty chłopcze i w takiej sytuacji? A Romek? nie wiesz czego o nim? Dotąd nie wrócił!
— Ja wracam z kilkudniowej niewoli bolszewickiej. Uciekłem podczas ich odwrotu. Przechodziłem różne tarapaty lepsze i gorsze. Ostatnio leżałem długo w chałupie chłopskiej, daleko stąd. Przywędrowałem do państwa, bo... gdzież pójdę narazie, rozbitek bez własnego dachu nad głową. Ot! — machnął ręką.
— No, poczekaj, masz nas, to już coś znaczy. Romek cię kocha jak brata, a Terenia, ty wiesz, złoto szczere. Tedy jesteś u siebie. Dalej! nie mazgajmy się tu, jeno chodźmy do domu. Wykąpiesz się, przebierzesz, pożywisz, boć pewnie kiszki marsza grają.
— Mniejsza o głód! Więc państwo nie mają żadnych wieści od Romka?
— Nic, od odwrotu z pod Kijowa. Oczekujemy go lada dzień. Przypuszczamy rozmaicie, że jest możę w Krążu. Pisaliśmy tam, ale dotąd żadnej wieści.
— A cóż w Krążu?
— Także pewno Sodoma i Gomora! A tego zucha nie poznajesz waćpan? — wskazał na chłopczyka. — Pan Marceli Pobóg we własnej osobie. Wielki zawadjaka i przyszły rycerz. Wyjątkowo zawziął się na bolszewików, chce jaknajprędzej dorosnąć, żeby im wytoczyć wojnę dozgonną.
— Widziałem go zaledwo w kołysce, kiedy byłem w Uchaniach w styczniu w 14 roku, miał dwa miesiące.
— Ba, ba! Teraz mamy siedem lat. Celuś, na baczność przęd polskim żołnierem! Salutuj!
Chłopczyk wyprostował się zuhowato i prawidłowo przyłożył palce do czoła. Żołnierz nachylił się, chciał go podnieść i ucałować, ale jęknął i zachwiał się z bólu. Na czole wystąpił mu gęsty pot. Pobóg wziął go za rękę troskliwie.
— Co robisz, Jurek, nie forsuj się! Jesteś ranny i widzę pokiereszowany, że... moje uszanowanie! Pójdźmy!
Wsparty mocno na ramieniu pana Pawła i na swej kuli, Jerzy Strzełecki ruszył wolno w stronę dworu. Celuś biegł naprzód w podskokach. Żołnierz słabł coraz bardziej i ciężył tak Pobogowi, że ten go już ledwo dźwigał. Spojrzał na twarz rannego i zląkł się.
— Bój się Boga, ty mi tu zemdlejesz!
Krzyknął na jakąś dziewczynę idącą zdaleka, by przyniosła wody. Dziewka skoczyła do kuchni z przeraźliwym wrzaskiem.
— La Boga, chyba pan dziedzic przyszedł, obdarty kiej dziad i umiera.
Podniósł się lament, wypadła z kuchni jeszcze jedna dziewczyna i stary kucharz. Jednocześnie w murowanej bramie od folwarku ukazała się wysoka, smukła kobieta. Zmierzyła wzrokiem grupę służby przy domu i zbliżających się od strony magazynu mężczyzn. Zerwała się jak ptak do lotu.
— Otóż i Terenia! — zawołał Pobóg. A ona już biegła z okrzykiem radości.
— Romek, Romek!...
Zatrzymała się tuż przed nimi, jak wryta w ziemię. Ramiona jej opadły. Wpiła oczy w twarz przybysza i jęknęła żałośnie:
— Pan Jerzy?!...
Był w jej głosie zawód bolesny i zdumienie wielkie. Ale w jednej chwili opamiętała się, wyciągnęła ręce do Strzełeckiego.
— Pan ranny? Proszę do domu, pan zmordowany, chory...
Ucałował jej ręce gorąco, chciał coś mówić, wzruszenie zatamowało mu głos. Ona podparła go z drugiej strony.
— Niech pan nic nie mówi, będzie na to czas. Teraz chodźmy czemprędzej do domu, musi pan wyspać się porządnie — mówiła serdecznie.
Ach, jakże był jej wdzięczny za to, że nie kazała mu mówić i tłómaczyć się.
W godzinę potem Jerzy Strzełecki wykąpany, umyty, ubrany w czystą bieliznę, nakarmiony, spał snem kamiennym. W świeżej pościeli, czuł się naprawdę jak pod własnym dachem w Nowosiółkach rodzinnych, tak odległych i już dla niego straconych na zawsze.
Nie miał snów żadnych, bo może byłyby zbyt okrutne. Fizyczne zmęczenie wywołało tylko również fizyczne zadowolenie, że jest u przyjaciół i że zamiast łachmanów brudnych i gryzących robactwem, spoczywa w jakiemś królewskiem łożu bezpieczny, ocalony. Spał, a w domu Uchańskim panowała cisza, nakazana przez panią Pobożynę, by nic nie przerwało odpoczynku nieszczęsnego junaka. Nikt jednakże w domu nie spał jeszcze. W stołowym, obszernym pokoju, na kominku płonął ogień. Przy stole spożywano wieczerzę. Dwoje dzieci, Celuś, sam przez siebie nazywany Ciś i czteroletnia Asia, czyli Joasia, na wysokich fotelikach obok matki, szczebiotały ciągle i jak na sprężynach odwracały się często do kominka, przy którym siedział na stołku bardzo stary człowiek. Ogromny był, białowłosy, z twarzą pomarszczoną, pełną głębokich bruzd. Uśmiechał się on do dzieci i ciągle coś do nich zagadywał, popijając mleko z kubka i zagryzając chlebem. Pana Pawła Poboga dzieci nazywały dziadziusiem, staruszka przed kominkiem tytułowały dziadulkiem.
— Dziadulku — wołał Ciś — będziemy jutro strzelali do świeczki.
— Będziemy, a jakże!...
— I świecą będzie bolszewik?
— Bolszewik, a jakże, ho! ho!...
— Az lewolwelu? — spytała Joasia.
— Niema rewolweru, zabrali bolszewicy.
— No to z ciego?...
— Z karabinu Cisia z kapiszonem.
— To bolszewikowi nic się nie stanie.
— Zgaśnie, jucha, zobaczysz!
— Jucha!... ha, ha, ha — zanosił się Ciś serdecznym śmiechem.
Gdy dzieci odeszły spać, odprowadzone przez matkę, Pobóg wyszedł również i po chwili wrócił.
— Jurek śpi jak zabity, możeby się napił herbaty, ale szkoda go budzić.
Stary Krzepa poprawiał ogień na kominku.
— Nie trzeba, jaśnie panie, sen milszy od jadła. A toż cień wrócił nie człowiek. Jak śpi, to i nie myśli, a jak zacznie myśleć, to co mu z tego przyjdzie?... Pan był z panów, bogacz, obszarnik, jakich mało nawet na naszych kresach, a dziś ot... biedak, obdarty, pokaleczony! Tylko żeby nawet w łachmanach, a pan zawsze panem będzie, tak samo jak i nasz pan Roman, jak i świętej pamięci dziad jego, a ojciec jaśnie pana, pan Marceli był, kiedy my po węgrowskiej bitwie przed moskalami się kryli. Nie ten jest prawdziwy pan, co udaje pana, jeno ten, co nim naprawdę jest.
Weszła pani Teresa z robotą w ręku.
— O czem mówicie? — spytała, siadając przy lampie.
— O Jurku — odrzekł pan Paweł — toż straszny los!
— Nie opuścimy go. Romek coś dla niego obmyśli.
— Jaśnie państwo dla wszystkich coś obmyślają, tylko że dla nich nikt i nic.
— Niech dziadulek nie mantyczy, jeszcze mamy dzięki Bogu więcej niż inni.
— Bo i pewno! Cztery krowy, co z łaski te Hunny zostawili, ani jednego konia.
— Jakto, nie mamy koni?
— O, to ci rumaki! parszywe szkapy, co już przy armatach zdychały, a po które się jasna pani sama fatygowała na licytację.
— Czemuż Krzepa nie pojechał, trzeba mnie było wyręczyć — uśmiechnęła się mile.
— A potem gdziebym oczy schował, jakbym takie draństwo przyprowadził? Ja już i tak jak głupi chodzę. Co jaśnie pan Roman powie, jak zobaczy teraz Uchanie, to i myśleć się nie chce.
Pani Teresa westchnęła.
— Niech tylko przyjedzie zdrów, to będzie kontent z tego, co jest, a przedewszystkiem jak zastanie nas zdrowymi i dach kochany nad głową. To najważniejsze.
— Tak to ono i jest — przytwierdził Krzepa.
Stary Pobóg patrzał na ręce synowej, w których igła migała żwawo, błyskając jak srebrny włosek.
— Scibolisz i ścibolisz, kochanie, i poco to?...
Zaśmiała się, pokazując ubranko na wykończeniu.
— Lepiejby tatuś pochwalił moje dzieło. Ciś będzie miał nowy garniturek. Czy brzydki? Jak żyję, nie szyłam, ale... la nécessité est la mère de l‘industrie...
— Z czegóż to zrobione?...
— Z mojej starej sukni. Przykroiłam na miarę starego ubranka i jest. Zobaczy tatuś, jak się Ciś wystroi, Drze malec bez miłosierdzia.
— A co ma sobie żałować! — mruknął Krzepa — wie kim jest, krew czuje, z jakiego gatunku pochodzi.
— Nigdy nic nie wiadomo, dziadulku, co kogo w życiu spotka.
— Pewno! Jaśnie panią też nie spodziewałem się widzieć z igłą, ani na polu, wymierzającą chłopu żyto, które sieje z fartucha.
— Dziękujmy Bogu, że Karwacki siał i orał, nie ja sama, wtedy byłoby gorzej, ale także musiałoby być, skoro siewniki popsute i brak koni...
Krzepa zaklął pod nosem i z gniewem rzucił szczapę drzewa na ogień.
— Popsuł się cały świat! Antychryst już widać na wozie ognistym jeździ... Boże, Boże, daj zmiłowanie...
— Niech no dziadulek nie mantyczy, a lepiej powie nam coś ciekawego o naszych kresach. Ot może o lesie i rzece krążskiej.
Krzepa ożywił się.
— A może o tem, jak to raz młody i piękny pan, dziedzic prawy na Krążu, siedział ze swoją cudną królewną, przy ognisku, pod jodłami nad rzeką, w noc Kupały...
Ciemne oczy pani Teresy błysnęły złotym promieniem.
— Dobrze, dobrze! o tem mówcie, kochany dziadulku. I o tem, jakto borowy puszczy krążskiej naszedł ich przy tym ogniu i nie chciał poprawić łódki dla królewny, żeby wcześniej nie odjechała i jeszcze różne wróżby prawił, jakby naprzód wiedział, co się święci.
— A bo i wiedział panoczku ty mój! Dobrze wyczytał w oczach pana na Krążu, że mu królewna tak w duszę i serce zapadła, że już na wieki ani wyrwać.
— A pan królewnie? — spytała figlarnie, przyglądając się pilnie robocie.
— O jej! Pan królewnie już wtedy zabił cały świat złotym ćwiekiem miłowania.
Terenia zerwała się i ucałowała starego.
— To święta prawda! Śliczna wasza bajka, dziadulku!
Zwróciła się nagle do ojca.
— Co tatuś taki zamyślony?
Pan Paweł pogładził siwą czuprynę.
— Myślę, dzieweczko, (stary Pobóg często tak nazywał synową), że to wasze spotkanie na rzece i ta bajka, to był jeden z tych momentów, które się nawet Panu Bogu... bardzo rzadko udają.
— To znaczy? — uśmiechnęła się wdzięcznie.
— To znaczy, że gdyś ty się rodziła, moje dziecko, słońce musiało być bardzo bliskie ziemi i wszystkie jego promienie wchłonęłaś w siebie.
Pani Teresa zarzuciła ramiona na szyję teścia, gdy wtem cofnęła się. Weszła służąca.
— Proszę pani dziedziczki, przyszli fornale, czekają w kredensie i chcą się z panią dziedziczką rozmówić.
— Ot, masz tobie! sądny dzień! — zawołał zcicha Krzepa.
Stary Pobóg wstał.
— Zaczekaj, Tereniu, sam pójdę.
Wyszedł, a ona ścisnęła dłońmi skronie.
— Wiem, czego oni chcą, ordynarji, a tu ani ziarna w śpichrzu... ani grosza na kupienie go.
Jesienny, wczesny poranek w Uchaniach zastał panią Teresę w kuchni, naradzającą się z kucharzem, w kwestji obiadu. Kwest ja była poważna, bo spiżarnia pusta, więc obiad musiał być obmyślony, tembardziej dziś, kiedy trzeba było dać coś lepszego dla gościa, który zjawił się niespodzianie, a był tak bardzo godny współczucia i serdecznego przyjęcia.
Jerzy Strzełecki spał jeszcze, ale spał gorączkowo. Pani Teresa obawiała się dla niego choroby dłuższej i chciała go przynajmniej odżywić, po wygłodzeniu straszliwem, które spowodowało ogromny zanik sił fizycznych. Ale co mu dać na obiad, skoro ani jednej sztuki drobiu niema w kurniku ani wędlin, ani nic delikatniejszego w śpiżarni, prócz mąki i kaszy, ocalonych sprytnym przemysłem kucharza od grabieży, podczas inwazji bolszewickiej. Kucharz, staryj i gderliwy Joachim, zwany przez dzieci, więc i przez wszystkich, Chimkiem, stał zgnębiony i patrzał na panią Teresę prawie ze wstydem, zatraciwszy zupełnie inwencję i pomysłowość, z której słynął w swoim fachu. W białym kaftanie i fartuchu oparł ręce na kaflach płyty i z tragiczną miną przemówił:
— Dawniej... człowiek zarżnąłby kapłona, albo perliczkę, zrobił pieczyste, czy z pulardy tłustej, czy indorowi ucięłoby się łeb, a teraz??... — Westchnął ciężko.
— Niechno Chimek przejdzie się jeszcze po izbach na ośmioraku, może u której kobiety jaką kurę wynajdzie, damy wzamian kaszy, albo mąki — rzekła pani Teresa.
Ale kucharz nie zmienił swojej pozycji i z tą samą miną przemówił jeszcze boleśniejszym głosem.
— Dawniej... wyjęłoby się z kosza na stawie ładnego szczupaka, albo lina, przyprawiłoby się po nelsońsku, albo na białem winie, a potem kalafiorek, lub karczochy... galaretka z wina... i gotowe! A teraz.....
— Czy Chimek słyszał co ja mówię?...
— Słyszę, pani dziedziczko, ale kury nie znajdzie się już u fornalek za żadne pieniądze — i u nas i u nich wybrane, a co zostało, to baby zaniosły do miasta, dobrze im płacili. Teraz niema jednego skrzydła. Ot bieda! — podniósł głowę i rzekł weselej:
— Niech pani dziedziczka nie kłopocze się, poszlę Jewkę do miasteczka z kwitem do Borucha, jakiegoś mięsa przyniesie, a reszta moja głowa. Czasem to i z wiatru trzeba coś przyrządzić, jak niema z czego. Dałby Bóg, żeby pan dziedzic przyjechał, to może skończy się nasza bieda. My czekamy na przyjazd i fornale czekają.
— Dobrze, że chcą czekać.
— A dokąd pójdą? Wszędzie tu w okolicy to samo. Gdzie im było lepiej, niż w Uchaniach, ale jak niedola to niedola.
— Wydał im Chimek kapusty z warzywnika i kartofli?...
— A jakże, wedle rozkazu, dziś o świcie wszyscy dostali, podzieliliśmy się z nimi naszą resztą, jak brat z bratem, ale to nie na długo.
— A kartofli ino, ino — wtrąciła Jewka, tęga dziewczyna, wchodząca właśnie do kuchni ze szkopkiem mleka. Pocałowała w rękę panią Teresę i pokazała jej skromny udój.
— Tylo całej parady. Tych parę krów i to bez jadła jak należy, na słomie, to i co mogą dać?
— Dla dzieci wystarczy i dla starszego pana na kawę — rzekł kucharz.
— I dla pana Strzełeckiego i dla dziadulka Krzepy dodała Teresa. — Niechno Chimek przyrządzi dobrą kawę i podpłomyczek zrobi świeży dla starszego pana.
— Dobrze, dobrze, a juści!... A sama to herbatę z razowcem, bo tą krzynką mleka trzeba koniecznie wszystkich obdzielić, a dla siebie nic! — mruczał Joachim, gdy pani Teresa wyszła z kuchni.
W godzinę potem pan Paweł Pobóg pił kawę z ulubionym podpłomykiem i rozmawiał z Krzepą. Staruszek siedział swoim zwyczajem przy kominku, popijał śniadanie ze swego kubka. Dzieci jeszcze spały. Pani Teresa krzątała się po domu, robiąc ranne porządki i czuwając nad wszystkiem sama. Po dewastacji, jakiej ulegli, w sierpniu, dom był pozbawiony dawnej służby. Lokaj zabrany do wojska. Zresztą pani Teresa zaprowadziła oszczędności, konieczne w obecnym swoim budżecie. Kucharz i Jewka musieli wystarczyć do obsłużenia całego domu, prócz niańki oddanej wyłącznie dzieciom, a raczej niesłychanie żywej Joasi. Celuś buntował się na opiekę kobiecą, przekładając towarzystwo dziadzia Pawła, lub dziadulka Krzepy. Pani Teresa była przeto duchem opiekuńczym dużego dworu i całego majątku, pozostawionego na jej głowie. Rządca poszedł na front i dotąd nie wrócił. Karbowy Karwacki pod zarządem pana Pawła i dozorem pani Teresy opiekował się bardzo zdewastowanym folwarkiem, który bezpośrednio po inwazji był ruiną gospodarskiej placówki. Za resztę ukrytych przed wandalizmem najeźdźców pieniędzy, pani Teresa kupiła na licytacji dwie pary koni, braków wojskowych, które zaorawszy minimalną przestrzeń pola, nie nadawały się już do żadnej roboty. Nie było zresztą ziarna do siewu. Wielkie łany pól stały odłogiem. Narzędzia rolnicze popsute. Ludzie zdemoralizowani przebytym huraganem wojny i ostatniej inwazji, która była najsilniejszym udarem klęski w sześcioletniej zawierusze wojennej. Gospodarstwo właściwie nie istniało, a jednak trzeba było o niem myśleć i medytować, jak wybrnąć z opłakanych warunków, jak doczekać wiosny i jak na wiosnę gospodarować. Zadanie było ciężkie i trudne i pani Teresa niemało się nakłopotała, tembardziej, że trapił ją niepokój o męża. I teraz, krzątając się po domu, myślą była przy nim. Dlaczego nie wraca, co się z nim dzieje?...
Powrót Jerzego pogłębił niepokój duszy i serca młodej kobiety. Stan, w jakim powrócił Strzełecki przeraził Teresę i nasuwał jej wyobraźni potworne wizje takiej samej nędzy jej męża może jęczącego gdzieś w niewoli wroga. Panowała nad sobą całą siłą woli, by nie zdradzić tej zgryzoty i nie zgnębić ojca, który znowu przed nią ukrywał starannie własne obawy. Natomiast i pani Teresa i pan Paweł Pobóg zwierzali się poufnie ze zgryzot swoich przed Krzepą, ale i on ich nie pocieszał. Stary borowy nie podobny był do dawnego służbisty z Krąża, który przed ośmiu laty, na brzegu rzeki, w lesie, w noc czerwcową, podszedł do ogniska, przy którym młody Roman Pobóg i Terenia Orliczówna, bezwiednie jeszcze oddawali sobie serca na całe życie wspólne. Ten dawny i czerstwy, jak dąb dziad ogromny, ten bard leśny, wróżący młodej parze szczęsną przyszłość, przeistoczył się teraz prawie w niedołężnego staruszka. Z jego dawnej siły i energji została tylko bałwochwalcza miłość dla Romana Poboga, jego żony i dzieci. Krzepę podkopały zupełnie i zrujnowały przejścia wojenne. Przeżył dewastację Krąża; dwukrotne opanowanie zamku przez Rosjan, bitwy, huraganowy ogień, trwający przez trzy doby nad Krążem, pożary, sceny grabieży, mordu, rozstrzelanie rządcy Korejwy i ogrodnika Ślaza, posądzanych o dawanie sygnałów wojskom niemieckim. Potem najście Niemców na zamek, rozpasanie się zwycięzców, w końcu śmierć pani Kunegundy Zatorzeckiej. Straszną była agonja staruszki, pośród pijackich wrzasków, orgji i rozpusty na zamku. Krzepa sam jeden czuwał u wezgłowia konającej. Chmielnicka, ochmistrzyni, uciekła przed wojskiem niemieckiem do Rosji; Ganiewicz, administrator, był na froncie. Gabrjel Zatorzecki, wnuk „babki Gundzi“ niepoczytalny wogóle, przestraszony tem co sie działo, siedział zamknięty w swoim pokoju i bębnił na fortepianie bezładne kakofonje.
W tym chaosie piekielnym wojny, rozpusty i obłędu, Krzepa musiał wysłuchać potwornych majaczeń umierającej staruszki, od których krew mu stygła w żyłach. On zamknął oczy zmarłej i gdy wreszcie po smutnym pogrzebie, za którym szedł tylko on jeden, po różnych jeszcze tarapatach i ciężkich przeżyciach, długich jak wieki, gdy zjawił się w Krążu Roman Pobóg, jako oficer wojsk polskich, Krzepa był już zgrzybiałym starcem. Zabrany przez Poboga do Uchani, odżył tam pod słodką opieką pani Teresy i trzymał się dzielnie, ale do dawnych sił fizycznych i duchowych nie wrócił. Teraz tę nową klęskę materjalną Pobogów Krzepa odczuł boleśnie. Pod wpływem pogody pani Teresy starzec rozchmurzał czoło, poryte bruzdami nowej troski, lecz trawił go lęk rozpaczliwy o losy Romana Poboga, który tak długo nie powracał z frontu, po tej ostatniej zawierusze. Czyżby nowe jakie nieszczęście miało spaść na umiłowaną przez niego rodzinę?... I stary przechodził męczarnie okropnej trwogi, ukrywał przed panią Teresą i panem Pawłem niepokój swój starannie, ale ich nie pocieszał. Ratowała go bezwzględna wiara, że — Pobóg nie zginie. Ale i tej wiary swojej Krzepa zaczynał się już obawiać. Był święcie przekonany, że zło grasuje na świecie bezkarnie i że teraz wszystkiego, co najgorsze można się spodziewać. Krzepa tak samo jak pan Paweł i pani Teresa oczekiwał niecierpliwie przebudzenia się Jerzego, by od niego dowiedzieć się czegoś o Romanie. Szczególnie przyjście Strzełeckiego właśnie do Uchani, wydało się Krzepie podejrzanem. Stary wyobraził sobie, że Jerzy wie o Romanie coś strasznego, że dlatego przyszedł tu, pomimo, że ranny i obdarty, bo może przysłał go Roman, lub może zagnała go tu wieść okrutna. Gdy więc zegar wybił godzinę dziewiątą, Krzepa wreszcie nie wytrzymał. Wstał ociężale ze swego skórzanego stołka przy kominku i opierając się na kiju podążył do gościnnego pokoju. Pani Teresa zatrzymała starego, domyślając się. dokąd idzie.
— Nie budźcie go, dziadulku, sen to zdrowie. Chciałabym, aby się napił kawy, ale skoro śpi...
— Tylko zobaczę, czy śpi, a może się obudził?
Krzepa wszedł cicho do pokoju przyćmionego storą.
Przysunął się do łóżka i nagle stanął zdrętwiały. Ostry głos: „kto tam?“ zatrzymał go na miejscu. Strzełecki wpił w niego oczy szeroko otwarte i spytał powtórnie:
— Kto to?!
W głosie jego był lęk i jakby groźba zarazem. Usiadł gwałtownie na łóżku, zrobił taki ruch, jakby szukał broni przy sobie. Lecz Krzepa go uspokoił łagodnie i przypomniał mu gdzie się znajduje. Jerzy odzyskał świadomość zupełną, ale był tak osłabiony, że opadł jak kłoda na pościel. Krzepa pochylił się nad nim i zapytał gorączkowo, półszeptem:
— Czy jaśnie pan nie wie czasem, co się dzieje z naszym dziedzicem, z panem Pobogiem?
Strzelecki pokręcił głową przecząco.
— Nie widział go czasem jaśnie pan, na froncie, albo Boże broń, w niewoli?
— Kogo w niewoli?... — spytał Strzelecki z nagłym wstrząsem zgrozy.
— Naszego jaśnie pana Romana Poboga.
W tei chwili weszła pani Teresa, niosąc śniadanie na tacce. Strzełecki uśmiechnął się do niej.
— Pani Terenia — wyszeptał.
Powitała go wesoło, serdecznie. Krzepa usunął się niechętnie, podejrzenia jego wzmogły się, sam nawet nie zdawał sobie sprawy z jakiego powodu. Tymczasem pani Teresa karmiła Jerzego, poiła go kawą, mówiąc o wszystkiem i o niczem, ale z wesołą pogodą, która działała kojąco na chorego. W pewnej chwili Jerzy przestał jeść. Bladość pokryła jego wychudłą twarz.
— Co panu, panie Jurku? — spytała Terenia.
Strzełecki leżał długą chwilę jak martwy, nagle łzy jęły mu przesiąkać poprzez rzęsy i spłynęły dwiema dużemi kroplami na policzki.
— Panie Jurku! co panu? czy pana co boli?... proszę się uspokoić, proszę mi powiedzieć szczerze, jak siostrze, no, proszę, drogi panie.
Głaskała go po głowie i pochylona nad nim przemawiała głosem pieściwym.
Krzepa zadrżał w sobie.
— Może on co jej wyzna złego? — pomyślał i już chciał przerwać nieme rozrzewnienie Jerzego, gdy ten Szepnął cichutko:
— Jestem nędzarz, zupełny nędzarz!...
Powieki jego drżące i nabrzmiałe przysłoniły oczy. Pani Teresa dała znak Krzepie, aby wyszedł z pokoju. Starzec ociągał się długo, wreszcie ujrzawszy, że Jerzy otworzył oczy, jął mu dawać znaki rozpaczliwe, na które Jerzy patrzał ze zdumieniem, pani Teresa również. W tem ona, przeniósłszy błyskawicznie wzrok z jednego na drugiego, zbladła bardzo i zduszonym głosem spytała niepewnie:
— Co to? co się dzieje?
Krzepa cofał się do drzwi z załamanemi rękoma. Pani Teresa wówczas porwała gwałtownie Strzełeckiego za ramiona, w oczach miała przerażenie, twarz skurczoną bólem straszliwego podejrzenia.
— Pan wie coś o Romku?! Na Boga, mów pan, błagam!
Strzełecki patrzał na nią również przerażony, nie mógł zrozumieć, o co go właściwie pytają.
— Ależ pani Tereniu...
— Proszę na wszystko, nie ukrywać przedemną, ja widzę znaki porozumiewawcze! Pan wie o Romku coś złego?
W głosie jej było tyle rozpaczy i męki, taka trwoga bezgraniczna, że Strzełecki zrozumiał już wszystko. Zerwał się z poduszek i złożył ręce jak do modlitwy.
— Przysięgam pani najdroższej, że nic nie wiem o Romku, i że go od bardzo dawna nie widziałem. Przysięgam!
— Więc dlaczego dziadulek dawał panu te znaki dziwne?
Zwróciła się do Krzepy, ale „dziadulka“ już w pokoju nie było.
— Widziałem, że mi ten starzec dawał jakieś znaki niezrozumiałe, lecz znaczenia ich nie pojmuję i daję pani na to słowo honoru. Nawet nie wiem, kim jest ten stary człowiek, ujrzałem go, ocknąwszy się ze snu...
Pani Teresa przeciągnęła dłońmi po mokrem od potu czole. Usta jej drżały z wrażenia, na twarz wolno wracały kolory.
— Jesteśmy tak strapieni brakiem wieści od Romka, takie nas złe przeczucia gnębią, że zdawało mi się, iż pan coś wyznał Krzepie o Romku i że on wzbrania panu mówić mi o tem. — Uśmiechnęła się i podała Jerzemu rękę.
— Przepraszam pana całem sercem za swój wybuch.
Pocałował jej dłoń miękką i rzekł smutno:
— Gdybym coś wiedział, broń Boże, złego, nie przychodziłbym tu, pani droga, jako taki zwiastun i nawet moja nędza obecna nie skłoniłaby mnie do tego.
Teresa usiadła obok łóżka. Ujęła jego chude ręce w swoje dłonie.
— I znowu pan coś mówi o nędzy? Czy panu nie wstyd, drogi panie Jurku?... Czyż będziemy się teraz nad sobą rozżalali, teraz, gdy pół kraju oddycha zaledwo po wojnie, a drugie pół przybite nowym jej obuchem? Ale nie pora na morały — dodała łagodnie. — Ja pana rozumiem, tylko, że nie pan jeden jest obecnie w takiem samem położeniu... Lepiej policzmy; mój stryj Piotr Orlicz jest w Warszawie, na bardzo skromnej, biurowej posadzie, mieszka w małym pokoiku, szczęśliwy, że uniósł głowę z pogromu. Porzecze wszakże tak samo jak Nowosiółki poza linją demarkacyjną. Przepadły!
— A matka pani? — spytał cicho Jerzy.
W oczach Teresy zaszkliły się łzy.
— Mama zmarła jeszcze w czasie okupacji i pochowana obok swego ojca, przy kaplicy grobowej Pobogów w Krążu. Krąż jest po naszej stronie. Liczmy dalej, panie Jurku, naszych współrodaków kresowych. Kołomyjski z Żubrówki jest niedaleko od nas, u córki, która tu wyszła zamąż, przed samą wojną. Zrujnowany doszczętnie. Ale on wiecznie buduje zamki na lodzie, znalazł tu sobie kompana w naszym sąsiedzie Czymielskim i albo się kłócą, albo razem reformują Polskę i świat cały. Ach czyż podobna wyliczyć tych wszystkich, komu wojna usunęła ziemię z pod nóg? A jednak każdy z nich żyć musi i każdy dzielnie bierze się do budowania przyszłości. I to ludzie starzy, sterani, a pan młody, silny.
— Ja, pani?... ruina fizyczna i moralna.
— No, to jeszcze o tem pomówimy — rzekła z uśmiechem.
— Jeszcze jednej grubej, najgrubszej ryby pani nie wymieniła z tych, których fala wojny wyrzuciła na brzeg.
— Któż to taki?
— Edward Zebrzydowski.
— Ach on? Prawda. Więc widzi pan! Wszak to był magnat! Hłowatyn, Derbyszcze, książęca fortuna i nagle... pozostały mu wprawdzie Pochleby, na lewym brzegu Wisły, więc nietknięte oczywiście. Placówka dobra i mocna, doskonała!
— Gdybym miał ćwierć tego, uważałbym się za wybrańca losu — westchnął Strzełecki. — Ale ja nie mam nic, czy pani to zgłębia? Nic absolutnie, prócz tych oto dwojga rąk sforsowanych i głowy...
— Której nie trzeba omraczać ciężkiemi myślami.
— Ach pani najdroższa, kto jest taki sam, jak ja...
— Jakto sam? a przyjaciół pan uważa za nic, za zero? Powtarzam raz jeszcze, niech pan odsuwa od siebie czarne i smutne myśli. To są nasi najzaciętsi wrogowie, to zaraza życia, której się trzeba strzec, bo zabija, jak dżuma. Teraz jest pan chory, trzeba odpocząć, a wtedy zobaczy pan, jak mu się życie uśmiechnie. O zupełnie inne życie, niż dawne, przyznaję, ale może będzie jeszcze droższe, milsze.
— Co też pani mówi? — jęknął Strzełecki z odcieniem żalu.
— A tak, panie Jurku, może będzie milsze i droższe — powtórzyła z mocą — bo stworzone już tylko przez samego siebie, przez własną energję i pragnienie życia. To, co pan miał dotychczas, to nie było zasługą pana własną, to był dar losu, spuścizna po dziadach i ojcach. To nie był pana samoistny czyn i twórczy pomysł życiowy. Budowanie przyszłości własnej dopiero się przed panem otwiera...
— Albo przepaść dużo łatwiejsza do zdobycia.
— My nie pozwolimy panu w nią runąć — rzekła Teresa poważnie — i jestem pewna, że pan sam będzie potem potępiał swój dzisiejszy pesymizm, gdy pan wyzdrowieje.
Wszedł pan Paweł Pobóg i, powitawszy Strzełeckiego, rzekł z uśmiechem do synowej.
— Dzieweczko, dzieci się tam upominają o mamusię i Piotruś ma jakiś pilny interes. A jakże nasz kochany wojak?
— Zaraz wracam — rzekła Teresa. — Tatuś pomoże mi zmienić bandaże panu Jurkowi, tymczasem proszę zmierzyć gorączkę.
Wyszła. W kredensie Piotruś zameldował.
— Proszę pani dziedziczki, pastuch pyta, czy może krowy popaść w parku i w sadzie, bo trawa tu galantna.
— Niech pasie, tylko uważajcie, żeby krzewów i róż nie podeptały do reszty.
— No, juści, że obserwacja będzie. Co tam bydlakom po różach? Mało to materjału do żarcia?
— Jakiego materjału? — spytała pani, zapominając w zamyśleniu o specjalnych wyrażeniach Piotrusia.
— A trawy! Bydło głodne, to chwyci jak marcepan. I dzieciaki przyszły do sadu po chróst, czy pani dziedziczka pozwoli zebrać?
— Na co, na opał?
— No, juści, tak, gadają, że niema czem palić po chałupach.
— Dobrze, tylko przypilnuj, żeby nie łamali drzew i zdrowych gałęzi.
— Zrobi się! — odrzekł sentencjonalnie, a pani Teresa poszła do pokoju dziecinnego zamyślona.
Trzeba było posłać do lasu po drzewo na opał dla służby, konie były do niczego, ani jednego całego wozu przytem, ani jednej całej uprzęży. Nie było paszy dla koni, krów, słoma się kończyła. Mnóstwo braków trzeba było łatać, zapobiegać, sztukować, a nie było za co.
Ciężka zaduma znikła odrazu z twarzy pani Teresy, gdy ujrzała dzieci. Ubrane już podbiegły do niej z okrzykiem:
— Mamuś, paciolek... zapomniałaś? — wołała złotowłosa Joasia, którą matka chwyciła na ręce.
— Mamuś, czy pan oficer jeszcze śpi, czy pan oficer już nie ranny? a jak jego bolszewicy poranili? a czy on nie miał szabli przy sobie, żeby zabić bolszewika? — zarzucił Celuś matkę pytaniami.
Po chwili wszyscy troje klęczeli przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej i Celuś mówił poprawnie „Ojcze nasz“, powtarzany skwapliwie przez Joasię, poczem nastąpiła modlitwa do Anioła Stróża i „Pod twoją obronę“, odmawiane przez panią Teresę. Dzieci utkwiły oczęta w obrazie Najświętszej Panny, a gdy matka modlitwę skończyła, Celuś odezwał się uroczyście:
— I daj nam Boże spokój i szczęście i od wojny ocal naszą Polskę i żeby tatuś prędko wrócił do nas...
— Żeby tatuś był zdjowy i pjędko psijechał.
— Nie przeszkadzaj, Asiu, — oburzył się Celuś.
— Ja tyś sie modlę za tatusia...
—....i nas wszystkich w zdrowiu zastał — dokończył Celuś z powagą.
—...i chjeba nasiego powsiedniego i bujki z masiem daj Boziu dla tatusia. Amen. — śpiesznie wyrecytowała Joasia, bojąc się, że jej przerwą.
— To już było w „Ojcze nasz“ — zawołał Celuś.
Pani Teresa przytuliła główki dzieci do piersi, pieściła je i ucałowała, poczem z Joasią na ręku poszła za Celusiem, który biegł powiedzieć rannemu oficerowi dzień dobry.
Po opatrunku i po obiedzie Jerzy spał znowu, a we dworze dzień jesienny zwykłym swoim codziennym trybem skłaniał się ku wczesnemu zachodowi. Pani Teresa z Karwackim odbyła naradę gospodarczą, sama zajrzała do
obory i chlewów, gdzie było po parę sztuk trzody, pozostałej po masowem ograbieniu. Była w stolarni i kuźni, gdzie reperowano połamane narzędzia gospodarcze. Wydała dyspozycję wożenia drzewa z lasu, co mogło się uskutecznić wolno i z mozołem. Zajrzała do jednej izby w ośmioraku, gdzie leżał chory chłopak osiemnastoletni. Miał silnie zbite kolano i pani Teresa leczyła go domowymi środkami ze swojej apteczki. Matka pokaleczonego chłopca żaliła się płaczliwym głosem:
— Abo to mu potrza było, wielmożna dziedziczko, leźć do piwnicy dworskiej, po te kilka jabłuszek, co dziedziczka kupiła w Żurawcu dla dzieci? Abo to mu mało było jeszcze jabłek, a gruszek, a śliwek zielonych, co za „bolszewników“ wyżarli się wszyscy w dworskim sadzie?... A toć mówiłam, choć i wtedy, nie źryjta bez miary cały sad na raz, przynieś hyclu do domu, to na zime schowam. Gdzietam! jak się dorwali, że to niby wolność była powszechna, tak i jednego jabłuszka nie ostawili. A tera sie zlisił i do piwnicy go znowuj korciło! Ot i ma! Jak spadł z okienka na mur, tak se dogodził, że go Jewka z kucharzem za kudły omdlonego wynieśli z tela. Żeby nie pani dziedziczka, toby mu jeszcze dołożyli z pare kijów, ale i tak od kucharza po mordzie dostał. Wszystko bez nieposłuch la matki, co dobrze doredzała.
Pani Teresa nic nie odrzekła na tę pobożną skargę pokrzywdzonej rodzicielki. Kobieta pod jej dozorem zmieniła kompresy z arniki na zbitych kolanach młodocianego Adama, który nietylko drzew, ale nawet piwnic zakazanych nie uznawał. Pani Teresa opuściła izbę i poszła drogą w pole. Chciała obejrzeć oziminę zasianą kosztem ogromnego trudu i nakładu sił w warunkach tak ciężkich.
Żyto zieleniło się ładnie, ale było go śmiesznie mało, w porównaniu z rozległemi łanami, leżącemi odłogiem.
— Co Romek powie, gdy to zobaczy? — myślała Terenia ze ściśniętem sercem. — Wystarczy dla siebie i może na ordynarję. A siewy na drugi rok? I na sprzedaż nic, ani ziarnka.
Z drogi zboczyła na miedzę pomiędzy wąski pas zielonego żyta i stare rżyska. Smutnemi oczyma patrzała na te pola, tak dawniej pełne kultury, takie bogate w plony. Jeszcze tegorocznej wiosny zieleniły się tu łany oziminy, obecnie ziarna z niej nie zostało. Wszystko zabrane, lub stratowane kopytami koni, podczas inwazji. Nasienne koniczyny spasione doszczętnie, owsy, jęczmiona, wszystko poszło, kartofle sprzedane za bezcen na podatki, buraki spotkał ten sam los. W tym roku spichrze puste, na drugi rok będzie to samo, a co dalej? Ach, niech będzie nawet nędza, byle Romek wrócił zdrowy i byle temu jedynemu nic się nie stało! I karciła siebie za myśli pesymistyczne. Przecie są oboje młodzi, pełni sił, mogą pracować. A przecie jest jeszcze Krąż, tak samo zniszczony jak Uchanie, może nawet więcej, tam było tyle walk i te ostatnie dwukrotne przejście wojsk uciekających i nacierających. Krąż leży wszakże tak blisko granicy bolszewickiej.
Teresa wstrząsnęła się ze zgrozy.
Niech i Krąż zginie, byle Romek wrócił.
Oczy rozpłomienione utkwiła w bladych zorzach gasnącego dnia. Myślą była przy mężu, nie mogąc go jednak odnaleźć wyobraźnią, której zakresy rysowane duszą całą i niezmierną tęsknotą były jednak nieuchwytne i mgliste. Z każdym dniem złe przeczucia dręczyły Terenię coraz bardziej, co dzień więcej hartu musiała dobywać z siebie, by nie popaść w rozpaczliwe zwątpienie, by sobie i ojcu Romana nie odbierać reszty nadziei i otuchy, bo to mogłoby podkopać w niej energję do pracy.
Kilkakrotnie już pisała do Krążą, listów jej nie zwracano, lecz odpowiedzi nie było. Cóż tedy mogła przypuszczać? Zamierzała jechać do Krążą sama, lecz droga była daleka, niepewna i pani Teresa obawiała się zostawić dom i dzieci tylko na opiece pana Pawła. Przejścia wojenne i niepokój o syna sterały go również. On sam wymagał opieki. A teraz przybył Strzełecki. Los jego wzruszył panią Teresę, współczuła mu serdecznie i już myślała o tem, jak mu dopomóc, aby nie czuł tak dotkliwie złego losu, który go wraz z innymi brutalnie wyrzucił z gniazda rodzinnego. I nagle przyszedł jej na myśl Edward Zebrzydowski, młody miljoner kresowy. Poznała go już jako Pobożyna. Więc i on pozbawiony swego Hłowatyna i Derbyszcz, ozdoby tamtych stron kresowych?... Teresa nie wyobrażała sobie tego młodzieńca świetnego, zepsutego zbytkiem życia, bez jego złotej oprawy. Ten piękny chłopak, wybraniec fortuny, fantasta, dla którego cały świat stał otworem, jakże on będzie się czuł w obecnych warunkach życia. Ha! musi się zastosować do nowego bytu, albo zginie, albo się weźmie za bary z samym sobą, bo los go jeszcze stosunkowo od innych, choćby od Strzełeckiego, oszczędził bardzo. Gdyby tylko chciał taki War Zebrzydowski, mógłby jeszcze pomagać innym swoim rodakom, wyzbytym rodzinnego kąta.
Pani Teresa uśmiechnęła się na wspomnienie Wara.
— Jak też on teraz wygląda, może się już ożenił?...
Wspomnienia biegły w przeszłość, w owe lata przedwojenne, w pierwsze lata jej małżeńskiego pożycia z Romanem. Promienne czasy ich szczęścia, samem wspomnieniem rzuciły blask na twarz Tereni i rozjaśniły ją. Czy takie szczęście jest wogóle możliwe na świecie, jakie było wówczas udziałem ich obojga?... Możliwe, bo istniało, kwitło całą pełnią uroku jak kwiat majowy, kraszony słońcem. Te same oto Uchanie były dla nich jakby bajką czarowną. A przebywanie ich w Krążu... gdzie zamek ponury odżył i także jakby zakwitł pod wpływem ich młodości i szczęścia. Nawet mroczna zawsze babka Gundzia rozjaśniała oblicze swe na ich widok... A ich podróże wspólne po kraju i zagranicą?... zwiedzanie cudów świata, morskie wycieczki... Szeroko, swobodnie, świetnie, a wszystko to ozłocone miłością Roma, odurzającą czarem piękna i słodyczy życia... A nawet i ten War, jego miłość dla niej, jego uwielbienie, któremu nawet Romek nie mógł nic zarzucić, a które jednak dawało także dużą dozę przyjemności i zadowolenia. Asysta tego panicza była w tak wysokim stylu zachowana, tyle miała w sobie królewskich giestów, przy uczuciach aż nadto widocznych, że mogła wzbudzić zapał nawet i z jej strony... I pobudzając próżność kobiecą mogła i ją zapalić bodaj do flirtu z tym wytwornym i rozkochanym magnatem. Ale Terenia kochała Romana nadewszystko, on był nie tylko jej umiłowanym mężem, ale i jej istotnym typem męskim, co się w małżeństwach nawet niekiedy szczęśliwych, nader rzadko zdarza...
Ona w Romanie zawarła wszystkie swoje ideały i upodobania. Miłość taka jak Tereni wykluczała wszelkie flirty. Żaden inny mężczyzna nie robił na niej. silniejszego wrażenia, duszę zaś miała zbyt subtelną, uczucia zbyt głębokie i myśl poważną, by szukać tylko zabawy i dla zadowolenia miłości własnej, podniecać miłość kochającego ją mężczyzny.
— Miły łobuz ten War — myślała sobie teraz pani Teresa, przypominając owe czasy wesołe i wszystkie perypetje z Zebrzydowskim.
Przesunęły się przez jej myśl obrazy, kiedy potem przyszła wojna, zawierucha, huragan wstrząsający wszystko i wszystkich... Roman poszedł na front. Walki zacięte, rzadkie przyjazdy męża do domu, zmiany polityczne. Tryumf i szczęście, entuzjazm z powodu odzyskania ojczyzny, piękne horoskopy malowane zapałem i wiarą w przyszłość. I mroczne momenty, przyjmowane przez wierzących w gwiazdę Polski za chwilowe zaćmienie, poprzedzające wielki blask wschodu słońca. A oto już zdawało się, że blask ten rozpłomienia się w aureolę szczęścia i chwały, że już burze przeminęły i cisza błoga i wytęskniona era po cudzie wskrzeszenia nadchodzi... Gdy nagle orkan straszliwy zawiał od północno-wschodniej strony i gromem niespodziewanym, jak trąba powietrzna runął na polskie niwy, by dokonać na jednei połaci kraju dzieła zniszczenia.
Wprawdzie duch polski niezwalczony nigdy, przez żadną przemoc, zerwał się do boju i zwyciężył. Ale ileż ofiar znowu, ile ruiny, ile krwi!... i czy Romek, czy Romek?...
Nie śmiała pomyśleć nawet słowa: czy Romek wróci.
— Wróci, wróci! Boże miłosierny! za bardzo jest kochany. Takie uczucia, takie tęsknoty, muszą zwyciężać! Nie mogą ginąć na marne!...
Okrzyk ten wypadł jakby falą płomieni z ust pani Teresy... W oczach jej zgasły zorze zachodu, ale błyszczała zorza wewnętrznego zapału i wiary.
Młoda kobieta podbiegła do krzyża stojącego na rozdrożu i upadłszy na kolana, przytuliła głowę do tego symbolu męki pańskiej. Objęła go ramionami, z ust jej płynęły rzewne słowa modlitwy żony i matki...
Wieczór zapadł zupełny. Ciemno już było, gdy pani Teresa, wchodząc na dziedziniec dworski, ujrzała przed sobą kucharza z latarnią.
— A co tam Chimku nowego?...
— A czy to pani dziedziczka nie może w domu siedzieć przy dzieciach, na taką ciemnicę jesienną? A to co za niewola, tułać się tak samej, kiedy tam dzieci lament podnoszą, że mamusi niema!... Toć beczą jak jagnięta, że starszy pan i dziadulek uspokoić nie potrafią. Dopiero, jak obiecałem, że pójdę poszukać, to tam trochę przycichły niebożęta. Siedzą teraz wszyscy przy kominku i słuchają, co pan Jerzy prawi.
— Jakto, pan Jerzy wstał, co znowu?...
— A ot, przyszedł gracko do stołowego, i tak jakby nigdy nic! tylko nogą okrutnie zamiata, a w oczach to mu się tak pali... pali...
— Ależ nie można! Rana odnowiona i gorączka była! — zawołała pani Teresa...
— Co mu tam będzie! Już kiedy wojnę przebył, niewolę zmógł i do nas przyszedł, to mu Uchanie nie zaszkodzą.
Pani Teresa wbiegła do domu.
W stołowym było ciemno, tylko ogień na kominku rzucał czerwone blaski na duży pokój i purpurowo-złotą orbitą otaczał siedzące przed kominkiem osoby: trzech mężczyzn i dwoje dzieci.
Jerzy Strzełecki siedział pół leżąc w głębokim fotelu, ranna noga spoczywała poziomo na krześle, przykryta pledem. Obok siedział Paweł Pobóg z Joasią na kolanach, a niżej na swym stołku, Krzepa, trzymając na kolanach, jak na koniu Celusia. Wszyscy byli wpatrzeni w Strzeleckiego, który trochę schrypniętym głosem, opowiadał im coś, snadź ciekawego, bo dzieci miały oczy otwarte szeroko, a Joasia trzymała paluszek w rozchylonej buzi, co u niej oznaczało wielkie napięcie myśli.
Teresa uśmiechnęła się na widok tej grupy i niepostrzeżenie usiadła cicho na otomanie, blizko drzwi, słuchając opowiadania.
Jerzy mówił:
— Noc była tak ciemna, że nie widziałem drabiny wozu, na którym mnie wieźli. Deszcz padał, zacinał wiatr. Leżałem na tyle wozu prawie na gołych deskach. Mój towarzysz, moskal, ranny w obie nogi, klął siarczyście i jęczał, a gdy ja jęknąłem, naigrywał się ze mnie ohydnie. On był bliżej woźnicy, ciągle z sobą rozmawiali po rosyjsku. Nad nami huczał wiatr. W pewnej chwili, huk ten spotężniał tak silnie, że wsłuchawszy się dobrze, zrozumiałem, iż po obu stronach drogi jest las sosnowy. Na wozie umilkli, słychać było tylko skrzypienie osi i brzęk łańcuchów uprzęży. Czasem, gdy wiatr łagodniał, dochodziły z dala odgłosy i nawoływania idącego przed nami wojska bolszewickiego, o ile tę zbieraninę obdartą można było tak nazwać. Poza wozem, na którym jechałem, szło jeszcze parę podwód i wlekli się manuderzy nędzni, rozbici i głodni.
Północ była zapewne, gdy wóz jadący tuż za nami, zatrzymał się. Spadło koło z osi. Żołnierze zsiedli i jęli naprawiać, klnąc głośno. Cisza na wozie naszym trwała niezmącona. Las huczał potężnym basem i wicher wył, gwiżdżąc naprzemian wśród igieł sosnowych, potępieńczemi głosami.
Oddaliliśmy się znacznie od zepsutego wozu. Wóz nasz toczył się powoli, bo ciemnica była tak wielka, żeś konie szły poomacku, kierując się widocznie instynktem. Mój towarzysz niedoli chrapał, jęcząc przez sen. Miał gorączkę, majaczył coś niewyraźnego. Woźnica nie odpowiadał mu wcale. Po ruchach koni i nierównym toczeniu się wozu, zmiarkowałem, że i woźnica śpi. I wtedy, nie zastanawiając się już dłużej, zacząłem wolno i jaknajciszej podpełzać do wylotu wozu, gryząc wargi do krwi, by nie wydać jęku. Piekielne było to pełznięcie, w tem przeświadczeniu, że każdy mój ruch zdradzający zamiar, odgadnięty przez woźnicę, lub mego towarzysza, będzie dla mnie zgubą. Wiedziałem wszakże, że jadę po śmierć, że dziś, jutro, będę rozstrzelany. Ten wylot wozu, to była jedyna droga do ocalenia, do życia. W takich razach, człowiek nie czuje na sobie ciała, nie wie, że każde poruszenie jest torturą, widzi tylko tę jedną drogę i tę jedyną możliwość ratunku. I... umie wtedy przeistoczyć się nawet w płaza, który bez szelestu dąży ku ocaleniu.
Gdy głową dosięgłem wylotu wozu, uczułem płomienie na całem ciele.
Jakże tu zsunąć się z wozu? Gdybyż nie ta noga, spuchnięta jak bałwan, szarpana aż do kości najstraszniejszym bólem, jak obcęgami...
Ale z takiem czemś obcem a bolącem uciekać, to było salto mortale nie rokujące zwycięstwa. Rozstrzęsionemi wargami zacząłem szeptać modlitwę. Zastanawiałem się co robić. Trzeba się zsunąć najpierw głową, wtedy na rękach mogę oprzeć się, by utrzymać resztę ciała i spuścić nogi. Nogami do wylotu obracać się już bym nie zdołał, bo wóz był wąski, a noga i jej piekielny ból, nie pozwoliłyby mi na to... Jąłem tedy posuwać się dalej i dalej naprzód, aż zawisłem głową i ramionami nad próżnią. Długa deska wozu podtrzymywała już tylko korpus, poniżej klatki piersiowej... Gimnastycznie chybotałem się, zawisły w powietrzu, chcąc rękoma dosięgnąć ziemi, by się na niej wesprzeć. Przedstawiało to dużą trudność, gdyż na bolącej nodze nie mogłem zawisnąć na desce, a wóz był za wysoki. Musiałem działać niesłychanie ostrożnie, bo każde silniejsze wstrząśnienie, mogło wywołać ruch deski, któryby mnie zdradził. Utrzymując mozolnie równowagę, wysunąłem się nareszcie tak daleko nad wozem, że palce moje dotknęły ziemi, raczej ugrzęzły w błocie. Teraz... pozostawało śmiertelne pytanie, żyć czy zginąć?.. I oto w tej chwili ostatniej, w tej bolesnej, ach, jak bolesnej chwili, kiedy całe ciało opierało się już tylko na biodrach, kiedy gdzieś we wnętrznościach i krtani, był jeden skowyczący jęk bólu wściekłego, w tej decydującej, ostatniej chwili zastanowienia, jak spuścić nogi najciszej i najostrożniej, wtedy wóz szarpnął naprzód. Biodra i kolana moje przesunęły się gwałtownie przez deskę, jak po nożach i zawisłem, już tylko stopami zaczepiony o wóz... na sekundę... Wryty dłońmi w błoto i oparty mocno na nich, pociągnęłem nogi ku sobie z całej siły. Straszliwy ból, głuchy jęk,... i... nogi całym ciężarem spadły w błoto. Zamarłem na moment z bólu i trwogi, czy deska nie podskoczyła i nie obudziła tamtych.
Cisza!... wóz milczący oddalał się powoli... Więc nie słyszeli łomotu spadającego ciała, który mógł być słabym odgłosem, lecz mnie wydał się, razem z moim jękiem, tak piekielnym hałasem, że zdrętwiały nie śmiałem się ruszyć. Ale zaraz usłyszałem szarpanie kopyt końskich, po błocie i echo nadjeżdżającego ku mnie drugiego wozu. Włosy mi stanęły na głowie, zimny dreszcz lodowaty przeniknął ciało. Byłem wszakże w środku koleiny, konie potkną się o mnie, lub staną... a wtedy?... Zebrawszy siły wszystkie, jakie cudownie odzyskałem, pod wpływem przerażenia, zacząłem pełznąć w bok, na prawo, ze względu na prawą nogę zdrową. Lewą wlokłem za sobą, jak ciężką żelazną walizę, w której paliło się ogniem moje ciało... Nareszcie dosięgłem brzegu tej mojej Golgoty. Wóz już był tuż, tuż. Rękoma zmacałem twardą oślizgłą ścieżynę i usłyszałem kroki ludzi, idących tą ścieżką. Rozmawiali głośno.
Szarpnąłem się w bok całą siłą mięśni i stoczyłem się w płytki rowek z wodą.
Plusnęło! Zamarłem ze zgrozy. Kroki zbliżyły się. Nagle błysnęła zapałka. Zatrzymałem oddech. Przylgnąłem do wody, czy do błota, jak płaz. Byłem pewny, że zdradziło mnie plusnięcie i że za chwilę wyciągną mnie z rowu. Światło zapałki przesunęło się przez moje skamieniałe ciało. Bolszewik stał i zapalał papierosa. Zapałka zgasła, zapalił drugą, trzecią, przeklinając osłonił głowę kapotą i zapalił czwartą zapałkę. Patrzyłem, na to i bałem się, by mój wzrok nie ściągnął spojrzenia tego żołnierza. Gdy wreszcie papieros zatlił się, bolszewik cisnął nowe przekleństwo, splunął przez zęby z głośnem cyknięciem i ruszył za mijającym go w tej chwili wozem. Przez dobry kwadrans, ani drgnąłem. Wozy przejechały, przeszli maruderzy, z głośną rozmową, zaległa cisza, tylko wiatr gwizdał przeciągle i huczał, bór. Deszcz moczył moje plecy, całem ciałem zanurzony byłem w wodzie. Trzęsły mnie dreszcze. Ale za to noga, nie wiem czy z odrętwienia, czy z naturalnego kompresu zimnej wody, nie bolała mnie tak potwornie, nawet czułem znaczną ulgę. I oto, gdy cisza zaległa dokoła mnie, gdy już rozwiały się wszelkie odgłosy ludzkie i skrzypienie wozów, niebo otworzyło się przedemną. Byłem ocalony! Jednakże, w obawie, by nie spostrzegli mego braku na wozie, by mię jeszcze nie szukano, zebrałem się znowu w sobie i na czworakach wydobyłem się z rowu na przeciwległy brzeg. Był nizki. Mokra trawa obfita i miękka, jak wata, nie sprawiała szelestu, gdym się po niej posuwał. Tak po godzinie tego raczkowania, wlokąc nogę jak beczkę, dopełzłem do gąszczy paprociowych, wysokich i sztywnych jak parasole. Tam rozciągnąłem się całą długością swoją, sen mię zmorzył. Sen, który raczej letargiem mógłby być nazwany. Gdy się obudziłem, było już znacznie po południu. Deszcz nie padał, wiatr ustał, dzień był pochmurny. Poczułem zimno dotkliwe i okrutny głód. Noga dolegała mi boleśnie, czułem się rozbity, złamany. Co robić?... Las, pustka!
Ocalony, ocalony! — wołały mi w duszy głosy anielskie i wobec tej pewności, wszystko inne wydało mi się rzeczą błahą, nie wartą zastanowienia.
Podniecony znowu tą radosną świadomością, próbowałem wstać, lecz zawyłem tylko z bólu. Wówczas zacząłem znowu raczkować. Ponieważ pamiętałem, że od mego zbawczego rowu pełzłem wprost przed siebie w las, przeto teraz, zorjentowawszy się w położeniu, raczkowałem w stronę przeciwną, od tej, ku której odjechali bolszewicy. Wytrwale posuwałem się tak do wieczora, nie spotkawszy nic i nikogo. Raz tylko zając się na mnie natknął, prawie otarł się o moją głowę i podrzucony ze strachu jak sprężyna, rzucił się do ucieczki. Czasem zakrakały nademną wrony, trzepocące się przed wieczorem na drzewach, czasem głośniejszy rozhowor przeszedł po czubach sosen, świergotały ptaki, parę razy wrzasnęła sójka, lub zakwiliła sowa w zbitych czarnych konarach.
— Siowa?... odezwała się Joasia, ocknięta z drzemki na kolanach pana Pawła.
Dziewczynka rozejrzała się żywo dokoła.
— Gdzie mamuś? — pisnęła płaczliwym głosikiem.
— Cicho Asiu! nie przeszkadzaj — zgromił ją pan Paweł.
Ale dziecko rozkaprysiło się.
— Ja cię mamuś, gdzie mamuś?... wołała ze łzami.
Celuś nagle zerwał się z miejsca.
— Gdzie mamuś? — krzyknął z przestrachem. — Chimek poszedł po mamuś i nie znalazł?...
Wszyscy poruszyli się niespokojnie, ale pani Teresa była już przy dzieciach.
— Słuchałam opowiadania na otomanie. Niech pan mówi dalej, panie Jurku — poprosiła, biorąc Joasię na ręce i siadając na podanem jej przez pana Pawła krześle.
— Ale może pan zmęczony... głodny?...
— Nie pani... zdaje mi się, że mi jest nawet za dobrze.
I... widząc wszystkie oczy utkwione w siebie, jął mówić znowu.
Drugą noc przespałem w lesie, tym razem na grubym pokładzie mchu i drugi dzień raczkowałem aż do nocy, przez leśną głuszę, z coraz słabnącemi siłami.
— A co jadł pan Jurek? — spytał Celuś.
— Nic, moje dziecko, paliła mnie gorączka, więc gdzie tylko napotkałem kałużę wody, pozostałą po deszczu, piłem ją chciwie, wysysałem mech wilgotny i liście. Natrafiłem raz na pokład rydzów, wspaniałe były, ale cóż, surowe, a zapałek nie miałem. Jednak i te surowe rydze żułem żarłocznie. Trafiłem na małe bagienko leśne, w którem przy brzegu rosło trochę tataraku. Wyrwałem łodygi i wysysając z nich wilgoć, zżułem je także doszczętnie. Posuwałem się naprzód bardzo wolno, gdyż noga stała się w końcu ciężarem, trudnym do dźwigania, a ból łamał mi poprostu mózg i świdrował w sercu, jak rozpalony do czerwoności pręt żelazny. W głowie huczały mi gromy, czułem, że mam silną gorączkę i że zbliża się śmierć.
W tym stanie nadeszła trzecia noc, czy spałem gorączkowo, czy byłem w malignie, tego nie wiem, ale dziwne prześladowały mnie widziadła. Zapamiętałem jedno wybornie.
Oto śniłem, czy mi się zdawało, że jestem małym chłopcem, takim jak Celuś i że z matką moją, w Nowosiółkach w lesie szukałem grzybów. Pełno było suchych igieł sosnowych i suchych wrzosów, ale grzybów nie mogłem znaleźć i męczyłem się tem okropnie. Chciałem koniecznie ofiarować mamie grzyb, czy kwiat jaki, a tu wszędzie tylko suche igły i kruszące się pod palcami suche wiechetki wrzosu. Nagle matka znikła mi z oczów, nie widziałem jej i byłem zrozpaczony. Zacząłem wołać ją głośno na cały las, prawdopodobnie w malignie wołałem istotnie...
A jednak, wołając zdawałem sobie doskonale sprawę, że matka nie żyje, że to tylko duch jej błąka się ze; mną po lesie. Chciałem ujrzeć ją jeszcze, choćby jej ducha... Wołałem coraz głośniej i coraz boleśniej. Wtem ujrzałem matkę. Wyszła biała cała, dziwnie słodka. W rękach niosła naręcze polnych kwiatów, wśród których przeważały różowe smółki, tak obfite w naszych lasach i na łąkach nowosiółeckich. Usłyszałem głos mamy wyraźnie:
— Jerzy, chodź za mną!...
Skierowałem się w zupełnie inną stronę niż ta, w której szukałem grzybów, a która była kierunkiem mego marszu dziennego. Patrząc na matkę, ciągle szedłem za nią w śnie, w rzeczywistości zacząłem widocznie pełznąć w tę stronę... Widziałem doskonale postać matki w sukni, którą wyjątkowo lubiłem, koloru bladego irysu, z dużym kołnierzem koronkowym. Zadziwiająca była plastyka tej postaci nawet ten szczegół ulubionej przezemnie sukni matczynej. Wszak miałem piętnaście lat, gdy matka moja umarła, dziś mam trzydzieści cztery i widziałem wtedy tę wizję, jak na jawie. Matka szła ciągle w głąb lasu, w prostej linji. Różowe smółki zwisały z jej rąk i jęły opadać na trawę. Podnosiłem je, składając w pęk i tak szliśmy długo... Mama obracała ku mnie głowę, obciążoną warkoczami, zwiniętemi na karku. Uśmiechała się do mnie słodko. Znowu zabrzmiał jej głos:
— Jurku, nie lękaj się, nie zbłądzimy...
— Czy idziemy do Nowosiółek? — spytałem, czując szalone, bolesne zmęczenie. — Nie!... tam, już nigdy...
I na tem słowie nigdy umilkł głos matki i rozwiała się jej postać.
Zostałem w lesie sam, z pękiem różowych smółek w rękach. Wołałem matki głośno, rozpaczliwie, lecz już nie ujrzałem jej więcej. Widocznie ten mój krzyk przez sen, krzyk w malignie, ocknął mnie do przytomności. Dźwignąłem się z ziemi, usiadłem. Księżyc świecił blado, przesiewając po przez gałęzie drzew srebrne pyły blasków. Długą chwilę zastanawiałem się gdzie jestem. Byłem przekonany, że to las nowosiółecki. Chciałem się podnieść, nie mogłem! Leżałem tak długo, długo... Zmacałem grunt dokoła siebie, byłem na suchem podścielisku mchów siwych i twardych. Wyglądały jak srebro oksydowane w blaskach księżyca. Długi czas walczyłem z przytomnością powracającą i resztą wizji przebytej w śnie. Gdy nadszedł świt, czułem się już zupełnie świadomy swojej sytuacji. Rozejrzawszy się dokoła, zauważyłem przedewszystkiem, że znajduję się w innem miejscu, niż zasypiałem wieczorem. Zdumiony tem odkryciem bezmiernie, wiedziony ciekawością, raczkowałem swoim śladem wyraźnym na mchach, do miejsca, gdzie ułożyłem się wczoraj na spoczynek. Ze zdumieniem przekonałem się, że przez sen pełzłem tak dobre pięćdziesiąt kroków, w przeciwną stronę lasu, od tej, w którą dążyłem wogóle. To mnie na razie zmieszało. Musiałem mieć gorączkę szaloną, skoro nie budząc się, w malignie lazłem, jak robak nędzny, w nocy, przez las, za wizją postaci matki. Odkrycie to wstrząsnęło mną i zdecydowało odrazu o dalszej drodze. Odpocząwszy, zacząłem na nowo ślimaczą wędrówkę w stronę, gdzie pełzłem w śnie i gdzie się ocknąłem. Stamtąd wlokłem ciało obolałe ciągle jakby za wizją matki, która została mi w oczach jak na kliszy... Głód mi dokuczał piekielnie, byłbym nawet muchomory jadł na surowo, lecz nie spotykałem nic możliwego do zaspokojenia głodu.
Mimo jednak głodu i gorączki, bo miałem ją ciągle, pełzłem wytrwale do wieczora, czyli trzeci dzień od mojej ucieczki z wozu bolszewickiego.
Dobywałem reszty sił i doprawdy, że dawno bym omdlał lub zaniechał poczwarnego marszu na czworakach, gdyby nie wiecznie żywa wizja postaci matki, trzymająca mnie w napięciu. Ona mi dawała siły niezmożone... Tylko ta wizja!... Mrok już zapadł, gdy nagle z daleka błysnęło światełko. Uczułem ukłucie w sercu, iskra gorąca przebiegła wskroś mojej całej istoty. To światełko zabłysło mi kolorem smółek. Okrzyk radosny wybiegł z moich ust. Zacząłem prędko, prędko biedz na czworakach, jak żaden najżwawszy rak nie potrafi. Ciągnąłem za sobą ciężkie żelazo mej nogi, ale mi to brzemię teraz nie przeszkadzało... Siły miałem potężne, lwie, tylko pamięć mąciła się zupełnie. Smółki zdawały się uciekać i przygasł ich blask, a jam je gonił, gonił, gonił... Resztą świadomości pamiętam tylko, że las się nagle skończył, że smółki zajaśniały mi znowu ogieńkiem, jakby gwiazdką i pamiętam, że mi się wydało, iż matka kładzie mi rękę na głowie z uśmiechem. Wtedy krzyknąłem głośno! Zmąciło mi się wszystko... Jakiś ogień w całem jestestwie, jakiś odgłos niezwykły, tępy... uderzanie siekiery, czy szczekanie psa i wszystko wraz ze mną zapadło się w otchłań...
Zemdlałem...
Odtąd nie pamiętam nic, aż do chwili, ale ta chwila trwała, jak się okazało, całe z górą dwa tygodnie, gdy, otworzywszy oczy z ciężkiego snu, ujrzałem się na łóżku, przykryty kołdrą w jasnej izbie. Na bielonych ścianach wisiały suche zioła i wypchane ptaki. Rozglądałem się ciekawie po schludnym pokoju, nie rozumiejąc, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Mętne wspomnienia jęły tłoczyć się do mojej głowy, jak wątłe pasemka blasków, które wkrótce wytworzyły brzask w mózgu, na tyle wyraźny, iż coraz wypuklej malowały się w jego świetle przeżyte obrazy... Więc bitwa z bolszewikami,... atak nasz, wreszcie ten wybuch szrapnela i kontuzja.
Mgła jakaś, niepamięć, ból straszliwy i ocknięcie się na wozie bolszewickim, niepojętym dla mnie samego sposobem. Odwrót bolszewików, groźba śmierci zapowiedzianej niedwuznacznie... Wreszcie ta noc deszczowa, wietrzna... i moja ucieczka... Pełznięcie przez las... męka włóczenia nogi za sobą, potem sen, wizja matki... smółki... Gdy myśl ocknęła się całkowicie, wtedy już występowały szczegóły najdrobniejsze. Odzyskałem świadomość, czułem się zdrowym, lecz gdy się poruszyłem energicznie, by powstać z pościeli, krzyknąłem z bólu. Poczułem, że nogę mam grubo obandażowaną...
W tem do izby wszedł mężczyzna, wysoki, niezwykle chudy, z dużemi czarnemi wąsami i czarnemi oczami. Zrobił na mnie wrażenie bolszewika. Zadrżałem i musiałem okazać to wyrazem twarzy, bo podsunął się prędko i rzekł łagodnie.
— Obudził się pan, to i chwała Bogu!... Przez dwie niedziele kłoda była, a ot i ożył!...
— Gdzie jestem? — spytałem uspokojony polską mową i tonem słów.
— A na gajówce! Ja gajowy tych lasów. Znaleźli my pana, zamroczonego na skraju lasu. Nie daj Boże jak pan wyglądał. Noga jak ceber, głowa i całe ciało w ogniu. I nie wiem skąd tak rakiem przylazł, ślad od nogi na mchu został, jakby kto kowadło wlókł... Jeszcze na drugi dzień za tym śladem poszedłem; ale na suchych igłach ślad przepadł. Myślałem, że może więcej żołnierzy zostało w lesie, obszedłem cały bór, aż do gościńca, ale nigdzie już nikogo. Pan był sam?
— Sam! — odrzekłem.
— Czy to pan w bitwie ranny?
— Rannego w bitwie wieźli mnie bolszewicy do niewoli, więc uciekłem.
Gajowy ręce rozłożył ze zdumieniem.
— Uciekł? ot chwat! A mego syna może zabiły te ścierwa, żeby ich...
Zaklął dosadnie, w oczach jego był żal okropny i zaciekłość straszna.
— Był mój syn pod Kijowem i słuch o nim zaginął. Czy ja wiem co z nim? Sam tu zostałem z synową, która była sanitarjuszką na wojnie i leczyć umie. Ona to pana ratowała najpierw sama, potem pojechała po doktora do miasta i jak brata leczyła. Niema co, zdatna kobieta. Żeby nie ona, jużby pan nie żył dawno.
Zamyśliłem się. Przypomniałem sobie wizję matki... To ona skierowała mnie do tej gajówki. To ona mię uratowała. Pełzłem wszakże przedtem w zupełnie innym kierunku i byłbym położył głowę, gdzieś na mchach, w głuchym lesie...
Zamknąłem oczy wzruszony.
— Co panu? — zaniepokoił się.
Podałem mu rękę, dziękując jaknajserdeczniej, jak umiałem, za opiekę i troskliwość. Zaczęła się gawęda. Opowiedział mi, że jest na gajówce tej, zwanej Sarny, od trzydziestu z górą lat. Że miał dwuch synów. Jednego jeszcze małym chłopięciem rozdarł dzik, drugi uczył się w szkołach, skończył gimnazjum i zaraz poszedł na wojnę, jak tylko wybuchnęła. Był odważny, dzielny i mądry, ten Wacek, ale cóż, zmarnował się. Miał iść na doktora po wojnie i wrócił z frontu z żoną. Z sanitarjuszką się ożenił. Młode to, urodziwe, nie z prostego stanu pochodzi, edukowana jest i dużego rodu, szlachcianka. Gdzieś jej tam daleko, rodziców zabili. Ona wtedy wstąpiła na kursy sanitarne, a potem poszła na front do lazaretu. Tam się z Wackiem poznali... On ocalił ją od śmierci, bo była ranna. Ożenił się. Przywiózł ją tu sierotę, często płakała po kątach, a on się gryzł strasznie. Co przyjechał z wojska, to jak zobaczył, że ona blednie i mizernieje, to aż się za łeb chwytał ze zgryzoty. Często mówił: niedolę ja jej stworzył i dla mnie niedola, bo ja świata za nią nie widzę, a ona za to, że ja ją śmierci z pazurów wyrwał, przez wdzięczność za mnie wyszła, a teraz nieszczęśliwa. I drze się za włosy chłopczysko, a na nią, jak na święty obrazek patrzy. Ona, biedactwo, zaszyła się czasem w kąt w lesie i beczy, a często obrazek jakiś całuje, a jak wejść to go chowa. Myślałem ja sobie — mówił — pewno jakiś kawaler, za Wacka wyszła, a za drugim tęskni. Złość mnie brała, żal za syna. Aż raz, podejrzał ja ją i obrazek z ręki wyrwał. Patrzę, państwo jakoweś, pan starszy i pani, takie, co to poznać odrazu kto zacz. Nie ma co! dziedzice jakieś, jaśnie państwo, tak z miny i z ubrania. Pytam ja — kto to? — tatuś i mamusia — odpowiedziała ze łzami. Takie te łzy niewinne były, takie święte jakieś, że zdjąłem czapkę, daj buch ją w rękę...
— Cichoj dziecko, to ich zabili? — pytam.
— Chłopi zamordowali, w nocy, napadli na dwór, spalili...
— I płacze, zanosi się od łez. Pokazała na serce, na głowę. Tu, powiada, mam ten obraz, do końca życia nie zapomnę! Byłaby i ona zginęła. Jedna chłopka, co była jej mamką, przebrała ją po chłopsku i do ucieczki pomogła. Takie to losy, panie. Nieszczęścia teraz mnożą się jak pluskwy, gdzie spojrzysz, to jakaś bieda... Toż i, mój Wacek nieszczęsny. Dwa lata temu, jak się pobrali z Magdzią i on na wiosnę w tym oto roku przepadł. Ani słychu!
— Chciała i ona znowu z nim jechać, ale Wacek się sprzeciwiał, że to wątła była bardzo i kaszlała, więc zostaliśmy oboje na Sarnach. Pod Warszawę to się tak wyrywała jechać, że trudno było wstrzymać, alem ją zaklął na wszystko, na pamięć jej ojców, żeby została ze mną samotnym. Pewno ją litość wzięła, że ja tu taki sam, jak borsuk w norze, to i została. Przez ręce to leci, a wyręcza mnie w obchodach lasu, ile może. I tak ot, czekamy na Wacka, ale Bóg raczy wiedzieć czy żyje?...
Gdy to powiedział, nagle wstał. Usłyszeliśmy stuknięcie drzwi wewnątrz.
— Magdzia wróciła z lasu, — zawołał. — Będzie mnie łajać, że pana nie napoiłem mlekiem.
Wyszedł z izby. Chwilę leżałem sam. Z drugiego pokoju dochodziły mnie głosy rozmowy, poczem weszła do izby kobieta dwudziestoparoletnia, ładna, choć mizerna, dziwnie... miła. Za nią szedł gajowy. Ona niosła w ręku kubek mleka.
— Ot i moja synowa — rzekł gajowy z dumą w głosie.
Młoda kobieta z uśmiechem podała mi rękę.
— Dzień dobry panu! No i chwała Bogu, dzień naprawdę dobry... Już pan patrzy tak ładnie, już niema mgły w oczach... Zdrowie idzie... idzie... jak wiosna po zimie.
Zaczęła mnie poić, dała jakieś proszki, rozmawiała ze mną tak słodko a wesoło, ot... jak to pani Terenia potrafi...
Strzełecki pochylił się i pocałował rękę pani Teresy. Poczem spojrzał po wszystkich i rzekł trochę zakłopotany, z rumieńcem na twarzy.
— Może ja państwa nudzę tą długą opowieścią?
— Niech pan mówi dalej — szepnęła Teresa.
— Zaraz się moja opowieść skończy. Wtedy to, co spojrzałem na twarz pani Magdaleny a szczególnie w jej dziwne oczy, zawsze mi w myśli przefruwało skrzydełko jakiegoś wspomnienia. Gajowy jął mnie pytać o szczegóły bitwy, w której byłem raniony. Gdy je opowiedziałem, gajowy i pani Magdalena zawołali oboje.
— To pan jest oficerem?
— Tak, — odrzekłem — przypomniawszy sobie, że bolszewicy zdarli ze mnie dystynkcje oficerskie. Gdy wymieniłem im pułk, do którego należę, gajowy i pani Magdalena spojrzeli na siebie i ona rzekła.
— Wacław w tym samym pułku służy, jest plutonowym.
Zainteresowałem się żywo. Zapytałem o nazwisko. Pani Magdalena spojrzała zdziwiona na teścia.
— Jakto, ojciec nie powiedział swego nazwiska?
— Ot, nie złożyło się jakoś — odrzekł. — Nazywam się Tur.
— To moja wina — zawołałem — powinienem był pierwszy się przedstawić.
Powiedziałem nazwisko swoje.
Oboje wykrzyknęli zdumieni.
— Pan porucznik Jerzy Strzełecki?...
— Państwo mnie znacie?
— Wacek! o panu opowiadał zawsze, toż całą wojnę pod komendą pana przesłużył — rzekł Tur. A pani silnie zbladła patrząc na mnie bez słowa, szeroko otwartemi oczami. I oto pod tym jej wzrokiem nagła świadomość błysnęła i rozjaśniła mi pamięć, jednocześnie omraczając ją cieniem.
— Czyżby Wacław Tur? — spytałem, nie mogąc spojrzeć im w oczy.
— On sam! — zawołał gajowy. Pani Magdalena jakaś szczególnie podniecona, zaczęła pytać prawie bez tchu.
— Pan wie o nim? gdzie on jest?... co się z nim dzieje?...
Gajowy chwycił mnie za rękę, pytając nagląco:
Ogarnęło mnie przerażenie, że trzeba będzie podnieść powieki i spojrzeć im prosto w oczy.
— Co z nim, panie poruczniku. Gdzie on jest teraz?
Milczałem.
Wacław Tur, plutonowy, zastrzelony został przez kozaków Budiennego, w potyczce na Wołyniu. Cóż im, tedy powiem, tym biedakom, którzy go oczekują, czyż mogę być zwiastunem takiej wieści? I przypomniałem sobie dokładnie Wacława Tura, jak brał urlop jadąc na swój ślub, i.. pamiętam fotografję jego narzeczonej, którą pokazywał nam oficerom, a któryś z moich kolegów orzekł, że dla niego za delikatna. Pamiętam, pamiętam!... Jeden z oficerów przyjrzawszy się podobiźnie zawołał. „To jakaś lilijka, gdzieś ją wytrzasnął? Chyba porwałeś ją z jakiego pałacu? Ale nie będziesz miał z niei pociechy“... Wtedy Tur zabrał fotografję oficerom w milczeniu, lękając się zapewne żartów dwuznacznych.
I śmierć jego pamiętam przed kilku miesiącami... Więc to był jej mąż i syn gajowego, którzy życie mi ocalili?...
Jakże ja im to powiem?
I nie powiedziałem, nie miałem odwagi. Gdy mnie pytali, uspokoiwszy wzburzenie, odrzekłem, że straciłem go z oczów, że rozdzielono nas. Nałgałem ile wlazło, bo nie mogłem wyznać prawdy. I nie tyle chodziło mi o panią Magdalenę, ile o tego ojca, którego Wacław był już jedynym synem, o tego ojca, który mi życie ocalił, a ja miałbym mu za to odwdzięczyć się taką wieścią? Tembardziej lękałem się wyjawić prawdę, że gajowy nie spostrzegł mego zachowania się i wyraz mojej twarzy go nie zastanowił. A przecie będąc jeszcze chorym, nie zdołałem napewno panować nad sobą tak, aby nie zdradził mię żaden cień, ani skurcz na twarzy. Gajowy nic nie odgadł, ale pani Magdalena, gdy zmieniała mi bandaże wieczorem, zapytała mię wręcz, co wiem o Wacku, bo odgadła, że coś ukrywam, przeczuwa, iż on już nie żyje. Broniłem się dzielnie, wreszcie zmęczony jej naleganiem, nie mogłem jej bowiem zbyć byle czem, powiedziałem całą prawdę. Zrobiło to na niej ogromne wrażenie. Jednakże odczułem wyraźnie, że było to dla niej nieszczęście, ale nie cios. Nie kochała go tak, jaki on ją. Ceniła jego serce, lecz miłości w duszy jej nie było. Wyszła za niego, pociągnięta wiernością jego uczucia, spragniona serca, zmęczona rozpaczą po stracie rodziców i domu. Wywnioskowałem to z jej słów, ze wszystkiego, nawet z wyznań Tura, który tak samo zdaje się rozumował. Wychodząc za Wacława, przeliczyła się z siłami, choć zapewne z najlepszą wiarą szła w to życie z człowiekiem niekochanym...
Obcując z nią, poznałem w niej duszę subtelną i mogłem stwierdzić różnicę, jaka zachodziła pomiędzy nią, a Wacławem. Był on dzielnym żołnierzem, pełnym zapału i prawości, ale wyrósł z innego świata niż ona. Ona istny sokół, on prawdziwy tur, dość gruboskórny i szorstki, pomimo swej zacnej duszy i pewnej ogłady.
Pani Magdalena postanowiła nie mówić gajowemu tej smutnej prawdy do czasu, aż przedłużającą się niepewność życia Wacława, brak wieści o nim, naprowadzi go na właściwy domysł i tem samem przygotuje go do ciosu. Ale od tej naszej rozmowy z panią Magdaleną, pobyt mój na gajówce stał się trudny do zniesienia. Ciągle ta fałszywa sytuacja wobec gajowego, który mi wciąż opowiadał o Wacku i oczekiwał jego powrotu lada dzień, była dla mnie szalenie męcząca. Wyrywałem się do opuszczenia gajówki, z żalem i z wyrzutem, że pod ich dach zasiałem ten piołun, który prędzej czy później zaplonuje gorzkim owocem. Było mi tak ciężko chwilami, jakbym w osobie Wacława Tura stracił brata własnego. Podleczony tedy, lecz jeszcze nie wyleczony, po sześciu tygodniach bytności na Sarnach, gdy już łaziłem na kulach, jako tako, wyjechałem wreszcie, zacinając zęby, by się nie zdradzić słabością i by mnie nie zatrzymano... Pożegnałem ich jak kogoś bliskiego, jak rodzinę, której nie mam. Oni mi pożyczyli pieniędzy na drogę, byłem bowiem przez bolszewików obdarty doszczętnie. Jechałem z myślą o Was, drodzy państwo — rzekł Strzełecki, zwracając się do pani Teresy. — Ale cel mój nie został tak łatwo osiągnięty. Więc, gdy zmęczony drogą, długą i dla mnie bardzo jeszcze uciążliwą, zasnąłem w wagonie, okradziono mnie z pieniędzy i z biletu kolejowego. Wysiadłem tedy na pewnej stacji małej i czując, że ze zgryzoty i zmęczenia znowu zaczynam słabnąć, byłem bowiem jeszcze chory, a nie widząc przed sobą drogi innej, zabłądziłem do pewnego chłopa, we wsi, dokąd przykusztykałem resztkami sił. Tam przyjęto mnie bardzo niechętnie, lecz ostatecznie przyjęto. Rozchorowałem się na nowo, ale byłem już bez opieki zupełnie, rzucony na barłogu, w sionce pod schodami. Gorączkowałem. Noga mi na nowo rozpuchła, sam robiłem sobie opatrunki, wciąż zagrożony wypędzeniem z chałupy.
— Czemuż pan nie pisał, lub nie telegrafował do nas? — rzekła Teresa z wyrzutem.
— Listu proszę pani nie mogłem pisać, bo najpierw nie było na czem i nie było za co, tembardziej depeszę... Tak przebyłem w tej nędzy ducha i ciała, całe trzy tygodnie.
Rozpacz targała mojemi nerwami, jak pies wściekły, nie mogłem leżeć w brudzie i robactwie, nie mogłem jeść tych obrzydliwości, które mi dawano. Rozpacz mnie uniosła i pomimo szalonego osłabienia postanowiłem iść, gdzie mnie oczy poniosą, byle nie być dłużej w tej cutchnącej zarobaczywiałej chacie. Ubranie moje, wyprane i połatane przez panią Turową, stało się łachmanem w tej okropnej chałupie. Powiedziałem chłopu, że chcę iść w świat i żeby kupił odemnie starą burkę, którą ofiarował mi gajowy Tur, a którą wziąłem w postaci pożyczki, zarówno jak pieniądze. Ale chłop oburzył się wielce;„ja będę jeszcze dopłacał za to, że ciebie trzymam w chacie miesiąc, musisz ty mnie zapłacić za wikt, i dach nad głową“. Zabrał mi burkę bez ceremonji.
Rankiem o świcie opuściłem chałupę i z mozołem dotarłem do stacji kolejowej. Tam już bez żadnych względów wsunąłem się dyskretnie do wagonu czwartej klasy, w pociągu, zdążającym w te strony. Nigdzie więcej, tylko u bardzo dobrych i serdecznych przyjaciół mogłem się takim pokazać, jakim byłem... Jechałem z tałatajstwem, którego napewno połowa była także bez biletu. Ani konduktor, ani kontroler nie zjawił się przez cały czas podróży, szczęśliwie dla mnie. Miałem bowiem głębokie przekonanie, że w razie rewizji, ja pierwszy padnę ofiarą i zostanę wyrzucony z wagonu. Karta mego szczęścia od ucieczki z wozu bolszewickiego, rozjaśniona duchem mojej matki, zaciemniła się znowu. Przekonany łem, że fatum zawisło nademną. Ale podróż przeszła pomyślnie. Jakaś zacna kobiecina, podzieliła się ze mną kawałkiem chleba, a jakiś robotnik uraczył mnie kubkiem wrzątku z falsyfikatem herbaty. W najlepszej komitywie z moimi towarzyszami podróży, dojechałem do tutejszej stacji, skąd jadący w te strony chłop, zabrał mnie na swój wóz i na skraju lasu Uchańskiego wysiadłem.
— I tu już skończyła się bieda twoja, panie Jurku, rzekła serdecznie pani Teresa podając mu rękę.
Przycisnął ją do ust z gorącem uczuciem.
— Niech pan dom nasz uważa za swój, jest pan od dziś naszym drogim bratem...
— A moim drugim synem — dodał pan Paweł Pobóg, — biorąc Strzełeckiego w ramiona. — Postaramy się z Romkiem, aby karta twego szczęścia, drogi chłopcze, rozjaśniona duchem twojej matki, wtedy, w lesie, zabłysła ci na nowo i chociaż w innych warunkach życia, aby one... smółki matczyne, były ci pomyślną wróżbą przyszłości...
A pani Teresa, której oczy ciemne lśniły promienną pogodą, rzekła z uśmiechem do Strzełeckiego.
— Właśnie te smółki są śliczną wróżbą szczęścia... Będzie pan zbierał na drodze swej przyszłości różowe smółki, które matka pańska rzucała dla pana...
Nagle umilkła i dokończyła w zamyśleniu.
— A może tylko jedna jaka smółka różowa, jest panu sądzona.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zasiedli już do kolacji, gdy pani Teresa spytała Jerzego:
— Czy nie wie pan, jakie ma nazwisko z domu pani Magdalena Turowa?
— Dobrucka.
— Dobrucka?... No, to przecie ród znany, pochodzący z Ukrainy. Mój stryj, Orlicz, kolegował i przyjaźnił się z Tomaszem Dobruckim z Dawidówki.
— To ojciec pani Magdaleny. Pani Teresa klasnęła w ręce.
— Ach, więc mała Dada, jak ją ogólnie nazywano... Stryj się zawsze zachwycał tą małą Dadą... Ale był tam jeszcze jej starszy brat, Zych.
— Zginął w pierwszym roku wojny.






Edward Zebrzydowski bawił w Warszawie, zatrzymawszy się w hotelu Bristol. Zabrał z sobą Kmietowicza, którego towarzystwem chciał zapełnić pustkę, odczuwaną dokoła siebie. Opuszczając wieś, obiecywał sobie wskrzeszenie czasów przedwojennych, ale już pierwszego dnia, zaraz po przyjeździe do Warszawy, po rozejrzeniu się w sytuacji, popadł w taką apatję, że wyrwać go z niej nie zdołały żadne perswazje Kmietowicza. Na wszystko Zebrzydowski odpowiadał tępym głosem:
— A daj mi spokój! Życie moje nic nie warte, bo żyć nie mam za co. Słowo „goły“ nadaje się doskonale do świętego tureckiego, ale nigdy do Zebrzydowskiego.
Pokazywał z ironją pakę pieniędzy i dodawał zgryźliwie.
— Zdawałoby się, że dużo tego śmiecia, ale co to znaczy, co to warte?... I co się jeszcze nad tem nastękał ten idjota Daszkowski, że ogołacam kasę Pochlebów! Voilá!... to dopiero imponujące słowo! Psiakrew, do nieskończoności psiakrew! Pierwszy raz jak żyję, jechałem drugą klasą.
— No i jesteś Zebrzydowskim po staremu, korona ci nie spadła z głowy — przerwał Kmietowicz spokojnie.
— Lolek, nie drażnij mnie, bom wściekły naprawdę. Co ja tu za te papierki zbuduję... to mi starczy na trzy dni.
— Mówiłem, radziłem, abyś się zatrzymał u matki, poco ci ten hotel?
— A dajże mi spokój! W Wiedniu mama zajmowała apartament wspaniały i pomimo to zatrzymywałem się zawsze w hotelu. A tu, w tej dziurze? Merci!... Jak nie masz lepszej rady, to lepiej siedź cicho.
— Mam radę jedyną, ale jej nie słuchasz.
— Niech djabli porwą wszystko! — klął Edward, chodząc po numerze krokiem nerwowym, zgnębiony i zły.
Kmietowicz siedział na kanapce rozwalony, z rękoma pod głową, patrzał pobłażliwie na kolegę i jął znowu mówić głosem serdecznym:
— Muszę wracać do siebie, przyjechałem tu tylko na twoje prośby, War, ale widzę, że najlepiej będzie, jak ciebie zabiorę do Małopolski. Tam u mnie w Sęcinach uspokoisz nerwy. Przyjrzysz się naszej pracy i... może zasmakujesz w niej. Głównie chodzi mi o to, że porównasz twoje Pochleby z moją habendą i może cię to do nich lepiej natchnie. Zobaczysz, jak żyją ludzie, którzy nigdy nie mieli Hłowatynów, ani Derbyszcz, ba! dla których Pochleby to magnacka fortuna i jednak żyją, są wreseli, pogodni i wcale na dzikich ludzi nie wyglądają. Może cię to przekona, że nędzarzem nie jesteś. Warszawa cię drażni wyraźnie. Zaczniesz tu po staremu sypać pieniędzmi na lewo i na prawo, a to teraz niebezpieczne i trzeba mieć odwagę, by to sobie powiedzieć jasno i wyraźnie. Jesteś rozbitek, przyznaję, ale każdy rozbitek chwyta się deski ratunku, dla ciebie nie deską, lecz łodzią dostatnią i pewną są Pochleby.
Kmietowicz mówił z serca, bo był do Wara gorąco przywiązany, ale sam czuł, że jego słowa brzmią jakoś inaczej wobec Wara, niżby pragnął i że wywołują całkiem przeciwny skutek. Przez parę tygodni bytności swojej w Pochlebach, Kmietowicz nie portafił zmienić na lepsze usposobienia kolegi, czuł przeto, że teraz tembardziej wszelkie usiłowania nie doprowadzą do niczego. War był w stanie takiego rozdrażnienia, na jakie narazie niema lekarstwa. Kmietowicz postanowił skierować myśl Wara na inne tory.
— Wiesz, chodźmy do jakiej budy na kawę, popatrzymy na ludzi, na kobiety, to ci zrobi dobrze, a wieczorem pójdziemy na operę. Może się spotka kogoś znajomego, może jaką znajomą, coś usłyszymy o polityce...
— Albo o tem, jak nasza marka leci na łeb na szyję w dół. Dziękuję. Chcesz mnie dobić.
Ale Kmietowicz zerwał się z kanapki i jął się zbierać.
— Chodźmy War. Masz tu jęczeć nad swoim losem, jęcz w cukierni. Lourse nie daleko.
— Gdzie Pawcio?! — zawołał Zebrzydowski.
— Niema Pawcia, ubierz się sam — rzekł Kmietowicz.
War sarknął i zaczął się ubierać wolno. Był zły. Nareszcie wyszli. W westibulu był ścisk i gwar. Tłoczyli się bankierzy, pośrednicy giełdowi, dużo cudzoziemskich typów, obcych mundurów. Fotele były pozajmowane gęsto, wszędzie stały grupy rozmawiających. Dym z cygar i papierosów unosił się sino-popielatą mgłą, tworząc jakby orbitę, w której chwiały się gestykulując czarne sylwetki, męskie przeważnie. Zebrzydowski mijał ich z gniewem.
— Tylko o dolarach mówią bestje!... Ach, są jeszcze na świecie ludzie szczęśliwi!
Wypadł prędko z hotelu i skierował się do Loursa, Kmietowicz ledwo mógł mu dotrzymać kroku. W cukierni zajęli mały stolik, ukryty za filarami. Siedząc nad filiżanką kawy, Edward zapadł w ponure zamyślenie. Milczeli obaj długo. W pewnej chwili Kmietowicz dotknął ręki Wara.
— Patrz, jaka piękna. Tam... przygląda się tobie.
Zebrzydowski spojrzał i drgnął. Powstał szybko w ukłonie bardzo uprzejmym. Odrazu z apatyka przeistoczył się w pewnego siebie salonowca. Oczy mu błysnęły. Wyglądał jak ogar, zaskoczony znienacka widokiem świetnej zdobyczy. Usiadł, łyknął kawy i znowu rzucił długie spojrzenie na odległy stolik.
— Krongoldówna? — spytał cicho Karol.
— Tak. Poznałeś?
— No, po papie łatwo.
— Djabli nadali tyle tam osób, podszełbym.
— Pocóż tak gorąco? Ona tam znakomicie się bawi, aż jej oczy grają.
— To dla mnie — pomyślał War.
A Kmietowicz jakby go odgadł:
— Pod twoim adresem to rozpromienienie.
— Uhym!...
— Trzeba przyznać, że piękna bestyjka.
— Ba!...
— Słuchaj, przecie ona cię poprostu wyzywa oczami, bardzo pewna siebie.
— Mój; drogi, mając tak ciężki trzos, można być pewnym siebie i swego uroku. Patrz, a to kto znowu?...
Kmietowicz obejrzał się... W tem wrzaskliwy głos kobiecy zawołał, jakby kto mosiądz rzucił na kamienie.
— Pan Zebrzydowski!
— Justa Zachłańska — mruknął Edward.
Powstali na powitanie. Pani Zachłańska podała im rękę impetycznie i przedstawiła swego towarzysza.
— Pan Konopski. Siadamy tu, przy was, bo wszystkie stoliki zajęte. Musicie panowie przygarnąć nas, niema rady!
Zasiedli ciasno dokoła marmurowego blatu. Pani Justa zwróciła się do Zebrzydowskiego z jaskrawym śmiechem.
— Cóż pan taki dziś milczący?... Nie widzieliśmy się miljon lat! I z panem również, panie Karolu. —
Kmietowicz podniósł trochę brwi w górę. „Skądże... Karolu?“ pomyślał cierpko.
— Nawet mi panowie nie winszujecie małżeństwa.
— Czy to jeszcze aktualne?...
— Ha, ha, ha. Naturalnie, mój ślub był przed samą wojną.
— Teraz jest po wojnie, nawet po paru wojnach. Może przeto winszować pociech?
— Ha, ha, ha! naturalnie! A panowie nie żonaci? Nie widzę obrączek.
— Kto tam teraz nosi obrączki w miejscach publicznych — skrzywił się Edward. — Dla pań, obrączka jest wygodną, dla nas przeciwnie.
— Ach, jaki cynik!...
— A gdzie pani mąż? — spytał Karol, nieufnie patrząc na Konopskiego.
— Gospodaruje! Pan nie ma pojęcia, jak mnie wojna skrzywdziła. To coś okropnego!
— Doprawdy? Przecie państwo uciekali, ratując dobytek...
— Ach, co o tem mówić!
— A pan z Królestwa? — pytał Edward, patrząc pilnie na Konopskiego.
— Ale gdzież tam podchwyciła Justa. — Pan Konopski jest kresowiakiem. Stracił tam duży majątek, który zagarnęli bolszewicy.
— A.... tak?...
Edward zmrużył oczy i jął pilnie patrzeć na młodego człowieka, który miał wygląd ekonoma.
— Ja pana gdzieś widziałem... i nazwisko pana... Hm...
Na twarz młodzieńca wytrysnęły rumieńce ogniste. Zmieszanie wielkie odbiło się wyraźnie na jego grubych rysach. Powieki opadły.
— Bardzo możliwie trzepała Justa, rzucając się ciągle na krześle. — Na kresach mogli się panowie spotykać w towarzystwach.
— W towarzystwach?... Wątpię, ale gdzieś pana widziałem...
Pani Zachłańska robiła oczy do Edwarda i do Kmietowicza, wykrzykując przytem na różne tony. Ciskała oczyma na salę, wyszukując mężczyzn, a zachowanie się jej było tak hałaśliwe, że zwracało ogólną uwagę. Zebrzydowski patrzał na nią przez zmrużone powieki.
— Trzepoce się jak podloteczek — myślał. — Hm... mąż zdaje się ma wyręczyciela... Ale tego fatyganta ja gdzieś widziałem, tylko nie dziedzicem! Coś na tle beczek... gdzieś... Hm!... Jemu także bolszewicy zabrali majątek?... Hm!... Gdyby teraz te majątki na kresach, które jakoby zabrali bolszewicy, były wszystkie realne, utworzyłoby się z nich ze cztery nowe powiaty. Majątek tego jegomościa, napewno wisi imponująco na sznurkach jego bujnej wyobraźni.
— O czem pan tak myśli, panie Edwardzie?... Dlaczego pan tak na mnie patrzy? Nie zmieniłam się chyba?
— Ani trochę...
— Wszyscy mi to mówią.
— A widzi pani.
Nagle umilkła. Była sprytna, coś ją uderzyło w tonie głosu Edwarda. Rzuciła na niego spojrzenie podejrzliwe. Ale zauważyła kierunek jego wzroku, poszła za nim i... trafiła na Krongoldównę.
— Kto to jest, ta żydówa, czego ona patrzy na pana?
— A czego pani na nią patrzy? Jesteśmy w cukierni...
— Panu dziś coś jest?... Panie Karolu, co jest pańskiemu koledze?...
— Zaczadział...
— Od czego?... Ha, ha, ha!...
— Od jakiegoś uroku.
Pani Zachłańska zaczęła robić wielkie miny. Chrząkała lekko, podnosiła głowę do góry. W pięknie zgiętych palcach ręki trzymała z przesadnym wdziękiem łyżeczkę, rzucała oczami na wszystkie strony. Całem zachowaniem się dawała do zrozumienia, że odgaduje jaki czar zaczadził Edwarda i że jest z tem oswoiona. Kmietowicz patrząc na to, bawił się wybornie. Edward zaś, poważnym, tępym wzrokiem patrzał na Konopskiego. Nie widział, że on się rumieni i miesza straszliwie pod tą niemą obserwacją. Edward nie myślał już o nim, lecz zadawał sobie pytanie, jak się stąd wreszcie wydobyć...
Te same pragnienia żywił i Konopski. W chwili, gdy Edward odwrócił od niego swój wzrok, pochylił się do ucha pani Justy.
— Chodźmy stąd już...
Spojrzała zdziwiona.
— Dlaczego?...
Ale jego twarz czerwona i spocona, jakiś tyk na tych nawet pospolitych rysach widoczny, zastanowił ją.
— Co panu jest?...
Ujrzała nagle błysk niechętny w jego oczach, rzucony w stronę Zebrzydowskiego.
— Zazdrosny! — stwierdziła z głębokiem zadowoleniem.
Nagle Zebrzydowski podniósł się i gorączkowo pożegnał Zachłańską.
— Przepraszam... mam wyznaczoną godzinę. Pani wybaczy? Karolu, zobaczymy się w hotelu.
Lecz na sekundę przed powstaniem Edwarda spostrzegła pani Justa ruch przy stoliku Krongoldów i w lot domyśliła się, że on spieszy za tą piękną. Dotknięta, zadzwoniła hałaśliwie na kelnera. Po chwili wyszła, kokietując Kmietowicza i patrząc bacznie na Zebrzydowskiego, który witał piękną pannę. Zachłańska obrażona pociągnęła obu swych towarzyszów w inną stronę, parsknąwszy krótkim śmieszkiem. Kmietowicz chciał ją również pożegnać, lecz zakrzyczała go, więc poszedł, porwany przemocą, myśląc o Edwardzie i pannie Róży.
— Cóż to, pan Edward interesuje się tą żydówką?
— Zdaje się, jest bardzo piękna. Pani tego nie zauważyła?
— Owszem... ale... przecie...
— No, interesować się można zawsze.
— Z taką jak ta panna, to się nawet można i ożenić — odezwał się Konopski rezolutnie.
— Także pan wykombinował! — syknęła Justa.
— Wie pani, niech pani weźmie Edwarda w opiekę i wyratuje go od panny Krongold — rzekł Kmietowicz.
— Jakto, czyż on na serio myśli się z nią żenić?... Ha, ha, ha!...
— Hm. Bardzo możliwe...
— Z Krongoldówną?...
— Miljonerką, proszę dodać.
— Taaak?...
— Właśnie, właśnie, ogromny posag i jedynaczka, no i taka piękna — drażnił Kmietowicz Justę.
— Chyba Zebrzydowski posagu nie potrzebuje — zagadnął Konopski.
— Pan zapomniał, że Zebrzydowski naprawdę stracił swoją kresową fortunę — zaakcentował Kmietowicz.
— Przecie Hłowatyn i Derbyszcze były gdzieś w stronach pana majątku — rzekła Justa porywczo, zwrócona do swego towarzysza.
— Ale gdzież tam!
— No, przecież wiem to z opowiadań pańskich.
— Zupełnie gdzieindziej — odrzekł Konopski szorstko, na nowo zmieszany i spuścił oczy pod przelotnym spojrzeniem Kmietowicza.
— Coś ty kręcisz — pomyślał Karol.
Pani Justa roztrzepotała się. Podobał się jej pomysł, żeby ona ratowała Edwarda od Krongoldówny.
— Wie pan, to znakomita myśl! Niech panowie przyjadą do mnie do Pławic. Ręczę, że wyperswaduję panu Edwardowi tę pannę...
— Oj, to będzie trudno, zdaje się — zawołał Konopski.
— Jestem pewna!... Już ja mam takie sposoby.
— Jakież to, wolno wiedzieć? — pytał Kmietowicz, śmiejąc się.
— Ha, ha, ha! dowie się pan i przyzna mi rację wtedy, jak pan Edward będzie uratowany. Czy panowie długo zabawią w Warszawie?...
— Ja wracam do siebie, a War wybiera się do Uchań do państwa Pobogów.
— Do Uchań, pan mówi?... A pocóż tam jedzie?...
— Hm, pani słyszała zapewne o jego uczuciach dla pani Pobożyny.
— Ot tobie masz!... — zawołał Konopski i zaśmiał się niezwykle wesoło.
Justa ostygła odrazu.
— Więc to jeszcze trwa?... ta... miłość?...
— Mam wrażenie, że tak
— No... i chce się żenić z Krongoldówną?...
— Przecie pani Pobożyny nie rozwiedzie.
Zachłańska nerwowała się, Kmietowicz widział, że ją drażni, opowiadał przeto szeroko swoje spostrzeżenia co do uczuć Edwarda, dla niezdobytej pani Teresy. Gdy się wreszcie rozstali, Kmietowicz ubawiony wracał do hotelu.
— Oj kobiety! Już jej zazdrość, że War nie ją adoruje, lecz tamtą. Puściłaby w trąbę tego jołopa dla Edwarda. Ba!... Bażant przy kaczorze.
W Bristolu Kmietowicz nie zastał kolegi. Na stoliku leżała kartka.
— Jestem w operze z pp. K. loża I-go piętra, przyjdź jeśli chcesz.
Kmietowicz podniósł brwi do góry.
— Zaczyna się. —
Natychmiast pojechał do teatru.
Ukryty głęboko na balkonie, Kmietowicz obserwował pilnie lożę Krongolda. Był tylko on z córką i Edward. Panna Róża ubrana gustownie, piękna i stylowa, bawiła się kokieteryjnie srebrnym lisem okrywającym jej głęboko odkryte ramiona. Na szyi połyskiwał sznur cennych pereł. Przed nią leżało ogromne pudło cukrów, z którego zgrabne palce jej, lśniące brylantami, wydobywały czekoladki. Gdy wkładała je do pełnych ust koralowej barwy, Edward patrzał na te usta dość zaborczo. Wielkie zaś bronzowe oczy panny pieściły go słodkiem, aksamitnem wejrzeniem.
— Bierze go — pomyślał Kmietowicz.
Krongold tęgi, różowy na twarzy i łysinie, jakby powleczonej różowym lakierem, w binoklach na nosie, typowym i ostro załamanym u nasady, miał nadzwyczaj uprzejmy uśmiech na szerokich, zmysłowych wargach. W twarzy i postaci miljonowego przemysłowca uwidoczniał się epikureizm, który obrał sobie w nim siedlisko z wyłącznym despotyzmem. Wielki spryt w oczach raził przy tej dobrodusznej twarzy. Znać było, że córka jest jego całym światem. Zebrzydowski był niezwykle mile widzianym przez papę, co się ujawniało aż zanadto. Kmietowicz widział, że on niebywale podniecony pochyla się do panny i coś jej mówi, zapewne półszeptem, gdyż na nią biły ognie, a Krongold tymczasem obserwował pilnie przez lornetkę najwyższą galerję, stojąc po za krzesłami młodych. Kmietowicz niepokoił się poważnie. Znał Wara; jego zapalczywość mogła się stać w tym wypadku decydującą. A wtedy? Kmietowicz wiedział, że wtedy, gdy War się zdecyduje ożenić z Różą, będzie to zarazem wyrok na jego zapał i całe jego rozumowanie. W miłość Wara dla Krongoldówny Karol nie wierzył, ani trochę, wątpił nawet w zbyt długo trwające wrażenie, jakie wywierała na nim ta panna. Wątpił i w zimną logikę Wara, żeniącego się dla pieniędzy. — On sam siebie nie zgłębił. Jest w oszołomieniu, byle tylko do ostatecznych kroków nie dopuścić — myślał Kmietowicz.
Zdenerwowany i zły wyszedł z teatru podczas trzeciego aktu. W Bristolu poszedł odrazu do łóżka. Długo czekał zanim się zjawił Zebrzydowski. Kmietowicz zauważył bladość Wara i gorejące jego oczy. W ustach miał zaciętość niebywałą u niego. Niechętnie stwierdził, że Karol nie śpi. Nic nie mówiąc do kolegi zaczął się wolno rozbierać. Po paru zdawkowych pytaniach i odpowiedziach umilkli. Coś stanęło między nimi, krępując ich. Było to dla nich obce i wrogie uczucie. Wtem Zebrzydowski rozciągnąwszy się na łóżku i zapalając papierosa zapytał głosem powolnym.
— Czemu nie przyszedłeś do teatru?
— Byłem tam.
— Byłeś?... to ciekawe!... Czemuż przeto?...
— Obserwowałem cię zdaleka.
— Jak detektyw?
— Może być! Z tej obserwacji mojej wyłania się pytanie...
— Jakie?...
— Dokąd zmierzasz?...
— Kto, ja?...
— No, tak!...
Milczenie długie, długie. Wtem śmiech ostry szyderczy.
— Och Lolek, zabawny jesteś! Pytasz takim tonem, jakbym szedł na spotkanie jakiejś wielkiej idei, czy czegoś, czegoś, no... potężnego... a ja tymczasem...
— A ty?
— A ja zmierzam tylko do osiągnięcia piękna w życiu...
— Piękna?...
— Które zawarte jest w... pannie Róży.
Kmietowicz podniósł się na poduszkach.
— To za ogólnikowo. Powiedz wyraźniej; w jej oczach, czy w jej ustach?...
— W jej miljonach.
— War!...
— Wiedziałeś przecie o tem dobrze. Nie jest to dla ciebie niespodzianką.
— Więc tylko to?...
— Mój drogi, to bardzo dużo! Zresztą mówię ci, że to świetna panna... Co jej możesz zarzucić?... Ale mów bez uprzedzeń, Lol, bez sferowych, czy rasowych nawiasów. Czy to nie jest kobieta, która porywa?
— Daruj, ale dla mnie te nawiasy są treścią główną...
— A jeśli tak?... Ja pytam o nią samą...
— Jednakże nie dla niej samej... lecz dla jej oprawy stoisz nad otchłanią.
— Lol, bez patosu, mój miły!... Otchłań, otchłań! cudowne słowo!... tylko, że mnie wzruszyć nie potrafi. Jeżeli gdzie jest otchłań, to przedemną od czasu utraty kresów... Róża odciąga mnie od niej. Ona, mój jedyny ratunek, bym właśnie w tej otchłani głowy nie rozbił.
— Chcesz za to rozbić sobie życie, to jest równoznaczne...
— Uważałeś Lol, jak ona cudownie otwiera usta, gdy zaczyna mówić, albo, albo jak je czekoladki. Coś jest w tem takiego, że dreszcze chodzą po krzyżu.
— Czy rozmawiamy poważnie?...
— Oczywiście! Kwestja uroku kobiety, która, która będzie żoną, która się nam podoba, jest chyba poważnym tematem, przynajmniej dla mnie.
— Widzisz, War, jeszcze pomiędzy podoba się a — będzie żoną — jest cała przepaść. Przyrzecz mi jedno, oto, że nie przedsięweźmiesz żadnych kroków stanowczych, bez głębokiego namysłu, bardzo głębokiej analizy samego siebie i następstw przypuszczalnych... takiego związku. Daj mi na to słowo...
— No, nie zamykam przecież oczu na wszystko... Jeszcze nie daję nurka w głębinę i... nie widzę żadnego dramatu. Piękna panna, wybornie wychowana... trochę swobodna... Ach nasze panie obecne bywają gorsze... choćby ta Justa Zachłańska.
— Niema tu porównań, mój drogi. Justa jest brzydka, ale jest z naszej sfery i katoliczka.
— Krongold więc zapewne i Róża przejdą wkrótce na ewangielicyzm.
— Aha! Potrzebne im to będzie do interesów.
Milczeli długo. Wkradł się pomiędzy nich jakiś zgrzyt niemiły, który im zamykał usta do zwierzeń poufnych. Czuli obaj, że nie mają sobie nic do powiedzenia, a jednak odczuwali, że ta obcość staje się dla nich ciężką nad wyraz. Edward był uparty, nie chciał zdradzić się przed przyjacielem, że dowodzenia jego są słuszne... Nie chciał się przyznać również, że zagalopował się już nieco wobec Krongoldówny. Ale gorycz z tego powodu odbierała mu zwykłą swobodę myśli. Wiedział, że błądzi, lecz było mu to wszystko jedno, byle nie analizować sprawy. Że zaś Karol dążył właśnie do tego, Edward bał się, że on rozbudzi w nim wątpliwości i że zacznie się walka, której, nie chciał. Po długiej chwili spytał biernie.
— Cóż pani Justa?
Milczenie.
— No, Lolek, odpowiedz mi, mój drogi. Tak potrzebuję oderwania... zmiany myśli...
Karol odczuł go. Zrobiło mu się nieco lżej.
— Cóż można powiedzieć o pani Juście? Znasz ją przecie. Ciekawa osoba z tą swoją bezdenną zmysłowością. Mąż widocznie spowszedniał.
— Ph! Ożenił się dla majątku, siedzi na fartuszku żony.
Zgrzytnęło coś... coś się jakby zaśmiało ironicznie. Obaj śmiech ten usłyszeli i obaj nie odważyli się na siebie spojrzeć. Karol pośpieszył zagłuszyć ów śmiech szyderczy.
— Zachłański tokował do Pławic, więcej niż do panny i wdepnął w te Pławice, które mu żona często wypowiada, szukając przytem nowych dreszczów. Taki Konopski...
— Przypuszczasz?...
— Przecie to łatwo poznać. Ona sprytna, umie maskować się. Ale na widok mężczyzny dostaje niesamowitych drgawek.
— Wybornie! taka kobieta, to cenny nabytek dla mężczyzny...
— Ale dla męża... á la longue?...
— O ile są Konopscy...
— Ale ale, czy ty, War, wierzysz w ten majątek na kresach?...
— Konopskiego?... — Dajże spokój!... — Ja go sobie przypomnę. Nie wiem, lecz widzę go ciągle jakby w gorzelni... to jakiś oficjalista napewno. Teraz bolszewicy natworzyli moc nieistniejących nigdy obszarników. Skąd go Zachłańska wytrzasnęła?... czy to jej znajomy z Warszawy?
— Gdzież tam, mieszka u nich w Pławicach.
— Cóż on tam robi?
— Hm... No, zapewne jakąś posadę jednak zajmuje... A może l‘home de compagnie pani domu. Jedź War do Pławic, pani Justa wesoła, łatwa, zabawisz się, rozerwiesz...
— Wyborny sobie jesteś! Może kreujesz mnie na dublowanie roli Konopskiego?
— Ja jadę pojutrze — rzekł tonem stanowczym Karol — a Ty War?
— Zostaję w Warszawie.
— Poco my właściwie marnujemy czas na czcze rozmowy o Zachłańskiej — żachnął się Kmietowicz. — Co nas obchodzi ona, Pławice.
— Et tutti quanti — dorzucił War sennie...
— No właśnie! Skąd teraz... taka rozmowa między nami... czy innych tematów nie mamy?...
— Na inne... zapóźno, dochodzi druga.
— A na jeden... aktualny?...
— Za... wcześnie — rzekł Edward przeciągle.
— Czy tylko ze mną?
— Może być...
Karol zmieszał się.
— W takim razie dobranoc ci...
— Nie gniewaj się, Lolek, ale widzisz, ona mi przypomina jedną dziewczynkę, cudowną i takie same ma cudowne oczy... tylko tamta miała słodsze, bardziej marzące. Gdy je wspomnę, nie dają mi spokoju. Gdybym je kiedy spotkał... I usta jej były takie, których smaku nie zagłuszą już żadne inne. Usta zaś panny Róży...
— Przesiąknięte zapachem...
— Karolu!!... — wykrzyknął War, zrywając się z pościeli —
— Czekoladek... czego krzyczysz?... Czyż w zaślepieniu nie widziałeś, ile ich pochłonęła — mówił Kmietowicz, tłumiąc śmiech z przedwczesnego oburzenia Wara.
Zebrzydowski popatrzył mocno i nieufnie na kolegę. Upadł na poduszki.
— Zmęczony jestem!...
— I już... przeczulony...
— Co znaczy już?
— No, wiesz, czas spać.
Kmietowicz przekręcił kontakt. Światło zgasło...
Blada poświata rysowana deseniem firanek i sztory wpełzła do pokoju z okna, wychodzącego na ulicę.
Krakowskie cichło powoli, tylko tupot konia dorożkarskiego zatętniał na drewnianym bruku, albo ryk samochodowej trąbki rozdarł ciszę krótkim, chrypliwym, lub ostrym dźwiękiem. Był to jakby pojedyńczy ton fałszywej nuty, rzucony w tę symfonję nocy, będącej tłem dla pastelowych marzeń, jaskrawych pragnień... palących pożądań... i pamiętnych upojeń... i szałów.. i zbrodni... i trwożnych myślątek... i myśli śmiałych... i zawodów... i nadziei. I w piersiach dwuch kolegów, usypiających o kilka kroków od siebie inne były westchnienia. Kmietowicz odczuwał jakiś lżejszy nastrój... jakby chmura ciężka zsunęła się z piersi, pozostawiając po sobie tylko gęstą mgłę. W piersi Zebrzydowskiego trwała burza i podsycała się napływami wrogich sobie chmur...






Świt zimowy zajrzał do okna świetlicy, w gajówce na Sarnach.
Magdalena Turowa otworzyła oczy. Przeciągnęła się rozkosznie z westchnieniem, spędzając z oczu resztki snu błogiego, z którego wolałaby się nie budzić. Całą noc w tym cudownym śnie przebyła jako Dada Dobrucka w Dawidówce, z rodzicami i z bratem Zychem. Widziała ich jak na jawie, słyszała głosy ukochane. I widziała swoje kwiaty w cieplarniach; przepyszne Marechal Niel, rozpięte na półokrągłych szklanych ścianach i suficie oranżerji. Widziała park malowniczy, pełen starodrzewia i pełen kwiecia. I trawniki zielone i klomby kwieciste i grzędy lewkonji, goździków pachnących... i białe zagony konwalji... i smukłe białe lilje, drżące złotemi sercami wewnątrz niepokalanego kielicha... Widziała karminowe grona róż Czimson Rambler strojące ściany domu. Festony tych kwiatów, zasypywały okno jej panieńskiego pokoiku, gdy otwierała je rano, przy wschodzie słońca, wyskoczywszy z pościeli w bieliźnie. Szczególnie upamiętnił się jej poranek złocisty po kilkodniowej wycieczce do borów odległych, z Zychem i starym Semenem, borowym. Po owej wycieczce odbytej w stroju cyganki, po owem życiu koczowniczem urządzonem dla własnej fantazji, w którem spotkała tyle uroku i pierwszą miłość dla nieznanego myśliwca. Ileż było czaru w tej sielance! Odgrywała rolę cyganki przed tym wykwintnym młodzieńcem, który porwał ku sobie całą jej wyobraźnię, zrealizował marzenie. Od natarczywości jego zapałów musiała się bronić ucieczką z lasów do domu, nocą, by nie znalazł ich szałasu i nie dowiedział się, kim jest. A gdy po powrocie dot domu błysnął pierwszy poranek, zerwała się o wschodzie słońca, otworzyła okno i wychylona całą piersią nazewnątrz, z rozpuszczonemi włosami na batystowej różowej koszulce, mówiła z oddalenia „dzień dobry“ nieznajomemu myśliwcowi. Pozostał on tam gdzieś, w przepastnych borach, i może także myślał o niej?... Dada wówczas rozpostarła ramiona, przeciągnęła się rozkosznie, wspomnienie jego pocałunków przeniknęło ją dreszczem zachwytu pierwszej dziewiczej namiętności... Zrodził się ostry wyrzut, dlaczego, dlaczego, uciekła?... Ale on mię odszuka, on mię znajdzie! A oto kroki na uliczce... szybkie jakieś... nerwowe. Kto to? Czyżby? Szalone chwilowe przypuszczenie sparaliżowało ją... Lecz nie! Na uliczce, obok jej okna stanął Zych.
— Dada, wyjeżdżamy zagranicę — zawołał.
— Jakto, dlaczego, co się stało? — spytała z nagłem uczuciem zimna i pustki dokoła.
Zych zbliżył się i oparty o futrynę, owiany gronami różyczek, patrzał jej w oczy uważnie, trochę zmieszany.
— Co się stało? — spytała blednąc.
— Powiedziałem rodzicom wszystko. Uważałem to za swój obowiązek. Zdradziłem twoje zaufanie siostrzyczko, ale to było konieczne. Rodzice postanowili chwilowo usunąć ciebie z Dawidówki, w przypuszczeniu, że on cię tu łatwo znajdzie. Rodzice tego nie chcą. —
— Dlaczego?
— No widzisz, dziecko, sielanka trochę romantyczna, twoje stanowisko społeczne i towarzyskie, i taki flircik w lesie z paniczem...
— Czy wiecie kto on jest?...
— Daję ci słowo honoru, że nie wiemy. Zresztą, nie widziałem go. Rodzice są tem bardzo wzburzeni... Ale nie lękaj się, Dada, wszelkie konsekwencje ich gniewu, wziąłem na siebie.
— Ależ ja nie chcę! Ja i tylko ja jestem tu winna. Mam dziewiętnaście lat i sama za siebie odpowiadam. A jego kocham i tej miłości nie wyrzeknę się za nic, za nic! Wierzę, że i on mnie kocha, że on mnie odszuka, ja zresztą muszę się dowiedzieć, kto on jest i gdzie mieszka. —
Zych ujął rączkę siostry.
— O to chodzi właśnie, że rodzice nie chcą waszego odszukania się i wyjeżdżamy dziś do Ostendy. Jadę razem z wami. Taka jest wola rodziców i musisz się do niej zastosować...
Nie pomogły błagania, zaklęcia i prośby Dady. Wyjechali. A w sześć tygodni po tem, wybuchnęła wojua. Dobruccy zdążyli ostatnim pociągiem przejechać granicę przed jej zamknięciem. Gdy Dada znowu pierwszego ranka po powrocie do Dawidówki stanęła w swem oknie, coś jęczało w jej sercu. Straszne uczucie grozy nieznanej, mroziło ją. Odtąd znikł zupełnie słodki spokój, panujący zawsze w drogich ścianach dworu w Dawidówce.
W następnym roku zginął Zych,... a potem?... Ach krwawe, straszne wspomnienia...
Młoda kobieta zatrzęsła się w sobie. Dziś znowu sen dobroczynny przyniósł tamte odległe, słodkie i piękne wizje... rodziców, Dawidówki, wycieczki leśnej do odległej puszczy,... koczowniczego życia,... spotkania z nim, i tego poranka w oknie i rozmowy z Zychem... Tylko dlaczego Zych, stojący wtedy przed jej oknem, nie był dziś naprawdę Zychem, lecz miał twarz inną, miał oczy ciemno-granatowe pod czarnemi brwiami, zrośniętemi nad nosem, lekko garbatym o nozdrzach wydatnych i ruchomych... Dlaczego tam za oknem w Dawidówce stał nie Zych, lecz Jerzy Strzełecki?...
Twarz porucznika prześladowała Dadę od chwili, gdy odjechał z Sarn, od chwili, gdy go pożegnała stojącego na stopniu wagonu, z czapką uniesioną nad głową, z tym cieniem szczególnym w oczach, z pionową zmarszczką w załomie zrośniętych brwi. Jego uścisk ręki czuła dotąd, męski, taki drogi. Odjechał, a ona została z obrazem jego w duszy wyrytym zbyt głęboko. Czyż mogła o nim zapomnieć?... Zjawił się tu na gajówce niespodziewanie, nieprzytomny, chory, zbolały. Ratowała go jak brata, taki dziwny poryw uczuła do niego odrazu. Gdy znalazła go nieprzytomnego na mchu, na skraju lasu i polany gajówki, wzbudził w niej najpierw gorące współczucie swoją dolą, nieznaną jej jeszcze... Wiedziała tylko, że to żołnierz, poznała to po łachmanach munduru tak poszarpanego, że nie okrywał go nawet dostatecznie. Przy współczuciu ucieszyła się, że będzie miała tego pacjenta pod swoją opieką, że jej przybywa na gajówce wyraźny cel jakiś. Poprzysięgła sobie, że go wyratuje, że on musi wyzdrowieć. I oto, gdy on po raz pierwszy spojrzał na nią temi granatowemi oczami, jeszcze z poza mgły, bez świadomości, już doznała wstrząsu niepojętego dla niej. Wtedy po raz pierwszy zrozumiała, że to nie jest człowiek prosty, że to ktoś, kogo tylko zły los rzucił w taką nędzę bytu, Odczuła w nim brata, odgadła jakiś dramat w jego życiu, podobny do jej dramatu i tembardziej serce jej zabiło do tego towarzysza niedoli. A potem, po tej ich pierwszej rozmowie, gdy wyznał kim jest, serce jej zabiło żywiej. Przecie ona o nim myślała, nie znając go jeszcze wcale, tylko z opowiadań męża. Ten porucznik Jerzy Strzełecki, apoteozowany przez Wacka, był dla niej uosobieniem jakiejś potęgi męskiej, a zarazem wymarzonym typem męskim. Była pewna, że on jest tamtym z lasu, jej złotym snem i pierwszem marzeniem młodości. Zjednoczyła ich odrazu i nie miała wątpliwości, że Jerzy Strzelecki, to tamten nieznany, a ukochany. Wacek kochał go jako zwierzchnika, ona go kochała jako marzenie. Na jakiejś fotografji w grupie oficerów pokazał go jej Wacek. Przyglądała się zawsze uparcie, chciwie. Twarz była niewyraźna, w cieniu, ale ta postać smukła i rycerska była dla niej uosobieniem piękną i wizją tamtego. Ten był w mundurze, tamten w eleganckim myśliwskim stroju... ale to był on... Wyegzaltowała go sobie, wmówiła w siebie, że to on... I potem, gdy ów ranny nędzarz, znaleziony na mchu na skraju polanki, zemdlony, prawie konający, gdy on, którego wyrwała śmierci wyznał jej, że jest Jerzym Strzełeckim, nie doznała już rozczarowania, że on nie jest tamtym, bo on sam był jej drogim... Tamten nieznany z lasu, zbladł wobec tego nowego uczucia, poprzedzonego przelotną tęsknotą do... Strzeleckiego z opowiadań Wacka. Do Strzeleckiego, którego w wyobraźni łączyła z tamtym, a który, okazawszy się innym, nie stracił nic na swym swoistym uroku...
A potem, on przyniósł jej wiadomość o śmierci Wacława. Odrazu odgadła tę wieść z jego oczów, z jego wyrazu twarzy, od pierwszej chwili, gdy on spytał nie patrząc na nią:
— Czyżby Wacław Tur?...
Z jego ust dowiedziała się, że jest wyzwoloną. Wszak tak bardzo była nieszczęśliwa w małżeństwie z Wacławem... Pomimo, że odczuwała jego wielką miłość dla siebie, lecz sama, prócz przyjaźni nie miała dla niego nic więcej w sercu... Gorzej, bo czuła do niego wstręt fizyczny. Niewypowiedzianą męką było dla niej pożycie z tym człowiekiem, którego nienawidziła jako męża, a tolerowała przyjaźnie jako przyjaciela, brata, kolegę. Wyszła za niego, powodowana wdzięcznością, że ocalił jej życie, gdy ona była ranna i z upływu krwi zamierała, pomiędzy zabitymi. Padła na stanowisku, ratując rannych. On ją odszukał i oddał ją życiu, które tak kochała, pomimo ciosów, jakie ją spotkały w zaraniu młodości. Ileż razy potem przeklinała tę chwilę powrotu do życia. Wacław zjednał ją sobie dobrocią i tem oddaniem się wiernego jej na śmierć i życie człowieka. Nie miała nikogo na świecie, była sama, sierota. Łudziła się, że w tym prostym człowieku, tak różnym od jej rodziny i otoczenia dawnego, ale dość inteligentnym, znajdzie spokój i ukojenie. Żywiła dla niego uczucie braterskie. Wychowana w klasztorze bardzo starannie, w ogromnej troskliwości rodziców, pomimo pamiętnej przygody na wycieczce leśnej, zachowała niewinność duszy. Nie znała zupełnie życia i jego praw. Gdy została sama, los oszczędził jej także nauk i doświadczeń na tem polu.
Zostawszy sanitarjuszką, zjednywała sobie wszystkich swoim czarem i słodyczą, onieśmielała do siebie oficerów. Żołnierze ją ubóstwiali, siostry-sanitarjuszki nazywały ją wprawdzie aniołkiem, lilijką, często z ironją i niechęcią z powodu jej niewinności, lecz ujęte jej swoistym czarem, oszczędzały ją również. Całą brutalność treści życia, poznała dopiero jako żona Wacława. Nieznajomy myśliwiec z wycieczki leśnej, dał jej poznać pierwszą poezję życia, pierwsze upojenie pocałunku, niewinne, a tajemnicze źródło miłości. Z Wacławem poznała nagą prozę życia, od tej chwili zamknęły się dla niej wszelkie jego ponęty. Dla męża zrodził się wstręt, była w niej jakaś obraza i okrutne upokorzenie. On zdruzgotał w niej ideał życia. Gdyby nie była wierząca, może rozpacz popchnęłaby ją do samobójstwa, lecz zbyt często śniła matkę swoją, którą ubóstwiała, i która ją od tego strzegła. Sugestją pozagrobową wywierała na córkę wpływ mistyczny i silny. Im więcej się Dada męczyła w pożyciu z Wacławem, tem ta sugestją z zaświatów płynąca, stawała się mocarniejszą i bardziej odczuwaną. Dada miewała halucynacje, widziała w wyobraźni matkę, która jej nakazywała wytrwać w męce i w tym nakazie była dla Dady nadzieja tak wyraźna, że... nie śmiała o niej myśleć. Mając dobre serce, nie chciała dla Wacława jego zguby, podobna myśl ani na chwilę nie powstała w jej mózgu. Jednakże podświadomie cała jej istota żyła oczekiwaniem czegoś, co przyjść musi, a co będzie jej wyzwoleniem. Myślała o tem, że wyzna wszystko Wacławowi i że on sam ją od siebie uwolni. Myślała o wstąpieniu do klasztoru, myślała nawet bez przykrości o własnej śmierci, tylko nigdy o śmierci Wacława. A jednak przeczuła ją i zdołała się oswoić z tą marą nawiedzającą ją od czerwca już coraz częściej i coraz uporczywiej. Gdy Strzełecki oznajmił jej, po długich badaniach, że Wacław zginął W czerwcu, była już do tej wieści przygotowaną, I oto jest wolna! Oszołomienie minęło dopiero po wyjeździe Strzełeckiego... Wtedy jasno i wyraźnie zdała sobie sprawę z sytuacji. Pomimo bólu nad losem Wacława, który był z nią, wedle jej mniemania, także nieszczęśliwy, pomimo goryczy, że ona mu ostatnich lat życia nie umiliła, było w niej jednak szczególne, żywiołowe uczucie swobody, niemal powrót dawnej radości życia, z czasów, gdy przebywała w Dawidówce. Uczuła jakby szeroki podmuch ze stepów ukraińskich płynący, nowy prąd wichru młodości i szczęścia. Karciła się sama za te niewczesne uczucia, lecz zagłuszyć ich w sobie nie zdołała. Był w niej pęd ku nieznanemu życiu, bezmierne pragnienie nowych wrażeń. Przychodziły porywy gwałtowne, chciała uciekać z gajówki na Sarnach w świat, do ludzi, do innej kultury, do swoich ram. Wszystko to, w czem od dzieciństwa wzrosła, co ją otaczało, do tej strasznej nocy pożogi dworu w Dawidówce i zgonu rodziców;... ojciec był zastrzelony, matka skonała na jego trupie, tknięta paraliżem serca, — wszystko to było już od niej tak daleko, że jakby w poprzedniem istnieniu. Czuła się ptakiem wyrosłym z pisklęcia, które kataklizm wyrzucił z gniazda na zatratę. Żyje, ale pamięta o gnieździe swojem, i czuje się okropnie w cudzej norze podziemnej. Bo Gajówka na Sarnach była dla niej norą borsuczą w porównaniu z pięknem gniazdem sokolim w Dawidówce. A jednak... zżyła się z tą chatą, zżyła się ze starym Turem, człowiekiem prostym, lecz dobrym i prawym, ale zżyła się dla tego tylko, że podświadomie, ciągle i stale czekała czegoś... innego.
Przyszło ono do niej z wieścią o jej wdowieństwie i wzburzyło w niej cały, z mozołem niesłychanym zdobyty pozorny spokój. Przyszło jeszcze, by musnąć ją kuszącym powiewem ze świata, by rzucić na nią czar i... odejść... Jakże tu teraz trwać? Jak tu wybrnąć z męczącej nad wszelki wyraz sytuacji wobec starego Tura?... On ciągle oczekuje wieści od syna... ciągle z nią o nim rozmawia i krwawi jej serce. Jest chory, niedołężnieje, — to oczekiwanie trawi go, lecz ona wie, że prawda by go zabiła i... milczy. Ileż już razy postanowiła sobie, że powie mu wszystko, lecz gdy tylko zaczęła mówić z wątpliwością o milczeniu Wacka, gdy starała się przygotować nieco Tura do ciosu, wnet ogarniało ją przerażenie. Jakże mu to wyjawi wobec jego optymizmu i niezachwianej wiary, że Wacek żyje i wróci?... I znowu milkła bezradnie. Żałowała teraz, że odrazu wtedy nie powiedziała wszystkiego, gdy był Strzelecki. Wtedy byłaby śmielsza i nie taka sama jak obecnie. Dokądże to będzie trwało??...
Zamyślona o swoich troskach, zasłuchana w szum tej nowej fali, nadlatującej ku niej ze świata na szeroko ramiennych skrzydłach, nie spostrzegła, jak świt przemienił się w jasny dzień i słońce zajrzało do okna. Dada zerwała się z łóżka. Okrzyk zdumienia wybiegł z jej ust. Za oknem było biało niepokalanie, przepysznie. W nocy spadł śnieg. Dada podbiegła i przysunęła twarz do małej szybki, chłonął wesołemi oczami las, pokryty białą, świeżą okiścią. Klasnęła wesoło w ręce i jęła się prędko ubierać.
— Pójdę na obchód! —
Skrzypnęły drzwi. Weszła do świetlicy stara kobieta, niosąc garnuszek z gorącem mlekiem i chleb czarny na talerzu.
— Coś zaspałaś, gołąbko... Już słonko wysoko, ą las kiej panna młoda.
— Zaspałam, babulko i trochę sobie myślałam.
— A pieski już uleżeć spokojnie pod progiem nie mogą, tak jazgoczą i jazgoczą. Tęskno im do lasu z tobą, gołąbko. Napij się, koteczku, mleka i podjedz, zanim wrócisz z lasu, wygłodniejesz.
— Czy ojciec już wstał?
— Kiedy! Ledwo świtało, taj poszedł z fuzją do boru.
— Boże mój! trzeba było, babulko, obudzić mnie. Wczoraj tak kaszlał, nie puściłabym. Sama bym poszła.
— A toż codzień chodzisz sama, to i staremu nie zaszkodzi. Coprawda, markotny dziś był wielce, ale ciebie nie pozwolił budzić. Tak jeno wyglądał, jakby mu ze dwadzieścia roków przyłożyli na plecy.
— W którą stronę poszedł ojciec?
— A na wielki las. Mówił tylko, że jak zechcesz iść, gołąbko, to możeby zajrzeć na Polany na Smolarnię Starą i na Mchową Górę.
— Zaraz idę!... — rzekła Dada, zdejmując z kołka strzelbę i patrontasz. Ubrana już była zupełnie i uczesana. W długich butach w kożuszku, zawiesiła na plecy fuzję, zapięła pas z nabojami i na głowę włożyła głęboko czapkę barankową. Z pod czapki czarnej, wymykały się jej kasztanowate ciemne włosy, na twarzy bladej zakwitły jasne rumieńce... Lubiła swoje wycieczki do lasu, były one dla niej wytchnieniem duchowem, były zawsze upragnione. Żując czarny chleb, dopiła resztę mleka, pożegnała starą i wyszła ze świetlicy. Gwizdnęła na psy. Opadły ją Zagraj i Dzwonek, Szast i Prast, Skoczna i Żmijka. Wiekowy Merdas i staruszka Słucha, poszły z Turem na Wielki Las...
Dada wskoczyła w śnieg przed domem z radosnymi okrzykami, psy obskakiwały ją, naszczekując wesoło. I one również cieszyły się swobodą, świeżym śniegiem, ponową w borze i słońcem. Wkrótce Dada wsiąkła w biel, rozsnutą dokoła przez czarodziejską prządkę... zimę.
Młoda kobieta biegła ochoczo, przeskakując dla uciechy przez pnie w białych czapach śniegu schowane. Strząsała swawolnie śnieg z gałęzi sosen na rozigrane psy, które z wywieszonemi językami, już zziajane, rozpylały sobą sypkie małe zaspy, skomląc i szczekając z wielkiej radości. A las był cały jakby zaczarowany. Ogromne połacie śniegu okryły zwisie ciężko gałęzie sosen i starych jodeł. Pnie tonęły w puchu chłodnym, a szystym i białym jak piana mleka. Wszędzie biało i biało, wszędzie pełno tej bieli. Każda gałązka obłożona białym puchem waży się ciężko, dostojna tą nową szatą królewskich gronostaji. Bór jakoś zacieśnił się, zagłuszył. Wszędzie białe puszyste korytarze, tunele, wąwozy. Tam jodła zawalona kożuchem białych futer ma wygląd starego, pochylonego dziada. Oto biała długa broda, oto włosy puszczone powiewną okiścią, oto sakwa z białych baranów, kołnierz ogromny. Dziad utknął w śniegach, zasypany śniegiem stoi bezradny, śmieszny, oparty na koszturze z grubego konara sosny. A tam dalej olbrzymka jodła... W pochodzie swym monarszym przez bór została uwięziona przez białą przemoc, nie udźwignie tego nawału, który zatraca jej kontury. Za dużo spadło na nią tej białej potęgi. Więc stoi zdumiona, ramiona rozpostarła, dumny kołpak na głowie unosi ku słońcu, jakby stamtąd szukała ratunku, wyzwolenia z białych okowów. Las jest tak piękny, że Dada zachwyca się głośno przemawiając do psów.^
— Patrz, Żmijka, jaki ten świerszczek jest komiczny, zupełnie mały gnom. Nie wygrzebie się ze śniegu... Żmijka! tu, do nogi, nie wpadaj jak szalona, bo otrzepiesz gnomka z szaty i stanie się brzydki. Prast! nie warjuj. Patrz jak rozdzierasz gładki aksamit śniegu. Dzwonek, dosyć hałasu! Zwierzyna usłyszy cię na milę i kłusownik także. Wszystko przed nami ucieknie... Patrz, patrz, Zagraj, wrona leci, wygląda jak węgieł, na tle tej cudnej sosny... Ach, żeby ją okurzył śnieg... Widzisz jak wali skrzydłami i kracze i ona się cieszy z zimy...
Psy jakby rozumiały, podnoszą pyski do góry i węszą radośnie i wdychają powietrze mroźne, a rzeźwe jak woda źródlana, pachnąca lasem; i lodem... Skoczna i Zagraj chwytają w pyski śnieg i oblizują oszroniałe chrapy, prychając robią skoki dziwaczne, rade z tej rozpylonej fontanny, która kaskadą białego pyłu otacza ich ciała polotne, żądne skoków i wesela.
W pewnej chwili Dada spochmurniała. Przypomniała sobie taką samą śnieżną biel na „Perekrestce“ w lesie dawidowieckim, gdzie zawsze z ojcem stawała na stanowisku podczas polowania, bo tam „wsiakij zwier beżyt szczob sie perekresty‘sia pered smertiu“ mówi stary Semen, „pobereźnik“ gajowy. Dlatego to uliczka zanurzona wśród gęstych zagajów sosen nazywa się w miejscowej gwarze — Perekrestka.
Dada wznosi oczy żałośnie w górę, gdzie nad białym borem rozpięty błękit nieba świeci przejrzystą barwą wolny od obłoków, pogodny. Niebo się uśmiecha do lasu, a las cieszy się z tych ciepłych uśmiechów, bo choć mu pięknie w tej bieli, lecz za ciężko. Szczodry uśmiech nieba, może jodłom uwięzionym sprawić ulgę. Spadnie trochę pyłu białego, spłynie trochę łez i będzie lżej zielonym ramionom. Dada nie uśmiecha się do nieba, choć ono odbija się w jej ciemnych oczach i nasyca je błękitem swego piękna. Dawna Dada Dobrucka czuje pod powieką coś palącego i rzęsy czarne zatrzepotały jakoś dziwnie prędko. Ale Dada Turowa wstrzymała dygot rzęs... zacisnęła mocno powieki, by wilgoć łez pod niemi zebraną nie puścić na policzki.
— Nie, nie!... O Boże!... A za chwilę ze sztuczną brawurą w głosie altowym o dwa tony niższym i jakimś nabrzmiałym:
— Zagraj... do nogi! Szast... tu!... Nie widzicie, że to już Polany... Gdzie pędzisz?... Och, patrz... patrz... jak tu cudownie!...
Leżała przed nią rozległa polana, gładka i biała niepokalanie, błyszcząca w słońcu srebrną lamą, roziskrzona... Otaczał ją zwarty mur lasu w białe kożuchy odziany, uroczysty i dostojny. Cisza trwała tu, jakby jeszcze bardziej głucha, niż w głębi boru. Nie słychać nawet krakania wron. Psy stanęły na skraju Polany, podniosły pyski do góry i węsząc przeczystość powietrza rozległej przestrzeni, wpatrywały się poważnie w biel rażącą oczy, a tak powabną, tak pociągającą, by skoczyć w nią i zanurzyć się w jej sypkiej chłodnej kąpieli. Szast parsknął rezolutnie, zawachlował rozkosznie czarnemi waflami nozdrzy i już, już zebrał się w sobie do skoku, lecz Dada powstrzymała zakusy faworyta, za którym poszłaby cała sforka. Zbyt piękna była ta glazurowa przestrzeń, by kalać ją śladami, by ją rozszarpać bez żalu. Więc przemówiła do psów łagodnie, ale stanowczo i, trzymając je przy sobie, chłonęła zachwyconym wzrokiem piękny widok... Każda większa równina przypominała jej zawsze i nieodmiennie szmat stepu z Dawidówki. Lubiła te polany w borze, gdzie rzucił ją los, bo lubiła wogóle pobujać okiem swobodnie i szerzej, jakby się przed nią otwierał większy horyzont na świat daleki, zamknięty ze wszech stron puszczą. Gajówka na Sarnach, tonęła w lesie i dlatego polany te były dla Dady niby oknem na świat. Tęskniła do nich, bo tęskniła do świata i ludzi. W zapatrzonych jej oczach coś drgnęło w oddali, jakby poruszył się jakiś odległy punkt, tuż pod ścianą boru, z lewej strony. Turowa wpatrzyła się uważniej. Tak, tam coś się przesuwa obok zaśnieżonych sosen, gdzie wiedzie zwykle droga... Ale kto to?.. Wtem psy, węsząc już gorączkowo, zdenerwowane, zerwały się z hałasem i pomimo nawoływań Dady rzuciły się ku nadjeżdżającym saneczkom. Dały nurka w śnieg i jak żmije czarne i rude śmigały po przez białe połacie śnieżnej polany, oglądając się niespokojnie na swoją panią. Nie atakowały konia, lecz oszczekiwały saneczki zajadle. Z daleka Dada poznała w nadjeżdżającym młodego leśnika Ziębę, z odległej leśniczówki, który zwykle przywoził na Sarny listy.
Przyśpieszyła kroku, brnąc w nawalnym śniegu i wkrótce zrównała się z saneczkami. Leśnik zdarł konia silnie, wstrzymując go na miejscu. Zerwał czapkę z głowy i wyskoczył z saneczek. Skłonił się głęboko przed Turową. W twarzy młodej, dorodnej, miał wyraz zachwytu i pokory. Turowa podała mu rękę, ucałował ją z namaszczeniem. Patrzała na niego pytająco.
— Przywiozłem list do pani i do pana Tura, a na poczcie jest do odebrania przesyłka.
— Przesyłka? — spytała zdziwiona.
— Tak, jakiś duży pakiet, zawartość: książki.
— Książki? skąd?
— Nie wiem, jest pewno na kwicie, a oto list do pani. —
Dada spojrzała i krew uderzyła jej do głowy. Poznała charakter Strzełeckiego.
— Jakiś widać miły liścik — rzekł oddawca z nieśmiałym umizgiem.
Turowa ściągnęła brwi.
— Czy może mi pan pokazać list do ojca i kwit na przesyłkę?
— Proszę pani.
Nowy rumieniec wytrysnął na twarz Dady. List i przesyłka były także od Strzełeckiego. Opanowała się.
— Ojca pan nie znajdzie w domu, poszedł na obchód na Wielki Las.
— A to ja tam podjadę, może pani się przysiądzie, podwiozę.
— Dziękuję, jeszcze nie skończyłam obchodu.
— I pani się tak codzień męczy? Pan Tur pozwala?
— To dla mnie tylko przyjemność. Lubię las.
Podała mu znowu rękę.
— Dziękuję panu i do widzenia. Muszę podążyć w swoją stronę.
Chłopak stał niezdecydowany. Dada zawahała się. Tak bardzo pragnęła pozostać sama, by przeczytać list od niego. Czekała.
— Niech pan jedzie do ojca na Wielki Las, tam go pan zwabi trąbką i wracajcie na gajówkę. Ja będę z powrotem za pół godziny.
Leśnik ociągał się długo, patrzał na nią podejrzliwie, chrząknął, chciał coś mówić, lecz nie miał odwagi. Wreszcie gdy już zbierał lejce do odjazdu, spytał nieśmiało.
— A może to list od męża pani?
Spojrzała na niego tak niechętnie, że pośpiesznie skłonił się jej, machnął czapką i skoczywszy do sanek odjechał. Turowa prędko zasunęła się za ciasną zwałę jodeł. Rozerwała list. Serce jej biło silnie, radość, nadzieja i trwoga szczególna walczyły w niej, wywołując drżenie rąk i brak tchu... Cichy szept rozsądku, że przecież Strzełecki nie mógł do niej napisać nic takiego, co by ją mogło wzruszyć i usprawiedliwić ten dreszcz wewnętrzny, nie uspokoił jej ani na trochę. Zaczęła czytać.
„Szanowna i droga pani. Może powinienem panią nazwać drogą siostrzyczką, która powróciła mi życie, lecz... nazwa ta względem pani, przezemnie, nie może być zastosowaną. Wspomnienie pani, poszło za mną nietylko jako mojej wybawicielki i dobrego ducha... Zaprowadziła mnie na Sarny wizja mojej matki, gdym już konał w lesie, pani mnie odnalazła i ocaliła. Była pani dla mnie tak bardzo dobrą. Pamięć jej słodyczy jest mi i teraz talizmanem mego życia“...
Dada oderwała oczy od listu i wciągnęła głęboko w piersi ogromny haust orzeźwiającego powietrza. Czuła ogień na twarzy, w sercu dziwną błogość. Uśmiech jej ust rzucony polanom ośnieżonym był istotnie promienny. Psy zdziwione jej milczeniem, zaskomlały teraz radośnie i przypadły do jej nóg. Przemówiła do nich wesoło i znowu jęła czytać. Strzełecki opisywał krótko dalsze swoje losy po wyjeździe z gajówki. Ostatnie słowa listu brzmiały:
„Piszę jednocześnie do pana Tura. Czy nie wie dotąd jeszcze o stracie syna?... Ale pani, jakże droga pani żyje tam w tej samotni, tak bardzo sama. Proszę odczuć myśli moje przy sobie, proszę napisać. Gdy tylko będę mógł przyjadę, by na dłoni pani złożyć raz jeszcze pocałunek dziękczynny, za to, że ją poznałem... że pani istnieje. Jerzy.“
Dada w jakimś spazmie radości najwyższej wyciągnęła ramiona w górę do błękitu nieba, z ust jej wypadły słowa, nabrzmiałe szczęściem.
— Ty mój... mój!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





Dada błądziła długo po lesie, oddana swoim myślom zanim przyszło otrzeźwienie i świadomość, że musi powracać na gajówkę. Gdy wreszcie wróciła, młody Zięba już odjeżdżał. Był chmurny i patrzał na młodą kobietę zaostrzonym wzrokiem. W oczach tego chłopca widziała oddawna iskry niepokojące ją i to ją gniewało. Udawała stale, że nie dostrzega zachowania się Zięby, lecz dziś zirytował ją wyjątkowo. Na pożegnanie przetrzymał jej rękę w swojej i spojrzał w jej oczy takim żarem, że się cofnęła, blada z gniewu. A on nie puszczając jej ręki, którą chciała wyszarpnąć z jego uścisku, rzekł przyciszonym głosem z serdeczną wymówką.
— Dlaczego pani taka niedobrą, tyle czasu nie przychodziła, wiedząc, że ja muszę już na południe wracać...
Wzruszyła ramionami i zmierzywszy go chłodnym wzrokiem rzuciła ostro.
— Mógł pan nie czekać, nie zachęcałam pana do tego. —
Odeszła, a Zięba czerwony jak rak, machnął czapką w ukłonie staremu Turowi, wskoczył na saneczki i pomknął jak wicher.
Stary Tur wszedł do świetlicy. Na twarzy miał uśmiech wesoły.
— Wiesz, Madziu, że ten Zięba to poczciwy chłopak. Tak się martwi, że ty sama obchodzisz rewiry i grzęźniesz w śniegu. Wymógł na mnie, że on będzie pilnował Mchowej Góry i Starej Smolarni, jako od niego najbliższych i prosił, żeby ciebie nie puszczać na obchody, że ty za delikatna. Po prawdzie, to on ma rację.
Dada żachnęła się.
— I ojciec na to pozwolił?
— No, cóż miałem robić?... Dla mnie jednego za ciężko, a ty, córeczko, nie możesz tyle brać na swoje siły.
— Mogę i nigdy nie narzekam. Jestem zdrowa! Nie trzeba było ojcu zezwalać na taki układ. Ja nie chcę.
— No niechby choć przez zimę zastąpił ciebie, duszko. Może potem Bóg da, Wacek wróci...
Dada zadrżała i przybladła. Poczem nagle fala krwi buchnęła jej do twarzy zalewając policzki jaskrawą krasą. Zrobiło jej się żal i wstyd za siebie, przed samą sobą, że gdy Tur wymienił imię Wacka, w tej samej chwili ogarnęło ją przerażenie... i nagle, w ślad za niem szalone uczucie swobody i niemal radości, że... nie wróci. Wstyd i żal zdusił w niej wszystko inne. Płomień przeleciał przez jej twarz smagłą. Zacięła usta, ale wnet podniosła głowę i rzekła dumnie.
— Ja sama dam radę z obchodem lasu. Nie chcę pomocy Zięby! Ojciec niech sobie odpocznie choć przez czas trwania tych śniegów nawalnych. Mnie one nie szkodzą, a las to moja największa przyjemność. —
Chciała powiedzieć — pociecha w smutku i tęsknocie, lecz żal jei się zrobiło starego. Był dla niej dobry, delikatny, umiała to ocenić.
Na drugi dzień Zięba przyjechał znowu. Przywiózł z poczty paczkę z książkami. Dada rozpakowując znalazła książki ciekawe i odczuła łatwo, że Strzełecki przysłał je wyłącznie dla niej. Nie były odpowiednie dla Tura. Ale gajowy znalazł i dla siebie właściwe dzieła i trochę pism illustrowanych, które go najwięcej ucieszyły. W przesyłce były także pieniądze, pożyczone przez Tura na drogę Strzełeckiemu.
Dada prosiła leśnika, aby jej w obowiązkach nie wyręczał, bowiem ona sama odpowiada za porządek w lesie i niczyjej pomocy nie życzy sobie wcale.
Leśnik zły i zmartwiony zapytał ironicznie:
— I dokądże to pani będzie tak harować na Sarnach, całe życie?
— Jak wróci Wacław, to on obejmie obowiązek — zawołał Tur.
— Toż miał iść na doktora, nie na leśnika. A jeszcze czy wróci?... Ja tak myślę, że już nadziei mieć nie można. On pewno nie wróci, pewno zginął, bo dałby znać przecie o sobie.—
Tur zbladł i oczy mu błysnęły gniewem.
— Będzie tak, jak Bóg da, nie jak prorokuje pierwszy z brzega. —
Zięba zaperzył się.
— No, tylko nie pierwszy z brzega, bo i pan nie magnat!... Patrzcie się! Że pan z hrabianką syna ożenił, to myśli, że sam hrabią się stał.
Tur machnął ręką z gniewem i zniechęceniem.
— Niech pan nikomu śmierci nie przepowiada, o to najpierw pana proszę, a po drugie, ja nie byłam hrabianką żadną i proszę moją osobą ojcu nie dogryzać — zawołała Dada z oburzeniem.
Zięba spojrzał na nią z jakąś dziwną błyskawicą w oczach, syknął przez zaciśnięte zęby.
— I pani będzie tu czekała na męża, który... pewno już dawno ziemię gryzie...
— A panu nic do tego. Milcz pan! Chcesz być puszczykiem, to idź wróżyć źle gdzieindziej! — huknął stary Tur i straszny z wyrazem tępej rozpaczy w oczach, posunął się w stronę Zięby.
Dada podbiegła i chwyciła go za ręce.
— Niech się ojciec uspokoi, proszę. Poco sobie zdrowie psuć?
Mówiąc to, wskazała oczami Ziębie, aby wyszedł. Leśnik znikł za drzwiami. Wtedy Dada posadziła Tura na krześle i stojąc przy nim głaskała go po siwych włosach, przemawiając do niego serdecznie.
— On już poszedł sobie, niech się ojciec uspokoi, nie trzeba się tak unosić... nie trzeba...
— To puszczyk, bezczelny, łajdak, zły człowiek, bez serca! — mamrotał stary. — Dlaczego on przepowiada śmierć Wackowi?...
Nagle zatrząsł się okropnym dreszczem zgrozy. Oczy pełne niesłychanego przerażenia skierował na synową.
— A może on co wie, może Wacek naprawdę nie żyje?...
W pierwszem mgnieniu myśli, Dada postanowiła powiedzieć całą prawdę... Już, już miały paść słowa złowrogie, lecz wzburzenie ogromne Tura i jego wzrok utkwiony w nią, odebrał jej odwagę. Zająknęła się tylko i rzekła bezdźwięcznie.
— Skąd Zięba może o tem wiedzieć?... A jeśliby wiedział, to by i powiedział napewno.
— Masz rację, gołąbko. Ty zawsze masz rację, bo i to dobrze, że odmówiłaś Ziębie, aby ciebie wyręczał... Masz rację, obejdziemy się bez jego pomocy. Żeby Wacek nie żył, to pan Strzełecki wiedziałby też o tem najlepiej, jako jego porucznik. On taki pan mądry i dobry, taki delikatny... Jakże to on ślicznie odwdzięczył się za gościnę, za tę burkę starą, pożyczoną — książkami... Taką zrobił przyjemność. Może będziesz się mniej nudziła, Madzieczko, tu na Sarnach, ze starym grzybem takim jak ja.
W tem do izby zajrzał Zięba i rzekł prawie pokornie.
— Proszę pani, mam pilny interes do pani, na chwileczkę, pani będzie łaskawa...
— Niech ojciec nie wstaje, ja załatwię.
Gdy wyszła do sieni, Zięba chwycił ją za ręce. Zanim się zorjentowała, chłopak zaczął te ręce pokrywać pocałunkami. Szarpnęła się, lecz trzymał mocno.
— O co panu idzie?... Proszę zaprzestać, proszę mnie puścić.
— Ja panią przepraszam, że byłem niegrzeczny może, ale nie dla pani, tylko ten stary tak mnie rozgniewał... On nie wart małego palca pani, a będzie się tu srożył... taki cham!
— Proszę zamilknąć natychmiast, słyszy pan?! — zawołała ostro Dada, wyrwawszy mu ręce z uścisków i spytała wyniośle.
— Czy to był ten pilny interes?
— A ten, bo chciałem panią przeprosić.
— Ubliżając mojemu teściowi?...
— Przecież pani wie, że on cham w porównaniu z panią, nawet ze mną. Przecież ja panią...
— Zatem interes skończony! Dziękujemy za przewiezienie przesyłki i dowidzenia — rzekła Dada oschle i weszła do izby, przerywając rozmowę.
— Jakiż to był interes? — spytał Tur ciekawie.
— Chciał kupić od nas psa, ale odmówiłam.
— To i dobrze! Ot już odjeżdża... czegoś zły piekielnie, aż mu oczy goreją. A którego chciał kupić?...
— Zagraja — odrzekła machinalnie, przeglądając książki.
— Poczciwy ten porucznik, tyle książek... żeby nie stare oczy, tożbym czytał — rzekł Tur.
— Ja będę ojcu czytać głośno, wieczory długie, czasu wystarczy.
— Dobra ty jesteś, dziecko, kochane...
A po chwili szepnął na pół do niej, na pół do siebie.
— Żeby Bóg dał i żeby Wacek prędko wrócił... tożby radość i święte życie byłoby wtedy dla nas.
Książka wypadła z ręki Dady, schyliła się po nią nisko, by ukryć gorącą falę krwi na twarzy i łzy okropne, palące pod powiekami, łzy żalu, wstydu, bólu przeraźliwego, lęku i okrutnej pewności, że to nie nastąpi... Ale dokąd, dokąd tak będzie trwać?... to ukrywanie prawdy.
Zanurzyła się w książkach, odsuwając myśli obłędne jaknajdalej.
I książki ją ratowały. 8
Odtąd codzień po powrocie z obchodów lasu, Dada Czytywała głośno Turowi rzeczy dla niego przystępne. Gdy zaś gajowy przy lekturze zasypiał, wtedy z radością i głuchą jakąś tęsknotą zabierała się do czytania swoich, jak je nazywała, książek. W miarę czytania tęsknota wzmagała się, rosła i unosiła Dadę w niebezpieczne krainy marzeń płomiennych. Obrazem tych pragnień bywał Jerzy, ale często inne źrenice, przepyszne, migocące rozpaloną stalą, przyćmiewały szafir oczów Strzełeckiego i budziły w sercu Dady dawne zastygłe podniety, uczucia. Było to wspomnienie oczów młodego myśliwca, który ongiś w borach przepastnych, oczarował spotkaną przygodnie cygankę. Stał się on niemal mytem dla dawnej Dady Dobruckiej. Obecna młoda Turowa, chwilami nie mogła rozdzielić w swej wyobraźni tych dwuch: Jerzego Strzełeckiego z tamtym, nieznajomym... Jerzy był dla niej ukochaną rzeczywistością, tamten — cudną fantazją.. bajką przeżytą w zaraniu najpierwszej młodości. Ale obaj łączyli się w jedną jakoby całość, która wzbudziła niesłychaną tęsknotę w duszy Dady, która stała się w końcu męką jej życia na gajówce. Czuła, że już nie wytrwa tu dłużej. Wrzała w niej burza, grożąca lada chwila zerwaniem względów litości dla starego Tura. Sympatja jaką dla niego żywiła, głównie na podstawie wdzięczności za okazywane jej serce, zmieniała się czasem w niechęć i politowanie, że on tak biernie czeka na powrót Wacława. Chciała już nieraz przygotować go do tragicznej wieści, aby ostatecznie w tej nadziei fałszywego czekania zaszedł jakiś fakt nowy i w tym celu wyrażała swoje wątpliwości co do powrotu Wacława. Lecz Tur gniewał się na nią, wyrzucając jej wtedy dość brutalnie, że nie robi żadnych starań, by się dowiedzieć o losie męża. Gdy rozdrażniona na starego próbowała wyjechać, narzekał i prawie płakał, że go chce opuścić. Słabł coraz bardziej i coraz częściej zaniedbywał się w służbie. Wkrótce cały ciężar obowiązków gajowego spadł na Dadę. Wschód słońca zastawał ją zawsze w lesie. Sumiennie obchodziła swój rewir, czuwała nad nim, jeździła do odległego leśnictwa zdawać raporty, była czynna, energiczna, niezmordowana. Czuła się zdrową, wróciła jej dawna pogoda dziecka, razem z dawnemi błyskami w oczach, które pod czarną gęstwą rzęs świeciły teraz przeczystym lazurem, niby jezioro w cieniu czarnych olch. Na twarzy szczupłej, matowej, zakwitł delikatny, jak różowa chmurka rumieniec. Ciało jej nabrało dawnej giętkości, kształty zaokrągliły się, nie tracąc nic ze swych klasycznych linji. Życie leśne pomimo swej monotonji wzmacniało jej zdrowie fizyczne, zachwiane przez czas bolesnych przeżyć wojennych i przez małżeńskie współżycie.Teraz powrócił jej spokój. Wiedziała, że trwa na gajówce, trzymana tu nie siłą musu i obowiązku, lecz własną wolą i trwać tu będzie, dopóki sama zechce. Postanowiła przebyć tu zimę zbyt ciężką dla Tura, z wiosną zaś wyfrunie w świat. Dokąd — na razie nie myślała o tem. Zżyła się tu z naturą leśną, lubiła psy, przywiązane do niej bałwochwalczo. Lubiła opowiadania starego Tura o dawnych latach i różnych zdarzeniach. Lubiła książki, które jej teraz przesyłał Strzełecki, wypożyczane z bibljoteki Uchańskiej, a nadewszystko kochała listy Jerzego, coraz serdeczniejsze, coraz dla niej droższe. Odpisywała mu długo i szczerze, nie zdając sobie sprawy, że te listy zacieśniają ich stosunek w węzeł, który już wiąże miłość. Słodki świat marzeń otworzył się stubarwną tęczą czaru. Lecz urok ten przedziwny, mącony bywał często nagłym błyskiem ciemno-szarych oczów, które zawierały w sobie moc iskry piorunowej. I nie potrafiła już rozróżnić czasami, czy te oczy patrzące gdzieś jakby z mroku, były fantazją, zwidem jej wyobraźni, czy też istniejącą kiedyś rzeczywistością. Lecz gdy tylko rozpalona ich stal przeniknęła ją nawskroś odczuwała tę iskrę w całej istocie swojej. I zawsze wtedy wyczuwała na wargach pocałunek jego, pierwszy pocałunek mężczyzny na niewinnej krasie ust Dady cyganki. Często budziła się w niej ironja i szydziła.
— Twój myśliwiec tajemniczy z przed siedmiu laty zapomniał o sielance leśnej z cyganką. Może ma już dawno żonę, dzieci, może już wtedy był żonaty? może zginął? I znowu obraz Jerzego takim, jakim go znalazła na polanie gajówki wywoływał wspomnienia bliskie i drogie. Tamto było mytem, Jerzy jest prawdą, Jerzy przyniósł dla niej spokój, wlał do jej duszy otuchę, sercu jej dał miłość i pragnienia. Ocknął ją z letargu duchowego, wskazał jej nowe zakresy życia. Nie było w nim nic niepokojącego, nic co drażni i burzy. Myśląc o nim, poddawała się marzeniom, by znowu go ujrzeć, by mu w te szafirowe głębie źrenic zajrzeć ufnie i miłośnie, by na dłoni swej uczuć dotyk jego ust.
— A Wacek nie wraca i nie wraca — wpadły kiedyś słowa starego Tura w barwną przędzę marzeń Dady. Zadrżała, jakby dotknięta gorącem żelazem.
— Zwiędniesz tu sama, dziecko. Co tobie za życie. Męża masz i nie masz. Młodaś, a bez żadnej uciechy życie prowadzisz. I kiedy wróci i czy wróci?
Dada spuściła oczy i poprawiła głownię w kominie.
— Jak tylko wiosna błyśnie, pojadę szukać — szepnęła.
— Daj Boże miłosierny. Czuję, że moje życie, albo moja śmierć jest w nim, w Wacku. Albo tak, albo tak. Niechby się już raz wyjaśniło, na którą stronę, lewo! czy prawo! Dobrze mi z tobą, Madzieczko, oj jak dobrze, jak w raju, ale przecie żeby i Wacek był, byłoby jeszcze lepiej. Czy tego doczekam?
Każda taka rozmowa raniła serce Dady. Była przekonana, że Tur istotnie ciosu swego nie przeżyje. Doznawała lęku, że jednak chwila ta musi nastąpić. A zima wlokła się długo, długo. Lasy pod okiścią śniegów leżały martwe, zastygłe, śniące o wiośnie, czekające biernie na jej sygnały. Dada oczekiwała jej również, czując instynktownie, że wiosna przyniesie jej jakąś zmianę. Wyobraźnię tłumiła w sobie, by zbyt bujnych, zbyt rozległych nie sięgała horyzontów. Chłonąc zapachy lasów wyczuwała w nich wiosnę i tęskniła do niej z utajoną radością.






Roman Pobóg odetchnął pełną piersią.
Czy to złuda, czy uratowany istotnie?
Spojrzał na swoją towarzyszkę, była blado-zielona, ale w oczach jej gorzał płomień. Patrzała na Romana, dysząc ciężko z fizycznego zmęczenia i trwogi.
Pobóg dotknął miękko jej ręki.
— Olga, jesteśmy uratowani — szepnął gorąco.
— My tylko uciekli od „czeki“, ale to jeszcze nie ratunek. Borys będzie nas szukał, a jak nas znajdzie...
— Mamy rewolwery.
Będzie i on miał, tylko że nas dwoje a ich cała banda.
— Mamy przed sobą las i noc. Uciekajmy.
— A granica? Ty myślisz, że oni granicznej straży nie ostrzegli. A zresztą do granicy jeszcze bardzo daleko. Przytem musimy zboczyć do ruin mego pałacu.
— Oszalałaś!
Dziewczyna roześmiała się wesoło. W oczach jej błysnęły złowrogie iskierki.
— Mówiłam Ci, że nie daruję im swoich klejnotów. Za nic w świecie! Mogli się carskiemi obłowić do woli, ale naszych rodzinnych nie powąchają. Zresztą to i lepiej. Zanim my dojdziemy do Zruba a stamtąd do granicy, to już czujność straży trochę osłabnie. Nikomu z nich do głowy nie przyjdzie, że zamiast uciekać w świat, siedzimy w Zrubie.
— I ty myślisz, że klejnoty ocalały?
— Już oni ich nie znaleźli. To pewne!
— A jak nas zdradzą?
— Kto?
— No, ci co są w Zrubie.
— Tam nikogo prócz Chazmary niema, mój miły. A Chazmara tak samo jak puszczyk lub sowa nie zdradzi. Tam ruiny tylko sterczą, a dokoła las, jezioro, pustka.
— Tak było jak was spalili, ale teraz może być inaczej. Narażasz się, Olga, sama, dla tych swoich kamyków i mnie narażasz. Ciebie Borys zabierze z powrotem a mnie czeka kula w łeb.
— A czyś się do tej myśli nie zdołał już przyzwyczaić? Stałeś ze dwadzieścia razy „pod stienkoj“, a naprzeciw ciebie rury karabinów i dlatego ci nic!
— Tyś mnie ratowała, ale teraz karabiny zadymiłyby napewno.
— Nie tyle ja Cię ratowałam ile nadzieja okupu, no i twoja dumna mina. Ale co o tem mówić! Do Zruba musimy zawędrować i będzie potem co Bóg da.
Olga podsunęła się do Poboga, położyła mu ręce na ramionach i spojrzała słodko a wnikliwie w jego oczy. W czarnych otchłaniach jej oczów świeciły gorące iskry.
— Roman, sokole mój, już ty się nie bój. Olga Gruzinka, Olga księżniczka Czhangirani nie zdradzi ciebie umiłowany. Ty, dla mnie teraz cały świat.
— Ale bez tych kamyczków ze Zruba jestem dla ciebie niczem.
— Widzę ironję w twoich oczach. A czyś ty widział szczęście bez pieniędzy? W tych kamyczkach cały mój majątek, moja przyszłość. Może... i nasza.
Pobóg spojrzał na nią surowo.
— Mów tylko o sobie. Ja tu nie wchodzę w grę. Moje życie inne — twoje inne. Tyś mi uratowała życie, ułatwiłaś ucieczkę, ja dopomogę ci do tej ryzykownej eskapady do Zruba, ale potem...
Olga odsunęła się od niego i oczy jej nabrały grozy.
— A potem co? porzucisz mnie?
— Odejdę do swoich, wiesz, że mam żonę i dzieci.
— Wiem, wiem! ale oni mnie nic nie obchodzą. Ty mnie obchodzisz, ty! Bo ciebie kocham i ciebie się nie wyrzeknę dla żadnych względów. Jak tylko skończymy ze Zrubem, przejdziemy granicę wygodnie. Jeden pierścień wystarczy na to. A potem do Włoch! Roman, tak mi lekko na sercu, że już tej „czeki“ przeklętej nie mamy na karku i tego szatana Borysa. Roman!
Zarzuciła mu ręce na szyję, wspięła się wysoko na palce i gorącemi ustami przywarła do jego ust. Ogień płynął z jej warg do jego żył i rozpalał je pożądaniem. Roman panował nad sobą całą siłą woli, lecz Olga ciągnęła go w płomienie swej namiętności z tak tyraniczną mocą zmysłów, że nie mógł oprzeć się tej potędze i jej urokowi. Zaczął oddawać jej pocałunki z szałem porywającym już całą jego istotę. Nie kochał tej kobiety, ale jej pożądał. Pragnienie jej rosło w nim, lecz zwalczał je stale do tej pory. Teraz czuł, że wola jego się łamie pod mocą jej ponęt i jej pożądania, którem obsypywała go niby purpurą iskier palących. Unicestwiało się jego postanowienie, jego nakaz własny, duchowy, nakaz męskiej woli, znikł pod wszechpotężnym nakazem głosu krwi. W pomroce lasu mętnie rozjaśnionej księżycową poświatą oczy Olgi gorzały jak dwa płomienie. Roman czuł ich żar w całej swej istocie i, sam zapłonął jak stos ognia, przestał władać sobą.
— Olga — jęknął głucho — odepchnij mnie od siebie. Ty wiesz, że ja...
Zamknęła mu usta pocałunkiem tak zachłannym, że stracił przytomność. Szaleńczym porywem przycisnął ją do siebie. Uniósł w górę i zgniótł ją w uścisku. Jęk rozkoszy wydobył się z ich krtani. Spleceni objęciem mocarnem, w dreszczach szarpiącego aż do bólu pragnienia, zapomnieli o wszystkiem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Księżyc płynął po niebie wielki czysty zasuwając się chwilami za szare kłęby obłoków. W lesie, blaski te srebrzyste ślizgały się po czarnych pniach sosen, tworzyły jasne polany i ciemne otchłanie. Las był głuchy, ale Roman Pobóg słyszał w nim ciągle szmery niepokojące. Nerwy jego były w napięciu straszliwem. Czuł się zgubionym i już nie widział ratunku. Obok niego Olga, z głową na jego kolanach, spała bez troski, oddychając rytmicznie. Widział jej twarz cudną o rysach przeczystych. Jej rzęsy olbrzymie tworzyły nieprawdopodobne cienie czarne pod zamkniętemi powiekami. Roman nienawidził jej w tej chwili. Posiadł ją, uniesiony wichrem namiętności, długo tłumionej i starannie ukrywanej. Ale teraz, gdy szał zgasł, uczuł całą odpowiedzialność za swój czyn wobec tej dziewczyny, która oto oddała mu dziewiczość swoją z miłości. O tem, że ona go kocha, wiedział prawie od chwili poznania się. Od tej samej chwili i on jej pożądał, lecz ani przez chwilę nie wątpił, że zwalczyć się potrafi i nie wierzył w jej niewinność. W otoczeniu, w jakiem ona się znajdowała, wydawało się to prawie niemożliwe. A jednak...
Rozpacz gryzła uczciwą duszę Romana. Nachodziły nań takie momenty, że prawie żałował, iż go nie rozstrzelano. Ocalenie swoje zawdzięczał Oldze, a teraz ona stała się przyczyną jego nędzy duchowej, z którą uporać się nie mógł. Wszak ona wiedziała, że jest żonaty, że ma dzieci, niczego przed nią nie ukrył, lecz te względy dla niej nie istniały, powiedziała mu, że jest szczęśliwa. I on nie cierpiałby może nad dokonanym faktem co do samego siebie, lecz cierpiał dlatego, że stał się przyczyną jej upadku. Wszak on mógł być dla niej tylko przygodnym towarzyszem niedoli i tak oto odwdzięczył się jej za ocalenie.
— Ocalenie?
Zaśmiał się z ironią.
A wszak teraz są już — zgubieni. Zamiast uciekać jaknajdalej od wrogiej czrezwyczajki, oddali się upajającym pieszczotom, lekceważąc grożące im w pobliżu niebezpieczeństwo. Wszak znajdą ich teraz bez trudu, Borys przetrząśnie lasy okoliczne, obejrzy każdy pień sosny, pierwszy patrol ich znajdzie, a wtedy, kula w łeb. Tak, Olga mówiła prawdę: miał czas przyzwyczaić się do grozy śmierci, gdyby się istotnie było można z nią oswoić. Ale teraz po tylu trudach nieludzkich, po zwalczeniu najniebezpieczniejszych przeszkód, teraz dać się wziąć, było dla Romana błazeństwem, które go oburzało i śmieszyło, które go przedewszystkiem napoiło rozpaczą i wstrętem do samego siebie. Patrzył z litością i pobłażaniem na Olgę uśpioną spokojnie. Całą winę przypisywał sobie, siebie tylko czynił odpowiedzialnym, tembardziej, że Oldze tak dużo zawdzięczał. Przetarł czoło dłonią, westchnął z głębi udręczonej piersi i znowu zaczął zwalczać zmagający go sen. Musiał czuwać, pomimo że wiedział, iż to daremne. Czy wezmą go we śnie czy po krótkiej obronie, było mu to już obojętne. Postanowił jednak czuwać, by w momencie krytycznym uprzedzić strzał wroga własną kulą w swe serce. Ta myśl wydała mu się jedyną.
Wydobył browning, sprawdził czy przygotowany do strzału, położył go przy sobie. Błysnęła w nim myśl, by zbudzić Olgę i uciekać z nią, lecz uczuł w sobie taką ociężałość, takie osłabienie woli, że nie miał sił na wykonanie zamiaru. Siedział nieruchomo, oparty o sosnę, wpatrzony w gęstwinę leśną. Zwolna, wśród ciszy, zaczęły napływać wspomnienia, gdy ciężko ranny po straszliwej a bohaterskiej walce ręcznej, podczas szarży, omdlał i wzięto go do niewoli. Jako rotmistrz ułanów skazany był na rozstrzelanie. Pierwszym obrazem, który ujrzał po odzyskaniu przytomności, była cudna twarz „siostry Olgi“, która pielęgnowała go w długiej chorobie jak brata. Olga była wtedy po słowie z Borysem, komisarzem czerezwyczajki. Dobrowolnie asystowała przy śledztwach, wywierając wpływ dobroczynny na srogim komisarzu, który ulegał jej bezpamiętnie. Olga niejednokrotnie wpływem swym ratowała skazańców od zguby. Do celi Poboga przychodziła często niby dla badania więźnia. Pobóg wywarł na niej wrażenie nadzwyczajne; pokochała go całą siłą swej żywiołowej natury i, postanowiła go zdobyć dla siebie. W tym celu opowiadała Borysowi zmyślone historje o Pobogu, czyniąc go krewnym swoim i miljonerem. Zapewniła, że pochodzi on z kaukazkich książąt i że „opalaczył się“ przez ożenienie się z Polką. Gdy Borys uwierzył w to, dodała, że więzień nazywa się właściwie Pobohi i że posiada on na Kaukazie skarby olbrzymie, któremi gotów jest podzielić się z Borysem dla ocalenia życia. Mało inteligentny a chciwy Borys uwierzył i złakomił się na obiecywane skarby. Zaręczony z księżniczką gruzińską i dumny z tego wielce wbrew teorjom bolszewickim, Borys zapragnął obiecywanych miljonów Poboga. Olga była jedyną pośredniczką, przez którą skarby te można było osięgnąć. Ale Borys musiał zwalczać swoich towarzyszów, którzy nie mogli pojąć, dlaczego ranny rotmistrz ułański jest tak troskliwie pielęgnowany w chorobie, przez Borysa i tak długo oczekuje śmierci; niejednokrotnie wyrzucali mu to i Borys wściekał się, manewrował, łgał, wykręcał się jak piskorz, urządzał dodatkowe śledztwa i stawiał Romana pod mur, tyranizując go, lecz do istotnej egzekucji nie dopuszczał. Na wiosnę mieli wszyscy troje razem wyruszyć na Kaukaz po domniemane miljony Poboga. Borys obiecywał sobie solennie, że gdy raz je zdobędzie, wtedy odpłaci się temu dumnemu Pobogowi i nawet wpływy Olgi nie zdołają tego zamiaru odmienić. Borysa drażniła również oporność Olgi, ale dziki ten barbarus, o ile potrafił wraz z bandą swoją napaść na dwór jej ojca, kniazia Czhangirani, jenerała, którego zamordowano, o tyle wobec księżniczki, która własnoręcznie zabiła kilku krasnoarmiejców uczuwał szczególną nieśmiałość, ubóstwiając ją przytem jak „ikonę“ świętą. I nawet gdy się z nią zaręczył, oszczędzał ją, trochę przez dumę, trochę w tym celu, aby wobec tej księżniczki wydawać się europejczykiem. Olga korzystała w pełni z osiągniętych wpływów, aby wreszcie wykonać swój dawno i dobrze obmyślany plan. Spoiła Borysa i kilkunastu towarzyszów na uczcie, wydanej z okazji niby swojego pełnolecia i prędkiego ślubu z Borysem i, tejże nocy uciekła z Pobogiem, zabierając z kasy Borysa tyle, ile wedle jej obliczenia potrzebne było na drogę do Zruba. Zaopatrzyła też siebie i Poboga w doskonałą broń, w żywność i fałszywe paszporty, w których oni oboje byli małżeństwem. I oto po tak trudnem wykonaniu dzieła ucieczki, teraz sami niejako wpadli w pułapkę własnych namiętności. Pobóg nie wątpił, że zostaną ujęci, lecz zmęczenie fizyczne i wyczerpanie duchowe po przebytych dniach poprzedzających ten krok ryzykowny wywołało w nim, zwłaszcza po ostatnim fakcie, apatję krańcową i uczucie zupełnego bezwładu. Sen go morzył, apatja rosła, zniechęcenie dopełniało w nim miary jego depresji. Wreszcie zasnął i ujrzał się w Uchaniach. Patrzał jak na jawie na pogodną twarz Tereni, która coś do niego mówiła i kładła mu kojącą dłoń na czoło. On zsuwał tę miękką, pachnącą dłoń na usta swoje i wpijął się w nią z jakiemś uczuciem dziwnie dobrem i cichem. Widział dzieci swoje, pieścił je, widział w Uchaniach dużo ludzi a nie mógł ich poznać. Było mu dobrze, ale i nad wyraz ciężko jednocześnie, jakby w duszy jego trwała zacięta walka dobrego ze złem i, zło zwyciężyło a on nie mógł zwalczyć tej złej siły w sobie. Oczy Tereni nie przestawały nań patrzeć ze słodką wymówką i anielskiem przebaczeniem a dłoń jej pachnącą czuł ciągle na swych ustach. Wtem Terenia krzyknęła głośno i odepchnęła go silnie od siebie. Roman w tej samej chwili przebudził się. Zerwał się gwałtownie, uczuł, że coś się zsunęło z jego kolan na ziemię. Dokoła panowała ciemność i cisza. Pobóg oprzytomniał. Schylił się nad śpiącą Olgą, której nie przebudziło opadnięcie głowy z jego kolan, i uniósł ją całą ruchem dość brutalnym. Zawołał na nią cicho lecz z naciskiem. Ocknęła się. Wówczas pomógł jej wstać i jął naglić do ucieczki. W oczach miał jeszcze obraz Tereni, na ustach wyczuwał jej dłoń, słyszał jej krzyk. Ten krzyk był dla niego ostrzeżeniem. Oboje z Olgą porwali się z miejsca tak gorączkowo, jakby i ona słyszała krzyk Tereni, jakby niebezpieczeństwo było blizko. Roman chwycił sakwę na plecy, umocował przy boku rewolwery i ruszył krokiem wojskowym. Olga złapała go za rękę.
— Wolniej! gałęzie trzeszczą pod twojemi stopami. Oni mogą być już blizko. Czy w dobrym kierunku uciekamy?
— Idziemy na południe.
— Skąd wiesz? a może prosto na nich.
— Bądź spokojna I
Ruszyli. Obawy ich sprawdziły się na tyle, że po godzinnym marszu, gdy już słaby brzask świtu przedzierał się przez zwarte korony sosen, usłyszeli tętent przed sobą. Zdrętwieli i przycisnęli się do szerokiego pnia olbrzymiej jodły. O kilkanaście kroków w bok od nich przejechało tęgim kłusem dwuch jeźdźców. Mignęli w ich oczach słabym zarysem sylwetek i znikli. Gdy echo po nich ucichło, Olga szepnęła:
— To posłaniec z poczty do naszej osady i jakiś kozak. Szczęście, żeśmy odeszli stamtąd, prosto w tamtą stronę jadą. Uciekajmy, bo jesteśmy przy leśnym szlaku. Może ich tu więcej jechać. Skierowali się w bok i szli prędko aż do kompletnego wyczerpania. Roman rozglądał się szukając jakiejś skrytki, lecz nie widział jej nigdzie. Był już dzień, gdy znaleźli się wreszcie w gęstwinie drzew starych, zwalistych, i krzaków jałowcu oraz szeleszczącego morza suchych paproci. Było tu pełno zwałów odwiecznych pni, wykrotów, jam, zapadlin. Woń zgnilizny dusiła, czarne oślizgłe liście tworzyły na ziemi kożuch mokry, w którym stopy zapadały głęboko. Pobóg orzekł, że to jedyne miejsce do ukrycia się i wypoczynku. Znalazł głęboki wykrot pod zwalonym pniem. Pogłębił jeszcze tę jamę, wyrzuciwszy z niej jak ze śmietniska kilka naręczy zgniłych liści. Wymościł ją suchym mchem, przykrył gałęźmi i paprociami i utworzył wybornie zamaskowaną kryjówkę. Weszli tam oboje zatarłszy starannie ślady za sobą. Wykrot ich był tak zatarasowany zwałami pni i gałęzi, że szukając nawet trudno było doń trafić. Olga zachwycona dziełem Romana, rzuciła mu się na szyję obsypując ga najczulszemi pieszczotami. Przypominała ubiegłą noc wyrażając radość swą i szczęście, że do niego należy. Gdy on znowu przypomniał jej delikatnie swoją sytuację, obruszyła się gniewnie.
— Więc będę twoją kochanką. Przy mnie obrzydną ci wszystkie żony, zobaczysz! Do siebie tylko należeć będziemy i dla siebie tylko będziemy żyli.
Wpijała się w usta kochanka żarem swych warg spragnionych na nowo i nęcących, a gdy on ostrzegł ją, dla ostudzenia jej namiętności, że należy najpierw myśleć o ucieczce i zachować całą przytomność umysłu, ścisnęła pięści i pogroziła w niewiadomym kierunku.
— Niech oni spróbują zagrodzić nam drogę do naszego szczęścia, przemocą dobijemy się do swobody jak od przemocy uciekliśmy. Musimy być szczęśliwi albo razem zginiemy w uścisku miłosnym!
Roman nie miał sposobu utemperować rozbudzonej w pragnieniu swem kobiety, która działała na niego zmysłowo tak potężnie, że w objęciach jej tracił świadomość i wolę. Wszystkie jego nakazy milkły wobec pożądania jej. Nienasycony brał ją z takiem samem zapamiętaniem się w rozkoszy z jakiem ona mu się oddawała. Niknął dla nich świat, nie było grozy niebezpieczeństwa, nie było wrogów ponad ich wspólne pragnienie siebie. Rozkiełznane namiętności zgłuszyły w nich wszystkie inne uczucia. W swojej norze, w wykrocie, pod zwalonym pniem przeżyli momenty upojeń, ale i bezmiernie okrutne chwile trwogi i przerażenia, gdy słyszeli nad sobą las rozbrzmiewający tętentem i echem licznych głosów pogoni. Z przerażeniem w sercu, z rewolwerami gotowemi do strzału w dłoni oczekiwali lada chwila katastrofy. Czasem słyszeli kroki jakby tuż nad sobą, głosy dobiegały ich uszu wyraźnie. Wtedy palce rąk Olgi wpijały się w ramię Romana, oczy jej pełne śmiertelnej grozy mówiły do niego w mroku to samo co szeptały usta.
— Myśl o sobie w tej ostatniej chwili, gdy się zastrzelisz, ja zrobię to samo. Nie chcę żyć bez ciebie. Twój los będzie moim.
Ale Roman Pobóg w chwilach tragicznych, nie widział jej przed sobą, jakkolwiek obiecywał sobie, że nie odda jej w ich ręce. W oczach jego były oczy Tereni, oczy żałosne, tęskne, oczy bolesne. Do nich się modlił, ją, Terenię błagał o ratunek, jej imię wymawiał razem z imieniem Boga. Jak długo trwało to napięcie nerwów i wszystkich strun żywotnych, w oczekiwaniu śmierci, nie wiedzieli, nie zdolni byli tego określić. Lecz gdy wreszcie nastąpiły godziny ciszy zupełnej, gdy chwilowo znikły obawy poszukiwania w blizkości nich, oboje usunęli się bezwładnie na ziemię, wyczerpani do ostatnich granic, zmęczeni jak po odbyciu walki na śmierć i życie. Broń wypadła im z rąk, sen przemożny, sen podobny do zupełnego zaniku życia owładnął nimi i pogrążył ich w sobie na długie godziny martwoty.






Roman i Olga przebyli parę dni w swojej skrytce leśnej, oczekując ciągle strasznej chwili odkrycia ich i ujęcia. Wypełzali ze swojej jamy tylko w nocy z największą ostrożnością, nasłuchując długo i płosząc się najlżejszym szmerem. Raz jeszcze usłyszeli w blizkości tętent koni, Olga dowodziła, że w tej głuszy leśnej mogła to być tylko wznowiona pogoń za nimi. Przez długie godziny oboje, przyczajeni cicho ani drgnęli. Gdy wreszcie minęło trzy dni, wszelkie obawy wydały się im zbytkiem ostrożności, tembardziej, że trzeba było uciekać dalej i przezwyciężać jeszcze mnóstwo niebezpieczeństw. Szli tedy tylko nocami, cierpiąc głód, ponieważ zapasy żywności skończyły się i reszta suchego chleba musiała wystarczyć aż do Zruba. Tam Olga obiecywała sobie odpocząć i pożywić się u starej swej niańki, Chazmary, Tatarki. Szli tedy wytrwale przedzierając się lasami i polami pod nieustającą grozą, wycieńczeni, głodni. Wreszcie po dziesięciu dniach tej strasznej wędrówki Olga rozpoznała okolice Zruba. Pozostał wedle jej obliczenia jeden dzień drogi. Nazajutrz o świcie, idąc polną dróżką, spotkali chłopa, jadącego wozem, zaprzężonym w jednego konia. Zatrzymali go, pytając dokąd jedzie, okazało się, że do wsi blizkiej Zruba. Olga bez wahania wsiadła na wóz i Romanowi wskazała miejsce przy sobie. Chłop patrzył na nich z podełba i minę miał nieobiecującą. Gdy Olga kazała mu zboczyć do ruin pałacu kniazia, chłop przestraszył się.
— A wy tam czego? Tam nikogo niema — rzekł po rosyjsku. — Kniazia jenerała „towariszczi“ zabili, doczkę jego komisar wziął dla siebie, gadają, że się na niej ożenił. Dwór spalili, służba przystała do bolszewików, a kto nie chciał to i po nim. Tak skończyło się panowanie kniazia na Zrubie.
Olga słuchała opowiadania chłopa, jakby nowej dla siebie wieści. Wreszcie spytała o starą Chazmarę.
Chłop wytrzeszczył na nią oczy, poczem zmrużył je złośliwie i rzekł ponuro.
— Chazmara jeżeli i jest w Zrubie, to z czortem w parze. Ja was tam nie zawiozę i wam nie radzę jechać. My chcemy wróżby, ona sławnie wróży — rzekła Olga
— Czort jej pomaga. A jakiejże wy chcecie wróżby?
— To już my jej samej powiemy, tobie bat‘ku nie można, bo by wróżka nie miała siły potem.
— A wy od bolszewików uciekli — spytał chłop znienacka.
— My nie uciekali, bo my sami bolszewicy i w swoim kraju jesteśmy — rzekła Olga rezolutnie.
Chłop zaśmiał się chrypliwie, z wyraźną ironią.
— Tego to wy gadać nie potrzebujecie bo ja nie uwierzę.
— Dlaczego?
— He, he, nie wyglądacie wy na towariszczi, prędzej na takich, którzy od nich uciekają. Ale czego wy jedziecie do Zruba? A, a?
— Mówiłam przecie dlaczego.
— I w to ja nie wierzę. Co wam do Chazmary, kiedy, wy na wielkich panów wyglądacie. Ta i co że chude, zmizerowane i obdarte. Gęba mówi swoją prawdę i ona nie łże jak język. A ty, panienka, ty taka podobna do kniazia gienierała, że ot i powiedziałby prawo jego doczka, kniażna Olga. Ja tak miarkuję, że wy od komisarza Borysa uciekli. To pewno twój żenich, ale on nie ruski. Polak libo Francużanin jaki. Tak to i jest, powiedzcie prawdę. Tylko, że poco wam do Zruba droga, nie zagranicę, tego nie wymiarkuję,
Chłop, mówiąc to wyszczerzył zęby chytrze i śmiał się niby dobrodusznie. Jednak w tym uśmiechu było coś tak złowrogiego, że Olgę i Romana przeniknął dreszcz nad wyraz przykry. Nieznacznie zamienili z sobą spojrzenie porozumiewawcze, lecz zauważyli odrazu, że chłop to spojrzenie ich pochwycił. Sytuacja stawała się bardzo niewyraźna. Wtem ujrzeli przy drodze kamienny obelisk. Olga zawołała odruchowo:
— Ot i nasza kapliczka! Zrub! Za tym laskiem już polana pałacowa.
Oczy jej zapłonęły, na twarz śniadą wystąpiły jaskrawe plamy rumieńca.
— A, a, a! tak wy tutejsza, kiedy tak dobrze znacie Zrub! Tak ja wam teraz powiem kto wy, panienka. Wy samaż że kniażna Olga, doczka gienierała. Ot jak! a, a! ot jak! Ja odrazu wiedział, że to wy mnie różne bajuszki opowiadacie. Nu, teraz to ja wierzę, że wy do Chazmary Tatarki jedziecie, tylko, że nie po wróżby żadne a po skarby gienierała, których ona pilnuje. Ech! — machnął ręką — ale i wid‘ma i jej brat czort nie poradzi, jak tu przyjdą towariszczi po te skarby.
Olga zmrużyła oczy i spytała przeciągle:
— Czemuż towariszczi nie zabrali odrazu owych skarbów od Chazmary, wtedy gdy palili zamek i mordowali kniazia.
Chłop wzruszył ramionami.
— A kto ich wie? Pewno nie wiedzieli o skarbach, że one są.
— Skądże teraz wiedzą?
— A... wiedzą! — zaśmiał się chłop cynicznie, pokazując spróchniałe zęby.
— Ty im powiedziałeś?
— Jeszcze nie powiedziałem, ale mogę powiedzieć. Chyba, że...
— Mów!
— Jak dacie połowę tych skarbów, to będę milczał.
— Durny ty, czemuż ty odrazu o tych skarbach bolszewikom nie powiedziałeś?
— Ehe! ja nie durny kniażna! Mało to te swołocze nabrali dobra różnego a bogactwa z pałacu dla siebie? A nas mużyków, jak my chcieli co wziąć to odpędzali won. To im wolno a nam nie? Nu tak my i milczeli, że skarb kniaziowski u Chazmary jest. Ale my się zbierali sami tam pójść taj skarb zabrać dla siebie. Tylko że...
Zaczął przeżuwać wargami i krzywić się potwornie.
— Że co? — podchwyciła Olga.
— Chazmary się bali. — Ona i czort to jedno, Zbierali my się wid’mę kiedy na kociubę wziąć i spławić w jeziorze, ale kiedy wy jedziecie do Zruba tak już inna sprawa.
Zaśmiał się znowu głupowato i rzekł:
— Dacie mnie połowę, to będę milczał przed towariszczami i przed naszymi. A jak nie... Ale wy dacie, bo wy dobrze wiecie co to komisar Borys znaczy. On by za diengi i z rodzonego ojca skórę zdarł, nie dopiero ze swojej niestety libo żynki. Oho! ten Borys to zwier. Nu, dacie kniażnia, ha, co?
— A skądże my wiemy, że ten skarb tam jeszcze jest, może nie znajdziemy go już.
— To nieprawda, bo on jest i wy po niego jedziecie.
Zatrzymał konia.
— Ja dalej nie pojadę nawet z wami. Ja się boję Tatarki. Czort z nią nie ja! Twój żenich niech zostanie tu ze mną a ty kniażna idź do Chazmary i jak ty ją „usmirisz“ to pójdziemy wszyscy po skarb.
— Jedźmy razem, Chazmara przy mnie nic tobie nie zrobi.
— Nie chcę! Ale żeby ty kniażna wróciła tu, tak ja żenicha twego zatrzymam przy sobie, wtedy nie uciekniesz.
— No dobrze, ale złaź i ty z woza kiedy tak — zawołała Olga groźnie.
Chłop zeskoczył trzymając lejce w dłoniach. Głos Olgi podziałał na niego niezwykle. Spojrzał na dziewczynę zdumiony i jakby nieco strwożony.
— Ale ty kniażna do gienierala podobna no, no!!!
Gdy Roman zeskoczył również, Olga rzekła do niego po rosyjsku.
— Idź na brzeg polany i zobacz czy nikogo niema przy ruinach. Stąd jeszcze czas uciekać, gdyby tam kto był.
— Ot prawdu każe! Ty mądra kniażna — rzekł chłop.
Pobóg, zdziwiony trochę, odszedł w stronę otwartego wylotu lasu.
— Piękny twój żenich, kniażna... mądra ty, że wolała jego od Borysa. A on co, kniaź może jaki, a?
— Kniaź — odrzekła Olga głucho.
— A czego ty tak na mnie patrzysz strasznie?! — spytał chłop z nagłym niepokojem.
— Tam ktoś w lesie — szepnęła Olga zmienionym głosem — patrz, na lewo, może to oni?
Chłop odwrócił głowę w tę stronę gwałtownie, wypatrując bacznie.
Dał się słyszeć suchy trzask i... ciało chłopa opadło martwe jak wór u stóp Olgi.
Gruzinka wystrzelony browning schowała z flegmą do kieszeni zasunąwszy bezpiecznik.
Pobóg, który usłyszał strzał zawrócił i podszedł krokiem prędkim. Zatrzymał się nagle, oczy utkwił w trupie chłopa z przestrzeloną skronią.
— Co to znaczy? — spytał drewnianym głosem, chwytając swój rewolwer.
Oglądał się zdumiony.
— Kto go zabił?
— Ja! — odrzekła Olga blada jak widmo.
— Ty?
— Ja.
— Olga! dlaczego to zrobiłaś?
— Jeszcze się pytasz? Ha, ha! Widzisz ja przeczułam, że ty gotów byłbyś przeszkodzić w usunięciu tego chachłaka z naszej drogi. Przecie jutro Borys wiedziałby o nas napewno. A ty z twoją naturą lacką oszczędziłbyś go narażając własne życie. Ja nie taka! Zresztą o jedną swołocz mniej w matuszce Rasiji! Niema oczem mówić. Pomóż mi odsunąć tego draba dalej w gąszcze, z drogi. Wóz nam także niepotrzebny. Najwyżej koń przydać się nam może.
— To podłość, coś ty zrobiła, podłość! — zawołał Pobóg oburzony.
Gruzinka dźwignęła ramiona w górę.
— W obronie swego życia można popełnić nawet podłość. Powtarzam, pomóż mi odsunąć chłopa w gąszcze, bo ciężka bestja, uf!
Pobóg zaciął usta, w milczeniu odsunął trupa daleko w zagaj jodłowy.
— Może jest szpadel na wozie, idź zobacz — rzekł tępo.
— Chcesz go pochować? może mu jeszcze krzyż zaczniesz strugać i modlitwy nad nim odmawiać.
— Milcz! — syknął Pobóg i tak spojrzał, że Olga spuściła oczy.
— Nie mamy za dużo czasu — rzekła cicho, ostrzegająco.
Pobóg nakrył zwłoki gałęźmi jodeł, przeżegnał je i sam się przeżegnał. Poczem wóz podsunął także w gąszcze i wyprzągł konia. Wziął go za uzdę, milcząc poszedł za Olgą w stronę Zruba.
Gdy zbliżali się do zwalonych ruin pałacu, Olga odwróciła się do Poboga, spojrzała mu prosto w oczy i rzekła prawie pokornie:
— Gniewasz się na mnie?
Wzruszył ramionami lekceważąco.
— Roman, co tobie? czy ty naprawdę żałujesz tego chachłaka? Jakiż ty oficer i żołnierz.
— Ten chłop nic mnie nie obchodzi, tylko nie lubię zostawiać za sobą ofiar niepotrzebnych.
— Dobry sobie jesteś, wolałbyć, żeby nam uniemożliwił dalszą ucieczkę i żeby po tylu męczarniach wpaść znowu w ręce Borysa?
— Można było chłopu dać cośkolwiek z twoich skarbów i jeszcze byłby nam pomocą.
— Żebyś mu oddał wszystko, byłoby zawsze za mało. Ty ich nie znasz. Nawet obdarowany hojnie, uciekłby do bolszewików, żeby od nich dostać nagrodę za denuncjację.
— Można go było związać i pilnować do czasu.
— Eee! żaden sznur ani łańcuch nie jest taki pewny jak kula we łbie. Musimy o sobie myśleć nie o tym mużyku. My jeszcze nie w Paryżu, my teraz jak muchy na nosie tygrysa, którego drażnimy i wzywamy, a on może lada chwila capnąć nas zębami i zdruzgotać nas na wieki. No, nie gniewaj się ty na mnie, romantyku drogi, ja wiem, że kosztem tego draba uratowałam nasze życie i przyszłość. Patrz, Chazmara! —
Przed nimi stała kobieta wysoka, mizerna i okropnie chuda, o twarzy płaskiej, żółtej i oczach jak sztylety. Ubrana była po chłopsku, ale na ramionach miała zarzuconą pelerynę sobolową, wytartą i nabitą kurzem. Biała, niegdyś atłasowa podszewka wystrzępiona, zwisała brudnemi łachmanami z pod cennego futra. Oczy małe, czarne, jak dwa gwoździe z ostrym wyrazem, skierowała na Poboga. Spojrzała na Olgę i uśmiech szeroki rozchylił jej usta od ucha do ucha.
— Księżniczka Olga! Ot i wróciła!
Olga poklepała ją po ramieniu.
— Jak się masz, stara nianiu. A co, nie spodziewałaś się mnie.
— Spodziewać się, spodziewałam — odrzekła Tatarka chrypliwie — nie z takich ty, żeby cię do niewoli brać. Ty pewno Borysa zabiła, gdzie on?
— Borysa? nie! Twój kum czort zrobi ta za mnie.
— A kto strzelał na drodze? Ja słyszałam strzał, jakby z rewolweru.
— Dobre ty masz uszy, nianiu, kiedy tak. Zastrzeliłam chłopa, który nas tu wiózł, gdyż poznał mnie i chciał się dzielić skarbem.
— Jakim skarbem?
— No tym, którego ty pilnujesz, o czem ludzie już opowiadają bajki.
— A to jego koń?
— Jego. Dziękuj ty mnie, Chazmarka, bo choć tu ciebie za czarownicę mają, ale chłopi się zbierali ciebie spławić a skarb odebrać.
— No i co oni mnie zrobili?
— Nic nie zrobili, bo ja chłopa zabiłam.
— No, to na kogo padła czarna godzina?
Olga zaśmiała się.
— A ten pan kto jest — spytała Tatarka, wskazując Poboga.
— Towarzysz niewoli, któremu Olga ułatwiła ucieczkę — odrzekł prędko Pobóg.
Olga spojrzała na niego przeciągle. Pobóg zrozumiał ten wzrok, patrzył na nią mocno przez zmrużone powieki, sugestjonując ją i nakazując swoją wolę. Olga po długiej chwili tej niemej obserwacji, spuściła oczy.
— Co wy przedemną ukrywacie, czego wy tak na siebie patrzyli. Ja dużo w waszych oczach widziałam, dużo. Czy on może twój narzeczony, albo kochanek? Czego ty przed nim tak „strusiła“ co, ha? mów. —
Olga wstrząsnęła się. Spojrzała na Poboga prawie nienawistnie i rzekła szorstko do Chazmary.
— Spraw ty, babo, żeby on o swojej żonie i swoich dzieciach zapomniał i moim tylko został a ja tobie połowę moich klejnotów oddam. Uciekniesz z nimi w świat i będziesz żyła jak carowa.
Rzekłszy to księżniczka odeszła szybko, a Chazmara zaśmiała się jakoś dziwnie. Cynizm, ironia, gniew i jakby melancholja była w tym okropnym śmiechu baby. Zapiszczała z chichotem.
— Carowa! Ha, ha! Carowa?! Ja teraz szczęśliwsza jak carowa. Bóg był bliżej ludzi niż car, a teraz co? gdzie car? Łapa podleców ściągnęła cara w dół da i propał! Da i truchło odarte ze sławy i wielkości. Ot jak zrobili z nietkniętym carem samodierżawcą. Tak samo jak i z gienierałem kniaziem na Zrubie. A Chazmara była, da i będzie dokąd jej Bóg rozkaże. Ha, ha! Ot i jak! Ty kto taki, bolszewik? — zwróciła się do Poboga — „towariszcz“? Żeby wam czort „towariszczom“ był całe wieki. Gadaj kto ty.
— Jestem polskim żołnierzem — odrzekł Pobóg z dumą, patrząc prosto w oczy strasznej babie.
— Nu, to tak? i ty pan był w niewoli u Borysa i ty żyw od niego wyszedł?
— Powtarzam, Olga mnie ocaliła od rozstrzelania i ułatwiła ucieczkę.
— Ona ciebie miłuje, ja to czuję, ja to odrazu zobaczyłam w jej oczach jak patrzyła na ciebie. A ty pan ją? Mów!
— Mam dla niej wdzięczność na całe życie i miłą mi jest — odrzekł Pobóg — ale...
— Wiem, masz żonkę i dzieci i mężem Olgi zostać nie chcesz! Nu, tymczasem wspólny los was złączył, żonka daleko nu? to i co tobie o niej myśleć? Olgę ty kochaj teraz kiedy ona chce i ciebie miłuje. A potem przyjdą inne wiatry, albo was złączą, albo odrzucą precz, co teraz można wiedzieć co kogo spotka?
Westchnęła ciężko, machnęła znamiennie ramionami i nagle rzekła ciszej, patrząc na niego uważnie.
— A ty pan już ją miał swoją? co?
Pobóg milczał, tylko zaciął zęby i zmarszczył brwi.
— To jak ty ją już miał, tak ty o niej nie zapomnisz — rzekła Chazmara z najgłębszem przekonaniem i odeszła do Olgi.
Pobóg został sam. Machinalnie przywiązał konia do drzewa i rozejrzał się dokoła. Przed nim rozciągała się ogromna przestrzeń, okolona gęstym zwałem boru. W środku tej olbrzymiej polany sterczały ponure ruiny pałacu, osmolone od pożaru. Straszne szczątki dawnej, wspaniałej budowli. Szeroka u osady, widocznie ongi wysoka bardzo baszta była w gruzach. Z boku sterczał szczyt jakiejś wieżyczki z okienkiem zasłoniętem firanką. Na szybach okienka igrały czerwone refleksy zachodu. Szczególnie wyglądało to okienko, widocznie zamieszkałe a przyczepione jak gniazdko do wątłego cokółu ruin. Dokoła tych potężnych zwalisk, rozsypywało się ogromne rumowisko cegieł opalonych, kamieni, odciosy granitu, złomy marmuru oraz przesmutna poręba wyciętego parku dokoła. Gdzieniegdzie tylko stały nietknięte grupy jodeł i buków olbrzymich. Blisko ruin tuliła się do siebie skupina srebrnych świerków, z których odarta gałęź ukazywała białą ranę i w blasku zachodu płakała zda się gorącemi łzami bursztynowej żywicy. Mnóstwo drzew, krzewów leżało zmasakrowanych, zarówno jak i krata żelazna, stanowiąca widocznie ogrodzenie pałacu, była przełamana, zdruzgotana, stercząc gdzieniegdzie ostrą igłą żelaza. Wycięte aleje leżały pokotem, niektóre drzewa na pół ścięte, pochylone, wsparte o siebie obejmowały się konarami jakby w okrzyku rozpaczy. Cała sadyba wyglądała jak jedno wielkie cmentarzysko. Widok był potworny i groźny. Odczuwało się dziką siłę, która tędy przeszła niszcząc po barbarzyńsku jakieś dzieło sztuki. Pobóg zamyślił się głęboko. Zorze zachodu gasły na skłonie nieba rzucając smugi jaskrawe na bezbarwny, zimowy jeszcze krajobraz. Las zwarty, okalający polanę, był cały w czerwonych łunach gasnącego słońca. Korony drzew prześwitywały delikatną mgiełką purpury. Zapach wyłączny, znamienny jaką wydaje wilgoć leśna w połączeniu z wonią niedawnego pogorzeliska, drażnił nozdrza Poboga. Roman zapatrzył się w ten las, obcy dla siebie i przeniósł się myślą do Uchań, do Krąża. Już dziesięć miesięcy nie był w domu. Wyjechał na front ponownie w kwietniu, a oto już początek stycznia. Całą duszą i sercem stęsknionem był tam przy swoich. Przeżywał tu godzinę zapomnienia o troskach i smutnej teraźniejszości. Ale powrót do niej był mu tem przykrzejszy, że czuł, iż zabrnął bardzo niebezpiecznie. Stosunek z Olgą stał mu się wyrzutem. Pomimo pożądania, jakie w nim wzbudzała, czuł niesmak z powodu zbliżenia się do tej żywiołowej Gruzinki. Ostatni wypadek z chłopem, jakkolwiek traktowany z zimną logiką może i słuszny, może konieczny dla bezpieczeństwa ich obojga, zraził go jednak do Olgi. Coś było w tem tak dzikiego dla Romana, tak niekobiecego, że wszystkie jego uczucia zostały zadraśnięte i Olga, którą idealizował w swej wyobraźni, przedstawiła mu się w świetle mniej dodatniem. Miał wrażenie, że z chwilą gdyby odsunął ją od siebie, jako kochankę, wówczas życia swego nawet nie byłby już pewny. I jednak pomimo to, urok, jaki posiadała dla niego Olga, nie rozwiał się, pożądanie pozostało jakby zaostrzone tembardziej i niesłychanie silne, urągające jego uczuciom, jego dumie i wszelkim ujemnym wrażeniom. Duma nakazywała mu zerwać ten stosunek choćby narażając się na utratę życia, ale Pobóg wyczuwał w sobie wybornie, że te nakazy zmilkną odrazu, gdy tylko ujrzy oczy Olgi skierowane na siebie z tym jej wyrazem, który obudzi w nim podłą, nizką, zwierzęcą żądzę ciągnącą go ku niej bez ratunku. Pobóg postanowił sobie bronić się przed tą hydrą żądzy, która go teraz w jego przekonaniu upokorzała. Zgnębiony był i moralnie rozbity. Duch jego odłączył się jakby od ciała, pozostawiając mu świadomość jego nicości przy rozbudzonej tem silniej etyce krytycznej.
Zamyślony posępnie usłyszał szmer obok siebie. Księżniczka dotknęła jego ramienia. Drgnął, spojrzał na nią niechętnie. Pochyliła się nad nim, poczuł jej usta gorące na swojem czole. Ręka jej wsunęła się delikatnie w jego dłoń. Usłyszał szept przymilny.
— Roman, chodź na posiłek. Chazmarka coś tam zgotowała, trzeba zjeść i wywczasować się, aby mieć siły do dalszej wędrówki. Czeka nas jeszcze dużo trudu, a już teraz tak jestem zmęczona.
Prawie dziecinna skarga zabrzmiała w tonie jej głosu. Pobóg spojrzał na nią łagodniej. Olga usiadła obok niego na głazie i nagle zawołała z lekkim okrzykiem.
— Mój kamień! moje ulubione miejsce marzeń za dobrych czasów, gdy żył ojciec.
Załkało jej w piersi, głos załamał się. Roman spojrzał na nią z pod rzęs, trochę nieufnie. Wtem Olga oparła czoło na jego ramieniu i tuląc się całą postacią do niego, szepneła słodko.
— Romek, czy ty mnie kochasz naprawdę, powiedz miły? bo ja bez ciebie życia już nie rozumiem. Zawsze marzyłam o takiej miłości i żeby znaleźć takiego mężczyznę, któryby mi sobą zasłonił cały świat. No i znalazłam go w tobie.
— Olgo — rzekł Roman głucho — bądź rozsądną i zrozum mnie.
— Nie chcę nic wiedzieć — krzyknęła — nie, nie! Zwłaszcza dziś, po tym wypadku z chłopem nie mów mi nic. Głupia byłam, że cię pytałam właśnie teraz. Tyś się do mnie zraził. Ale ty mnie musisz kochać! Rozumiesz! ja cię przykuję do siebie takiemi łańcuchami, że sam ich rozerwać nie zechcesz. Ale teraz nie czas mówić o kochaniu. Nad nami groza zemsty Borysa. On jest już blizko. On nas szuka i szukać nieprędko przestanie. A on ma długie ręce, dobry węch! i dobry słuch. Chodźmy, Chazmara czeka na nas.
Poszli w stronę ruin.
Olga szła pierwsza cicho i zwinnie, przesuwając się jak cień przed oczami Romana. Gdy ją spytał dlaczego takie ostrożności, odrzekła, że na każdym kroku może się czaić niebezpieczeństwo. Roman uczuł znowu w piersiach ciężar niepokoju jaki go przygniatał przez całą zimę w chorobie i w niewoli. Jednocześnie spadło nań zniechęcenie tak silne, że było mu nawet wszystko jedno czy go teraz złapią czy nie, byle już zabili na miejscu, byte już nie cierpieć, nie tęsknić tak strasznie i takich mąk nerwowych nie przechodzić. Szedł za Olgą obojętny na wszystko, nie starając się nawet tłumić swoich kroków. Przy narożnej, zwalonej baszcie pałacu Olga wciągnęła go za jakiś węgieł. Schodzili prawie po omacku po krętych schodkach w dół, przeciskając się przez głazy, w których schodki ginęły i były tak niewyraźne, że trzeba się ich było raczej domyślać. Trwało to długo, szli w zupełnej ciemności co nerwowało Romana. Gdy chciał zapalić lampkę elektryczną, którą miał w kieszeni, Olga zatrzymała jego rękę.
— Stąd jeszcze blask może przemknąć nazewnątrz, idź za mną, ja znam dobrze to przejście.
— Ależ czego się lękasz? jeśli kto jest w pobliżu to już nas widział i słyszał.
— Ale jeszcze nas nie ujął — syknęła Olga — a o to chodzi nam najwięcej. Tu gdzie idziemy nikt nie trafi choćby go i sam djabeł prowadził. Mogą całe ruiny zdeptać, nas nie dostaną a my wtedy uciekniemy im z przed nosa.
— Którędy?
— Podziemnem przejściem.
Szli w milczeniu. Wreszcie po niezliczonych zakrętach i korytarzach, w jakiejś szyji długiej, piwnicznej błysnęło światełko. Ujrzeli Chazmarę, trzymała nad głową latarnię i śmiała się do Olgi.
— Nu, ot i trafiła sokoliczka nasza, ot i nie zapomniała! Chodzi, wieczerza ostygnie.
Weszli do izby sklepionej, niezbyt obszernej, ale nie ciasnej. W żelaznym piecyku palił się ogień, na stole duża lampa naftowa rzucała żółte światło dokoła. Było ciepło i jasno. Zapach prażonego mięsa i fasoli przypomniał Romanowi głód dotkliwy. Chazmara zapraszała do stołu. Podeszli bliżej i Pobóg zdziwił się. Stół nakryty był śnieżnym obrusem z wytkanemi cyframi i insygniami książęcemi. Nakrycie przygotowane dla dwuch osób składało się z przepięknej porcelany, srebrnych sztućcy i kryształowych puharów. Z butli omszałej, mchem porosłej, Chazmara nalała wino, maślacz odwieczny, gęsty jak złota oliwa, z którego woń rozniosła się upajającym aromatem po całej izbie.
— Wypijcie duszki, za zdrowie wasze, na sławę i szczęście — rzekła baba podając Oldze i Pobogowi puhary.
Wzięli je do ręki i spojrzeli na siebie. Oczy Olgi pałały ogniem jak dwie pochodnie, oczy Romana przyćmione rzęsą miały w sobie stalowe błyski i zagadkę.
— Patrzysz jak szatan — szepnęła Olga — do piekła temi oczami mocarnemi zaprowadzić mnie potrafisz, albo do mogiły.
— Albo pod wieniec, co daj wam, Chryste! — rzekła Chazmara z powagą.
Pobóg uczuł dreszcz niemiły, ale pod mocą słodkiego wzroku Olgi wychylił maślacz jednym tchem. Uśmiech szczególny błąkał się na jego ustach. Olga nie przeczuła, że uśmiech ten był odbiciem wspomnienia wywołanego jej słowami o jego oczach: „Masz w oczach moc upiorną“ zaszeptał mu najdroższy głos Tereni. I jednocześnie przypomniał mu się może przez pewną analogję tajemniczości Krąż, Paschalis... przeżyte chwile, zda się, już przed wiekami. Męka ostatnich czasów odsunęła tamte czasy daleko w mrok.
Księżniczka nie spuszczała z Romana swoich pałających źrenic.
— I uśmiech masz na ustach szatański. W oczach chmura, na czole gromy, a na ustach... och! Roman I o czem ty teraz myślisz, gdzieś ty stąd odleciał?
Pobóg milczał, bał się wybuchnąć, więc zacisnął usta, nakazał sobie spokój i spojrzał na dziewczynę wzrokiem tak przenikliwym, że zamilkła. Ale Chazmara patrząc na Poboga zagadała znowu jakby do Olgi i jakby sama do siebie.
— On jest orzeł, lata myślą, gdzie sam chce i gdzie go skrzydła poniosą.
Poczem zmieniając ton rzekła uprzejmie.
— Jedzcie panie! nic lepszego nie mam, tylko to co dla siebie warzę a co mi jeden chłop, który się mnie boi, dostarcza. Pijcie za to wino, takie i na carskiem stole nie często bywało. Z winnic kaukazkich ono, z naszej Gruzji, z pod Tyflisu, gdzie majątek rodziców naszej księżnej Milicy, nieboszczki, Tataryjsk. Ale to wino, kiedy ono jeszcze rosło w gronach tak wtedy i o Ekatierinie wielkiej, nikt w Rosji nie słyszał, nietylko, że naszej księżnej nie było na świecie i jej dziada. Pijcie gołąbki a zamroczy w głowie, tak się prześpicie zdrowo przed podróżą. Wy tu bezpieczni, że i w Paryżu nie będziecie lepiej.
— Ale że takie wino ukryliście przed bolszewikami? — rzekł wreszcie Pobóg, aby coś rzec i własne myśli stłumić.
— Ha, ha! — zaśmiała się baba. — Ot, towariszczi jakby się do niego dorwali a spili się niem, takby gotowi mnie, starą czarownicę Chazmarę za carycę ogłosić i piękną mołodycą by mnie widzieli da i całowali. Ale ja i carycą nie chcę zostać i dać im tego wina nie durna! Nie dla wrażego gardła Borysa taki napitek. Jak Olga się urodziła, to sto takich butelek pękło a goście, bez ubliżenia i nasz kniaź, jak barany spite leżeli. Hej! toż to były chrzciny! Następca tronu w Petersburgu lepszych nie miał. Jabym takie wino bolszewikom dała? Za nic w świecie, żeby nawet mieli od niego pozdychać. Już to wino tak schowane, że jego i sam czort bezemnie nie znajdzie, a przyjdą lepsze czasy tak ono się jeszcze przyda i znowu pokotem położy najcześniejszych gości.
Nalała powtórnie pełne puhary.
— Ale i my się upijemy — rzekł Pobóg — a nam uciekać trzeba na trzeźwo.
— Już wy się nie bójcie, pan, wywczasujecie się i pójdziecie jak będzie pora.
Baba jęła opowiadać o napadzie na zamek, o rabunku, wreszcie rzekła:
— To co oni stąd zabrali, to starczy im wszystkim do końca życia na dobrobyt wielki, ale to co oni tu jeszcze zostawili, ho, ho! i dla was sokoły wystarczy jak przyjdzie pogoda.
— Kiedyż to nastąpi — spytała Olga.
Chazmara podniosła dłoń do góry i patrząc mocno w oczy księżniczki rzekła uroczyście:
— Wtedy, kiedy Borysa nie stanie, kiedy nie szatan a Chrystus zapanuje na ziemi.
Zapadło milczenie jakby imię wymówione rzuciło swój urok wszechmocny na tych ludzi, niedolą zgnębionych. Wtem Olga rzekła do Poboga, wskazując na Tatarkę:
— I tę kobietę oni uważają za służebnicę złego ducha i boją się jej.
Chazmara usłyszawszy te słowa powstała ze swego zydla, podeszła prędko do głównej ściany i odsunęła zasłonę koronkową, przez którą prześwitywał słaby brzask lampki.
Pobóg i Olga ujrzeli obraz Chrystusa wznoszącego dwa palce jak do błogosławieństwa. Słodkie oblicze i oczy wymowne wizerunku, malowanego przez znakomitego malarza, patrzały na obecnych z taką plastyką wyrazu i życia, że dreszcz przeniknął Poboga i rumieniec gorący okrasił jego smagłą, ciemną twarz.
— Ot mój Pan — rzekła Tatarka — ot moja wiara! ot temu ja Duchowi służę i wierzę, że On zwycięży. On skruszy złość dzisiejszą, która Mu Oblicze Najświętsze zasłania. Wtedy ci wszyscy co z Niego teraz drwią, wszystkie Borysy ujrzą swoje własne grzechy i własna podłość zabije ich, bo na świecie On będzie rządził, Jego Duch.
Chazmara stojąc przed obrazem Chrystusa wyglądała jak prorokini. Oczy jej płonęły zapałem, twarz miała w ogniu a głos nizki, prawie męski, rozbrzmiewał niby dzwon śpiżowy. Z twarzy Chrystusa bił jakiś blask niesamowity, wzrok Jego spływał na obecnych łaskawy, głęboki, do dusz ludzkich wnikający. Zdawało im się, że wzrok ten mówił:
„Powstańcie!“
Coś było takiego w onej minucie, w całem jej nastroju, że jednocześnie Olga i Pobóg zgięli kolana i pochylili głowy. Nad klęczącymi zawisnął ten wzrok boski i czarem przedziwnym ich objął. Po chwili silnej sugestji duchowej, jakby po odczutem tchnieniu Boga, zabrzmiał znowu cichy głos Chazmary.
— Przed tym obrazem dziad i ojciec kniazia nieboszczyka i on sam chrzcili się, księże Arczyłł brał przed nim ślub z kniahiną Milicą. Przed tym obrazem chrzcili Olgę, przed tym obrazem umarła kniahinia i kniaź gienerał skonał.
Księżniczka podniosła na nią oczy zdziwione, pytające.
— Tak — odrzekła Chazmara, zrozumiawszy ten wzrok — bolszewiki strzelili do kniazia a ciebie porwał Borys. Odeszli! Trupa kniazia gienerała zostawili na posadzce w sali gdzie padł. Ale księże jeszcze żył. Z kaplicy pałacowej, gdzie nie było jeszcze nikogo z łotrów, ten obraz przyniosłam. Kniaź mówić już nie mógł, patrzał tylko na oblicze Chrystusa i łzy mu się z oczu polały, ostatnie. Dwa razy ja tylko łzy kniazia widziałam, wtedy jak my kniahinię Milicę chowali i wtedy jak on sam konał, wiedząc, że ty kniażna w rękach Borysa. Zgarnęła ja te łzy z powiek konającego i złożyła je ot tu, na sercu Chrystusa. Kniaź zaraz cicho skonał.
Pobóg i Olga powstali z kolan. Ona miała oczy pełne łez, on westchnął do swojej własnej idei, którą powierzał Obliczu Zbawiciela.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na tapczanie w kącie izby Roman Pobóg pomimo zmęczenia zasnąć nie mógł. Patrzał na koronkową zasłonę prześwitującą blaskiem lampki. Moment przed odsłoniętym wizerunkiem Chrystusa targnął jego sercem i wyrwał je z apatji, odrzucił precz poprzednie zniechęcenie. Całym zasobem wiary, jaki pozostał mu w duszy wzmocniony przez Terenię, modlił się o wyzwolenie z obieży, o powrót do ojczyzny i rodziny, bo czuł, że ona jest dogmatem jego życia. Doznawał wrażenia, że opadły z niego wszelkie inne pokusy, że oczy Chrystusa odsłoniły w nim ten dogmat jedyny, który pod wpływem przeżytych miesięcy, bólu, rozpaczy i nędzy duchowej popychał go do pożądań niebezpiecznych. Zrozumiał teraz, że pożądanie, jakiem pałał do Olgi, było przemijającym orkanem, który szarpiąc jego fizyczną istotą i niosąc go w odmęty nie unicestwił w nim miłości dla żony. I z refleksji nad własną psychologją przeszedł nagle do zagadnień ogólnych, które usta Chazmary wypowiedziały tak prosto a które Pobóg powtarzał sobie teraz jak Ewangelję. „On skruszy złość obecną, która Mu Oblicze Najświętsze zasłania, wtedy wszystkie Borysy ujrzą swoje grzechy i własna podłość zabije ich, bo na świecie On będzie rządził... Jego Duch“. I oto próbował zastosować znaczenie tych słów do samego siebie i wydało mu się, że Olga to owa złość obecna, która mu oblicze jego prawdy zasłania i wszystko zło ujrzał jakby w słowie Borys zawarte, bo gdy Borysa nie stanie, wtedy nie szatan lecz Chrystus zapanuje nad światem. Wydało mu się, że wszyscy ci, którzy tworzą ideę Borysa są opętani taką samą mocą szatańską jak on jest opętany przez namiętność swoją dla Olgi. Wierzył w tej chwili, że prorocze słowa Chazmary będą urzeczywistnione, gdyż wierzył przedewszystkiem, że dusza jego opętana wyzwoli się wkrótce z jarzma zmysłów. I patrząc w przymglony blask lampki palonej przed Obliczem Boga, widział swoją umiłowaną Terenię jak szła ku niemu z wyciągniętemi rękami, dobra, uśmiechnięta, przebaczająca. Zaczął modlić się do niej ożywionym płomieniem serca i z tą modlitwą na ustach zasnął.
W zacisznym kątku sklepionej izby, za kotarą, Olga leżąc na łóżku rozmawiała szeptem z klęczącą obok niej Chazmarą. Niańka patrzyła na swą księżniczkę z bezmierną miłością i mówiła:
— Powtarzam ci doniu, że on to orzeł i z orlego gniazda pochodzi. Poleci gdzie sam chce i gdzie go skrzydła szerokie poniosą. Ty jemu, Olga, nie przeciw się w niczem, ty sokół ale on orzeł, ty jego do siebie nie nakłonisz, jemu skrzydeł nie zwiążesz.
— Chazmara, ja jego miłuję bez pamięci, on musi być mój na całe życie.
Baba gładziła rękę Olgi łagodnie i patrzyła w jej oczy prznikliwie, a smutno.
— Nie będzie on twój na całe życie, lubko, nie będzie! I ty jego nie zabieraj tamtej kobiecie.
— Nieprawda! on mnie miłuje. On mi to sam powiedział.
— Sokolico ty moja! Prawa dziecina z ciebie. Każdy mężczyzna jak chce posiąść pożądaną kobietę, to jej mówi, że miłuje, i miłuje, ale jej ciało tylko.
— On mnie nie chciał posiąść, ja mu się sama oddałam wtedy jak z „czeki“ od Borysa uciekliśmy. On jak w salonie się ze mną obchodził choć ja mu sama lazłam w ręce, nieszczęsna, widziałam, że on się męczy, że mnie pragnie.
— Taj, gdzie miał cię brać, w łapach Borysa? Ha, ha!
— Eh, babuszko, jakby chciał, to by mnie miał miijon razy. Ale nie chciał. Wtedy wiedziałam, że mnie miłuje.
— Jak siostrę, co? ha? tak gadał?
— Nie, tego nie mówił i ja, sama czułam, że inaczej i chcę, żeby mnie miłował jak kochankę. Niech moje ciało tylko miłuje, to mi wystarczy, a zechce to niewolnicą jego będę, byle mnie nie rzucał, byle był ze mną.
— Ty niewolnica? Księżniczka Olga Czhangirani! To nie dla ciebie I Ty gruzinka...
— A moja matka, pamiętasz? Samaś mi opowiadała: dumna księżniczka, bogata ze sławnego rodu Czarawdżadzów, porwana przez ojca mego, bo mu jej dać nie chcieli, choć on był też kniaź i gruzin. Miłowała go tak bardzo i niewolniczo, że kiedy on podjudzony przez wroga posądził ją o zdradę i w szale rozpaczy i gniewu rękę na nią podniósł, Milica, matka moja, upadła mu wtedy do nóg i buty jego całowała.
— Tak i jest — westchnęła Tatarka. — Kniaź ją biedną w furji uderzył po białych plecach szpicrutą, a ona woła: „Bij mnie, Arczyłł, kiedy mnie nie wierzysz, tylko nie odpychaj od siebie i miłuj mnie zawsze jednakowo.“
— Ot i widzisz! Tak i ja Romana miłuję a ty chcesz, żebym...
— Czekaj, ty o jednem, sokoliczko, zapomniała, że co innego było tam, a co innego tu.
— Wiem co chcesz powiedzieć, — rzuciła się Olga — że ojciec, był mężem Milicy.
— No i to, ale to nie najważniejsze, jest, doniu, jeszcze coś innego...
— Chcesz mówić, że Roman ma żonę?
— To ważne, bo Chrystus nie pozwala rozrywać małżeństwa! Ale najważniejsze to, że twój ojciec miłował Milicę tak, że świata za nią nie widział. Miłował nietylko jej ciało przepiękne, ale jej duszę, jej serce, każdą jej myśl, każde jej tchnienie. A jak ona biedna chorowała długo po tobie, to nie tknął jej przez cały rok prawie, choć był mężczyzną młodym i silnym i żadnej innej kobiety nie znał. Ona była dla niego jak święta, a poza nią nikt! Prawda, że była jego niewolnica dobrowolna, ale i on jej niewolnik z miłości.
Olga spuściła oczy i zacisnęła mocno powieki, po chwili z pod jej rzęs czarnych wypłynęły wielkie, ciężkie łzy. Długo trwało milczenie, bardzo długo. Już Chazmara myślała, że Olga usnęła. Wtem zaszemrał jej szept zdławiony:
— On musi być mój! Ja poczęta jestem z wielkiej, szalonej miłości i sama noszę w sobie tę siłę straszną, On musi być mój! Zabiorę go tamtej kobiecie i prędzej życie stracę, niż on odemnie odejdzie.
— A jak odejdzie?
— To przez trupa mego przestąpić będzie musiał. Inaczej nie!
— Ej Olga, Olga! Ty od Borysa siły tej szatańskiej nabrała. Ty Chrystusa słuchaj nie tego, co Borys uczy!
— Kłamiesz, babo! Gdybym ja szła za ideą Borysa, ja bym Romana zabiła raczej niż bym się go dla tamtej wyrzekła. Ale on dla mnie Bóg i siebie tylko dla tej miłości zabić potrafię.
Chazmara westchnęła. Znowu nastała głucha cisza.
— Chryste, zbaw nas grzesznych — zaszemrał cichy głos Chazmary.
— Chryste, zbaw nas — powtórzyła szeptem Olga.
— Ot, tak ty i mów doniu, sokolico ty nasza, gruzinko! Ot tak i mów zawsze a On zbawi.






— Czy my to wszystko mamy zabrać z sobą i z tem uciekać? — spytał Pobóg patrząc na otwartą szkatułę pełną bezcennych klejnotów.
W głosie jego była wątpliwość i niechęć. Olga patrzała także na migotliwe kamienie i kręciła głową niepewnie.
— Przecie tego zostawić nie możecie — rzekła Chazmara. — Toż cały majątek Olgi do zabrania. W Zrubie i bez tego zostaje dużo, ale tamtego dobra nie weźmiecie, a to można.
— Ale jak? To będzie ciężki kamień u naszych nóg. W szkatule to zabrać niemożliwe, a jak schować? W razie rewizji jesteśmy zgubieni — mówił Pobóg zgryźliwie.
— Ja to poniosę, pójdę z wami jako żebraczka, aż na Kaukaz i do Gruzji, w nasze góry, do Tataryjska — rzekła Tatarka.
— Ty pójdziesz z nami? — zdumiała się Olga.
— Pójdę! Taj co? Ja tu sama nie zostanę już więcej. Poradziłam wam dobrze, żeby uciekać do niepodległej Gruzji, w nasze strony, tam najbezpieczniej dla was i ja z wami pójdę! Czekałam na ciebie, to i byłam w Zrubie, ale teraz poco! Do Żruba zawsze trafisz jak pogoda nadejdzie. Wszystko dobro co tu jest zamknę i schowam tak, że nikt tego nie znajdzie. Niech rozbierają nawet mury ruin, to tego nie znajdą. A ty jak kiedy przyjdziesz, znajdziesz.
— Ale czy zdołasz Chazmaro, to daleka droga!
— Pójdę! Ja Tatarka, ja wszystko wytrzymam. Wy kniazie, pany wielkie i tyle trudów i nędzy wytrzymali, a ja nie wytrzymam?? O to się nie bójcie. Jeszcze wam dużą będę pomocą. A teraz trzeba to spakować.
Zaczęły się przygotowania do podróży. Chazmara zaprowadziła Poboga i Olgę do skrytki w tajnem miejscu podziemnem. Było tam jeszcze dużo srebrnych naczyń, serwisów ze starej porcelany, makat, gobelinów, futer i innych rzeczy cennych, chowanych widocznie na prędce. Ujrzawszy płaszcz z szenszyli Olga zawołała:
— To jeden z cennych prezentów mojego ojca dla matki! Ten płaszcz tobym wzięła. Co?
Pobóg wzruszył ramionami.
Olga nałożyła płaszcz na siebie, otuliła się nim.
— Eh, niema lustra, żeby się przejrzyć! Ładnie mi, co? — spytała Poboga.
Ale zanim odpowiedział zrzuciła płaszcz ze wstrętem.
— Pfe! Czuć naftaliną! Uperfumowała go Chazmara po czortowsku.
— W tych perfumach i w tej skrzyni może on jeszcze wnuków twoich doczekać, albo ciebie jak tu wrócisz.
— Chyba jak za Borysa wyjdę zamąż — sarknęła Olga.
— Nie wyzywaj wilka z lasu! — zawołała baba z gniewem.
— Durna ty Tatarczycha, a kto od tego wilka uciekł?
— Ale on ciebie szuka, ja czuję, że on już blizko.
— Kto?? — padły jednocześnie dwa pytania.
— Borys!
Olga zadrżała. Spojrzała na Poboga z lękiem. Brwi jego były ściągnięte groźnie, usta miały wyraz zacięty.
— Uważam, że wogóle zadługo przebywamy w Zrubie. Te wszystkie rupiecie mogą nas zgubić.
— Nie bójś pan, tu nas nikt nie znajdzie. Jak ubiją, to mnie. Olga zna tajemne przejście, a tam, gdzie ono wychodzi na świat, ho, ho, to daleko stąd. Nic wam nie będzie sokoliki.
Jednak wszyscy podnieceni jakby jakiemś przeczuciem, zaczęli prędko zamykać skrzynie, do których Chazmara pakowała resztę dobytku, pozostałego po rabunku pałacu. Potem w izbie sklepionej Olga z Chazmarą zaszywały klejnoty w stare watowane łachmany, w które Tatarka miała się ubrać. Kilka płaskich brylantowych bransolet i pierścionków, Olga zaszyła w swoje ubranie i w ubranie Poboga. Trwało to dosyć długo. Potem przyszła kolej na żywność. Wzięto ją w sakwy Chazmary i Romana. Ogarniała ich gorączka dziwna, jakby ich ktoś gonił i popędzał. Gdy wszystko było skończone, nagle Chazmara zaczęła zdejmować ze ściany obraz Chrystusa.
— Co ty robisz, gdzie to podziejesz? — zdziwiła się Olga.
— Ja bez tego obrazu nie pójdę. Mogą nawet obraz ten u mnie znaleźć; jako u żebraczki nie będzie to dziwne, powiem, żem go kupiła za kwartę wódki u pijanego „towaryszcza“. Taj co! teraz takie rzeczy są częste. A nam opieka Jego potrzebna. Już niech was o to głowa nie bolil
Przeżegnała obrazem obecnych, zawinęła go szczelnie w łachmany i umieściła z boku w sakwie głębokiej.
Dużo jeszcze zajęło im czasu zawalenie wejścia z ruin do korytarza, prowadzącego do sklepionej izby. Wejście było istotnie trudne do odgadnięcia, z tylokrotnemi zakrętami i załomami, że nikt trafić by nie mógł, kto nie znał tych kombinacji. Zawalili tak otwór, że została tylko wąska szczelina do przejścia w podziemie, poczem zewnętrzny głaz trzymany na żelaznym pręcie miał się na nią opuścić. Nagle Chazmara dała znak, by być cicho i jęła nasłuchiwać. Zdrętwieli na sam jej widok.
— Idą! są blizko, przy ruinach! — zawołała głucho i wepchnęła gwałtownie do szczeliny Olgę i Poboga.
— Czekajcie na mnie przy skrytce.
— Chazmarka! — krzyknęła Olga.
Ale Pobóg położył jej rękę na ustach. Kamień zsunął się na szczelinę nad ich głowami z tępem łomotem Roman pociągnął Olgę w głąb lochu.
— Oni ją zabiją! — jęknęła księżniczka.
— Cicho! Uważajmy tu. Na tych zakrętach na każdym kroku można głowę rozbić. Musimy czekać na nią przy skrytce. Skoro tak poleciła, to znaczy, że wróci. Uspokój się Olga — rzekł Roman łagodniej, bo trzęsła się jak liść i zęby jej szczękały.
— Romanie, ty mnie ratuj od Borysa, on mnie teraz nie będzie oszczędzał. On mnie, o Boże!... lepiej mnie zastrzel, jeśli nie będzie ratunku.
— Przysięgam ci, że cię nie dam w jego ręce, chyba sam polegnę.
— To mnie najpierw zastrzel.
— Cicho, na Boga!
— Chryste miłosierny! — złożyła ręce Olga — miej nas w opiece.
Posuwali się wolno poomacku w zupełnej ciemności. Gdy nareszcie znaleźli się w izbie sklepionej, Olga zgasiła lampę. Pobóg uśmiechnął się.
— To już zbyteczne, Chazmara nie paliłaby lampy, gdyby nie była pewna, że jej blask żadną się szczeliną nie przesączy.
— Chodźmy dalej, ja tu nie zostanę, tu za blizko.
Niepokój Olgi udzielił się i Pobogowi. Ale on jął nasłuchiwać.
— Chyba strzały? — szepnęła księżniczka.
— Tak, strzelają.
— Chryste! pewno Chazmarę rozstrzelali!
— Nie, to są pojedyńcze odgłosy. Możliwe wszystko, ale wiesz, mam przeczucie, że ona nie da się wziąć, że im się nawet nie pokaże.
— Pocóżby strzelali?
— Poprostu Borys chce wywołać kogo z pustych ruin. Zresztą nie wiem?
— Sądzisz, że to Borys?
— Nikt inny!
Posuwając się coraz dalej, znaleźli się przy wnęce, w której była skrytka zawalona kamieniami. Ale Olga chciała iść dalej. Pobóg ją zatrzymał.
— Zostań tu, ja pójdę z powrotem, bo Chazmara, jeśli zdołała uciekać do nas, nie da sobie rady z kamieniem.
— Romanie, tyś oszalał! Chcesz iść tam?
— Chcę iść do wylotu, przez który weszliśmy, aby ocalić Chazmarę, gdy będzie uciekała.
— A samemu zginąć! Za nic cię nie puszczę! Ja się boję sama tu zostać! Za nic!
— Ależ my bezpieczni, a ona tam może być w opałach.
Olga uczepiła się ramienia Poboga i jęła go błagać, by nie szedł.
— Ty chcesz uciec odemnie, ja wiem — jęknęła z żalem.
— Nie chcę uciec, tylko chciałbym się oko w oko spotkać z Borysem. Mam go już dosyć! Gdybym wiedział, że to on istotnie.
— On sam przecie nie jest, tylko z kozakami, a zresztą dla takiego drania będziesz życie narażał?
Wtem głuchy łoskot przebił się poprzez mury, odczuli silny wstrząs.
— Co to, mury prochem wysadzają?! — zawołała Olga.
— Eee, nie! przecie on tu ciebie szuka, nie będzie więc wysadzał.
— Ale coś się zawaliło!
Nasłuchiwali oboje długi czas z zapartym oddechem. Cisza panowała grobowa i zapach stęchlizny aż dusił. Jak długo to trwało nie mogliby określić. Olga przytulona do ramienia Poboga, krępowała go coraz mocniej swojem objęciem. Czuł jej gorący oddech na swej szyi, odczuwał jei młode, ponętne piersi wgniecione w jego pierś i, nowa niepokojąca fala zaczęła go ogarniać wichrem zmysłów. Ona drżała w jego ramionach, a oddech jej stawał się coraz prędszy i gorętszy. Żar ten unosił Romana, pochylił głowę niżej, przygarnął Olgę mocno do siebie. Jęknęła z rozkoszy, uniosła się. Pobóg dotknął ustami jej powiek i wpił się w nie na sekundę. Płomień jej ust palił i nęcił. Zachłanne wargi Romana pochwyciły je żarłocznie, z szaloną namiętnością. Zwarli się w tym pocałunku prawie dzikim i trwali w nim bez tchu, bez pamięci, skuci jednym łańcuchem przeogromnego pragnienia. Mogliby zginąć w onej minucie nieświadomi, że giną. Czuli tylko szum w głowach coraz potężniejszy, walenie pulsów w żyłach, w których krew bulgocząca płynęła kaskadą rozpętanego żywiołu.
Wtem Pobóg zadrżał gwałtownie i oderwał nienasycone usta od ust Olgi.
— Kto to?!
— Cicho! to ja, Chazmara!
Baba ściskała mocno ramię Poboga. Szepnęła.
— Borys!... cały skład „czeki“ kozacy.
— Kto strzelał?
— Borys strzelał do chłopów okolicznych, którzy się za tym zabitym upominali i przyszli mnie szukać, bo myślą, że ja go zabiłam.
— Znaleźli chłopa?
— Znaleźli!... za śladem szli, bo koń wrócił do wioski.
— Zapomnieliśmy o koniu zupełnie — rzekł Pobóg tępym głosem. — Przywiązałem go tam przy tym dużym kamieniu.
— Ja durna także zapomniałam o koniu — rzekła Chazmara. — Ale teraz uciekajmy podziemiem aż do wylotu tej nory. Nikt mnie co prawda nie widział, bo już był mrok, ale zawsze im dalej tem lepiej.
— A jak nas tam złapią? Borys pewno obstawił ruiny szerokim wałem.
— Nie bojś, pan!... ten wylot jest wiorst dziesięć stąd. Ja niedawno sprawdzałam tę drogę, czy się co nie zawaliło, wszystko w porządku. Tą oto sklepioną szyją dojdziemy do końca, a tam bór odwieczny ze trzy wiorsty, taj rzeka. Tam my od Borysa bezpieczni.
— A jakżeś ty uciekła? Co to się zawaliło? Czy widziała Borysa? — pytała Olga.
— Zawalił się cokół tej baszty narożnej, której resztki sterczały... runął razem z kozakami, bo poszli tam szukać nas. Skusiło Borysa okienko, zasłonięte firanką. Umyślnie ja to okienko tak wyszykowała, żeby ich zdurzyć. Ot i udało się! Może tam i Borys był? Ale on ostrożny! Jak się zrobił krzyk i pobiegli wszyscy do zwaliska, tak ja wtedy pod nasz kamień. Odsunęłam go trochę, tylko szparą prawie wlazłam, daj zasunęłam go na amen. Tam do niego nie dojdą, bo tam tak, jak wy widzieli ułożone kamienie, że każdy się trzęsie jak nad przepaścią.
— A nikt ciebie nie widział?
— Ba!... żeby oni mnie widzieli, to jużby i po mnie było! A czy ja durna? Ale ja ich widziała zdaleka, Borysa, daj jego towarzyszy i chłopów. Słyszała jak się o mnie upominali. Ot tobie i czarownica! ją Chrystus ocali, a was czort weźmie, nie dziś to jutro. Osobliwie Borysa.
— Chłopi coprawda niewinni, upominali się o swego — rzekł Pobóg.
— Borys jak obejrzy tego chłopa będzie wiedziały że to ja, albo Roman go zabił, pozna że z browninga — dodała Olga.
— A cóż to ja nie mogę mieć także takiego rewolweru?
— Uciekajmy, bo ja mam przeczucie, że oni do podziemi trafią — rzekł Pobóg. — Jeśli nie Borys, to chłopi im wskażą. Niemożliwe, żeby nie wiedzieli o podziemiach.
— Czort ich wie! Ale są tu jeszcze inne lochy, bez wyjścia, jak tam wpadną, tak już amen!
Szli wolno, bo z powodu ciemności i rozmaitych zakrętów z trudem mogli się posuwać. Brak powietrza najwięcej dawał się im we znaki. Parokrotnie słyszeli nad sobą głuche odgłosy, które mogły być strzałami, lub zawalaniem się resztek ruin. Zdawało się im, że szli tak wieki.
Sprawdzając godziny na zegarku przy pomocy lampki elektrycznej, przekonali się, że szli tak całą dobę. Loch zdawał się nieskończony. Wreszcie ogarnęło ich znużenie silne, musieli odpocząć. Siedząc na chłodnej, wilgotnej ziemi, przytuleni wszyscy do siebie, przespali się kamiennym snem. Pierwszy ocknął się Pobóg i odrazu zauważył słaby brzask przesiąkający w ogólnej ciemności lochu. Nie budząc Olgi powstał, by znaleźć źródło światła. Trafił na wąski komin, wychodzący na zewnątrz. Z lubością wciągnął świeżego powietrza w ściśnięte płuca i zapragnął zobaczyć co się tam dzieje na wierzchu i gdzie są. Dźwignął się na kamieniach oślizgłych, tępych i wkrótce dosięgnął głową wylotu otworu. Zachowując ogromne ostrożności wysunął głowę ponad otwór. Uczynił to z trudem wielkim, bo otwór był ciasny. Dokoła była pustka. Las gęsty oświecony był wschodem słońca. Roman zapragnął nagle swobody, samotności. Uczuł tak silną pokusę, by wyzwolić się teraz od tych kobiet i samemu uciec w ten las czarny i w świat! w świat!... do Uchani. Był moment jak błysk pioruna gwałtowny, że już dźwignął się, by wyskoczyć z komina. Pokusa wzmagała się, pragnienie ucieczki rosło, wszak Olga i Chazmara dadzą sobie radę bez niego. Pokusa potężniała, ale jednocześnie głos wewnętrzny, uparty mówił mu, że Olgę zdradza, że chce popełnić czyn niezgodny z jego sumieniem i pojęciem honoru. A wszakże przysiągł Oldze, że jej nie odda w ręce Borysa. Czy nie za blisko byli tej grozy, czy ona nie wpadnie w te ręce straszne, z których ocaliła go przed niechybną śmiercią. Wszystkie te rozumowania Pobóg starał się zagłuszyć w sobie, nadaremnie, czuł, że pokusa ucieczki była zbyt silna i że go uniesie. Pobóg drżał jak w febrze, zęby mu szczękały z wrażenia. Był już do połowy wysunięty ponad otwór komina, już rękoma oparł się na suchej trawie, już czuł na twarzy muskanie suchych paproci, rosnących dokoła, już tchnienie swobody owiało go huraganem szczęścia, gdy nagle jak grom spadła nań świadomość straszna.
— A klejnoty Olgi?
Jakby go kto taranem huknął w głowę. Pociemniało mu w oczach. Głuchy jęk wydobył się z jego piersi, jęk bólu, wstydu i ulgi, że świadomość ta przyszła w porę. Bez chwili namysłu, odrazu, posłuszny nakazowi własnej woli, Pobóg wsunął się z powrotem w otwór komina i w parę minut był już znowu przy Oldze, śpiącej twardo.
Wtem znienacka odezwał się ponury głos Chazmary:
— A co wy tam, pan, widzieli w lesie. Ha?
— Las i pustka, można byłoby i tędy już uciekać. Żywego ducha niema dokoła.
...Boże, dzięki ci żeś zesłał na mnie opamiętanie dość wcześnie, że nie zostałem mimowoli posądzony o złodziejstwo — westchnął Roman w głębi duszy.
— Wy, pan, mogliby tędy przejść i Olga też i sakwy, ale ja nie, zresztą tu za blizko Zruba.
— Czy prędko dojdziemy do wylotu?
— Dziś wieczorem.
Po całodziennej wędrówce, po załomach podziemi dotarli wreszcie do miejsca, gdzie loch zwężał się nagle bardzo i zniżał tak, że musieli pełznąć na kolanach jedno za drugiem z pochylonemi głowami. Chazmara pełzła pierwsza i pierwsza dosięgła końca ciasnej kamiennej nory, przypominającej kształtem borsuczą jamę. Gdy wreszcie postać Chazmary wyłoniła się nazewnątrz, odsłaniając sobą wylot, Pobóg wysunął się prędko za nią i wyciągnął Olgę nawpół zduszoną ze zmęczenia i braku powietrza. Wszyscy troje wyciągnęli się z ulgą na suchej ziemi wzgórza, oddychając jak ryby wyrzucone z wody. Olga była blizka omdlenia. Pobóg wydobył z plecaka butelkę wina i napoiwszy niem Olgę, natarł jej skronie. Uśmiechnęła się do niego słabo i szepnęła.
— Odpocznij, Romanie sam, dziękuję ci, już mi lepiej, tylko bolą mnie wszystkie mięśnie i kości.
— Tu wypoczniemy przez całą noc i jutrzejszy dzień. Przy tej norze jesteśmy bezpieczni, w każdej chwili ukryć się możemy.
— Dziękuję! — jęknęła Olga. — Za nic na świecie drugi raz do tej nory nie wejdę!
— Wejdziesz, doniu, jak byłoby źle! Człowiek w grób się schowa kiedy bieda, a strach opęta.
Chazmara obeszła las dokoła nory, ale cisza panowała tu głucha, tylko sosny szumiały, poruszane podmuchem wieczornego wiatru. Noc zapadła wreszcie dość jasna, choć bez księżyca. Chazmara wydobyła żywność z sakwy, ale jeść nie mogli. Posilili się winem. Zachowywali zupełną ciszę, nie paląc ognia. Wkrótce legli spać. Pobóg ofiarował się pierwszy stróżować, po północy miała go zastąpić Chazmara. Olga spała mocno, jęcząc czasami przez sen. Roman zapatrzony w gwiazdy rozmyślał. Ale myślami był teraz daleko od własnych tęsknot i umiłowań. Myślał o Oldze. Los tej bogatej gruzinki, rzuconej oto w lesie, bezdomnej, ściganej, wzruszał go daleko więcej niż jej miłość dla niego, którą uważał za zmysłowy popęd, nie zaś za prawdziwe, szczere uczucie duchowe. Sądził zresztą po sobie, bo czuł to wyraźnie, że Olgi nie kochał ani jednem drgnieniem serca, ale pożądanie jej przekraczało siłę jego woli. Były to pęta, które ciągnęły go w przepaść, wiedział, że trudno mu będzie wyzwolić się z nich. Czar Olgi, jakkolwiek tylko fizyczny ujarzmiał go, nie przygaszając jednak tęsknoty do swoich. Pobóg całą swoją istotą duchową trwał przy Tereni, fizyczną był przy gruzince i wiedział, że czar jej pójdzie za nim nawet wtedy, gdy się od niej wyzwoli. To go niepokoiło, tembardziej, że wspólna ich ucieczka zapowiadała się jeszcze na czas dłuższy. Postanowili bowiem uciekać do Gruzji, gdzie Olga miała swoich bliskich krewnych i skąd przy ich pomocy o wiele łatwiej i bezpieczniej mogliby opuścić Rosję. Sama zapowiedź tej podróży, była dla Poboga męką dręczącą. Mogła przytem podróż trwać bardzo długo i coraz bardziej przywiązać go do Olgi. Bał się tego a wiedział, że już jest związany z temi kobietami do końca ich ucieczki. Postanowił sobie, że gdy tylko opuszczą Rosję, natychmiast pożegna Olgę i przez Rumunję powróci do Polski, do siebie. Wyobrażał sobie nieprzyjemny moment rozstania z księżniczką, lecz jednocześnie czuł w sobie siły niezmożone do walki i pewność zwycięswa.

∗             ∗

Gdy błysnął ranek, uciekinierzy stojąc nad brzegiem rzeki, okolonej bujnym lasem, patrzyli tęsknie w dal, na sine, bystre fale, które miały ich unieść ku wolności. Chazmara z tryumfem ładowała sakwy do łodzi, kołyszącej się u brzegu. Na wyrażone przez Poboga słowa podziwu, odrzekła z dumą:
— Coby ja była za rab kniazia nieboszczyka i kniażny sieroty, żeby ja nie przewidziała, że z nią będę uciekać ze Zruba i żeby nie przygotowała wszystko naprzód? Toż prawie całą zimę byłam sama i mogłam robić, co chciałam.
— Ale że tej łodzi nikt nie wypatrzył nawet w takich jak te szuwarach?
— Tu pustka! dokoła błota wielkie, grzęzawiska, tu nikt lądem nie przyjdzie, a rzeką choćby kto i płynął, łodzi nie dojrzy, za dobrze była schowana, a zresztą...
Chazmara podniosła uroczyście palce ku niebu.
— Chrystus chciał, żeby tej łodzi żaden Borys nie znalazł, tak i ocalała! Teraz w drogę sokoliki! Do Gruzji, do Tataryjska w nasze góry! Hej tam wy bezpieczni!
— W drogę! — powtórzył Pobóg.


W atłasowym buduarku ananasowego koloru panował nastrój chmurny. Panna Róża Krongold wciśnięta w róg kanapki szarpała książkę, którą czytała przed chwilą. Postrzępione kartki spadały melancholijnie na puszysty dywan, niby pióra skubanego ptaka. Niektóre wiechetki papieru zaczepione o jedwabną suknię chwiały się i zdawały się uśmiechać ironicznie czarnemi resztkami druku mającemi wygląd wyszczerzonych zębów. Naprzeciw panny Róży wielka postać jej ojca wypełniała doszczętnie głęboki fotel. Krongold ręce trzymał oparte na brzuchu a duże palce zaczepiał jakby dla równowagi o złotą, grubą dewizkę zegarka. Bogaty przemysłowiec patrzał na kawałki papieru, rozlatujące się z książki z filozoficzną miną człowieka, który już nawet nie oburza się na widok marnotrawstwa, dopełnianego w jego oczach. Milczenie trwało długo. Twarz Krongolda ponsowiała coraz bardziej, panna Róża natomiast bladła. Książka nikła w jej rękach, a u jej stóp rósł stożek postrzępionego papieru. Wtem zabrzmiał głos Krongolda, przytłumiony, jakby się wydobywał z pod warstwy tłuszczu.

— A co będzie dalej?? Czy to tak długo może być?
— Będzie dokąd ja zechcę — odrzekła panna obojętnie.
— No pewno! ale ja ci coś powiem, Róziu, że tak jak ty strzępisz tę nieszczęśliwą książkę, tak on strzępi naszą fortunę i twoją opinję.
Panna podniosła na ojca pyszne, czarne oczy z wyrazem zdziwienia.
— Cóż to znowu za porównanie?
— Zastanów się sama. Zebrzydowski bywa tu ciągle, cały karnawał wyprawiałaś dla niego bale, festyny, obiady, rauty. Aj! co to kosztowało i co z tego? Wszyscy wiedzą, że on się tak długo starać o ciebie nie może i wszyscy myślą, że on już dawno twój kochanek. No co to jest za interes?
— Niech sobie myślą! Być kochanką Zebrzydowskiego to wcale nie wstyd i nie jedna mi zazdrości. Może być papa pewny.
— Niech zazdroszczą, ale jak moja kieszeń jęczy, tego mi nikt nie zazdrości. Ten panicz, ten War, to on wystrzępi moją kieszeń tak że aj! i myśleć się nie chce. To jest rozbój, to czysty rozbój!
— Czy jesteśmy miljonerami, czy nie?
— Miljonerami? my? Nie daj Boże, żeby my przy obecnej walucie byli tylko miljonerami! To byłby już koniec z nami! My teraz miljarderzy, ale to wszystko się wystrzępi, jak ta twoja książka. Ona też kosztowała pieniądze a teraz ot, została okładka! Ten War...
— Niech papa nic nie mówi na Wara. On jest Zebrzydowski, jemu wszystko wolno. Wszystko!
— I zrujnować Krongolda też wolno?
— Wolno, skoro Krongoldówna kocha się w nim
— Aj, aj! to jest rozbój, to nieszczęście! A jak on się z tobą nie ożeni? ten panicz, ten jaśnie pan?
— Ożeni się, może być papa spokojny.
— Mówią coś, że on się kochał w mężatce.
— Cóż mnie to obchodzi?
— No, ja myślę, ale czy jemu pozwolą się z tobą ożenić? Jego matka podobno wielka arystokratka, Mohyńska z domu, ma być dumna jak królowa.
— Z czego? wszystkie majątki pod bolszewikami, a ona żyje z renty. Pochleby należą do Wara.
— To prawda co mówisz Róziu! Ty mądra jesteś dziewczyna, ja wiem! Ale te polskie magnaty to one są dumne zawsze, czy mają z czego, czy nie. Taka już w nich natura i taka krew błękitna, jak mówią. Ha! ha!
— Tembardziej potrzeba im purpurowej na domieszkę, żeby nie zwodniała do reszty.
— Ha, ha! Ty mądra jesteś Róziu. Ale czy oni czują tę potrzebę sami, czy oni pozwolą sobie tę krew narzucić?
— Muszą! Z purpurą naszej krwi wniesiemy im, ich zatraconą purpurę świetności, bogactwa. Zebrzydowscy znowu blask magnacki roztoczą dokoła, to wystarczy, żeby ich zjednać, a nawet zachwycić.
— Aj, aj! Dla Wara to tak, ale dla jego matki? Ona podobno nie widziała partji w kraju dla syna, pomiędzy najpierwszemi księżniczkami i hrabiankami.
— Bardzo wierzę, ale to było dawniej, teraz baronówna Krongold będzie świetną partją dla Zebrzydowskiego na Pochlebach. Może papa być spokojny.
Krongold zamyślił się, poczem nagle podniósł ręce w górę i, uśmiechnięty rozkosznie zawołał wesoło:
— Aj, aj! Róziu, ja już ciebie widzę panią Edwardową Zebrzydowską na Pochlebach. Piękna z was będzie para.
— Co tam na Pochlebach? Papo! My kupimy ogromne dobra z pięknemi pałacami, zamkami, stajnią wyścigową. Urządzimy sobie życie lux, pierwsza klasa. Przecie stać nas na to.
Krongold patrzał na córkę rozpromieniony.
— Z Krongoldów Edwardowa Zebrzydowska na Derbyszczach i Hłowatynie, to dopiero brzmiałoby tak jak trzeba. Ale tamto już pewno nie wróci, a zresztą.
Wtem zasępił się i w oczach jego przemknął niepokój.
— Ale jeśli War zacznie po dawnemu hulać i cały świat uważać za swój dom? To będzie gorzej! Tego i nasza fortuna nie wytrzyma.
— Ja go utrzymam przy sobie, ale nie chcę mu zabraniać tego, do czego przywykł i co jest jego naturą. War to wielki pan, jemu potrzeba oprawy i ja mu tę oprawę dam wzamian za jego osobę i za jego nazwisko.
— Co znaczy nazwisko bez pieniędzy? Ty, Róża, pamiętaj zawsze, że ty jemu dajesz górę złota, czyli że o tysiąc procent więcej, niż on tobie. A kiedy tyle dajesz, to możesz tyle również żądać od niego ustępstw rozmaitych. On musi ciebie słuchać, bo ty musisz rządzić majątkiem, nie on. Jakbyś jemu dała prawo do swojej fortuny aj, aj! ja bym już dziś widział płótno w moich kieszeniach. Nawet nasza kasa byłaby za uboga.
Papa Krongold mówił jeszcze długo na temat Wara, ale panna Róża nie bardzo słuchała jego wywodów, zajęta była własnemi myślami. Postępowanie Wara dziwiło ją, nie mogła zrozumieć dlaczego tak zwleka z oświadczynami, których oczekiwała z upragnieniem. Burzyła się w niej gorąca krew wschodnia i duma jej cierpiała nad tem, że dotąd nie może się nazwać narzeczoną Zebrzydowskiego. Kochała go po swojemu namiętnie, a zarazem ambitnie. Zebrzydowski imponował jej urodą, układem, sposobem bycia, tak samo, jak nazwiskiem, lecz trochę się już za długo starał bez żadnych kroków konkretnych.
Panna Róża postanowiła, że wiosenną przejażdżkę zagranicę odbędzie już z narzeczonym. W tym celu, gdy Zebrzydowski tego dnia o zwykłej godzinie zjawił się w bogatem mieszkaniu Krongoldów, panna Róża rozwinęła cały zasób swych wdzięków, kokieterji i czaru, by go nareszcie skłonić do oświadczyn, tak przez nią wymarzonych. Był wieczór dla kilku wybranych osób, z któremi Krongold grał w karty. Panna Róża i Zebrzydowski, pozostawieni sami sobie, pomimo wszelkich starań panny nie doszli jednak do porozumienia. War pił koniak i szampana z wprawą i nonszalancją, jakiej mu niejeden młodzieniec, chcący go naśladować pozazdrościłby, patrzał w oczy panny Róży głęboko, wzrokiem, który działał na nią jak narkotyk. Całował jej wypieszczone ręce aksamitnym dotykiem ust, róże od niego, które ona muskała niedwuznacznie swojemi ustami, przykładał do warg i łapał niemi atłasowe płatki, patrząc na pannę Różę wzrokiem, mówiącym, że pragnie jej ust. Lecz mimo te obopólne manewry do wyznań nie doszło żadnych. Krótkie słówko Wara, gdy mówił pannie Róży o zamierzonym wyjeździe do rodziny i dodał: „a gdy powrócę“... to słówko niedokończone było całą zdobyczą tego wieczoru i uratowało pannę od wybuchu nerwowego, ale nie uspokoiło Krongolda.
— Co to znaczy „gdy powrócę“? Poco on ma powracać, kiedy on tu jest i powinien się oświadczyć. To są głupstwa te wasze gadania i patrzenia sobie w oczy i całowanie głupich róż. Co to jest? Jak ja się oświadczyłem twojej matce, to ją znałem dwa dni przedtem, a potem to jej powiedziałem, że się mnie podoba, że ja mam taki a taki majątek, wiem jaki ona ma i że może być pewna, że go nie zmarnuję. Nu i za tydzień był ślub.
— Papa był papą, a on jest Zebrzydowski — sarknęła panna oburzona.
— Jak on ciebie oskubie do ostatniego grosza, a potem rzuci, to on też będzie Zebrzydowski! Ja jestem Krongold-miljarder, a potem będę Krongold-goły z łaski pana Zebrzydowskiego. Gdzie tu logika, czy to po kupiecku, czy to po naszemu? — irytował się papa, ale córka miała zagadkowy uśmieszek na ustach, który jak zwykle zamykał dyskusję bezapelacyjnie.
Papa odchodził zły, epitetując Zebrzydowskiego w myśli, a panna Róża oddawała się marzeniom.
War zaś wracał do hotelu na nowo podniecony.
— Piekielnie ładna i piekielnie ponętna ta Rózia — myślał. — Chyba już nareszcie palnę najkapitalniejsze głupstwo w życiu i ożenię się. Co tam mama, albo ciocia kalendarz! I jedna i druga miljonów mi do kasy nie nasypią. Umieją tylko moralizować i jęczeć. „Żaden Zebrzydowski nigdy nie popełnił mezaljansu.“ To mi dopiero argument! To właśnie nudne i monotonne. Dla rozmaitości będę nielojalnym względem tradycji, nazwiska i wszelkich tego rodzaju zardzewiałości. Popełnię zbrodnię i naszą tarczę herbową oczyszczę z patyny wieków, wypucuję ją na glans miljonami Krongolda, że będzie błyszczeć jak, jak, jak nowe guzy na liberji Krongoldów. Ha, ha! Ciocia Kalendarz dostanie obłędu, może nawet ataku furji. Wuj August mnie wyszydzi. A mama? Och mama, pompatycznie i majestatycznie wyrzeknie się mnie i... wy... dzie... dziczy! Ha, ha! To ostatnie będzie najzabawniejsze! Wyobrażam sobie jak mama to ładnie zrobi. Ruch będzie taki:
Monologując w myśli podniósł ramiona, by naśladować gest matki, lecz zorjentował się, że jest na ulicy.
— Idjocieję wyraźnie.
W hotelu znalazł na biurku swoim kilka listów. Spojrzał na nie ironicznie.
— Pewno jakieś rachunki. Ktoby tam teraz pisał do takiego hołysza jak ja? Nie przedstawiam interesu.
Jednakże jeden zastanowił go.
— Od kogo to?
Rozerwał kopertę. „Jerzy Strzełecki“ i parę słów. że chciał się z nim widzieć, lecz że nie zastał w hotelu, przeto podaje adres pensjonatu, w którym mieszka i numer telefonu.
— Hm! Jerzy Strzełecki, czego on odemnie chce? i co on tu robi?
Wtem uświadomił sobie, że majątki Strzeleckiego są poza linją demarkacyjną, wszystkie. Zatem i on zrujnowany. Co ten miljoner kresowy robi? czy i on ma jakieś Pochleby?
Na drugi dzień o 12-tej w południe War dzwonił do pensjonatu wskazanego i czytał na tabliczce nazwisko właścicielki, obce mu zupełnie.
Usłyszał za drzwiami głośną rozmowę i zdawało mu się, że jeden głos znajomy. Prędkie kroki, szelest sukni i drzwi się otworzyły. Smukła postać kobieca stała przed nim w mroku przedpokoju w niepokojącem milczeniu. War miał wzrok krótki, jednakże spostrzegł odrazu i odczuł, że to ktoś nie ze służby.
— Czy zastałem pana Strzełeckiego?
— Wyszedł, ale za chwilę wróci, pozwoli pan, proszę.
Otworzyła drzwi salonu i sama w nim znikła. Zebrzydowski zdjął palto, uderzony dźwiękiem głosu tej kobiety.
Wszedł do salonu i... oniemiał. W pełni światła stała przed nim pani Teresa Pobożyna. Uśmiechała się do niego tym swoim wdzięcznym, dawnym uśmiechem.
— Pan mnie nie poznaje?
War rzucił się do jej rąk i całował je zachłannie.
— Cóż za niespodzianka, co za radość! Tyle lat! — powtarzał, czując, że od tych pocałunków przenikają go dreszcze, jakby go kto iskrami obsypywał. Ale pani Teresa po chwili wysunęła dłonie z jego rąk grzecznie, lecz stanowczo i jęła go wypytywać o męża. War doznał wrażenia, że oblano go zimną wodą, ostygł i opamiętał się odrazu.
— Podobno pan był w jednym pułku z Romkiem. Wiem o tem od Ganiewicza, który w zimie wrócił z wojny do Krąża. Stracił nogę biedak i humor już nie dawniejszy, ale jednak wrócił, a Romana dotąd niema.
Głos jej załamał się, w oczach stanęły łzy.
Pochyliła się wdzięcznie w stronę Zebrzydowskiego i mówiła głuchym głosem.
— Może pan coś wie o Romku. Proszę niech mi pan nic nie ukrywa, choćby ta prawda była najgorsza.
War złożył ręce jak do modlitwy.
— Pani najdroższa, nie wiem nic o panu Romanie. To omyłka, nie byliśmy w jednym pułku, lecz tylko w ułanach. Przez cały czas wojny oraz inwazji ostatniej, nie spotykałem pana Romana ani razu. Czy pani nie czyniła starań w celu dowiedzenia sic w sztabie o losie pana Poboga?
— Ach panie! wyczerpałam już wszystko co możliwe. Nie mają żadnej wiadomości, a to przecie już marzec. W kwietniu poszedł na Kijów, do lipca wieści od niego miewałam, potem już ani słowa.
Łzy obfite spłynęły z oczu pani Teresy. Twarz jej miała taki wyraz bólu i męki, że Zebrzydowskiemu ścisnęło się serce. Patrzał na panią Teresę i znajdował ją cudowną po dawnemu i po dawnemu ponętną dla siebie. Ale jednakże dałby dużo za to, gdyby mógł udzielić jej wieści dobrej o jej zaginionym mężu. Patrzał na nią, patrzał i wydawała mu się uosobieniem słodyczy i piękna. Poczuł się tu dziwnie dobrze w tym zacisznym saloniku, wobec tej kobiety, która odegrała tak wielką rolę w jego życiu, a którą na tak długo stracił z oczu. I oto znowu Edward zapomniał o pannie Róży, o swoich troskach, o całym świecie i widział tylko panią Teresę i jej łzy, które go nie bolały jako łzy, wylewane za mężem i rywalem, lecz raniły dlatego, że nie mógł powstrzymać ich jakąś dobrą wieścią, że nie mógł jej powiedzieć: „Wiem gdzie jest pani mąż, niech pani nie płacze“.
Edward uczuł w piersi tyle uczucia, pozbawionego całkowicie egoizmu, że żałował serdecznie, iż nie był w możności zadość uczynienia swoim pragnieniom. Nasycał się tylko obecnością pani Teresy. Odpowiadał na jej pytania i chłonął ją oczami jak istotę ukochaną i odnalezioną cudownie. Rozpytywał ją o Uchanie i rodzinę, o Krąż i w trakcie tej rozmowy chwytał z rozkoszą każdy dźwięk jej głosu, każdy znajomy dawniej rys na jej twarzy, każde drgnienie ust, lub mrugnięcie oka. Uśmiech jej był teraz inny, nie ten dawny, pełen słońca i promieni, był dobry, jak zawsze, lecz smutny, trochę melancholijny. Edward czuł, że za ten uśmiech bolesny oddałby życie. Pochylony ku niej był w nią tak zapatrzony, że wreszcie ona to spostrzegła. Odsunęła się nieco i spytała:
— A pan? Cóż z panem? Pana także wojna skrzywdziła okropnie. Hłowatyn, Derbyszcze, po tamtej stronie?
— Jestem nędzarz zupełny.
Edward machnął ręką.
— Jakto? przecież Pochleby...
— Pochleby to sakwa żebracza, proszę pani. Nie mówmy o tem, bo nie warto! Cóż ja teraz? Jestem niczem, parjasem, nędzarzem.
— Czy Pochleby są tak zniszczone? Przecie są na lewym brzegu Wisły. Inwazja tam na szczęście nie doszła, więc dlaczego nazywa się pan nędzarzem?
— Ach, proszę pani, cóż te Pochleby?
Pobożyna patrzyła na Edwarda poważnie.
— Pochleby to doskonały warsztat, na którym pan może pracować i żyć dostatnio, gdyby pan pracować chciał.
— Eh, proszę pani, to temat za błahy na rozmowę naszą! — pochylił się do jej ręki — mówmy lepiej o pani, o... o tem co panią interesuje.
— Dziękuję panu za serce, lecz...
Pani Teresa wysunęła rękę z zaborczych rąk Wara, gdyż pocałunki jego stawały się zbyt gorące.
— Chciałabym wiedzieć o panu coś dobrego, bo tyle się widzi dokoła nieszczęścia po tej wojnie strasznej, że doprawdy jakby nad ludzkością przeminął wiek, takie wszędzie zmiany, tyle ruin i łez. Pan znał Jerzego Strzełeckiego, nieprawdaż?
— Owszem znałem, ale mało, spotykałem go u państwa.
— No tak, dziś on jest zrujnowany zupełnie. Cały klucz Nowosiółecki przepadł. Wszystko w gruzach. Jerzy jest rzeczywisty bankrut, a jednak nie nazywa się już nędzarzem i zbudził się do czynu. Szuka posady, pragnienie pracy rozsadza go. Nie traci nadziei w przyszłość.
— Gdzie obecnie jest pan Strzełecki?
— Był u nas przez całą zimę od listopada.
— Ach, był w Uchaniach... na więc mu się nie dziwię, że posiada zapał do życia i...
— Dlaczego pan to mówi?
Zmierzyli się wzrokiem.
Poważny pytający wzrok Teresy zmieszał nieco Wara. Spuścił oczy pod mocą wyrazu jej oczów i odrzekł ciszej:
— Gdy się jest blizko pani, gdy się jest pod jej wpływami, to wystarczy by człowiek nabrał wiary i zapału do życia. Niech się pani za moją szczerość nie obraża. Ja wiem, że gdybym był w położeniu pana Strzeleckiego, czułbym się także inaczej. Ale ja jestem fatalista, wykolejeniec, nędzarz materjalny i duchowy. Dla mnie ratunku już niema!
War zerwał się z krzesła i podszedł do okna.
— Widzę, że muszę pana wyspowiadać, bo pan ma przedewszystkiem chorą duszę. Nie wiem jaki powód realny tej strasznej choroby, bo utrata majątków kresowych to wielka krzywda, ale ani nędza, ani nieszczęście. Pogadamy o tem, dobrze panie Edwardzie? Ale najpierw niech się pan uspokoi, proszę. Ma pan we mnie zawsze szczerą przyjaciółkę, proszę wierzyć.
Podskoczył i chwycił jej rękę, którą ucałował niemal z nabożeństwem. W tej chwili odezwał się dzwonek.
— Pewno Jerzy — rzekła pani Teresa.
War ochłódł, spojrzał na wchodzącego niechętnie. Strzelecki przywitał Wara chmurnie. Patrzył na niego dziwnie jakoś, badawczo i pytająco.
— Byłem u pana wczoraj w Bristolu, lecz nie zastałem, Dziękuję za rewizytę i... mogę podobno złożyć życzenia?
— Życzenia?... czego?
War zrobił wielkie oczy.
— Dowiedziałem się przed godziną na mieście, że pan zaręczony.
— Ja?!
Krwawy jak ogień rumieniec oblał twarz Edwarda.
— A niedobry pan War, nic nie mówił — zawołała pani Teresa.
Ale uśmiech zgasł na jej ustach. Ona i Jerzy patrzyli na twarz Wara, poruszoną niebywale i płonącą, Teresa ze zdziwieniem, Jerzy z nagłem zakłopotaniem. Wreszcie Strzelecki rzekł nieco innym tonem, trochę cieplej.
— Przepraszam pana, widzę, że byłem niedyskretny, lecz ponieważ mówią o tem głośno...
— Kto to panu mówił? — wykrztusił War.
— Słyszałem od kilku panów w cukierni, gdzie umawiałem się z moim przyszłym chlebodawcą. On mi także mówił, że słyszał o tem rano, na giełdzie.
— Jak o nowej walucie — syknął War i chwycił ręce pani Teresy.
— Żegnam panią!
— Panie Edwardzie, co panu? Niech pan zostanie, pan taki wzburzony.
— Jeszcze raz przepraszam pana bardzo, bardzo — rzekł Jerzy serdecznie — powtórzyłem jakąś plotkę i szczerze tego żałuję. Proszę mi wybaczyć.
Edward stał jak skamieniały, więc pani Teresa posadziła go na fotelu i usiadła obok. Ale War ukrył twarz w dłoniach i rzekł głosem cichym:
— To plotka, choć właściwie, może i nie plotka.
— Więc nie mówmy o tem — przerwała Pobożyna.
— Niech się pan, uspokoi, proszę.
Teresa zwróciła się do Jerzego.
— Pan mówił o przyszłym chlebodawcy? Więc pan już znalazł posadę?
— Tak, droga pani, dziś przed godziną umówiłem się z panem Bójskim ze Zdołczyc na posadę rządcy.
— Rządcy? Pan?
— Niestety tylko, na razie. Muszę się dać poznać, niech ocenią moją pracę. Wczoraj kołatałem do pana w tej sprawie — rzekł Jerzy do Wara — chcąc prosić o protekcję i rekomendację w znalezieniu pracy. Dziś ją znalazłem.
Zebrzydowski odkrył twarz. Oczy mu gorzały, na ustach miał dziwny uśmiech.
— Do mnie o protekcję? Pan ze mnie żartuje! Przecie my koledzy w niedoli powojennej. Skądże ja teraz?
— Ma pan Pochleby, stosunki, niech pan nie bluźni.
— Ha, ha! Ja nie bluźnię! Będę miał stosunki, nawet wpływy o... ogromne! Teściem moim ma być baron Krongold... wszak pan o tem słyszał już? pomimo, że jeszcze rodowego brylantu Krongoldów na palcu nie noszę. Ale panna Róża zapewne go już obstalowała, takiej wielkości! — zakreślił palcem duże kółko — musi być przecież brylant, godny narzeczonej, bo narzeczony, — machnął ręką — djabła wart! Żeby nie to, że się nazywa Zebrzydowski...
— Panie Edwardzie, mówi pan jak w gorączce. Jaki Krongold, jaka panna Róża? nic nie rozumiem.
— Moja narzeczona.
— Krongoldówna?
— Właśnie, właśnie!
Pani Teresa spojrzała zdumiona na Jerzego, on skinął głową potakująco.
— O, widzi pani — zawołał Edward — to już sprawa przesądzona!
Rozłożył ręce szeroko i wykonywał niemi ruchy pływackie.
— Ja jestem proszę państwa w czepku urodzony. Straciłem kresową fortunę, ale za to włażę na kupę złota finansisty Krongolda! Los się zrehabilitował.
Zebrzydowski ukłonił się Teresie i Jerzemu i wybiegł z salonu. Wyszli za nim, lecz nie pomogły żadne perswazje pani Teresy. War odszedł.
— Poco pan mu składał te życzenia, panie Jurku. Może jakaś niedorzeczna plotka, a jeśli prawda, to go widocznie boli.
Strzełecki zmarszczył brwi.
— Niech boli, skoro się zaawanturował, niech ponosi konsekwencje. To wstyd, aby chłop młody, zamożny, był takim niedołęgą, żeby włazić do kieszeni żyda dlatego, że stracił fortunę, zresztą nie całą. Pochleby śliczny majątek i przez wojnę nietknięty. Warsztat pracy ogromny, a ten? Po jego początkowem zachowaniu się sądziłem, że to istotnie płotka i było mi bardzo przykro, ale pani sama słyszała, nie zaprzeczył.
— Słowa jego były jednak gorzkie. A może powoduje nim nie tylko interes? Jakaż ona jest ta Róża Krongold?
— Nie wiem, proszę pani, wiem tylko, że Edward Zebrzydowski takiego głupstwa robić nie powinien. Powoduje nim zwykłe próżniactwo i chęć użycia, więc jak sam mówił włazi na kupę złota Krongolda, gdzie osiągnie to, do czego dąży. Gdybym był wiedział o tem wczoraj, nie chodziłbym do niego z prośbą o protekcję. Usłyszana dziś wiadomość oburzyła mnie. Jeśli istotnie ożeni się z tą bankierówną to...
— Panie Jurku pomału! — zawołała pani Teresa. Nie osądzajmy go przedwcześnie. Jego słowa były tego rodzaju, że mogły wyrażać również dobrze ironję, jak i prawdę. Pan nie zna Wara. W jego ustach często fałsz staje się prawdą, a prawda fałszem. Może tylko słowami swemi wyszydził plotkę usłyszaną z ust pana, tembardziej, że te życzenia składał pan tonem lodowatoironicznym. Gdyby nie wrócił do nas, byłoby mi bardzo przykro.
— Jeśli pani każe, pójdę do niego i dokładnie zbadam sprawę.
— On panu nic nie powie więcej nad to, co tu mówił. Wydał mi się niebywale rozdrażniony, nigdy go takim dawniej nie widywałam.
— Ba! dawniej przed wojną był magnatem, a teraz jest zamożnym ziemianinem. Różnica!
Strzełecki spochmurniał i zwiesił głowę.
— Pamięta pani moje przyjście do Uchani w jesieni, wyglądałem nieco gorzej, niż Zebrzydowski.
— Co tam wspominać takie smutne chwile! Ale wtedy pan także nazywał siebie nędzarzem i różnie tak, a jednak osiągnął pan równowagę ducha. Miejmy tedy nadzieję, że i Zebrzydowski...
Strzełecki błysnął oczami.
— Niech go droga pani zaprosi do Uchani, jestem pewny, że tam wszystkie głupstwa wyparują mu z głowy i nabierze rozsądku.
Teresa uśmiechnęła się.
— Krongoldówna będzie może zbyt trudną do usunięcia, jeśli nią zajęty. Gdy go zobaczę, jeszcze wysąduję tę sprawę. Zaprosiłabym go do nas na Wielkanoc, jedziemy w Wielki Poniedziałek. Ale Zebrzydowski ma tu przecie matkę, więc może zostanie z nią. Pan jedzie ze mną nieprawdaż?
— Tak, droga pani. Korzystam jeszcze raz z dobroczynnego wpływu pani i jej serca. Chcę pożegnać pana Pawła i ukochane dzieciaki. Tęskno mi będzie bez Uchańskich mieszkańców, ale rad jestem, że zacznę pracować. Tak pragnę pracy. A pan Orlicz?
— On przyjeżdża dopiero w Wielką Sobotę na dwa dni tylko. Stryj czuje się zdrów, energja i siła woli trzyma go mocno.
— Stryj pani zawstydza mnie, bo nie chce przyjechać na rezydenta, podczas gdy ja byłem całą zimę.
— Pan był ranny i chory, niech pan nie nudzi, panie Jurku, bo się będę gniewała. Stryj zawziął się na siebie, jest na szczęście zdrowy i pełen energji, ale to wstawanie ranne do biura i siedzenie do czwartej, piątej, nie wpływa na niego dobrze. Zmizerniał, postarzał. Radzimy właśnie z Renatą, żeby zamieszkał tu, w jej pensjonacie, miałby opiekę serdeczną, dobre życie i mieszkanie, bo ten jego pokoik na czwartem piętrze bez windy, to zabójstwo.
— Pani Palicka to także dzielna kobieta, jak sobie umie radzić. Wszakże po zgonie kapitana Palickiego została na bruku.
— Renata? — zawołała z zapałem Teresa — przykład z niej brać! Przecie ona sama chodzi na targ po sprawunki z dziewczyną. A jak urządziła pensjonat, jak sama o wszystko dba! Dawniej nie wiedziała co znaczy gospodarstwo! Po stracie Kunakowa nie opuściła rąk, lecz zabrała się odrazu do pracy. Musimy i Zebrzydowskiego przerobić, panie Jurku, na nasz styl, bo on przecie nasz, kresowiak.
— Jaki on tam kresowiak! Kosmopolita w całem słowa znaczeniu.
Wtem wbiegła do salonu pani Reneta Palicka, piękna brunetka z twarzą madonny. Ubrana bardzo skromnie, lecz gustownie. Powitała wesoło Pobożynę i Strzełeckiego i zdejmując kapelusz przed lustrem mówiła z ożywieniem.
— No, nareszcie załatwiłam sprawunki wielkanocne, drożyzna niemożliwa! bierze się walizę pieniędzy, a przynosi się sprawunki w małej paczce. Skandal! O czem radzicie? Ale, ale, spotkałam Szrenicza i zgadnijcie z kim jeszcze? Szli razem i budowali nową Polską
— No, to naturalnie z Kołomyjskim — zawołała Teresa. On córkę i zięcia swego morduje stale swojemi doktrynami. A gdy się zjadą z Czymielskim, tedy już nikt do głosu nie dojdzie. Ale zacny człowiek! A cóż porabia Szrenicz?
— Został nauczycielem w domu jakiegoś nouveauriche‘a. Klnie na cały porządek świata, bo sądził, że w nowym ustroju państwowym zostanie, za swoje cierpienia wojenne, co najmniej ministrem.
— No, o to nie trudno, nawet bez uprzednich cierpień — rzekł Strzełecki — tylko trzeba umieć ruszać się politycznie, o czem Szrenicz obecnie pewno nie myśli i pojęcia nie ma.
— Ale u nas tu był ktoś ciekawszy niż Szrenicz, razem z całym jego patosem — uśmiechnęła się Teresa.
— Któż to taki?
— Edward Zebrzydowski.
Pani Renata aż skoczyła na krześle.
— Co mówicie! Och, czemuż go nie widziałam. Moja sympatja!
— Żeni się z bankierówną Krongold.
— To niemożliwe! War! ten wybredny War z żydówką?
— Cóż pani chce, żydówki bywają bardzo piękne, a w dodatku ta jest bogata jak Krezus.
— Terenia mu wyperswaduje takie małżeństwo.
— A co, i ja mówię to samo! — zawołał Jerzy.
— Ratuj go zatem, Teruś, szkoda tak świetnego chłopca. Ale przedewszystkiem wciągnijcie go tu, do pensjonatu, to reklama i wabik dla panien. Znajdę dla niego parę doskonałych partji. Tylko, obiecaj...
— Co mam obiecać? — spytała Terenia zauważywszy figlarny uśmiech kuzynki.
— Obiecaj, że go nie zatrzymasz pod swoim urokiem.
— Daj pokój Reno. — odrzekła Pobożyna tonem tak smutnym i bolesnym, że pani Renata zmieszała się nieco.
— Wybacz Teruś, człowiek lubi przypomnieć sobie dawne, wesołe chwile. A zresztą, dlaczego tak tragicznie przesądzasz sprawę? Roman żyje i wróci, bo inaczej byłyby już dawno oficjalne zawiadomienia. A czy dzisiejsze twoje starania nie dały nic nowego?
— Nie! Przyjadę tu jeszcze w końcu kwietnia. Może wtedy?
W tej chwili służąca wniosła list i oddała go Strzełeckiemu. Jerzy rzucił okiem na adres, szybko rozerwał kopertę, przeczytał i podnosząc błyszczące oczy na panią Teresę rzekł matowym głosem.
— Umarł stary Tur. Pani Dada pisze, że zabiła go nagła wieść o zgonie syna, nie zdołała przewidzieć ciosu i czyni sobie z tego powodu wyrzuty.
Przetarł dłonią czoło.
— Została teraz sama jedna. Pisze, że musi dobyć na stanowisku swojem aż do czasu zanim naznaczą nowego gajowego. Za nic na to nie pozwolę! Wyrobię dla niej łatwo zwolnienie w zarządzie leśnictwa, bo ona przecież tylko zastępowała chorego teścia i zaraz po nią jadę.
— Az nią do Uchań na święta, panie Jurku. Koniecznie!
Pani Teresa wyciągnęła ku niemu ręce z serdeczną prośbą w głosie.
— Proszę mi ją przywieźć, chcę ją poznać i zatrzymać u nas na dłużej. Zawiezie jej pan mój list, będę oczekiwała całem sercem.
Strzełecki schylił się głęboko i przytulił usta do rąk Teresy. Całował je długo.
— Jeszcze i to, jeszcze i to, droga pani? Czemże się wam odwdzięczę?






Edward Zebrzydowski prosto z pensjonatu wpadł do mieszkania Krongoldów. Lokaj, widząc jego wzburzenie cofnął się zdziwiony. War rzucił przez zęby:
— Czy pan w domu?
— Jaśnie pan baron jest w banku.
— A panna Róża?
— Jaśnie wielmożna panna baronówna pojechała do magazynów.
Mina lokaja, pełna godności, zirytowała Zebrzydowskiego. Zatrzymał na końcu ust złośliwe słowa: „pojechała po pierścionek“. Nie wypowiedział ich, wzruszył tylko ramionami i rzekł sucho:
— Poczekam na powrót baronówny.
Lokaj skłonił się i otworzył drzwi salonu.
— Jaśnie Wielmożna baronówna rozkazała zatrzymać jaśnie pana na obiad, o ile jaśnie pan przyjdzie przed powrotem jaśnie wielmożnej.
Edward obrzucił go wzrokiem wyniosłym.
— Jaśniujesz baronównie tak, jakby ci za to dopłacała podwójnie.
Zebrzydowski wszedł do wspaniałego salonu, skąd widać było amfiladę salonów, gabinetów i strojny buduar złocący się z daleka, istotnie jak ananasowy owoc, soczysty w lite materje, połyskujący atłasami. Edward stanął na progu tej złotej groty, wciągnął w nozdrza zapach perfum, dobrze mu znanych i cofnął się niechętnie.
— Tu zapadł wyrok na mnie — zgrzytnął ze złością.
Oglądał obrazy, rzeźby, bezmyślnie, czuł w głowie jakiś tłok, który mu dokuczał nieznośnie, jakby w skroniach tkwiły mu dwa ćwieki, nie mógł ich wyrwać, bo nie miał sił. Błądził po salonie wielkim i przeładowanym bogatemi meblami, że aż przygniatał mnóstwem ornamentacji, rzeźb, bronzów, kryształami żyrandoli i innych drobiazgów.
— Barok! Oni tu są wszyscy w stylu barokowym. Co ja tu robię? Czy to moje ramy? Co ja im powiem? Po co mnie tu djabli przynieśli? Czy po rodowy klejnot Krongoldów, który w postaci pierścionka kupuje się właśnie w tej chwili u Mankielewicza? I to ja tu czekam na jaśnie wielmożną baronównę, ja, Zebrzydowski?
Uczuł ściśnienie gardła dziwnie przykre. Zdławił go nagły przypływ upokorzenia, krew zalała mu policzki.
Wtem ujrzał tuż przed sobą wielki wazon z rozkwitłą tuberozą, poznał go: przed paru dniami przysłał go pannie Róży. Wtulił płonącą twarz w białe kielichy kwiatów. Subtelny zapach owionął go i przypomniał Teresę Pobożynę. To ona! biały wonny kwiat! Jakże on ją pożegnał? Wypadł jak warjat! Ach ten Strzełecki z tą wieścią nagłą o jego zaręczynach. Skąd, co? przecie się nie oświadczył jeszcze nawet. To sprawa Krongoldów, prowokacja! A on teraz czeka na co? Żeby przedwczesną pogłoskę potwierdzić i uprawomocnić?
Zanurzył znowu czoło rozpalone w kwiecistych gronach tuberozy.
Nie oświadczył się formalnie, to prawda, ale tak zabrnął, że nie miał innego wyjścia. Panna Róża zwracała się do niego często z pieszczotliwą nazwą Wah, bo tak wymawiała zawsze literę r, co czarowało papę Krongolda. — „Ach ta Rózia, ona stworzona na arystokratkę!“ — mówił papa z promiennym uśmiechem.
Zebrzydowski przypomniał sobie błyski oczów Róży, gdy na niego patrzyła, drżenie jej ust szkarłatnych i czuł, że to wspomnienie przenika go dreszczem zmysłowym.
— To jest jednak ponętna panna — myślał. — Et, gwizdnąć na wszystkie względy i dać się porwać tej złotej i purpurowei fali! Cóż za rozkosze z taką kobietą. Róża Saronu! Córa Izraela! No, więc wielkie rzeczy!
Zebrzydowski utkwił wzrok w dużym portrecie panny Róży. Drgnął. Podobizna ta robiła na nim zawsze ogromne wrażenie. Wśród mnóstwa rozsypanych róż ponsowych i ciemno-żółtych, półklęczała śliczna sylwetka kobieca w purpurowych przezroczych gazach, które niby mgłą ognistą owiewały plecy smukłe, biust i ramiona, reszta postaci tonęła w różach. Włosy czarne, rozdzielone nad czołem, spięte były z tyłu głowy złotym grzebieniem i luźno opadały na kark w swobodnych puklach. Pochylona nad pękiem róż, które trzymała w ręku, zwracała się twarzą do widza, ukazując prześliczne zarysy półprofilu. Usta rozkosznie roześmiane i oczy marzące, słodkie, w których migotały iskry wesela, lecz jakby za chmurką tęsknoty. Te oczy właśnie, ocienione rzęsą czarną, artysta rozjaśnił, nie wyglądały na czarne, jakie miała panna Róża, był w nich jakby błękit pogodny jakby toń szafiru morza, były przeto słodsze w wyrazie, łagodniejsze i bardziej urocze. Te oczy, ich wyraz i te usta ślicznie złożone, pełne powabu kobiecego, zmysłowości i zarazem niewinne, czarowały zawsze Wara przypomnieniem. Majaczyło mu się coś cudownego, jakiś sen-bajka! Ten portret to nie była podobizna panny Róży, to była wizja jakiejś fantazji prześnionej, czy przeżytej, którą War jednak upajał się ciągle. Stał długo przed portretem zapatrzony.
— Jeśli ożenię się z Różą, portret ten zawieszę obok swego łóżka, patrząc w te oczy i na te usta zawsze zapomnę, że to Krongoldówna.
— Czy ożenię się?
Odwrócił się i przeszedł salon parę razy krokiem nerwowym. Stanęła mu w oczach twarz Strzełeckiego ironiczna, gdy mu składał życzenia.
— Bohater! On by tego napewno nie zrobił. Katon! patrjota! Stracił fortunę, więc bierze się do pracy. Bardzo piękny przykład dla mnie, tylko, że mnie jakoś nie wzruszył. A ona? Pani Teresa? No cóż! płacze za mężem i tęskni i wzdycha! Co komu po kobiecie wzdychającej wiecznie do swego męża? Nudne i bezcelowe!
War rozmyślał dalej z goryczą:
— Chociaż zawsze jest śliczna. Co w tej kobiecie tak wabi? Przecie uroda nie wyjątkowa, przystojna, więcej nic, ale urok, urok niesłychany. Gdybym z nią przebywał często, weźmie mnie znowu na własność! Wtedy panna Róża kaput! Kocham tę Terenię i basta! nie pomogą tu żadne rozumowania, ani wzdychania za mężem. Dziś bym ją rozwiódł, gdyby tylko chciała. Ha! może i rozwód już zbyteczny, może już wolna, tylko sama o tem nie wie?
Edward poczuł przypływ krwi do serca, gorący i radosny prąd wywołał silny dreszcz rozkoszy.
— Mieć Terenię swoją! — podszedł znowu do białej tuberozy i wtulił usta w wonne kieliszki kwiatów.
— Terenia! Ona ma takie same ciało jak te kwiaty, to jej obraz.
Edward usiadł do fortepianu. Z pod palców nerwowych Wara wybiegła melodja słodka, preludjum Chopina. Grał z przymkniętemi oczami, marząc o Tereni. Nagle zbudził się jak z pół snu. Rzucił kilka ostrych, fałszywych akordów.
Targnął nim gwałtowny wstrząs, zerwał się jak pchnięty i prędko wyszedł z salonu.
W hallu lokaj zastąpił mu drogę.
— Jaśnie pan odchodzi? Jaśnie wielmożna baronówna kazała...
— Idź precz!
Na schodach War odetchnął.
— Lol miał rację, ta złota klatka nie dla mnie.
Wyszedł na ulicę i ochłonąwszy szedł długi czas, nie wiedząc, dokąd i gdzie. Przeleciał przez mózg projekt pójścia do Tereni, mignęła pokusa Uchani i nagle dawny nałóg zatrzymał go na miejscu, olśnił radosną błyskawicą.
— Jadę do Paryża! Życia, ruchu, świata! ach świata!
Błyskawica zgasła jak gaśnie iskra piorunowa. Nagły mrok, brak tchu, zimny bolesny dreszcz.
— Za co pojadę?... teraz?
War doznał wrażenia, że obmacują go jakieś zimne lepkie macki. Ale to było tylko uczucie niemożliwości.
— Nie mogę, nie mogę! — rzucił głośno.
Ktoś się za nim obejrzał. War uprzytomnił sobie, że w ananasowym buduarze projekt wspólnej podróży do Francji i Włoch był już ustalony. Czekano tylko jego oświadczyn formalnych.
— Jestem ogromnie głupi! — wygarnął sobie komplement i wsiadł do auta. Za chwilę w małym saloniku na Wilczej siedział na przeciw matki swojej i wuja, hrabiego Augusta.
Pani Beata Zebrzydowska wystrojona i uczesana modnie, siedziała w głębokim fotelu z załamanemi rękami. Patrzyła na syna z wyrazem bolesnym. W oczach jej dużych, czarnych, bezmyślnych, a połyskliwych jak granaty wetknięte w twarz niby dwie broszki, malowało się tylko bezdenne zdumienie. Brwi czarne, wzniesione wysoko, zanurzały się w loki jasno-złociste, ondulowane starannie, spływające na białe czoło. Cała postać tej pani była pretensjonalna, znamionująca wielkie rozmiłowanie się w sobie samej, przytem dumę i pychę niezwykłą. W wyrazie ust było zniechęcenie, graniczące z rozpaczliwą jakąś ironją.
Hrabia August łysy i wygolony, o rysach klasycznych, ale już zwiędłych, utkwił duże bławe, żartobliwe źrenice w twarzy Wara i żując nieustannie wargami patrzał na młodzieńca drwiąco, kręcił głową i stukał palec o palec na swoich piersiach, na których trzymał pod samą brodą splecione dłonie.
War położył ramiona na oparciu fotela i patrzał na oboje obojętnie, a zimno. Milczenie trwało długo, wreszcie War przemówił pierwszy.
— A gdyby było tak? Jestem jak wobec inkwizycji. Czego właściwie odemnie chcecie?
— Czy ty pamiętasz jak się nazywasz? — padły słowa ostre z ust pani Zebrzydowskiej.
— Co to ma do rzeczy? Nazwisko przy pustej kieszeni im wspanialej brzmi, tem głupiej wygląda.
— No, no! War, przesadzasz! Nazwisko Krongold nawet przy jego miljonach brzmi jednakże nie tęgo, uważasz, zanadto nowocześnie! Usłyszana dziś wiadomość zelektryzowała mnie w znaczeniu ujemnem, właśnie z powodu tego nazwiska.
— Ależ to mezaljans, to absurd! — wykrzyknęła pani Zebrzydowska — to niecna intryga i podłość tych, tych, żydów względem ciebie.
— Pardon! Jeśli kto tu winien, to chyba ja, nie oni?
— Oni ciebie złapali, to bezczelne! Zebrzydowski na Hłowatynie i Derbyszczach ożeniony z mademoiselle Krongold, to absurd!
— Jeśliby na Hłowatynie i Derbyszczach, to istotnie absurd! Ale zresztą nie popełnię nic nowego, takie fakty były, są i będą. Miljony Krongolda postawią nas znowu we właściwe ramy.
— O, o, o... pardon! — krzyknął hrabia August, wznosząc ramiona w górę. — Postawią ciebie w pozłacanym szychu, ale nie w złotych ramach. I czy ty się w te ramy zmieścisz, War? Czy ty się z tem obliczyłeś?
— Z niczem się nie obliczałem. Wiem tylko, że żyć tak jak teraz dłużej nie potrafię. Ożenię się, kupię ogromne dobra, mamie oddam Pochleby.
— Dziękuję za hojny dar — sarknęła.
Hrabia August zaśmiał się rechoczącym głosem.
— W dodatku dasz matce synową Rojzę.
— Ona ma na imię Róża.
— Po żydowsku Rojza... i wnuka, jakiegoś Abrahamka, albo Izaaka, bo ci miljonerzy lubią historyczne imiona. Jakaż ona jest ta Róża, słyszałem, że piękna, jak Salome?
— Czy to prawda, że oni nie są jeszcze ochrzczeni? — spytała matka.
— Wiem napewno, że nie — odrzekł hrabia.
— To okropne! to potworne!
War spojrzał na matkę przez zmrużone powieki.
— Mama jej ma to za złe? Ja sądzę, że to właśnie stawia ją w lepszem świetle. Cóż warta jest kobieta, która zmienia religję, jak kapelusz odpowiednio do danego stroju. Skoro jest przywiązana do swego wyznania i ma zasady...
— Więc niech nie wychodzi za katolika, jeśli ma zasady, bo każdy katolik zawsze od niej zażąda chrztu.
— Ja nie zażądam, co mnie to może obchodzić!
— Ma się rozumieć! — odrzekł hrabia z udaną, komiczną powagą. Co to szkodzi jednemu Zebrzydowskiemu wziąć ślub w synagodze? Fju! Bardzo oryginalnie!
— Ślub będzie w kościele.
— A któż go wam udzieli? I zresztą ona byłaby wtedy bez ślubu.
— A cóż mnie to obchodzi? Weźmiemy ślub cywilny i obejdzie się bez hałasu.
— War, tyś oszalał!
— Nie, tylko zbankrutowałem.
— Nie jesteś przecie zrujnowany doszczętnie.
— O, o, tak! spadłem z wyżyn hłowatyńsko-derbyszczowskich, połamałem nogi, ręce, żebra, potłukłem łeb.
— Fi! War, jesteś wulgarny.
— Naturalnie, bo jestem goły, ale żyję, tylko że mi takie życie nie smakuje. Szukam innego.
— Może ten twój Krongold przez swoje stosunki, miljony i wpływy postara się odzyskać dla ciebie Hłowatyn i Derbyszcze — jęknęła pani Zebrzydowska.
Edward i hrabia parsknęli śmiechem.
— Polityka mamy jest rozbrajająca.
— Może dać za warunek Krongoldom odzyskanie kresów. Ha, ha! To zabawne! — rechotał hrabia August. A potem, gdy czyn tak politycznie doniosły stałby się faktem, wtedy dałbyś drapaka od mademoiselle Rojzy.
— Tak, to zakończenie à la comte Mohyński — rzucił War przez zęby.
Hrabia nasrożył się.
— Pan Zebrzydowski może będzie łaskaw oszczędzać mojego nazwiska.
— Ja zaś proszę pana Mohyńskiego nie przekręcać imienia mojej narzeczonej.
Zaległa cisza, hrabia trochę sapał, pani Zebrzydowska załamała ręce boleśnie.
— Ach, War, tyle nieszczęść, takie straty, ruiny, nędza, tyle, tyle kataklizmów, a ty jeszcze z tem swojem małżeństwem tak bardzo infortuné, dobijasz mnie. Jestem nieszczęśliwa, wszystkiego sobie odmawiam. Siedzę w tej dziurze jak w łupinie, nie mam często na lożę do teatru. U Hersego mam długi, u fryzjera także, w perfumerji, to, to straszne! Chciałabym koniecznie pojechać do Rzymu. Już szósty wielki tydzień spędzam w kraju, a Wielkanoc bez mszy papieskiej. Ach Boże! jakichże czasów się doczekałam! Przecież w Wiedniu nie byłam już także od wybuchu tej barbarzyńskiej wojny.
— He, he, prawdopodobnie z tej to właśnie przyczyny Wiedeń tak zepsiał — śmiał się hrabia.
— Ach! ímbecile Auguste! Zacznie się teraz wiosenny karnawał, nie mam tualet odpowiednich, i... i... za co kupię? Nędza!
— Chcę właśnie przez ożenienie się z panną Różą wszystko to mamie wrócić.
— Na Pochlebach? Masz widzę humor do żartów, ale ja go nie posiadam, niestety.
— Słusznie! — z powagą rzekł hrabia — bo o ciebie, Beti, nie stara się żaden Krongold, jak dotąd.
Pani Zebrzydowska zerwała się z fotela.
— Jesteś bez serca! U nikogo nie mam współczucia, u nikogo! Gdyby Jędrzej żył...
— Toby napewno Hłowatyn, Derbyszcze i kapitały były nietknięte — śmiał się hrabia. — Jakżeby bolszewicy mieli odwagę Jędrzeja Zebrzydowskiego ograbić? He, he! Najlepszy dowód, że zostawili Pochleby, jako jego majątek rodowy. Nawet dla nieżyjącego mieli względy. He! Tylko zdaje mi się, że gdyby Jędrzej żył, Pochleby miałyby inną fizjonomję, no i kapitały nie uciekłyby tak gracko przed jego sprytem do Rosji. Te zaś, co zostały, nie zapadłyby na suchoty galopujące, na które tak gwałtownie robią klapę. Wtedy zapewne i mademoiselle Rojz... Róża nie miałaby szans na synową. — Ach wtedy i loża do teatru byłaby, bodaj parterową, i fryzjer i Herse i Wiedeń, nie byłby skrzywdzony, nieborak, tak ciężko, że aż bokami robić, na wzór dynastji Habsburgów, i w wielkim tygodniu nie patrzałoby się może na stosy pluszowych jajek warszawskich. Chociaż to ostatnie to przegalopowałem. Jędrzej, Alleluja lubił śpiewać tylko u siebie. Nie uznawał cudzych ceremonji nawet papieskich. To był patryjota szczery.
— Tak, ojciec! Ba! ojciec — rzekł War tonem, który mówił wszystko, było w nim i uwielbienie i uznanie najwyższe i wzruszenie. Lecz po chwili rzekł innym tonem:
— Ale ojciec by także nie czarował, żeby teraz na wszystko wystarczało, tak, jak wystarczało przedtem.
— Ojciec twój? — zawołał hrabia. — On by zaraz objął jakąś dużą administrację, czy wziąłby dzierżawę, czy rozwinąłby jakieś przedsiębiorstwo, wszystko na dużą skalę z nakładem pracy kolosalnym i kolosalną wydajnością. On by rąk nie założył i nie stękał jak góra przed urodzeniem myszy... krongoldowskiej. On by się jął pracy i czynu. Ho, ho! On by i ciebie, War, zaprzągł do młyna swoich działań. Jędrzej! Ha! Chciałbym go teraz widzieć. No, ale to był człowiek przedwojenny!
— A wuj dobrodziej? — spytał War lekko drwiącym tonem.
— Ja? Ja jestem inwalida, obdartus z ziemi kresowej, tylko w mniejszym stopniu niż wy. Na starość osiadłem na fartuchu żony i tam, w Małopolsce biedę klepię, ale klepię!
— A ciocia Oktawa nie narzeka?
— Cioci Oktawy wszędzie pełno! Pracuje społecznie, wszędzie jest i wszystko umie. Teraz zakłada jakieś stowarzyszenie....
— Zuch ciocia kalendarz! Ale, ale widziałem dziś panią Teresę Pobożynę.
— Panią Terenię? Co mówisz? — zawołał hrabia rozpromieniony. — Gdzie, kiedy?
— Dziś rano. Jest w Warszawie. Robi starania w celu odszukania męża. O Pobogu ani słychu. Może zginął?
— Niech Bóg broni! Taki człowiek wspaniały! Ee, znajdzie się, pewno w niewoli siedzi. A ona jakże, gdzie mieszka?
— W pensjonacie jakiejś pani Palickiej.
— Toż Renata Orliczówna za Palickim. On zginął. Mieli Kunaków na kresach. Śliczna osoba! wcielenie Fornariny. No, ale mówże mi o Pobożynie. Cukierek! Zmieniła się co? Coś rumienisz się, War.
Hrabia poklepał kuzyna po ramieniu, zajrzał mu filuternie w oczy.
— Rumienisz się, hę? Czy już ten szampanik dla ciebie wyszumiał, straciłeś apetycik? Zdaje się, że nie. He, he!
— Niech wuj nie żartuje, pani Teresa dla mnie święta.
— Wierzę! Ale chętnie ściągnąłbyś ją z ołtarza, gdyby św. Roman pozwolił? Hę? Św. Roman zawieruszył się, ale ona zawsze na ołtarzu. Prawda? Tak mi się zdaje. Można składać hekatomby, obstawiać kwiatami, uwielbień, będzie czarować uśmiechem, wabić, ale zdjąć jej z ołtarza ani rusz! Tak, tak! To niebezpieczny gatunek! Muszę ją odwiedzić. Jaki adres?
Hrabia notował adres, a War rzekł:
— Był tam i Strzelecki, Jerzy, wie wuj, z Nowosiółek. Był u mnie wczoraj w Bristolu o protekcję. Ph! U mnie o protekcję?! Mnie nie zastał, lecz posadę znalazł dziś, rządcy, proszę sobie wyobrazić.
— Ależ czemuż do mnie się nie udał, dałbym mu w Małopolsce świetną administrację! To solidny człowiek, wyborny rolnik, pracownik!
— Krąż został niestracony. Dieu de misericorde, dlaczego nas tylko tak skrzywdziłeś? — jęknęła nagle pani Zebrzydowska płaczliwym głosem z kąta kanapy.
Edward spojrzał na nią zdziwiony, ale hrabia August machnął ręką z lekceważeniem.
— Zwykła historja! Zawsze tylko my. Cała inwazja bolszewicka przedsięwzięta była tylko w celu zabrania Zebrzydowskim Hłowatyna i Derbyszcz. Naturalnie! No, ale mów mi dalej o Strzełeckim. Więc rządcą? Co znowu! za krótko szukał posady. Trzeba go wstrzymać.
— War, pójdź do banku i odbierz dla mnie ten procencik. Wstyd odbierać taką tam sumkę. Ach Boże! Muszę jutro wybrać sobie parę tualet na święta, kostjum na wentę. Ach, mam tyle na głowie, a tu jeszcze te twoje głupie projekty. Niedość, że cierpię na niedostatek, jeszcze takie zmartwienie! Ach War, tyś bez serca! Ja się ciebie wyrzeknę, jeśli się ożenisz z tą bankierówną. To za wiele na moje nerwy, to bezczelne! Niecny żart jakiś. Jakto? pan na Hłowatynie i Derbyszczach. Och... och mam migrenę, jestem chora! — jęknęła.
Nagle wyciągnęła ramiona z patosem i zatrzęsła groźnie rękoma nad głową Wara. Na palcach błysnęły cenne pierścienie.
— Wyrzeknę się ciebie, War, jeśli mi zrobisz taki wstyd! Wyrzeknę, parole d‘honneur! Wydziedzi... cz...
Umilkła, ujrzawszy uśmiech szyderczy na ustach syna.
— He, he! brawo! brawo! Wybornie obmyślona zemsta! — pękał ze śmiechu hrabia August.
Usiadł na kanapce i aż zatoczył się z nadmiernego wesela.
— Brawo, brawo! Beti, używaj! Wydziedziczę! co za słowo! En effet monstre! He! he! he! No, War, nie spadasz z krzesła, chłopcze? he, he, he!
— Przewidziałem tę scenę ze wszystkiemi szczegółami — odrzekł obojętnie.
Pani Zebrzydowska ściskała palcami głowę i jęczała cicho.
— Mam migrenę! Ty się tylko umiesz śmiać, Auguste! Na Święconem u hrabiny Tachelskiej nie będę mogła być, bo nie mam tualety, na codzień chodzę oberwana. To okropne!
Edward spojrzał przelotnie na strojną tualetę matki i nagle przypomniał sobie skromną, ciemną wełnianą, nie nową już suknię pani Teresy. Usłyszał znowu słowa matki:
— A Krąż został niestracony, tylko my tacy skrzywdzeni, tacy obdarci. Głupie Pochleby i-rien de plus!
War spuścił oczy, zrobiło mu się dziwnie przykro. Wstał i zaczął się żegnać. Hrabia Mohyński wyszedł z nim do przedpokoju.
— Dokąd idziesz, War?
— Do Krongoldów — odrzekł głucho.
— War!
— Tak, wuju, bo lękam się, że wkrótce mama nie będzie miała na tualety sezonowe, nie tylko na Wiedeń i Rzym. A ja, ja sam nie potrafię z Pochlebów mamę i siebie zaspokoić.
— Daj pokój, War! Nie znasz matki? Wybacz mój drogi, ale to przecież lala, była i jest. Porcelanowa lala. Nic więcej, Ach, ach! nie rozgoryczaj się i radzę ci iść do pani Teresy.
— Czy to ratunek dla mnie, wuju?
— Moralnie tak. I ja chciałbym, uważasz, tego... zobaczyć się ze Strzełeckim.
Edward był już w drzwiach. Nagle odwrócił się, popatrzał mocno w oczy wuja i rzekł nieśmiało.
— Niech mi wuj wyrobi tę administrację w Małopolsce, o której mówił, że dla Strzeleckiego.
Zapadła cisza, patrzyli sobie w oczy i hrabia nie zdołał ukryć nie tylko wyrazu oczów, w których zabłysło mnóstwo iskier żartobliwych i szyderczych, lecz nie potrafił nawet powstrzymać nagłej swej wesołości. Z ust jego drgających od niezwalczonej fali szalonego śmiechu wypadło parsknięcie krótkie, lecz dosadne i rozbrzmiało gamą niepowstrzymaną po całej klatce schodowej.
— Ha! ha! ha! ha! ha!
Edward zbiegał ze schodów ogromnemi susami.
— War! Drogi! War! — wołał opamiętawszy się hrabia August.
Ale na dole tylko trzasnęły drzwi. I to była niema odpowiedź Wara na niemą odpowiedź hrabiego Augusta.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zebrzydowski pojechał do Krongoldów, ale już ze schodów zawrócił i wolnym krokiem niezdecydowany szedł przed siebie, aż znalazł się w Alejach Ujazdowskich. Minął Aleje, wszedł do Łazienek, błądził w nich długo, przystając czasem po kilka minut przy jakimś szczególe mało interesującym. Błądził w parku, czując, że mu się w głowie kręci, że jest jak dziecko, które samo nie wie, czego chce i do czego dąży. Rozmarzał go zapach wiosny, wchłaniał w piersi aromat ziemi i pierwszej zieleniejącej trawy, ale i to go drażniło. Gdyby to był park hłowatyński, to co innego, ale jakieś tam Łazienki warszawskie! Co się tam teraz dzieje w parku, w zwierzyńcu, w akwarjum? I pomyśleć, że tam już nigdy, nigdy...
War omało że nie zapłakał, jęknęło mu w piersi, ale zdusił w sobie tę słabość uczuć i uciekł z parku. Rozmarzał się niepotrzebnie, poco ubolewać nad rzeczą straconą, tak jak ubolewa matka? Przypomniał sobie wuja Mohyńskiego i zgrzytnął zębami. Jak to się on śmiał z jego propozycji, jak się serdecznie śmiał! Więc pierwszy raz wyraził chęć pracy i wyśmiano go. Cóż byłoby tak dziwnego i tak śmiesznego, gdyby on zaczął pracować? Skoro Jerzy Strzełecki, dąży do tego, skoro mógł pracować jego ojciec własny, a nawet jak zapewniał Mohyński, ojciec jego w obecnych warunkach poszukałby sobie posady administratora.
Dlaczegóż tedy on?...
Bez słowa zachęty od razu wyśmiano go tylko, więcej nic! Czyż oni go sami nie rzucają do kieszeni Krongolda?
— Ach, skończyć z tą męką, z tą niepewnością!
Edward zajęty swojemi myślami szedł wolno, nie widząc, że ten i ów kłaniał mu się na ulicy i że patrzano na niego ze zdziwieniem. Pewno wszyscy myślą, że on jest teraz u narzeczonej, a on tymczasem wałęsa się po ulicach. Sam nie wiedział, kiedy znalazł się w Bristolu. Uczuł głód, nie jadł dziś obiadu. Szedł właśnie do restauracji, gdy zbliżył się do niego portjer z listem w ręku.
— Było do pana kilka telefonów, a potem przyjechał sam pan baron Krongold z baronówną. Pytali o pana, ale powiedziałem, że cały dzień pana nie było, wtedy kazali...
Edward sięgnął po list obojętnie.
— Był tu także jakiś pan nieznajomy i ten list zostawił dla pana.
War rozerwał kopertę. List od pani Teresy. Uczuł ogień we krwi. W prostych, serdecznych słowach Terenia zapraszała go na wieczór do pensjonatu pani Palickiej. Podpisane: Pobożyna, Palicka, Strzełecki.
War odczuł ciepło i szczerość tego listu, ale odrazu usta mu się skrzywiły ironicznie.
— Robota wujaszka — rzekł prawie głośno i wszedł do restauracji. — Jeść! jeść!
Portjer poszedł do telefonu.
Zebrzydowski pił koniak, jadł zakąski i myślą był przy Tereni. Obiecywał sobie, że zaraz po obiedzie pójdzie do pensjonatu. Zapragnął ciepła rodzinnego, ciszy, spokoju i oczu Tereni.
Zabrał się właśnie z apetytem do jakiejś imponującej porcji mięsa, gdy we drzwiach zjawiła się panna Róża z ojcem. Był zdumiony. Powstał zły. Klął w duszy jak dragon. Powitał Krongoldów dość sucho.
— Jaki ich tu djabeł przyniósł, czego u czarta chcą?
Panna Róża odczuła chłód, gdy całował jej rękę, lecz nie okazała tego. Usiadła obok, mówiąc z uśmiechem:
— Chciałam panu zrobić niespodziankę, gdy pan przyjdzie tu na obiad, no i trzeba zdarzenia, że pana już zastaliśmy.
— Przeczucie i przeznaczenie — wygłosił Krongold sentencjonalnie, biorąc do rąk kartę z jadłospisem. Panna Róża szczebiotała z wdziękiem, ale była nieco melancholijna. Zagadywała Edwarda, patrzyła mu w oczy, gdy mówił, marząco i tęsknie. Robiła wszystkie miny, układała twarz, nadawała wyraz oczom taki, jaki lubił War, co dawno odgadła i co już stosowała z wprawą artystyczną. Rozmawiali sami z sobą. Krongold jadł sumiennie, pił umiarkowanie i rozglądał się po sali z wielce zadowoloną miną. Rozdał kilka ukłonów na salę i wogóle promieniał. Gdy nareszcie wchłonął nieprawdopodobną ilość potraw, przeprosił Wara i córkę, że ich na chwilę opuści dla znajomego, do którego miał interes. War został z Różą sam na sam przy lodach, owocach i winie. Oczy panny przepalały Wara jak płomienie, usta jej obiecywały, nęciły. Trwało to dość długo. Krongold ciągle załatwiał interesy. Po paru godzinach powrócił do stolika, proponując teatr. Okazało się, że już za późno. Panna Róża z tęsknem spojrzeniem spytała Wara, czy nie lepiej spędzić wieczór w złotym buduarku. Będzie mu grała na fortepianie, zaśpiewa, urządzą sobie wieczór dla siebie.
War, który w głowie miał różową łunę i wszystko go zachwycało, przyznał jej rację odrazu. Wyszli oboje, bo papa załatwiał rachunek.
— Ja was dogonię, poczekajcie w naszem aucie, jeden moment.
Ale gdy Krongold wyszedł do westibulu, podbiegł do niego piccolo z dowcipną miną.
— Sprowadzić jaśnie panu baronowi limuzynę? bo młodzi jaśnie państwo odjechali Cadillac‘iem za miasto na spacer.
— Tak, tak, ja wiem! Ale ja pójdę piechotą. Trzeba się przejść dla zdrowia! Masz tu kochanku.
Wyszedł i mełł w zębach miłe słowa:
— Młodzi jaśnie państwo! Jaśnie państwo Zebrzydowscy! O, mądra Róża, bardzo mądra!
Piccolo podsunął się do drugiego kolegi i szepnął chytrze:
— Morowo płaci, jak mu pojaśniować. A tamci zgasili elektrykę w Cadillac‘u, widziałeś?
— Co miałem nie widzieć, ona zgasiła — odburknął kolega. — A mnie pana Zebrzydowskiego żal.
— Co mu tam będzie za krzywda? Fiu!
— Zawsze co nasz jaśnie pan prawdziwy, choć i obdarty, to nie tamte sztuczne miljardery.
— To właśnie dobrze, że nasz zabierze miljardy. Zebrzydowski hojny, przy nim to się każdy pożywi, żeby tylko miał z czego dawać. Ho, ho!
Jerzy Strzełecki wrócił do stołowego pokoju od telefonu i rzekł krótko do obecnych:
— Bristol odpowiedział, że po obiedzie z Krongoldami Zebrzydowski i panna Róża pojechali autem na spacer.
— Tego owego... Basta! — stęknął hrabia August.






— Wiosna! wiosna! Patrz, Żmijka, jakie inne słońce, patrz jak drzewa osnuły się zieloną mgłą, patrz jak trawka tryska z ziemi pachnącej. O, o... motyl! cytrynek, jaki śliczny! Prast! do nogi! Wara ci od motyla, co to znowu? Eh! zresztą możesz gonić dla uciechy, nie zgonisz nieboraku! On ma skrzydła, a ty tylko łapska! Dzwonek! oszalałeś, nie drzyj mi młodej trawy i zawilców pazurami. Widzisz go! Miałeś całą zimę na to, jeszcze mu się teraz zachciewa! Wiosna! Czy ty to rozumiesz, piesku? Wiosna, i taka bardzo wczesna! Ach wiosna i kwiaty! Patrz, jak tu niebiesko od przylaszczek, a tam biały kobierzec zawilców! Czekaj! trzeba narwać kwiatów.
Dada Turowa zdjęła strzelbę z pleców, odpięła patrontasz i zrzuciwszy z głowy czapkę urzędową, wskoczyła w kwiaty. Nogi jej w wysokich butach tonęły w gęstym kożuchu przylaszczek, które zwartą masą niebieskich i szafirowych gwiazdek utworzyły dokoła niej jakby falę błękitną. Rwała kwiaty całemi garściami. Pęki ich pachnące wiosną i świeżością przytulała do twarzy, całowała je, chłodząc niemi rozpaloną od wewnętrznej radości twarz, usta różowe i czoło białe jak marmur. Radowała się kwiatami, rzucała je na psy, które szalały dokoła niej, wpatrzone w nią, rozszczekane, wesoło jazgocące z wielkiej uciechy. Dada rozdokazywała się jak dziecko. Całe snopy kwiatów rzucała sobie na głowę, rozdętemi nozdrzami piła woń lasu. Psy jakby ją rozumiały, towarzyszyły jej wiernie w skokach i w bieganiu. Chwytały w pyski ten wiosenny pierwszy okwiat leśny i oddając poślinione kłaki kwiecia w jej ręce, wspinały się łapami na jej piersi, lizały ją po rękach. Podsunął się do niej stary Merdas. Głowę miał zwieszoną, wachlował smętnie ogonem puszystym, a gdy go który z młodych psów zaczepił, pokazywał zęby, jakby w zgryźliwym uśmiechu. Dada ujrzawszy go, spoważniała. Pochyliła się, ujęła łeb psa w obie dłonie i patrząc mu serdecznie w łzawe oczy, mówiła cichym głosem:
— Biedny, biedny, Merdas! Niema pana, co? niema pana starego? Pies niema z kim chodzić! za mną nie nadąży, za stare łapiny, co? za stare! I biegać nie potrafi już i skakać i kwiatami się cieszyć jak te oto bziki! Bieda, oj bieda psu, prawda? I tęskno i głupio jakoś! Pan był dobry jak ojciec, prawda? hołubił, kochał psa? Ale już pana niema, daleko stąd leży w tej wiosennej ziemi i tylko mu kwiaty nosimy i trawka rośnie na mogile. Oj bieda, bieda.
Dada całowała psa w czoło wyłysiałe ze starości i szeptała dalej, czując sama łzy pod powiekami.
— Prędko, za kilka dni już i ja stąd odejdę. Psy dostaną nowego pana. Tak! psy będą za mną tęskniły i ja będę tęskniła bardzo, bardzo. I za starym panem nie tylko Merdas tęskni, ale i ja tęsknię. Dobry był, kochany jak ojciec, poczciwy. Merdas stracił swego pana, a ja swego ojca, dawno, dawno, i jak?
Wtem podskoczyła ku niej Żmijka i nuż ją drapać po kurcie skórzanej, skowycząc i narzekając raźnie, jakby ją chciała odciągnąć od smutków i złych myśli. Dada podniosła głowę, klasnęła w dłonie i biegła przez dywany przylaszczek, goniąc się z psami i chwytając w przelocie gałęzie leszczyny, okryte złotawo-płowym osypem pierwszych basiek wiosennych, długich jak liszki i mszysztych.
Nagle Dada uniosła ramiona wgórę i patrząc na błękit nieba, zawołała radośnie:
— Gęsi, gęsi lecą! O, jaki klucz bogaty, jaki sznurowy. Na błota za Mchową Górę lecą. Hej Żmijka! hej Prast, na słonki, dziś wieczorem pójść! Ciąg okrutny! Na przechaliny pójdziemy, na polany, to będzie uciecha! Pamiętasz, Merdas. jak to pan mawiał:

Słonki lecącej chrzypienie
Wiosny szczere spojrzenie.

Albo tak:

Gdy jarząbek burczy na zacisznym lesie
To już i wiosenka pierwsze kwiaty niesie.

— Wszystko już wraca do puszczy na lato, a ja teraz odlecę w świat!
Dada zamyśliła się. Od śmierci starego Tura czuła w duszy stały i dziwny niepokój. Otworzyło się przed nią swobodne, nowe życie. Ale co z niem zrobi? Jak je zapełni? Będzie pracowała, lecz jaką sobie pracę obierze. W mieście? w szpitalu? Dada wstrząsnęła się. Nie, nie! Nie chce już być sanitarjuszką, toby jej przypominało tak straszne lata, chwile. Nie, za nic! za nic! Postanowiła zaraz po pierwszym kwietnia pojechać do Warszawy i szukać posady. Po ojcu Turze zostało trochę pieniędzy, które dawno oddał jej i dla niej przeznaczył. Przeczuwając śmierć swoją polecił jej sprzedać całe urządzenie gajówki i zdobyte za to pieniądze zabrać dla siebie i Wacława, gdy powróci. Dada uczyniła wedle jego woli, część rzeczy rozsprzedała z pomocą starej babki, odwiecznej służącej Tura, resztę zakupił nowy gajowy, który za tydzień miał objąć posadę. Starą babkę wynagrodziła o wiele suciej niż jej się należało i niż stary Tur dla niej przeznaczył. Sama czekała z upragnieniem daty wyjazdu, lękając się jej zarazem. Projekty spychały się w jej głowie, tak były różnorodne i takie ich mnóstwo. Ostatecznie postanowiła zostać nauczycielką. Posada biurowa przerażała ją. Dada czuła w sobie tyle życia i energji, że przy pracy zamkniętej w czterech ścianach biura nie mogła siebie wyobrazić. Jednakże uczucie swobody dodawało jej otuchy i było iskrą, budzącą w niej zapał do czynu, bodaj najtrudniejszego, aby móc spożytkować siły i werwę życiową. Straszliwa, męcząca nuda całej zimy zgnębiła ją tak bardzo, że teraz nie zdołała powstrzymać się od zbytniej wesołości. Po śmierci teścia, z którym przez dwa lata bytowania na Sarnach zżyła się i nawet pokochała starego, wesołość jej obecna raziła ją samą. Lecz energja jej, zdrowie, krew młoda i bujna, a przytem zawrotna ciekawość świata porywały ją w dal nieznaną i wymarzoną gdzie czekała na nią miłość Jerzego. Co teraz nastąpi? Czy ta miłość jego, już wyraźna i jej uczucia dadzą jej poznać szczęście prawdziwe i czy to możliwe, żeby ona była szczęśliwą? Nie chciała się nad tem zastanawiać. Upajała ją wiosna. Dada chwilami doznawała uczucia żalu przed pożegnaniem ukochanego boru, który wchłonął tyle jej myśli i tęsknot, gdzie spędzała najlepsze chwile obecnej swej egzystencji. Las był taki piękny w tej mgle seledynowej, taki bogaty w biel i błękit kobierców wiosennych! Jakże tu teraz wyjechać do miasta na bruk i w mury, kiedy tu tak cudownie, tak gwarno w społeczeństwie ptasiem i zwierzęcem? Dadą rozumiała, że to już były tylko sentymenty. Czekało na nią życie i praca. Pracy się już nie bała, była do niej przyzwyczajona, tylko przyszłość stała przed nią mglista i niepokoiła ją mocą nieznanej tajemnicy.
Wiatr wiosenny wpadł między konary i czuby drzew. Las rozgadał się. Zahuczały wirchy sosen chrzęstliwym szelestem. Nagie gałęzie drzew liściastych, zaledwo omglone pierwszą krasą wiosny, niosły w przestwór rozgwar potężnej, harmonijnej pieśni wyzwolenia. Tryumf był w tym szumie i jękliwe żałosne wołania. Chwilami bór zanosił się jakby spazmem szlochu i znowu cicha melancholja regularnego poszumu, tłuczenia się o siebie igłami i gałęźmi o wątłem jeszcze niemowlęcem pąkowiu. Z głębin leśnych, z głuchych ostępów, podszytych suchemi paprociami wiało surową wilgocią i chłodem. Stamtąd szły szumy ponure, jakby tam jeszcze przyczajona zima, konając, wysyłała na rzadszy las groźne swe zawodzenia i jęki. Ciemne odchłanie odpychały Dadę, przypominały jej zimę i nie wiedzieć przez jaką analogję uczuć i splot wrażeń nasunęły myśl o Wacku, myśl, która budziła w niej wstrząs bolesny. Ten nieszczęśnik, leżący tam gdzieś daleko, daleko w samotnej mogile, był dla niej zawsze wyrzutem z powodu, że stał się jej wybawicielem z męki pożycia z nim.
Dada nie lubiła czarnych przepaścistych kniei, wolała las, tchnący wiosną, ozłocony słońcem, podścielony bielą zawilców. Wolała, podniósłszy głowę patrzeć na napowietrzny taniec gałęzi, które wpadały z łoskotem w ramiona sosen i odrywając się od nich rozchwiane niosły swoje hejnały w górę ku płynącym hyżo obłokom. I znowu miłosne splatanie się konarów, i znowu szaławilska zabawa czubów, chrobot, weselne pohukiwanie lasu i trzepotanie się gałęzi. Wrzawa radosna! Tu i owdzie słychać wabienie się ptactwa leśnego, łopot skrzydeł, ćwierkanie i kwilenie, zanoszenie się w miłosnej ekstazie synogarlic i dzikich gołębi. Wysoko, hen, nad rozburzoną falą koron drzewnych widać czarne krzyżyki klucznego ptactwa, po długiej zimie wraca do rodzinnych pieleszy ochoczo, barwnie, czujnie, a gwarnie, żądne nowego życia, miłości i gniazda. Wszędzie w naturze gody wiosenne! I w duszy Dady rozbrzmiewa pieśń nowa i pomimo protestu wyrywa się niepomna przeżytych klęsk, nieposłuszna żadnym nakazom serca i woli, bo zrodzona w głębokich pokładach młodej duszy i płomiennych porywów młodości.
Ale Dada przezwycięża się w sobie. Musi wszakże obejść cały swój rewir, więc i Wielki Las. Rzuca przeto tęskne spojrzenie na kwieciste podścieliny wesołych połaci lasu i wchodzi w ciemne tunele poważnych, a mrocznych ostępów. Po mchach głębokich, w których nogi jej toną, jak w kożuchu, sunie cicho, czujnie, pochylając głowę przed nawisłemi brodami jodeł i olbrzymich świerków. Pomyka zwinnie, przeskakując zwalone pnie, przeciska się poprzez gąszcze i zatory leśnej drobnicy, tulącej się do drzew-kolosów. Weszła wreszcie na wąską mszystą drożynę, wydeptaną jej stopami i szła wytrwale, zatopiona w puszczy drzew jak mały żuczek ruchomy, a żwawy, rozglądając się, czy niema szkody i nasłuchując. Wchłaniała specyficzny zapach boru: ekstrakt zmieszanej woni zeszłorocznych grzybów, zakisły w mchach z mocnym aromatem żywicy i pleśnią nadgniłej trawy. W miejscach najzaciszniejszych uderzała w rozdęte chrapki Dady stęchłizna starych oparzelisk, lub zaleciał ją swąd zwierzęcy z porzuconych barłogów. Wtedy psy, idące tuż przy jej nodze, okazywały niepokój, lecz jedno słówko Dady umiejscowiało tresowanych faworytów i znowu szły cicho, posłuszne, węsząc tylko i łopocąc zaślinionemi waflami nozdrzy.
— Tu gdzieś blisko leżą samury w barłogach, czuj duch! Niema nas! — szepnęła Dada do nastroszonych psów, drżących od ochoty zapuszczenia się w te tajnie ponętnej kniei. W niektórych zagłuszach było prawie mroczno. W korytarzach natłoczonych ścianami drzewnych potęg panowała cisza przygniatająca. W górze zbite korony sosen, jodeł, świerków tworzyły sklepione tunele o zwisających sufitach jak wielkie, ciemne, poszarpane sztandary. Chłodno tu było i groźnie. Wtem załomotało coś, trzask gałęzi i jakieś poruszenie powietrza rozrywające ciszę. Psy skoczyły jak sparzone jednym susem na mchy.
— Zagraj! Żmijka! Dzwonek, Szastl do nogi! — zawołała Dada zdławionym głosem. — Nie rusz! Waruj! Cicho jak makiem siał! Przy nodze! O tak! A, nicponie! Nie widzicie, że to biedne wychudzone przez zimę warchlaki „takroczne“ jak mawiał ojciec Tur. Ani mi się waż jeden z drugim! Iść cicho i ani mru mru. Uszy wam się trzęsą do uciechy, a w ślepiach ognie? O, wierzę, pohuiaćby dobrze ochota i apetycik jest, ale waaraa! — Nie wolno płoszyć zwierzyny! Czy pieski tego nie rozumieją, że nie zawsze radaby dusza do raju? O, niemądre psy! Tyle nauk zjadły i takie durne! No, wracamy do domu. Dalej! raźno w drogę!
Dada przyspieszyła kroku, a psy znerwowane, ale uśmierzone sunęły za nią cicho z wywieszonemi językami. Były zziajane poprzedniemi harcami, a teraz męką trzymania się na wodzy, których to pęt zerwać nie mogły, ale, ach, jakie czuły do tego pragnienie! Wkrótce Dada dosięgła znowu weselszych ostępów boru, ożywiła się i idąc prędko rwała gęste, choć wątłe kwieciny wiosenne. Sforce swojej udzieliła także nieco większej swobody. W pełnym swym rynsztunku myśliwskim Dada wyglądała zuchowato i niesłychanie młodzieńczo. Przy kurcie skórzanej, rozchylonej na piersiach, błękitniał pęk przylaszczek, drugi zatknęła za pas patrontasza, a ogromną ich więź trzymała w ręku. Z poza ramion sterczała lufa strzelby. Idąc i nawet rwąc kwiaty, Dada nie pominęła żadnego szczegółu w lesie. Wprawnem okiem widziała wszystko, czujna i pilna. W pewnem miejscu wśród gąszczy zaczęła oglądać uważnie jakąś drzewinę, na której widniał kawałek odartej kory. Po krótkiem badaniu uśmiechnęła się:
— Sarniuk czemchał się tu różkami, już go swędzą. Wiosna, hej! Żeby to znaleść rogi jelenie, wzięłabym na pamiątkę sobie. Jakie to były cudne te misy rogów łosia, które w zimie zawiozłam na nadleśnictwo.
Poszła dalej i znowu stanęła.
— Co to za ślady? Cichooo psy! Aha, to odyniec walił tędy. Wycinek! Jak to się pcha, gdzie największe gęstwiny. Gdzieś jest niedaleko, bo psy jak podminowane. Waaruj! Ani kroku!
Dada odpięła nagle od pasa smyczę i całą sforkę przywiązawszy za obroże, prowadziła przy sobie.
— Nie można was już, pieski zabierać do lasu, za dużo rozkosznych pokus! No, ale ze mną już niedługo, więc jeszcze pochodzimy razem. Ja was przypilnuję, ale jakby zobaczył leśniczy, miałabym awanturę za moją miłość dla was. Poczciwe! Jak to idą posłusznie, a w oczy patrzą! Zaraz psy się najedzą i będą spały. A po zachodzie na słonki! Kropnę ze dwie!
Fala nowego przypływu wspomnień omroczyła jasną twarz Dady.
— W Dawidówce co to się działo na wiosnę! Zych przyjeżdżał zawsze z uniwersytetu na ciągi słonek. Cóż to była za radość! A przedtem liczne zjazdy na toki głuszców. Nocne wyprawy do kniei, budki myśliwskie, skakanie pod takt „pieśni“ głuszca, z ojcem, z Zychem.
Dada zakrztusiła się jakoś szczególnie. Rzuciła głową w tył, czapkę zsunęła z czoła i spojrzała w niebo.
— Ha! było kiedyś wszystko! Było, ale to już nie wróci.
Przytuliła do twarzy przylaszczki, ukryła w nich ciche łzy, które z błękitu jej oczów spadły w błękit wiosennych kwiatów. W tem psy znowu zajazgotały, szarpnąwszy smycze. Ogromny zając wyrwał się opodal z za krzaka i gnał stuliwszy uszy, że jeno migały siwe skoki.
— Ma tu gdzieś legowisko. Starka! Marczaki już są dawno. Hej, co ich teraz na polach! Cicho, bęcwały obrzydłe! wiecie, że was nie puszczę, poco daremnie mi tu jazgotać?
W przylaskach na skrajach łąk śmignęło przed Dadą stadko saren. Pomknęły polotne na stalowych nogach, jeno suche łebki na wyciągniętych szyjach mignęły w gąszczu i błysnęły białe talerze. Ale sfora trzymana mocno nie próbowała się nawet wyrywać, jeno stęknęły pieski obrazą i zgrozą na niepojęte porządki ludzkie, które krzywdzą rodzaj psi, wystawiając je na zbyt trudne do zniesienia pokusy. Zagraj i Żmijka najzajadliwsze kłusowniki spojrzały na Dadę z wyrzutem i żalem. Ugłaskała je nadzieją bliskiego obiadu. Zbliżało się południe, gdy młoda kobieta stanęła na polanie, gdzie była gajówka. Pospuszczane ze smyczy psy skoczyły na podwórze, ujadając wesoło i jęły się gzić z łańcuchowemi brytanami. Do Dady przymaszerował poważnie chowany żóraw, zakwilił i jął ocierać dziób o jej krótką spódniczkę. Pogłaskała jedwabną szyję ptaka.
— Żórcio tęskni? O, o, biedaku, pewno, że ci tu nie bardzo, kiedy tam pod chmurami twoi wracają już i kruczą. Chciałoby się ptakowi do nich, co? A dlaczego był słaby, dlaczego rzucili go swoi przed wędrówką w świat? Biedny. Żórcio! żal po niewczasie! Trzeba być silnym, aby żyć tak, jak oni tam! Gdy lecą, to się żaden z klucza nie wysunie. Dlatego mają moc. A Żóruś sobie leniuszek, słabiutki. No, bez melancholji, wyciągnij Żórusiu szyję do mnie po królewsku i maszerujmy do domu na obiad. Ot, tak za mną, ot tak.
Dada rozesmiana patrzyła na komiczne ruchy ptaka, który wyciągnął długie nogi i szyję w marszu pośpiesznym i kwilił przytem cichą skargę na swoje niedołęstwo.
Wtem Dada usłyszała pisk i skomlenie radosne psów. Podniosła oczy i zatrzymała się jak wryta z głuchym okrzykiem. Zbliżał się do niej Jerzy Strzełecki. Psy obskakiwały go, naszczekując z uciechą, a on głaskał je i patrzał na Dadę. Był z głową odkrytą. Podbiegła i wyciągnęła do niego obie ręce. Powitali się krótko z uczuciem. Podnosząc głowę od jej rąk Jerzy, rzekł:
— Jesteśmy na tem miejscu, gdzie w jesieni pani mnie znalazła i zabrała. Dziś ja panią tu spotykam, by zabrać.
— Mnie?
— Tak. Jutro rano wyjeżdżamy.
— Ależ ja muszę tu dobyć do...
— Żadnego muszę, pani Dado! Czy mogę tak nazywać jak pisywałem?
— Ależ tak, tak. Tylko przecie pan wie, że ja...
— Mam formalne zwolnienie dla pani, otrzymane z biura leśnictwa.
— Od pierwszego?
— Nie, od tej chwili. Wszak pani tylko zastępowała teścia.
— Nadleśnictwo zawiadomione? — spytała drżąc na całem ciele.
— Naturalnie, stamtąd jadę. Wszystko w porządku. Nadleśniczy nie ma dla pani dostatecznych słów uznania. Dziś przyjeżdża na Sarny, bo chce, abyśmy zapolowali na słonki, a w nocy jedziemy na głuszce. Jutro pani zda remanent i wyjeżdżamy.
— Dokąd?
— Do Uchań. Oto list pani Teresy.
Dada przeczytała list chciwie. Rumieńce okryły jej policzki, z oczów trysnęły łzy.
— Jacy wy wszyscy jesteście dobrzy, jacy kochani!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jerzy Strzełecki siedząc na wielkim pniu obok Dady, naprzeciw domku gajówki, słuchał jej opowiadania.
— Stało się to przez złość ludzką. Przeczuwałam, że musi nastąpić ta chwila i pomału przygotowywałam ojca do ciosu. Daleki był jednak do uwierzenia w prawdę. Przed dwoma tygodniami byłam, jak codzień na obchodzie leśnym, zaszłam do leśniczówki, meldując o ścięciu dwóch dębczaków na granicy naszego rewiru i wskazałam, dokąd ślad prowadzi. Leśniczy z gajowymi, między którymi był Zięba, pojechali na miejsce kradzieży. Musiałam wskazać im to miejsce, jechałam z nimi. Potem oni podążyli za śladem, ja zaś wracałam do domu. Były pierwsze roztopy, drogę miałam ciężką. Na roistach pod Mchową Górą, skacząc po kępach, zapadłam się w bagienku. Zmęczyłam się bardzo. Szłam wolno, odpoczywając po drodze. Na łączce, blisko już gajówki rwałam sobie pierwsze kaczeńce i ot z wielkiej radości, że to już wiosna, śpiewałam sobie coś głośno. Nagle usłyszawszy szelest, obejrzałam się. W odległości kilku kroków przedemną stał Zięba. Ukośną drogą zdążył mnie zaskoczyć. Był straszny i powiedział rzecz straszną i już nie wiem dokładnie jak to się stało, ale zerwałam strzelbę w mgnieniu oka, jak na widok wilka. On patrzał na mnie jak zwierz, podbiegł, wyrwał mi strzelbę z rąk, odrzucił i chwycił mnie wpół. Uderzyłam go w twarz, zaczęłam szamotać się gwałtownie. On coś bełkotał. Okropny był! Jak to trwało długo, nie wiem, dość, że wyśliznęłam się z tych plugawych uścisków, dopadłam do strzelby i wymierzyłam lufę na niego, odwiódłszy kurek błyskawicznie. Zaskrzeczał śmiechem i szedł do mnie ponury, patrząc z podełba i sycząc przez zęby bezczelne słowa. Ja cofałam się z bronią wymierzoną na niego. Na szczęście byłam na brzegu brzeźniaka, tam równo i sucho. Cofałam się dość prędko z palcem na cynglu. Widział to doskonale. Zawołałam do niego, że gdy się zbliży, wystrzelę bez wahania. Gdy się nieco oddaliłam, on szedł wolno, patrząc wciąż na mnie, wtedy trzymając jedną ręką strzelbę, wymierzoną do niego, drugą podniosłam trąbkę do ust. Zatrąbiłam krótki, gwałtowny alarm. Szłam dalej. W parę minut powstał harmider, wrzawa i szczek naszych psów, wypadły z lasu jak szalone. Wystarczył im mój widok, zresztą nie cierpiały Zięby. Rzuciły się na niego z zajadłością jak wściekłe. Strzelił do nich raz, drugi, trzeci, na szczęście nie trafił, bo już sam robił odwrót w poszarpanej odzieży i pokaleczony. Odwołałam psy, bojąc się o nie i jednym pędem znalazłam się ot tam, na brzegu naszej polany, gdzie spotkałam ojca biedaka. Chorym będąc, wlókł się pomału na moje spotkanie. Mówił, że karmił właśnie psy na podwórku, gdy usłyszał alarm. Puścił psy i poszczuł. Podobno i tego nie było potrzeba, bo sfora cała jak opętana pognała na głos trąbki, na ratunek. Opowiedziałam ojcu napaść. Wzburzył się i przejął tym niesłychanie, musiałam go uspokajać. Zaraz też parobczak pobiegł z listem do leśniczówki, ale zanim leśniczy nadjechał, stało się to nieszczęście. Zięba powrócił. Nie wiem, w jakich zamiarach, czyżby tylko w tym zbrodniczym? Wyszłam właśnie przed wieczorem z psami na porębę, tam oto zaraz za tym pagórkiem, żeby sprawdzić ilość pozostałego po zimowej zwózce drzewa. Patrzę, drepce prędko z górki do mnie babulka i przerażona macha na mnie ręką. Dopadłam. Co się stało? A ona tylko bez tchu woła:
— Ojciec! Zięba! Zięba! Biegłam jak na skrzydłach. Ojciec stał w drzwiach domu, oczy miał błędne, straszne. Trzymał duży, okuty kij, którym machał w powietrzu. Memlał coś charczącym głosem, że nie mogłam zrozumieć. Zięby już nie było. Ojciec nareszcie krzyknął jakimś rykiem:
— Nie żyje Wacek! Nie żyje! On mówił, Zięba. Nie żyje!
Chwycił się za piersi, jęknął, zachwiał się. Podtrzymałam go, ale leciał mi przez ręce. Coś mówił, patrzał na mnie. Och, te oczy, te oczy! Raz jeszcze szept świszczący, potworny w bólu, który widocznie darł mu serce i rozszarpywał je.
— Nie żyje! dawno, dawno, Wacek...
Coś krzyknął, czego ani ja, ani babulka nie zrozumiałyśmy i zwisł nam w ramionach. Dowlokłyśmy go do izby, stęknął: Jezus... i wszystko się skończyło. — Tak jak przepowiadał, tak się stało. Nie przeżył ciosu swego. Jedynym świadkiem rzuconej mu w oczy prawdy, była babulka. Opowiedziała mnie i leśniczemu tę bezczelną napaść Zięby i te jego zabójcze słowa. Mam sobie za wyrzut gorzki, żem nie potrafiła usposobić ojca tak, by ta wieść nie była obuchem. Chociaż nieraz dziwiłam się, że mógł wierzyć w powrót Wacława. Ostrożnie, ale stale zmierzałam do tego, by zbudzić w nim zwątpienie. Wierzył święcie w powrót, a jednak Zięba wiarę tę zabił w nim odrazu i śmiertelnie. Ten Zięba był męczarnią całej zimy dla mnie i ojca. Mnie prześladował inaczej, ojca zaś ciągle truł tem, co starego najbardziej bolało.
— Może wiedział o zgonie Wacława? — spytał Jerzy.
— Nie wiem! ja z nim o tem nigdy nie rozmawiałam, o przykrościach zaś, doznawanych od tego okropnego człowieka, nie mówiłam nikomu. Wiem, że w nadleśnictwie miałabym pomoc i że Zięba straciłby posadę. Nie chciałam być przyczyną tego.
— Co sie z nim stało?
— Z Ziębą? Usunięto go zupełnie z tutejszych lasów. Nie wiem, gdzie jest. Zapewniono mnie, że Zięby mogę się nie obawiać. Jednakże od tej pory chodzę po lesie z psami, poprostu nerwowo nie mogę się bez nich ruszyć. Dalsze rewiry przejął na siebie leśniczy do pierwszego kwietnia, ale ponieważ pensję do tego czasu ojciec wybrał, zatem postanowiłam i obiecałam dotrwać na stanowisku.
— Trwała tu droga pani aż za długo i tak dzielnie, tak pracowicie. Nadleśniczy mówił mi o pani ze wzruszeniem, ma dla pani szacunek i podziw.
Dada pokraśniała z radości.
— On był dla mnie jak ojciec i oni wszyscy leśniczowie i moi koledzy gajowi — uśmiechnęła się — dawali mi dużo dowodów serdecznej życzliwości, poparcia, służyli radą, bardzo często pomocą. Zacni i kochani ludzie, nie zapomnę o nich nigdy.
Jerzy ujął rękę Dady i podniósł ją do ust. Ucałował gorąco.
— Jestem jednakże szczęśliwy, że mogę panią wyrwać stąd, że mogę panią zabrać do innego życia.
Dada patrzyła w jego oczy chmurką błękitną. Na czole białem zarysowała się pionowa zmarszczka myśli.
— Ale jakie ono będzie to moje życie? Boję się patrzeć w przyszłość. Dawniej miałam tyle cudnych marzeń, snów, nic się nie ziściło, nic! wszystko na opak.
— Pani Dado, nie wolno tak mówić, mając w sobie tyle młodości, piękna, uroku. Niech mi pani nie wyrywa ręki! Chcę ją mieć i mieć panią nareszcie, przy sobie i...
Młoda kobieta zerwała się z miejsca. Zatrzepotała jakoś dziwnie jedną dłonią około swej twarzy, druga ręka była uwięziona w silnym uścisku Jerzego.
— Nie, nie! nic nie mówmy o przyszłości, ona mię niepokoi!
Jerzy wstał.
— Pani Dado!
Ale ona cała w ogniach, zapytała nagle zupełnie innym głosem:
— Czy nadleśniczy wie, że Wacław nie żyje?
Strzelecki zsunął brwi, cień padł mu na twarz.
— Wie odemnie.
— Czy poznał pana?
Tak, przypomniałem mu się, poznał z trudem rannego pacjenta pani. Był bardzo uprzejmy. Ale odczułem, że stanowisko moje wobec pani trochę go zastanawia. On uważał się tu poniekąd za opiekuna pani. Mówił mi, że domyślał się, iż Wacław zginął i los pani obchodził go żywo.
— Tak, zacny człowiek, był dla mnie bardzo dobry — szepnęła Dada. — Ale ten stary purytanin — zawahała się.
Jerzy zrozumiał.
— Właśnie nastąpiła taka jedna chwila, że uważałem za stosowne pokazać mu list pani Teresy Pobożyny, zapraszający panią do Uchań. To zrobiło doskonałe wrażenie.
W oczach Dady błysnęła radość, rozpromieniła się cała jak zorza.
— Dziękuję panu. Pan jest najzacniejszy z ludzi i kochany.
Nagłym ruchem objęła rękoma Jerzego za szyję i gorące usta przycisnęła do jego twarzy.
— Odnalazłam w panu jakby mego brata Zycha. —
Pod żarem jej ust, Jerzy zapłonął, chciał ją zamknąć w ramionach, nagle zadrżał, ostygł.
— Brata?? Pani Dado!
W jego głosie było tyle wyrazu, że młoda kobieta zmieszała się. Odsunęła się i spłoszonym wzrokiem, patrząc w jego wymowne, chmurne źrenice, odrzekła prędko, przycisnąwszy palce do skroni:
— Tymczasem tak! tymczasem! Bo widzi pan! Nie tu! gdzie byłam z tym, z tym nieszczęsnym! Och, nie tu! Ja sama nie wiem, co się ze mną dzieje. Taki strach! i szczęście i męka. Ale ja, ja, pana, serdecznie kocham, tylko...
Wtem psy zerwały się z hałasem. Dada krzyknęła w podnieceniu:
— Pan nadleśniczy jedzie!
Pędem pobiegła naprzód w stronę domu. Jerzy szedł za nią i patrzał na nią przez jakieś purpurowe łuny, które nagle rozpaliły się w jego źrenicach.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.





HELENA MNISZEK



POWOJENNI

POWIEŚĆ.

TOM II.






POZNAŃ
WIELKOPOLSKA KSIĘGARNIA NAKŁADOWA
KAROLA RZEPECKIEGO

1929




ODBITO W DRUKARNI LUDWIKA KAPELI W POZNANIU.






— Tataryjsk! Patrz Roman, Tataryjsk! — zawołała Olga, księżniczka Czhangirani do swego towarzysza.
Zmęczeni oboje śmiertelnie, stali na płaszczyźnie schodów marmurowego portyku w wielkim pałacu książąt Czarawdżadze. Oboje, ubrani po męsku, w zniszczonych kurtach, patrzyli dokoła zdumionym wzrokiem, że są u celu swej, nad wszelki wyraz uciążliwej i ryzykownej wędrówki, a raczej ucieczki, że oto są nareszcie bezpieczni. Oczyma gorejącemi spoglądali na cudny krajobraz górski, który roztaczał się przed nimi w całym przepychu wiosny i blasków słońca.
Szczyty gór pokryte były śniegiem, a u ich stóp burzyło się życie przyrody.
Oczyma gorejącemi zatapiali się w sobie, nie mogąc zgłębić szczęścia, że są swobodni, że mogą wypocząć. Przeżyte trwogi i niepokoje były poza nimi, zostały w tych szafirowych przełęczach górskich, przez które przebrnęli, wlokąc się resztkami sił jak nędzarze.
Olga wzięła Poboga za rękę i prowadziła go dokoła pałacu, chcąc utwierdzić go w prawdzie najmilszej, że są istotnie w Tataryjsku, rodzinnem osiedlu jej matki. Prowadziła go do parków i ogrodów, rzuconych malowniczo na stokach wyżyny. Wskazywała mu gąszcza roślin wyszukanych, grupy egzotycznych drzew i krzewów, posągi z marmuru i granitu strojące aleje cieniste cedrów i cyprysów. W dole parku szumiała rzeka szeroka i bystra, nalana jakby roztopionem srebrem, pryskająca na skalne brzegi piórami białych pian.
— Kur! nasz drogi Kur — wołała księżniczka. — Uczyłam się pływać w jego falach. Patrz, tam stoją łodzie pałacowe, a tam daleko las, gdzie zbierałam zawsze wielkie szyszki orzechów cedrowych. A tam, patrz, na tle błękitnych obłoków, szczyt śnieżny, biały niepokalanie Kazbek. Patrz, jaki wyniosły jego hełm, jaki przeczysty! Ileż razy oczy moje dziewczęce zawieszałam na tej białej wizji i snułam wtedy swoje pierwsze marzenia dziecinne. A teraz szczyt Kazbeku jest świadkiem mojego szczęścia, mojej miłości.
Zatonęła czarem swych oczów w rozżarżonych podnietą źrenicach Romana.
Szli szczytem parkowej wyżyny, to znowu schodzili na niższe tarasy, biegli brzegiem rzeki rozradowani jak dzieci i znowu pięli się na górę, by patrzeć na kwitnące drzewa pomarańcz i migdałów różowych, by chłonąć ich woń słodką w płuca, łaknące szerokiego i swobodnego oddechu. Wznosili oczy spragnione cudów przyrody na szczyty górskie, bielejące ponad ciemnemi turniami nagich skał i z tych wyżyn spadali płomieniem źrenic w swoje własne źrenice, w których paliło się już zarzewie wspólnych pożądań i pragnień przeogromnych, pragnień rozkoszy. Czuli w sobie ogień, który przepalał ich na wskroś. W pewnej chwili padli sobie w ramiona, pchnięci jednaką mocą niezwalczonej żądzy na krótki moment zachwytu w spojeniu ust i radości uścisku. Oderwali się od siebie zadyszani, by na nowo pić czar przyrody, tak harmonizujący z pięknem ich własnych odczuć. Biegaliby długo, długo niezmęczeni, porwani urokiem swoich wrażeń osobistych, zapominając o wszystkiem innem na świecie, gdyby nie Chazmara, która wezwała ich na posiłek i namówiła do spoczynku. Poszli weseli, roześmiani. Ale Chazmara miała minę poważną i nienazbyt wesołe wieści. Wiedzieli o nich, lecz chwilowo w radosnej świadomości uzyskanej swobody odsunęli mimowolnie wszystko zło na plan dalszy. Tatarka nie pozwoliła zapominać o tem, co groziło.
— Wykąpcie się, łazienki przygotowane. Wyśpijcie się zdrowo i trzeba będzie znowu po paru dniach wędrować dalej, tylko, że już nie na piechotę, ale końmi tutejszymi do Ałchalczyka do kniazia. Kniaź wyjechał do Batumu za swojemi sprawami, ale kiedy Sowiety idą na Gruzję, już tu książę na ich spotkanie nie wróci, tylko nam trzeba do niego czemprędzej, żeby zdążyć do Batumu, daj na morze! Wtedy dopiero powiemy, żeśmy głowy całe wynieśli z tego piekła.
— To napaść istotnie godna Hunnów! Bez wypowiedzenia wojny gwałcą akt niepodległości Gruzji uznany przez cały świat i przez te same Sowiety. Wilczym sposobem włażą w nasz kraj, by nieść pożogę i mord! — powiedziała oburzona Olga z nienawistnym błyskiem w oczach.
— Będzie się ten kraj bronił do upadłego. — rzekł Pobóg. — Aż mi żal, że nie mogę chwycić za broń i stanąć w szeregach waszej armji. Krew się burzy i ręka swędzi! Dziś poszedłbym w pole, bo dość już tej ciągłej niepewności!
Olga położyła swoją dłoń na jego ręce.
— Rom, a ja? rzucisz mnie przed końcem naszej ucieczki? Naszej, bo i tobie nie zostawać w Gruzji, jeno dążyć tam, gdzie już niewola nie grozi.
Spojrzały w oczy Romana jej oczy tak cudownie piękne w swym błagalnym wyrazie, takie urocze w słodkiej pieszczocie, że nie mógł oderwać się od nich, nie miał sił. A ona szeptała:
— Nie rzucisz mnie Rom! Skuła nas nasza niedola i nadzieja ocalenia się skuwa nas coraz bardziej.
— Więc jedźmy do tego Ałchalczyka bodaj dziś! Tam się zorjentujemy. Gdyby wylot na morze był już stracony, wstępuję do waszej armji i niech się dzieje co chce! Będę przynajmniej wiedział, że walczę dla idei pogwałconych praw napadniętego podstępnie kraju.
— W takim razie ja idę z tobą Rom.
— Zupełnie to rozumiem! Jesteś Gruzinką, a twoja ojczyzna zagrożona bardzo poważnie.
— Ojej, ile kobiet z Gruzji, ile Tatarek będzie biło najeźdźców, — kiwała głową Chazmara. — Ale zanim wy dwoje pójdziecie w pole, trzeba nam najpierw do Ałchalczyka, do kniazia Bagrata. On poradzi, on was napewno skieruje do Batum i na okręt zagraniczny.
Olga zamyśliła się.
— Może już tu nigdy nie wrócę? Opuszczając Zrub, myślałam, że w Tataryjsku spokój znajdę i rodzinę straconą. A tu znowu zanosi się na to samo. Alboż się obronimy przed taką przemocą! Skoro ta piekielna myśl wylęgła się u nich, żeby zalać Gruzję krwią i zasiać tu zniszczenie, to już zawładną nami, niestety napewno.
— Zanadto ich korciło, że taki raj ziemski, jak nas? Sakharthvelo, nie należy do nich i że nasze skarby nie są w ich rękach. Ot, co jest powodem!
Chazmara trzęsła ręką. w powietrzu, jakby grożąc wrogowi, którego tendencje przejrzała.
— Co to jest Sakharthvelo? — spytał Pobóg.
— W języku georgijskim czyli kharthdeljońskim oznacza Gruzję — odrzekła Olga.
— Patrjotyzm wasz podzielają jak widzę i Tatarzy — rzekł Roman do księżniczki, gdy powstali od stołu. — Tutejszy Izmaił, gdy mówił o waszej sprawie i śmierci młodego księcia Iraklia, wyraźnie ubolewał, że nie jest na froncie, aby bronić ojczyzny.
— Tak, to są Azarbejdżańcy, nasi wierni słudzy i przyjaciele. Kochają nas, wiec i nasz kraj, gdzie im dobrze.
Chazmara wprowadziła Poboga do apartamentów księcia Czarawdżadze i, wskazując mu łazienkę oraz pokój sypialny, prosiła go, by się sam rozgościł jak u siebie. Izmaił zaś, strzelec księcia, otworzył szeroko szafy i zapraszał serdecznie, aby Pobóg wybrał sobie bieliznę i ubranie z garderoby młodych książąt, bo kiedy jest opiekunem i narzeczonym księżniczki, tedy jest panem w pałacu i on pierwszy rozkazów jego słuchać będzie,
Roman nie zaprzeczał, bo obchodziła go w tej chwili przedewszystkiem kwestja kąpieli i przebrania się z nieznośnej kurty, obmierzłej przez czas podróży aż do nienawiści. Z jakąż przedziwną rozkoszą zanurzył się w czystej wodzie pachnącej, w białej marmurowej wannie; przygotowanej przez Izmaiła. Młody Tatar obsługiwał go z pietyzmem, jakgdyby Pobóg był tu urodzonym i władającym księciem.
Z jakąż uciechą fizycznego zadowolenia Pobóg ogolił się i przywdział wykwintną bieliznę od tak już dawna zapomnianą. W eleganckiej pyjamie z czarnego jedwabiu z haftem, rozciągnął się na otomanie w gabinecie księcia Bagrata i paląc wyborne papierosy, patrzał na świetny dobór broni, zawieszony malowniczo na cennej makacie, zajmującej całą szerokość ściany dużego pokoju.
— Cóż za przepych i bogactwo — myślał Roman, widząc kindżały kaukazkie przecudnej roboty, sadzone gęsto srebrem i blademi opalami. Buzdygany, starożytne jatagany tureckie iskrzyły się od drogich kamieni. Buławki kozackie, handżary, sztylety miały niektóre rękojeście nabijane djamentami i perłami. Różnorodność rewolwerów, szabel prostych i krzywych, strzelb, karabinów — wrszystko rozwieszone z gustem i widocznem zamiłowaniem właściciela przykuwało oczy. Roman parę razy zaciekawiony, zrywał się i oglądał objekt jakiś, zgadując lub stwierdzając jego epokę i pochodzenie. Pobóg patrzył na te bogactwa, czytał na nich historję rodu książąt Czarawdżadzów i odczuwał ich upodobania.
W gabinecie był rodzaj małego muzeum, które widocznie gromadziła staranna ręka znawcy. Mnóstwo pamiątek z historji Gruzji, portretów królów, wśród których dominował ogromny portret królowej Tamary Wielkiej, świetnego pędzla ówczesnej doby. Obrazów było dużo, świadczyły one o subtelnem odczuciu piękna i dużym zmyśle artystycznym.... I wszystko to teraz może wpaść w ich ręce — pomyślał Pobóg ze zgrozą. Przypomniał sobie, ile już takich pałaców i zamków oni rozgromili i obrabowali, ile już sam widział przez czas swojej niewoli i ostatniej ucieczki, rzeczy niezwykle wartościowych w poniewierce okropnej, zbywanych za byle co. Raz, gdy odpoczywając po długiej i wyczerpującej wędrówce odważyli się wejść do karczmy, na końcu małej mieściny, widzieli obdartusów najniższej kategorji, którzy za czarkę wódki albo paczkę tytoniu sprzedawali klejnoty i cenne drobiazgi różnego rodzaju. On sam wtedy za kwartę spirytusu i machorkę nabył u jednego opoja piękny pierścień z brylantem, który potem odsprzedał za pieniądze aby mieć dla siebie na chleb i jaki taki przyodziewek robotniczy. Za resztę pieniędzy w drugiem miejscu kupił znowu zabezcen sadzoną perłami i szmaragdami papierośnicę i zegarek złoty inkrustowany brylantami, który zbył korzystnie. Chazmara sprzedała także cenny pierścień Olgi na potrzeby podróży. Pobóg nabył kilka wartościowych klejnotów by zachować je na czarną godzinę, by mieć zawsze swoje własne pieniądze. Gdy przeszli granicę Gruzji, Roman obiecywał sobie zaopatrzyć się w Tyflisie w przyzwoitsze ubranie, lecz Chazmara odradziła pokazywać się w mieście. Wojska sowieckie były już wtedy w granicach Gruzji i pomimo, że nieliczna ale dzielna armja potykała się z wrogim najeźdcą, jednakże można się było spodziewać wszędzie szpiegów i agentów bolszewickich. Chazmara ani przez chwilę nie wątpiła, że w napadzie zdradzieckim na ojczyznę Olgi, Borys brał udział napewno i że z poszukiwania jej nie zrezygnował. Ta obawa wieczysta ciążyła nad nimi straszliwie i zmuszała do forsownego przebywania olbrzymich przestrzeni. Groza Borysa była fatalną siłą, która nie pozwalała im nigdzie popasać dłużej. Pobóg miał inny jeszcze cel przyśpieszając męczącą wędrówkę. Oto dążył do jaknajprędszego wyzwolenia się i powrotu do Polski. Wziął sobie za obowiązek odprowadzić Olgę w miejsce gdzieby już jej Borys nie zagrażał. Gdyby uciekał sam zaryzykowałby iść do Odessy, lub innego portu, by na morzu szukać ocalenia. Z Olgą było to niepodobieństwem, poczucie honoru nie pozwalało Pobogowi zostawić ją tylko na opiece Chazmary. Zresztą Roman sam przed sobą nie chciał przyznać, że Olga przykuła go do siebie szałem zmysłów tak silnie, że oszołomiła go sobą jak narkotykiem, z którego się trudno ocucić. Roman wściekał się na swoją słabość, ale choroby tej zmóc nie potrafił, ani tych kajdan z siebie zrzucić nie zdołał. Wiedział, że będzie to trwało do czasu, aż się przed nim otworzy droga wolna, wówczas natychmiast wróci do kraju, bez wahania i bez oglądania się za Olgą.
Ale nawet teraz rozmyślając o niej, już pragnął ją widzieć i mieć ją przy sobie. Z wizerunkiem Olgi w oczach, półśniąc o niej zasnął kamiennym snem. Było już dawno popołudniu gdy się zbudził. Izmaił mu oświadczył, że księżniczka czeka na niego z obiadem. Roman odświeżył się i ubrał. Przyjrzawszy się sobie w lustrze skonstatował z zadowoleniem, że przecie ma wygląd europejski i że ubranie młodego kniazia Arczyłła Czarawdżadze, leży na nim wybornie jakby na niego skrojone. Mignęła niechętna myśl, dlaczego nie kupił sobie ubranie w Tyflisie jak miał zamiar i postanowił wysłać nazajutrz Izmaiła po ten sprawunek do miasta.
Poprzedzany przez Tatara w liberji, składającej się z szerokich czarnych szarawarów i kaftana czerwonego z haftami i nabojami na piersiach, Pobóg szedł w głąb pałacu na spotkanie księżniczki. Przed jakimiś drzwiami Izmaił cofnął się wskazując mu je z głębokim ukłonem. Pobóg wszedł i stanął olśniony.
Był jakby w namiocie sultańskim. Pokój okrągły i nieduży tonął w makatach, haftach oponach i fałdach jedwabnych materji grających barwami tęczy. Na otomanie szerokiej siedziała Olga w stroju narodowym gruzińskim, tak cudowna, że była niby obraz genjuszem twórczym wyegzaltowana. Wyglądała jak bezcenna perła na tle haftów i bisiorów. Twarz jej klasyczna w rysunku, jej rysy przeczyste i matowo-złotawa, brzoskwiniowa cera, jej oczy otchłanne a połyskliwe jak djamenty, pod nieskalaną linją cienkich, długich brwi, ocienione przepychem rzęs fryzowanych, te oczy długie jak migdały, wymowne, gorejące a głębokie miały czar zabójczy. Włosy czarne lśniące, faliste tworzyły pukle nad uszami, ale że były krótkie więc wiązała je z tyłu czarna wstążka szyta złotem, która spadała po obu bokach ramion. ierzch głowy pokryty był okrągłą i płaską czapeczką, purpurową aksamitną, suto haftem złotym i perłami obramowaną. Na nią zarzucony koronkowy biały welon, przezroczysty spadał na ramiona, plecy i aż na suknię, długą fałdzistą z błękitnego jak niebo jedwabiu, haftowaną srebrem i kolorami. Stanik wycięty na przodzie głęboko, ukazywał koronkę pajęczą drżącą na piersiach, niezrównanego kształtu i karnacji ciała. Na stanik opadał luźno serdaczek purpurowy, aksamitny, mieniący się od haftów złotych, turkusów i topazów. Szerokie rękawy zahaftowane były również i barwne jak skrzydła świetnego motyla. Stan obciskał szeroki pas i spływał na przodzie strugą czarnego jedwabiu, lśniącego na końcach od złotych i kolorowych wyszywań, rwących oczy. Z pod sukni wyglądały sandałki purpurowo złociste, spięte turkusami. Ręce toczone, odsłonięte powyżej łokcia, z pod szerokich rękawów, opasane były masywnemi złotemi bransoletami iskrzącemi się od klejnotów. Smukłe palce Olgi trącały w struny cytry opartej na kolanach. Całą postacią lekko i wdzięcznie przechylona ku wchodzącemu kochankowi wabiła go pięknym głosem śpiewanej, tęsknej melodji. Była pełna uroku i niewieściego powabu.
Pobóg zapatrzył się w nią. W oczach jego zapaliły się płomienie. A ona rzuciła cytrę na puszysty dywan pod stopami i wyciągnęła do niego ręce. Podszedł wolno czując ogień we krwi. Brwi miał zmarszczone, zmrużył oczy, nie chcąc by ona spostrzegła ich żar. Patrzał na nią z pod rzęs i ująwszy jej ręce odsunął ją w tył trochę sztywno. Olga wpiła się oczami w jego przyćmione źrenice i szepnęła głucho.
— Jakiś ty wspaniały. Nie widziałam cię jeszcze w takim stroju. O jakiś ty piękny! Ty mój...! mój..!
— Olgo, jesteś zbrodniarką, czy wiesz? Znasz siłę swego czaru i kusisz mnie...
Olga przechyliła głowę w tył i całą postacią podała się wstecz pociągając za sobą kochanka.
— Nazwij mnie jak chcesz!... Jestem niegodziwa, jestem bezwstydna zapewne, ale kocham cię do szaleństwa, do utraty zmysłów! Kocham cię niewolniczo, obłędnie. Rom!... kocham cię śmiertelnie! Zabij mnie... ale...
— Olga! — jęknął zdławionym głosem.
Pociągnęła go ku sobie, oczami go wabiła. Usta jej jak różowy pąk rozchylone łaknęły, paliły. Oczy jej błagające, omglone rozkoszą mąciły mu umysł, łamały wolę.
— Ol... ga!...
Owiała go fala gorąca, uniosła i płomieniem purpury zasłoniła mu oczy. Chwycił ją w ramiona mocarne i zgniótł jej usta łaknące, ogniem swoich ust, głodnych jej krasy.
Do ostatniego tchu w piersiach trwali w tym zachłannym splocie ramion, pod mocą tego pocałunku, który zdawał się nieskończonym. Gdy oderwali się od siebie zadyszani wargi Romana opadły na szyję Olgi, na jej pachnące jak kwiat piersi dziewicze i od tego momentu purpura krwi rozszalała się w nich burzą. Od tej chwili zapomnieli o wszystkiem co nie było nimi i ich pragnieniem siebie. Od tej chwili wszystko co się działo w Tataryjsku poza nimi było tylko tłem i dekoracją ich miłości. Byli wśród ludzi lecz nie widzieli ich, słuchali co mówią, słysząc jedynie tętno własnych serc i wzburzonych nerwów. Patrzyli na wszystko przez łunę szkarłatną swego szału, upojeni, półprzytomni z zachwytów jakichś niepojętych, wyrywających się z ich piersi przeogromnem tchnieniem ekstazy. Czuli w piersiach jakby skrzydła płomiennego ptaka, który wyszarpuje się, wnosi ich i porywa w bezkresy zapałów i egzaltacji. Potęgę mieli w sobie, potęgę stworzoną dla zatraty wszystkiego co nie jest żarem pocałunku i pożądań, potęgę szatańską, zesłaną dla zaguby ludzi ogarniętych jej wszechwładzą, która oślepia, ogłusza, opętuje łańcuchem ogniw promienistych a palących, jak splotem iskier. Spojeni tym łańcuchem niewypowiedzianej mocy chodzili po pałacu oglądając jego dziwa. Wszystko było tu fantazją i cudem, wszystko było tu nasiąkłe czarodziejską nutą przedziwnej symfonji. Tak im zeszedł wieczór i noc w pożarach pragnień, w spazmach rozkosznych zamierań i śnień o sobie. Noc jakby mistyczna, pierwsza w ich historji, która ukazała im cały przepych miłosnych nastrojów i bogactwo uniesień.
— Tak im zeszedł ranek następny, w potopie słońca zanurzony, owiany zapachem wiosennych kwiatów. Byli głusi i ślepi.
Ale zdarzył się moment odmienny, jak niebo zimowej nocy odmienne jest od upalnego dnia. Po obiedzie Olga wyczerpana i senna udała się na spoczynek. Roman samotnie błąkał się po pałacu z tumanem w mózgu, oszołomiony. Nie odnajdywał jeszcze siebie w samym sobie. Czuł pustkę w duszy i szczególny zamęt w całem jestestwie. Wydało mu się w pewnej minucie, że jest bez duszy, że jest włóknem człowieka, wyrzuconego na ląd jakiś nieznany po straszliwym orkanie. Gmatwa się i wikła w nim wszystko co myśli i czuje. Bezdenna głucha niechęć do siebie czy do czegoś, co jest niezrozumiałe, a jednak odczuwane nawet w tej wichurze i plątaninie jaka była w nim obecnie.
W jakiejś sali, którą wczoraj wieczorem podziwiał z Olgą uderzył go szczególny nieład. Zdawało mu się, że wczoraj było tu przepięknie i że teraz coś się zmieniło. Ale nie miał sił zastanawiać się nadtem. Gdzieś znowu potknął się na pęku słomy. Nawet nie przystanął by stwierdzić dość niezwykły fakt istnienia słomy na lustrzanej posadzce. Cóż go to mogło obchodzić? Najbardziej go przez moment zastanowił brak zbrojowni w gabinecie, gdzie wczorajszego ranka wypoczywał. Otomana kryta brokatem, tłoczonym w złoty deseń stała pod ścianą jakby naga, takie wrażenie robiła na tle obicia z wypłowiałej materji, pozbawionego perskiej makaty i doboru iskrzącej się klejnotami broni. Otomana ta miała wygląd niepomiernie smutny, jakby z pałacu wyrzucona została nagle na strych i sama się dziwiła tej przemianie.
Pobóg zdumiony szedł dalej chcąc zbadać czy się nie myli co do autentyczności pokoju. Nagle zadrżał i zatrzymał się. Patrzyły na niego czyjeś oczy, duże, głębokie, otchłanie oczów tuż przed nim. Pobóg jak wkuty w posadzkę patrzał z jakimś dreszczem niesamowitym i z zapartym oddechem w te oczy utkwione w niego. Trzeba było dłuższej chwili na to, by nareszcie spostrzegł, iż oczy te należą do człowieka bardzo starego, który stoi przed nim i świdruje go wzrokiem strasznym. Pobóg cofnął się lecz oczy poszły za nim.
Człowiek wysoki i szczupły, o twarzy bladej, mizernej z której sterczał jak hak nos orli o chrapach rozdętych i mocno zaciśniętych ustach, postąpił krok naprzód i nie odrywał wzroku ani na sekundę od oczów Poboga.
— Kto to? — sarknął Roman i chciał odsunąć marę ale ręka jego znalazła się w kleszczach dłoni nieznajomego. Głos głuchy w brzmieniu ale prawie młody i zupełnie ludzki odezwał się tuż przy uchu Romana.
— Ojczyzna ginie!
Pobóg szarpnął się w tył, ale silne ręce zatrzymały go na miejscu.
— Słyszysz, Sakharthvelja wzywa ratunku. A ty zamiast być w polu bawisz się piękną księżniczką? Ty aryjczyk, czy sumienia ci brak?
Oczy nieznajomego zapalały się jak dwa ognie. Mówił po gruzińsku. Roman słysząc często rozmowy Olgi z Chazmarą prowadzone w tym języku, kharthveljańskim, rozumiał coś nie coś. Ale ostatnie słowa dotknęły go. A stary Gruzin mówił:
— Możesz zapomnieć o wszystkiem, tylko nie o sumieniu! Zaniechasz obowiązku, zaniechasz swego prawa świętego i z tem będziesz żył, o, będziesz się nawet bawił wybornie, ale skoro zlekceważysz sumienie, to już twoja zguba, twoja zatrata!
— Co przez to rozumiesz? zapytał mimowoli po polsku, wzburzony Pobóg.
Stary jakby zastygł w zdumieniu. Ręce mu nagle opadły. Wielkiemi oczami barwy zetłałego węgla patrzał na Poboga przez długą minutę.
— Jesteś polakiem?! — spytał w tymże języku.
Teraz zdziwił się Roman. Dotknął ręki nieznajomego.
— Kto ty jesteś, mów człowieku? Kto ty?
A tamten powtarzał z rozdzierającym jakimś uśmiechem.
— Polak! No widzisz! stary Tejmuraz, polak! Skąd się tu wziąłeś, co cię tu przywiodło?... Poczekaj, chodź ze mną.
Chwycił ramię Poboga i ciągnął go za sobą. Roman patrzał na tę suchą postać pochyloną naprzód i na ostry profil twarzy z hakowatym, dawniej widocznie klasycznie garbatym nosem. Czaszka zupełnie pozbawiona włosów, ogromne oczy i usta zapadłe czyniły tę głowę podobną do starego sępa, wyleniałego z piór, z wyrazem smutku i goryczy w źrenicach.
Nieznajomy zatrzymał się w jakimś pokoju, podszedł żywo do szafy i wydobył gruby tom oprawny w zgrzebne płótno. Otworzywszy tom i położywszy na nim palec wpił ostry wzrok w oczy Romana.
— Co to jest!?
Pobóg spojrzał na tekst rozwartej księgi.
— „Pan Tadeusz“ — rzekł zdziwiony.
Szeroki uśmiech rozwarł zacięte usta starego.
— Poznałeś! Jesteś polakiem... Tak! Pan Tadeusz! Ale to nie tylko Mickiewicz, to nasza ewangelja w kopalni w Nerczyńsku. Czy ty wiesz w co jest oprawiona ta książka? To płótno z koszuli zgrzebnej, więziennej, którą miał na piersiach, przesiąkłą łzami męki, przykuty do taczki zesłaniec za miłość ojczyzny. A czy ty wiesz kto był wtedy ze mną przy tej samej taczce za takie same winy? Był polak! Brat! Dusza serdeczna, męczennik w katordze. Józef mu było na imię. On mnie nauczył po polsku a ja jego po gruzińsku. On tę książkę po kartce od kogoś ze swoich otrzymywał. Chowali my to jak relikwię, póki był dozorcą tygrys Trofim. Ale go zabili „brodiagi“ którzy za morderstwa byli razem z nami politycznymi w ciężkich robotach. Oni zabili Trofima bo on nam świństwa różne wrzucał do jedzenia znęcając się nad politycznymi. Po nim przyszedł chłop, Małorus Hawrył. Dobre było chłopisko. Przy nim uzbieraliśmy z kartek całą tę książkę. Hawrył słuchał czasem także czytania Józefa ale zawsze zasnął niby nas pilnując. Ja książek gruzińskich nie miałem, więc pokochałem tę jak ewangelję. Najdroższego przyjaciela w niewoli Józefa kochałem tak samo jak tę książkę. Po latach wielu zwolniono nas na mocy amnestji, jak umarł car Aleksander III. Mirotworec! Ha! ha, ha, ha, ha, — zaniósł się spazmem śmiechu — Mirotworec, za którego panowania zsyłano do katorgi ile wlazło!
Dotknął dłonią głowy Romana z rzewnym uśmiechem.
— I ty polak? Znowu polak na końcu mego życia objawiony, jak Józef był towarzyszem młodości spędzonej przy taczce.
Roman ścisnął dłoń starca.
— Czy wróciliście razem z zesłania?
— Wróciliśmy! Ale już takimi, że nie warto było żyć. Józefa najpierw zabrałem do nas na Sakharthvelję do Tataryjska. Tu w swoją koszulę co na piersiach moich była, oprawiłem własnoręcznie poemat naszego sławnego poety Szotha Rusthaweli, nasz czczony i kochany „Weplichwistkhaosami,“ „Rycerz w skórze lamparta“. Słyszałeś pewno pieśni z tego poematu, u nas w Gruzji każdy je zna i wielbi. Księgę tę dałem na pamiątkę Józefowi a on dał mi „Pana Tadeusza“ oprawionego w płótno swojej koszuli. Pożegnaliśtmy się jak bracia w duchu i na wieki. On już umarł... ja umrę niedługo.
— Dlaczego?
Starzec spojrzał ostro na Poboga.
— Pytasz dlaczego?... Niewiesz?... Armja nasza dogorywa pod Suram, będzie rozbita, pomimo, że walczy bohatersko. Za mała, za słaba, by hordy krwiożercze Sowietów zatrzymać na sobie. Oni wejdą, zniszczą, stratują i zabiorą Sakharthvelję pod swoje jarzmo piekielne. Bagrat Czarawdżadze na szczęście wrócić już z Ałchalczyka nie zdoła, a ja nie wyjadę z Tataryjska, zostanę na jego gruzach i tu legnę. Ale nie przyszedł kres na Kharthlów (Gruzinów) Oni powstaną! Naród, który nosi ducha w sobie i miłość ojczyzny w sercu, taki naród nie zginie! Gruzja przeżyła krwawe najazdy Mongołów pod Tamerlanem, Persów i Turków, przeżyje i Sowiety! W wieku XIV sześć razy najeżdżali nas Mongoli. Tamerlan chciał zniszczyć Gruzję do szczętu. Na placu w stolicy rozkazał swoim siepaczom zgromadzić tysiące dzieci naszych, przez których dzika jazda tatarska przejechała wściekłą szarżą masakrując przyszłość i nadzieję narodu. Tamerlan zostawił po sobie w historji naszej i świata, krwawą kartę i... zginął, upadł! Tak samo zginą i upadną Sowiety a Gruzja powstanie jak powstała Polska, ojczyzna mego Józefa, ojczyzna Mickiewicza!... ojczyzna twoja!
Stary Gruzin podniósł ramiona w górę i zawołał z entuzjazmem.
— Nie zginie Sakharthvelja! Z naszej krwi, z naszych popiołów urodzi się mściciel, który pomści...
Nagle porwał Poboga za ramiona i targnął nim z niespodziewaną siłą.
— Jesteś Polakiem i siedzisz tu zamiast iść w pole bronić kraju, który na podobieństwo Polski dźwigał kajdany, tego samego wroga?... czy ty jesteś naprawdę Polakiem?! Wyście zawsze szli do walki za uciśnionych. Wasze serca obejmowały cały świat, tylko wam nikt za to nie odpłacił tem samem. Wy romantycy dawnej doby.
Umilkł i ramiona mu zwisły jak skrzydła rannegc ptaka.
— Dawnej doby — powtórzył z naciskiem. Spojrzał na Romana bezdennie smutnym wzrokiem i żałośnie pokiwał głową.
— Niewola budziła i żywiła romantyzm, kwitł on ideałem, ale owocować nie mógł, bo zawiązki jego zmywała przemoc brutalna. Dziś się zmieniło, dziś swoboda, więc romantyzm zamiera, nie wydaje kwiatów, choć mógłby owocować!
Machnął ręką ze zniechęceniem.
— Dziś romantyzm to chwast, który się wyplenia, bo on nie daje nic! Dziś tylko życie i użycie stanowi o istnieniu ludzkości. To co było dawniej kwiatem dziś jest chwastem. To co dawniej się odrzucało z obrzydzeniem, dziś się przyjmuje z pobłażaniem, z zachwytem nawet.
Wiekowy Gruzin wykonał ruch ramionami illustrujący jakiś przewrót.
— Ot tak! romantyzm razem z ideałami spadł z pieca na łeb! ot, tak! Fałajt! Gdzieś tam chyba jeszcze na przypieckach przyczajony siedzi, aż zdechnie i już teraz słucha jak mu mówicie wieczny odpoczynek, wy ludzie dzisiejszej doby, wy, powojenni!...
Zapadła długa chwila ciszy. Pobóg zbladł, uczuł ściskanie w krtani, patrzał na starego, który szukał czegoś w książkach natłoczonych w szafie i coś mamrotał do siebie. Wyrwał książkę bogato oprawną w safian i srebrne klamry. Pokazał ją Pobogowi.
— To jest dzieło naszego uczonego Saby-Sulchan-Orbelianiego „Księga mądrości i fałszu,“ tłomaczona na wszystkie prawie obce języki. Ja ci to przeczytam i przetłomaczę, jeśli masz sumienie i słuchać zechcesz?...Wy dziś takich rzeczy nie lubicie! Dziś mądrość jest fałszem a fałsz mądrością.
— Mówiłeś, że naród, który ma w sobie ducha i miłość Ojczyzny nie zginie — rzekł Pobóg. — Dlaczego mówisz o zaniku ideałów? Wszak i my polacy i wy Gruzini ideały narodowe piastujemy.
— Frazesy!
— Nie! To prawda! Duch osłabł może chwilowo, ale...
— Choruje na nieżyt twórczy i na zniechęcenie.
— A jednak wierzysz w powstanie Gruzji, której synowie walczą krwawo o jej wolność. A więc duch w nich żyje i tworzy cuda męstwa i poświęcenia — rzekł Pobóg — Wiary w to nikt ci odjąć nie zdoła.
— Nie wiary w dziś tylko wiary w jutro. Ale — dodał Gruzin ze smutkiem — jutra ja już nie doczekam, tak jak Józef nie doczekał zmartwychwstania Polski. A wiesz dlaczego? Oto patrz!
Wydobył z zanadrza fotografję i pokazał ją Romanowi.
— Trzeba być takim jak ten a nie ruiną, która dziś, jutro zmarnieje do reszty.
— Któż to taki? — zapytał Pobóg olśniony niezwykłą pięknością fotografji.
— To on, Józef, żołnierz polski. Józef miał wtedy dwadzieścia pięć lat.
— Jakiż on piękny! — zawołał Pobóg — jaka bogata w wyrazie twarz męska, ile myśli i ognia w oczach!
— A gdybyś widział go potem, gdy wypuścili nas z podziemi nerczyńskich. Spójrz!
Podał Romanowi drugą podobiznę. Pobóg spojrzał i zasłonił oczy. Niewypowiedzianie bolesne uczucie targnęło całem jego jestestwem. Fotografja ukazywała twarz niemal nędzarza, okropną, o trupim wyrazie i oczach zasnutych mgławicą. W twarzy tej jednak zachowały się piękne rysy tamtego z pierwszej fotografji, ale obie razem zestawione, wyglądały jak świeżo rozkwitły kwiat przy zmurszałym grobie.
Gruzin położył rękę na ramieniu Poboga i rzekł z naciskiem choć bez sarkazmu.
— Dlatego oto macie dzisiaj wolną Polskę i sztandar wasz nosi się wysoko. Dlatego ty nie potrzebujesz gnić w Nerczyńsku a twoje dzieci i twoi bracia mogą spać spokojnie!
Nagle Pobóg podniósł głowę i rzekł głosem w którym zadrżała jakaś dziwna nuta.
— Daj mi tę młodzieńczą podobiznę Józefa. Jeśli nie zginę na szańcach gruzińskich, zawiozę ją do kraju i będę z niej brał pobudkę do czynów, do walki o taką przyszłość o jakiej on marzył, przykuty do taczki niewoli. Bądź moim przyjacielem i wierz, że pragnę gorąco zastąpić ideowo ciebie i Józefa na stanowisku syna ojczyzny.
Tejmuraz popatrzył na Poboga wzrokiem badawczym i surowym, poczem rzekł, wskazując na fotografję.
— Pamiętaj, że żadna myśl jego, żadne słowo jego nie było nigdy frazesem.
Uścisnął Romanowi dłoń wyciągniętą i bez słowa już wręczył mu podobiznę.
— Szczęśliwy jesteś, żeś młody! Masz skrzydła i możesz pędzić na wyżyny lotem orlim. Wyzyskaj młodość swoją bujną, bo życie ludzkie raz tylko jeden zakwita kwiatem młodości. Pamiętaj młodzieńcze, że mój Józef umiłowany miał w sobie wielkiego ducha, ale młodość jego kwitła wśród chmur ciężkich, bo przed sobą miał knut i Sybir. Ty masz przed sobą wolną, szeroką drogę do czynu i chwały, tylko miej Boga i uczciwość w sercu i wolę ducha.
Uścisnęli się jak ojciec z synem. Tejmuraz spojrzawszy w oczy Poboga zawołał radośnie.
— Hej, stary romantyzm jeszcze w tobie siedzi, może na przypiecku, ale siedzi! Nie wypędzajże go, nowy człowieku, z tego zakamarka. Dożywotnik on już, inwalida a czasem może co i poradzi dobrego.
Raz jeszcze serdecznie uścisnął rękę Romana, poczem zamyślił się smutno i rzekł znowu.
— Byłem i ja kiedyś takim samym jak Józef, młodym, zapalnym, takim ot, jak i ty. Dziś jestem ruiną, truposzem wsiąkającym w ziemię. Wtedy obraz, dziś bohomaz!.
— Opierasz analogję na fizycznem porównaniu, bo sądzę, że twoja duchowość dzisiejsza nie odbiega od pierwowzoru.
Stary zamachał rękoma jak bezpióremi skrzydłami.
— Odbiega, odbiega! Dawniej był w oczach ogień a dziś próchno świecące jeszcze rozpaczliwie, że wszystko zanika fizycznie, truchleje. Ale oczy widzą i uszy słyszą. Z całego ustroju fizycznego to jedno zostało nieskalane. Duch żyje, kołacze się i upomina nadaremnie o dawne prawa. Więc lęgnie się w duszy potworny gad buntu i gryzie i toczy duszę, wysysa ją i wżera się jadem w każdą tkankę żywotną by ją zgnębić ostatecznie. Widzę dużo a niemam sił zmienić, słyszę a niemam możności zaprotestować. To dramat, straszna walka ducha z ciałem, najokropniejsza walka w życiu człowieka, kończąca się zawsze porażką, co mówię — klęską! Ot i dlatego odbiegłem od pierwowzoru mojej wizji młodości. No, nie długo już tego dobrego! Przeczytaj sobie „Księgę mądrości i fałszu.“ Jabym teraz powiedział naszemu filozofowi tak: Wierzyłeś o wielki Orbeliani w mądrość póki byłeś młody i wszyscy cię słuchali. Ale gdy poczułeś się starym toś pewno pomyślał sobie, że młodość jest fałszem wobec jedynej prawdy, że nie odmłodzi starości, nie ocali od niej człowieka.
Wtem na korytarzu rozległy się głosy zmieszane i uczynił się ruch.
Do izby wpadła Olga blada jak złom marmuru, za nią Chazmara, Izmaił i dwóch dworzan starszych.
— Suram wzięty! Armja nasza rozbita — zawołała księżniczka zdyszana.
— Idą na Tyflis! — zahuczała Chazmara. Ani chwili zwłoki! musimy uciekać!
Izmaił wykonał gorączkowe ruchy ramionami oznaczające oddalenie.
— Wielbłudy, het, już het, daleko! W nocy poszły na Ałchalczyk. Juki ciężkie, ale poszłyy!... Tugan, Gałgij, Abduł Medzid umieją jechać na wielbłudach, poszłyy!
— Dla nas nogajskie bachmaty gotowe! — rzekła Chazmara. — Są już pod siodłami. Juki małe, co najcenniejsze, nie obciążą!
Zwróciła się do Poboga.
— Jedziemy zaraz!
— Nie twoja rzecz! — odparł sucho. Poczem rzekł do Olgi.
— Wy kobiety jedźcie bezzwłocznie, my zostaniemy.
— Rom, co ty mówisz! co zamierzasz?...
Pobóg zmarszczył brwi i oznajmił głosem stanowczym.
— Mężczyźni zostają!
Chazmara cofnęła się i zrobiła wielkie oczy.
— Bagadyr, poczekajmy na nich, Bagadyr!... — krzyknął Izmaił załamując ręce i wywracając białkami oczów, z wielkiego zapału i ochoty.
— Gdzie jest broń? — spytał Roman.
— Niema nic! — odrzekł stary Ormianin zawiadujący pałacem. Wszystko jest w Ałchalczyku. Tam zdawna zamek obronny bo zaraz granica Małej Azji. Tam prochy są i broni dostatek i ludzi. Tu wszystko co żyło poszło do armji a wsie będą się same broniły.
— Rom uciekajmy — szepnęła Olga ściskając rękę Poboga.
— Uciekajcie! zawołał Tejmuraz. Nic tu po was! Tu szlak główny. Wojenno gruzińską drogą idzie armja regularna prosto pod Tyflis, czyli zaleją nas tu odrazu. Zostawić byłoby to rozmyślnie i biernie leźć w paszczę tygrysa. Olgę czeka hańba a ciebie kula w łeb. Nic tu po was!
Starzec obie swe krogulcze ręce położył na ramieniu Poboga.
— Niech cię błogosławi Bóg za twoją gotowość bronienia Tataryjska dzielny żołnierzu Polaku. Takim był mój Józef. Idź, boś potrzebny do większych celów, Niech cię Bóg odwróci od wszystkiego co zniewieścia duszę i osłabia ciało.
Olga rzuciła bystre, niespokojne spojrzenie na starego i Romana.
Gruzin mówił, oczy jego paliły się fosforycznym ogniem.
— Wierzę, że u ciebie frazesów niema! Jest w tobie duch i czyn, jest Bóg i uczciwość w sercu!
Pobóg ścisnął serdecznie ręce starego.
— Jedź z nami, Tejmuraz, skoro inaczej nie można. Tu zginiesz także bezbronny. Zabierzemy ciebie!
— Gdzież on z nami?... — obruszyła sie Chazmara.
Ale Olga poparła Romana.
— Jedź Tejmuraz! Wuj będzie rad.
Stary Gruzin zaśmiał się jak dziecko szczerze i swobodnie.
— Chcecie abym w swej własnej tragedji jeszcze wam był ciężarem? Duch to lotne skrzydło a ciało to już kula co ciągnie na dno. Nie bracie! Ja tu zostanię! Nie oglądajcie się na mnie, mój czas już nadszedł. Nie chciała mnie śmierć sama brać, weźmie kula bolszewicka o ile weźmie. Może przeznaczenie było ginąć z ręki tego wroga choć i bez caratu. Ale stąd się nie ruszę za nic! Nie patrzcie na mnie, idźcie za nim, dokąd was duch mego Józefa zaprowadzi...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nogajskie bachmaty stukały niecierpliwie hacelami podków o asfalt podjazdu pałacowego. Jeźdźcy byli na siodłach, uzbrojeni, gotowi. Tejmuraz stał na marmurowych schodach ganku i żegnał ich krzyżem świętym.
Ruszyli. Zagrzmiały kopyta. Olga objęła wzrokiem pałac miłośnie. Pobóg salutował Tejmuraza jak jenerała na paradzie, więcej, jak uwielbianego wodza.
A starzec wzniósł w górę ramiona i wołał mocnym ale trzęsącym się ze wzruszenia głosem znaną w Gruzji pobudkę wojowników o wolność ojczyzny.
— „Gruzini, zaatakujmy i wyrzućmy z ojczyzny nieprzyjaciela kraju! Gruzini oprzytomnijcie!... Niech świat wie o waszem istnieniu!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





Na cichą wioskę gruzińską, zatopioną w górach i lasach opadł siny i gęsty mrok wieczoru. Na końcu wsi stała drewniana chatka rybacka, odosobniona i odgrodzona od siedliszcza gajem oliwek. Chata ta rysowała się nikło w dolinie. Dokoła niej rosły palmy i brzoskwinie już w kwieciu. Opodal widać było stalowo-bladą taflę jeziora, dalej winnice aż hen, pod górę obrosłą olbrzymim lasem świerkowym. Z drugiej strony za wsią, na górce majaczyły wyniosłe zręby murów dworzyszcza. Wysoka kolumna baszty wkłuwała się igłą swego szczytu w siność obłoków i ginęła w nich, ściągając na zamek coraz czarniejszą powłokę nocną. Duszno było jakoś w powietrzu, od gór nie płynął powiew rzeźwiący i jezioro zacichło, jakby zastygłe. Pomarańcze i migdały, których kilkanaście drzew ukwieconych stroiło przestrzeń, między sachlą a jeziorem, roznosiły dokoła zapach upojny, nieco mdły. Panowała cisza niezmącona, a jednak odczuwało się niepokój; tchnęło nim powietrze, drżał jakby na drzewach i czepiał się ludzi z uporem złych przeczuć.
Roman Pobóg siedział na przyzbie sachli i patrzał w stronę jeziora spojrzeniem tęsknem. Tam poza nim i poza górami było Morze Czarne, więc ratunek, wyzwolenie! O jakże go już wyczekiwał!
Podróż wśród niebezpieczeństw straszliwych i trudów była mniej uciążliwą, niż to pragnienie swobody w kleszczach nieustannej grozy i obawy pojmania. A jednak już tu oddychał lżej. W tym oto osiedlu wśród gór czuł się niby na progu wiodącym do ocalenia zupełnego. Byle jeszcze przestąpić ten próg, ten wąski przesmyk lądu dzielący go od morza. Ale właśnie tu chwilowo ożywione nadzieje krzepną i na nowo rośnie trwoga.
W cichy zakątek pięknego kraju wpełznął niepokój i zawisł nad ludźmi jak mara złowroga.
Pobóg usłyszał kroki przed sobą. Wpatrzył się w mrok i spytał:
— Czy to wy, książe?
— Tak, to ja.
— Co słychać?
— Źle! cały kraj już w ogniu. Po wzięciu Suram Sowiety gromią nas. Walka trwa! Ten straszny orkan powali powtórnie naszą ojczyznę w nędzę niewoli. Dwa lata niepodległości, marzeń cudownych, a oto znowu zdradziecki wróg zabija naszą przyszłość!
— Czy nie macie nadziei? Wszak armja dzielna i wiedziona ideą ocalenia kraju za wszelką cenę. Oficerów macie wybornych, bohaterskich wodzów, armja zbierze się na nowo.
— Wszystko to prawda, co mówisz, bracie, ale tam jest przemoc tak wielka, że gasi nawet naszą wiarę.
Dwaj mężczyźni umilkli. Stali obok siebie w ponurej zadumie.
Książe Bagrat Czarawdżadze, wysoki i barczysty, śniady, o oczach czarnych, głębokich, miał na ustach, ocienionych szpakowatym krótkim wąsem, wyraz bolesny. Oczy mu gorzały ogniem wewnętrznej męki. Pobóg widział w nich, nawet w cieniu, gorejące iskry nienawiści dla wroga. Książe zdjął niski barankowy kołpak i pociągnął dłonią po czole i po bujnej szpakowatej czuprynie.
— Czy wszystko w pogotowiu? — spytał Pobóg.
— Wedle twojej instrukcji, bracie. Dowództwo w twojem ręku i ocalenie Ałchalczyka od ciebie zależy. Wieś pod bronią jak jeden człowiek, Wakhtang na ich czele. Czuwają?
— Izmaił na swojem miejscu?
— Tak jest.
— Cóż Hazmat przywiózł więcej z podjazdu?
— To co mówił tobie. Tyflis wzięty. Ogień rozlewa się po całym kraju. Lada moment możemy spodziewać się napadu.
— Prochu mamy mało.
— Ale za to broni siecznej dostatek. Zresztą i prochów starczy.
— Ba! oni zapewne będą mieli karabiny maszynowe. Pójdę sprawdzić wszystkie posterunki. Zamek jest tak obsadzony, że go nie damy, bo przecież armat oblężniczych nie będą mieli, nie tędy wiedzie ich główny szlak. Połamią sobie zęby na zamku.
— Do czorta z zamkiem, kiedy ginie kraj! I co ty, Romanie, myślisz, że my ich odeprzemy?
— Mam w Bogu nadzieję.
— No, to i cóż! Jedną głowę utniemy smokowi, a wnet wyrośnie druga. Cóż nam z naszej obrony, kiedy zalewają cały kraj.
— Ale zanim ta druga głowa wyrośnie w Ałchalczyku, my będziemy daleko. Nie należymy wszakże do armji gruzińskiej, bronimy własnych placówek i wyrębujemy sobie drogę do ucieczki. Musimy przejść granicę Małej Azji, żeby się dostać do Trapezundu. Ej, szkoda, że Batum dla nas przepadł, ale tam blokada Sowietów.
— Co tobie za niewola, Pobóg, czekać tu na nich, zamiast odrazu uciekać dalej...
— Uciekałem za długo, teraz na nich poczekam! Trzeba wyzyskać bojowy zapal całej wsi i obronić tę wieś. Ale świadek walki z ich strony nie powinien pozostać. To nasz cel! Wieś się zabezpieczy.
— Przyjdzie nowa horda i zmiecie ją z powierzchni ziemi. To już przepadło!
Pobóg, który odchodził, zatrzymał się nagle i spojrzał na księcia zdumiony.
— A idea walki? Czyż Ałchalczyk pozwoli im przejść przez siebie bezkarnie i zgnieść się jak skorpion bez śmiertelnego ukąszenia?
Książe Czarawdżadze podał rękę Romanowi i uścisnął ją gorąco. — Krew bohaterska płynie w tobie, rotmistrzu. Jesteś Polakiem, więc naszym bratem w niewoli i pognębieniu. Jedna i ta sama idea wyzwolenia budziła u nas zawsze powstanie, a potem przykuwała nas do taczki w katordze. Żałuję, że mój syn nie będzie znał ciebie. On w armji naszej walczy. Drogo odda ojczyznę i pomści śmierć swego brata Iraklia, który zginął. Zostałem sam w Ałchalczyku i gdyby nie Olga i ty...
Nie dokończył i po chwili szepnął:
— Jeżeli Arczyłł zginie także, to nic mi już po życiu.
— Odrzuć złe myśli, kochany książę! No, idę czuwać. Coś mi się zdaje, że już tej nocy nie będziemy spali spokojnie.
Pobóg odszedł.
Książe usiadł na progu sachli i przez czas jakiś nasłuchiwał kroków Romana. Poczem gdy znowu cisza zaległa dokoła, przeżegnał się i zaczął odmawiać pacierze. Ogromny dog — ulubieniec, ułożył się koło nóg swego pana. Czarawdżadze pogładził psa i szepnął do niego pieszczotliwie.
— A co, Banzaj, źle na świecie! Niema naszego Iraklia i już nie wróci. Nie ma Arczyłła i także niewiadomo czy wróci. I Tejmuraza stareńkiego pewno już nie zobaczymy. Ot i Ałchalczyka może nie być i pewno się nie ostoi, tak samo jak Tataryjsk, gdzie już te krwawe djabły grasują. A może i nas nie stanie na świecie? Wszystko widzisz piesku, jest znikomością, nic trwałego!
Pies zawył żałośnie. Książe wzdrygnął się.
— Nie wyj, Banzaj! Może i umrzemy, ale przedtem ich łbów niemało spadnie. Jeszcze i ta stara ręka przy pomni sobie wojnę turecką, podczas której, za młodych lat zdrowo płatała Turczynków. Tak zadarmo głowy im nie oddam!
W tem obejrzał się. Z chaty wyszła Olga, księżniczka Czhangirani. Była ubrana po męsku, w kurcie i wysokich butach. Za pasem miała rewolwery.
— Gdzie Roman?
— Poszedł na posterunki obejrzeć wszystko. Będziemy czuwali całą noc.
— Dobrze, ale Chazmara chce już wyjść, żeby nad ranem dojść do wielkich wodospadów i poczekać na nas.
— Nie radzę iść. Bóg wie, co się zdarzy.
— Czego my tu właściwie zostajemy, skoro oni mogą nadejść? Roman myśli bronić się? To są mrzonki!
— Czy mamy poddać się jak stado owiec? Ej, Olga, zniewieścieliśmy! Ja już stary i syna straciłem, że mnie ogarnia zwątpienie, to się dziwić nie można. Ale ty młoda, silna i tracisz wiarę?
— Ja, wuju, widziałam takie straszne rzeczy, tyle mordów łez i krwi. Widziałam pogrom Zruba i zabójstwo ojca, podczas gdy mnie trzymały wraże łapy Borysa. Widziałam masowe rozstrzeliwania i tortury, gdym była w „czeka“, że mogłam stracić wiarę. Ale nie straciłam! A wiesz, wuju, dla czego?
— Bo kochasz Romana.
— Nie to! Gorzka ta moja miłość, oj gorzka! Nasza wędrówka do Gruzji napoiła mnie wiarą, że przetrwamy. Ta podróż nasza ze Zruba, najpierw rzeką, potem koleją pod ciągłym strachem, potem piechotą przez lasy i znowu rzeką na skradzionem czółnie i potem przez góry kaukazkie, omijając miasta i większe osiedla w obawie szpiegów sowieckich i wreszcie uciekając już przed tym ogniem, co się rozpalił nad Gruzją aż do Tataryjska.
— Niema już kochanego gniazda! — przerwał książę Bagrat — i Tejmuraza pewno zabili. Ano trudno! Wola Boga i tajne wyroki Jego, o których my nie wiemy. Gorzej będzie, gdy ojczyzna miła spłynie krwią. A jakby, broń Chryste, Arczyłł nie wrócił...
Książe umilkł, a po chwili przemówiła znowu Olga:
— Przez całą tę podróż Roman był naszym opiekunem. Chazmara prowadziła, a on czuwał i zawsze przeczuł każde niebezpieczeństwo i wyprowadził z niego.
— Niema co, bagadyr, dobrze go po swojemu nazywa Chazmara. Izmaił mówił, że on jak najdzielniejszy ataman urodzony. Wódz, śmiały jak orzeł.
— I oto na twoich, wuju nogajcach, dopadliśmy Ałchalczyka resztkami sił, żeby wypocząć trochę. I znowu ogień i znowu straszne niebezpieczeństwo! Żeby zatrzymanie tych siepaczy na Ałchalczyku było celowe, to rozumiem, ale przecie jak cały kraj zaleją, to i tego kąta nie ominą.
— Lecz zabezpieczymy sobie ucieczkę, jeśli się ich rozgromi.
— Przyjdą nowi.
— Rotmistrz twierdzi, że wtedy będziemy już na granicy Małej Azji.
— Spodziewacie się niedużego oddziału, a tu może przyjść armja.
— Armja oblega miasta. Tyflis w ich rękach. Tu w góry, w ten zakątek, idą bandy, luźne watahy, oddziały zbirów,
— Krasnoarmiejcy! żeby ich mór wybił — odezwał się gruby głos w drzwiach sachli.
— Poprostu huligany! A co Chazmara już gotowa do drogi?
— A gotowa, kniaź, i na mój rozum czas iść! Kniażna tu niepotrzebna. Pod wodospadami my bezpieczni, tam w pieczarach skalnych możnaby się ukryć póki co. Ale kiedy panu rotmistrzowi zachciało się walki, to i niema rady! Jego wola taj już!
— Źle my wyszli na jego woli, Chazmarka, przez całą podróż, co? — spytała Olga.
— Ale i na moich radach źle nie wychodziliście i pan Pobóg słuchał czasem Chazmary. On robił głową, a ja chytrością i węchem. Pies tak nie wywęszy gnata, jak ja biedę. Była ja teraz na wsi. W sachlach i żywego ducha niema. Wszystek naród uzbrojony, jak kto mógł, zgromadził się pod figurą Chrystusa. Wszyscy gotowi do obrony. Kobiety z dziećmi małemi chciały także zostać, ale na wyraźny rozkaz rotmistrza są ukryte w pieczarach górskich. Po prawdzie kniaźna powinna tak samo schować się, nic urodą swoją świecić przed tymi czortami.
— Nie mam dzieci i umiem strzelać — odrzekła Olga szorstko.
— Ej, sokoliczko nie wojuj! a to raz z ich łap udało się uciec, ale teraz nie daj ty Boże, co się może stać.
— Niech się już stanie, co ma być, byle prędzej!
— Tfu, przepadnij słowo da i na dno jeziora spłyń! — zawarczała Tatarka. — Ty kniaźna nie wyzywaj czorta, bo on na takie słowa łasy.
Zaległa cisza. Poczem Chazmara rzekła znowu:
— Bóg nam da poratowanie, ale nie trzeba tobie Olgo w oczy leźć. Ty i w męskiem ubraniu, a wszystko taki na dziewczynę wyglądasz. Liczko ci pociemniało od wiatrów i słońca. Taj co! jeszcześ piękniejsza. Krasa od ciebie bije, a w oczach płomienie się palą, że i napatrzeć się na ciebie trudno. Myślisz, że oni odrazu się na tobie nie poznają? A pamiętasz, jak my szli piechotą za Kremieńczukiem i spotkali trzech krasnoarmiejców? Nie skoczyli oni do ciebie zaraz, choć ty była w chłopskim tołubie za parobka ubrana? Tak i widzisz!
— Cóż się stało wtedy? — spytał Czarawdżadze.
— Co? taj ostali na drodze, a my poszli dalej.
— Któż ich zabił?
— Tego co na Olgę napadł i już tołub z niej zdzierał, to go rotmistrz położył, ot tak jakby świecę zgasił, a tamci dwaj uciekali, ale nie daleko!
— Ty ich poczęstowałaś?
— A któż, albo by rotmistrz strzelił za uciekającym? Toż „tatarski obyczaj“. Tak mnie pan rotmistrz powiedział. Ale niech będzie tatarski, widać nie bardzo zły, kiedy oni nas potem nie gonili i my uszli bezpiecznie. Żeby nie tatarski obyczaj, tak może by my tu nie byli.
— Ej, Chazmarka, gadasz tak, a za rotmistrzem pierwsza byś w ogień skoczyła.
— Jakby ty kniażna była uratowana, a jemu jeszcze co groziło, to pewnie, że tak. On bagajdyr! Wyjdę zobaczyć, co z wieczerzą — rzekła Tatarka. — Kucharz Erishan uciekł do oddziału Izmaiła. Sama warzę wieczerzę, bo i Tamarka uciekła z karabinem do obrońców i Dara i Medina, a gospodyni Ketewana została w zamku.
Gdy Chazmara odeszła, książę zwrócił się do Olgi.
— Jakże będzie dalej, Ola, z tobą i Pobogiem? Przecie jak Bóg da i uciekniecie stąd, on wróci do swoich.
Księżniczka milczała.
— On pisał list do żony swojej, do Polski. Pewno pisał o powrocie.
Olga zatrzęsła się.
— Pisał list? Kiedy?
— Zaraz po waszym tu przyjeździe, prosił mnie, żeby mu dać posłańca do Achałcychu. Jeszcze w zamku napisał i wysłał. Pewno to był ostatni list pisany w moim gabinecie. Widziałem adres, do Polski i do żony.
— I ty, wuju, nic mi o tem nie mówiłeś? — wybuchnęła Olga.
Książe zdziwił się.
— A czyż ja wiedziałem, co was łączy? Skąd? Przyjechaliście zmęczeni, ty poszłaś spać, a on pisał list. Potem dopiero zrozumiałem wszystko i, właśnie dlatego mówię ci Olga, że nie bardzo to jakoś... On żonaty i ma dzieci, jak mi sam mówił. Cóż ty będziesz jego kochanką? ty księżniczka Czhangirani? Choć on polski szlachcic, oficer i nasz brat w niedolach ojczyzny, ale on żonaty. Jego nie zatrzymasz przy sobie i on tego nie zechce. On dumny, dzielny i zauważyłem, stęskniony do ojczyzny swojej i do rodziny.
Olga ukryła twarz w dłoniach i milczała.
Czarawdżadze ujął ją miękko za przegub ręki.
— Ola, nie zacinaj się w milczeniu. Może nie dużo czasu mamy do rozmowy z sobą, a ja przecie twój jedyny już teraz opiekun. Ty nie możesz zostać kochanką Poboga.
— Jestem nią!
— Wiem, że jesteś, no i nie dziwię się wam nawet bardzo! Oboje młodzi, piękni i w takich przeprawach wspólnych, jakie przeżyliście i z takim ogniem jaki u was płynie w żyłach, to już pole dla szatana zbyt dobrze przygotowane, żeby nie skusił.
— O miłości wuj zapomina? Wuj nie nadmienia o tem, co najważniejsze. Mam dwudziesty drugi rok, nie kochałam dotąd nigdy. Jego pokochałam tak, jak potrafi kochać taka jak ja natura, jak umie kochać Gruzinka.
— To wszystko byłoby pięknie, gdyby on był wolny.
— On ze mną zostanie.
— W jakiej roli?
— W jakiej zechce!
— Ej, Olga, mówisz nieszczerze! Może dajesz mi poznać, żebym się nie wtrącał do was. Mogę milczeć, ale mnie ciebie, dziewczyno, żal, bo Roman przy tobie nie zostanie, woli twojej nie ulegnie i żony swojej nie rzuci!
— Mówił ci to, wuju?
— Nie mówił, ale mnie jego słów nie potrzeba, ja widzę, czuję! Wystarczył mi wyraz jego twarzy, gdy pisał list do żony. A gdy mi list oddawał, poznałem ją jego oczach.
Książe umilkł, bo odczuł dreszcz Olgi. Oczy miała zakryte, ale książę widział, jak drżały jej ręce i zaciskały się kurczowo.
— Dziecino — przemówił Czarawdżadze — matkę twoją, Milicę, kochałem jak najdroższą siostrę, a że byłem od niej dużo starszy, więc i jak dziecko swoje kochałem. Broniłem ją przed srogością ojca naszego, a jak twój ojciec, Arczyłł, ją porwał, trzymałem ich stronę. Może i ja przyczyniłem się trochę do tego, że ojciec im wybaczył i do Tataryjska przyjechać pozwolił. Pokochał potem Arczyłła jak syna, za jego wielką miłość dla Milicy. Więc i ty dla mnie, Ola, jesteś jak córka rodzona, której nie miałem. Jak ojciec twój życzę ci dobra i jak ojciec cię ostrzegam. Gdyby Roman był wolny, dziś bym was pobłogosławił. Lepszego bym dla ciebie nie pragnął. Ale wobec tego co jest, patrzę na was inaczej! Ani ciebie, ani jego nie obwiniam. Byłem i ja młody! Byłem, i zdaje się niedawno! Rozumiem ja dobrze takie rzeczy. Ale i ty rozumiesz, Olga. Długo nie może trwać ani wasza miłość, ani wasz stosunek miłosny.
Zaległa cisza.
Po długiej, bardzo długiej chwili, nagle z daleka, gdzieś aż z pod wyżyny zamkowej, dał się słyszeć jakiś głuchy, przytłumiony zew i płynął, rozlewał się jak fala, która ogarnia przestrzeń co raz dalej i dalej.
Poznano melodję.
Książe i Olga powstali. Czarawdżadze zdjął kołpak z głowy.
— Śpiewają hymn! — zawołała Chazmara, wybiegłszy z sachli.
Ujrzawszy księcia i Olgę stanęła obok nich wyprostowana.
Książe śpiewał przyciszonym głosem pod ton płynącej zdaleka melodji.

„Niech żyje błogosławiona Ojczyzna nasza
[Sakharthvelja,
Kraj najpiękniejszy w Wszechświecie,
Ziemi korona“.

Z cienia wyłoniła się wysoka postać męska.
— Roman! — zawołała Olga.
— To ja! Słyszycie? śpiewają pod figurą coś takiego.
Spojrzał na księcia i zrozumiał. Rękę podniósł do czapki, lecz zorjentował się i odkrył głowę.

„Niech żyją braterskie dłonie,
Niech żyje spójnia miłości,
Niech szczęście lud nasz owionie,
Niech radość wśród nas zagości“.

Olga śpiewając, ujęła rękę Romana i ścisnęła ją mocno w swojej dłoni. Głowę oparła na jego piersi. Śpiewała dalej:

„Niech wyzwolenia pęd prężny,
Wolności sięgnie wawrzynów,
Niech żyje duchem potężny
Przesławny naród Gruzinów“.

Ten śpiew pełen melodji zwycięskiej usposobił Poboga dziwnie. Doznał wrażenia, że jest wśród braci, że szykuje się do obrony zagrożonej placówki, która tylko jego powierzona jest opiece.
Powtórnie doznał uczucia przypływu sympatji braterskiej dla tych ludzi i tego kraju, którego losy były podobne do losów Polski. I postanowił bronić ich do ostatniego tchu za ich miłość do ojczyzny i za ich wiarę, za ufność, jaką mu okazano, oddając w jego ręce obronę Ałchalczyka.
Zjawił się tu nikomu nie znany i to jedno, że jest Polakiem, uciekającym z niewoli bolszewickiej, wystarczyło, że go tu przyjęto jak brata, że oddano mu komendę z wiarą w jego męstwo.
W ludziach tych odczuwał szczerą sympatję dla sie bie i taką serdeczność, jakby się wśród nich urodził i z nimi żył, przeżywając dobre i złe chwile.
Roman Pobóg odpłacić im pragnął sercem za serce, całą duszą odczuwał ich nową niedolę i przejął się ich losem, jak losami Polski.
Hymn narodowy gruziński porwał go i zapalił. Zerwał się w nim entuzjazm dla ich sprawy.
Roman patrzał na księcia, śpiewającego hymn narodowy z pobożnem skupieniem i, uczuł, że go kocha jak brata, jak ojca. Zrozumiał co się dzieje w sercu tego patrjoty, który przeżywa niewypowiedzianie ciężki moment dziejowy. Stracił syna jednego w wojsku dla siebie wrogiem i teraz patrzy na ruinę kraju i może oczekiwać straty drugiego syna i ostatniego, który broni ojczyzny. Książe Czarawdżadze jeden z pierwszych magnatów kraju, stojący tu przy sachli rybackiej, bo dworzyszcze swoje odstąpił zbrojnej załodze wsi, ten książę i magnat gruziński, z pieśnią narodową na ustach wydał się Romanowi, tak samo jak Tejmuraz, jednym z bohaterów, którzy za ojczyznę walczą duchem i giną śmiercią męczeńską.
— Jak u nas, jak w Polsce! — brzmiało w duszy Poboga.
Powtarzał za księciem słowa hymnu, śpiewał go w podnieceniu zapatrzony w mroczną dal. Snuły mu się obrazy ojczystych walk, pogromów i zwycięstw!
W pewnej chwili głos Poboga załamał się. Olga ściskała jego rękę konwulsyjnie i czuł jej oddech gorący blisko swojej twarzy. Lecz nie to było powodem jego wstrząsu. Oczy jego wpatrzone w dal ujrzały na horyzoncie górskim mgławicę różową, nikłą, jakby brzask pozostały po zachodzie słońca. Brzask rozjaśniał się, nie przygasał, przeciwnie pełzł po nocnym firmamencie, niby różowo-złota oliwa chłonąca jego czerń.
Ciemne niebo nasiąkało tym brzaskiem, który z każdą sekundą nabierał w siebie purpury i rósł w górę nieba jak potworny zwid budzący przerażenie i popłoch.
— Łuna! — zawołał Pobóg głuchym głosem.
Śpiew zacichł nagle.
— Łuna! — powtórzył książę.
— Łuna! — krzyknęła Olga i przytuliła się do Poboga jak dziecko.
— To oni! to oni! Idą! On z nimi!
— Kto?
— Borys! — jęknęła. — Mam przeczucie, że na Ałchalczyk on idzie z nimi, napewno.
— Może to być! — rzekł książę Bagrat.
A Chazmara zauważyła ponuro:
— Ja odrazu radziłam, żeby Olgę ukryć w pieczarach. Jeszcze czas! ja bym ją teraz odprowadziła.
— Nie odejdę stąd za nic! — zawołała Olga, oplatając ramionami szyję Poboga.
On odsunął ją lekko od siebie i rzekł z odcieniem dumy i jakby pewnej radości.
— Dałby Bóg, żebym mógł spotkać się nareszcie z Borysem. Zmierzymy się z sobą.
A odczuwszy drżenie Olgi, rzekł łagodniej:
— Nie lękaj się! Dopóki jestem z wami nic wam nie grozi.
Usłyszano z daleka liczne stąpania i gwar głosów. Nadbiegło kilku ludzi, wołając:
— Łuna!
— Łuna!
— Idą! Z za gór słychać strzały. Wieś Seldżur broni się. Są już niedaleko.
Pobóg wyprostował się. Płomień strzelił z jego oczów.
— Wszyscy na miejsca! Broń do rąk! Idę z wami!
— A my? — spytała Chazmara.
— My idziemy z nim! — zawołała Olga.
Książe wpił oczy w coraz bardziej rozszerzającą się łunę na czarnym horyzoncie, z ust jego pobladłych wypadł zdławiony, straszny okrzyk:
— Arczyłł! czy ciebie jeszcze zobaczę?
Zapiekło go coś w źrenicach i uczuł brak tchu. Chcąc opanować wzruszenie, zdjął kołpak, podniósł ramiona w górę i zawołał w szalonem podnieceniu, niemal krzyknął przeraźliwie:
— Niech żyje Gruzja!
— Niech żyje wolna i niepodległa! — odkrzyknął Pobóg
— Ojczyzna nasza Sakharthvelja! — huknęło kilka głosów przybyłych Gruzinów.
— Niech żyje Polska wolna i niepodległa! — zawołał książę Czarawdżadze.
Okrzyk ten powtórzył uroczyście z zapałem Roman Pobóg i wszyscy obecni.
Na niebie gorzała coraz jaskrawsza łuna przemocy.





Walka bvła skończona.
Bohaterscy mieszkańcy Ałchalczyka, wespół z góralami, którzy im przyszli w pomoc oraz z pomocą miejscowych Tatarów Azarbejdżańców pogromili watachę napastniczą i dobijali właśnie ostatków. Całe wzgórze pod zamkiem, cała wieś i droga usłane były trupami. Niesłychany zapał obrońców starł się z dziką furją atakujących. Odczuwało się tu nienawiść obopólną i mściwe szaleństwo walki. Za uciekającymi w góry bolszewikami pognali wściekli górale, Gruzini zaś i Tatarzy rzucali się jak tygrysy na pobojowisku, wyszukując ukrytych po sachlach i zakamarkach bolszewików i mordując ich zapamiętale.
Książę Czarawdżadze i Olga stali w bramie zamkowej, oboje na koniach. Patrzyli przez perspektywę na przesmyk górski, skąd oczekiwali powrotu Poboga. Olga miała grozę w źrenicach. Odjęła lunetę od oczów i zawołała zdyszanym głosem.
— To napewno zasadzka na Romana! Za tą watachą z kilkudziesięciu koni mógł popędzić IzmaiŁ lub Wakhtang ze swoimi oddziałami. Poco Roman pognał za nimi?
— Masz rację! — rzekł książę Bagrat. Ta banda tak niespodziewanie zaatakowała Poboga, że wygląda to zastraszająco.
— To Borys, jestem tego pewna! Wśród zabitych pod zamkiem poznałam dwuch z jego czerezwyczajki. Roman zapewne także poznał ludzi Borysa i szukał jego samego. Borys ukrył się a teraz po pogromie wciągnął Romana w zasadzkę. Skrzyknę oddział Hazmata i popędzę na ratunek.
— Niema innej rady! ALe jedźmy razem! Samą ciebie nie puszczę, chociaż jestem pewny, że rotmistrz nie da się, jednakże!
— Jedźmy wuju! Każda chwila droga.
W kilka minut potem książę i Olga otoczeni oddziałem Gruzinów i Tatarów Hazmata pędzili co koń wyskoczy w stronę przesmyku górskiego. Olga jadąc z księciem na czele oddziału, wyprzedziła go znacznie i gnała tak, że śmigły jej wierzchowiec nie dotykał zda się ziemi rzutami kopyt w pełnym cwale. Wpadli w wąwóz wijący się długą szyją pomiędzy stokami gór. Gdy zapuścili się już głęboko doszły ich odgłosy strzałów.
Olga zdwoiła pęd.
Jeszcze kilka szaleńczych skoków i księżniczka dosięgła niewielkiej płaszczyzny, otoczonej ze wszech stron górami. Bystre oczy Olgi objęły obraz jednem spojrzeniem. Nieludzkie wrzaski wycinanych bez litości wrogów uspokoiły ją natychmiast. Oczami szukała Poboga. W tłumie walczących w zamęcie ludzi i koni nie mogła go odnaleźć. Nareszcie ujrzała widok ścinający krew w jej żyłach.
Po drugiej stronie doliny Roman walczył z Borysem.
Olga w śmiertelnej trwodze ścisnęła rewolwer w dłoni i żgnęła konia ostrogami.
Książe Bagrat poskoczył za nią.
Koło uszu Olgi przeleciała z gwizdem kula. Nie uważała na to, że pędzi wprost na pole mordu, nie widziała nic i nikogo, prócz złowrogiej grupy Poboga i Borysa na koniach. Nad głowami walczących migotały stalowe błyskawice szabel. Izmaił i kilkunastu górali osłaniali ich od pobojowiska strzelając z karabinów do ginących wrogów.
Olga podniosła rewolwer do góry, lecz dopędził ją książę Bagrat i chwycił za uzdę jej konia.
— Stój! nie przeszkadzajmy!
— Czyś oszalał! Mam pozwolić aby Borys...
— Ani kroku dalej! Ubliżasz Romanowi! On pomocy nie potrzebuje... patrz! patrz! zaraz go położy.
W tej samej chwili Izmaił krzyknął przeraźliwie.
— Kniażnia w tył, w tył!...
Książe spojrzał i zdrętwiał. Kilku jeźdźców bolszewickich pędziło z boku wprost na nich z podniesionemi szablami.
— W tył! — powtórzył Czarawdżadze i obaj z Izmaiłem otoczyli Olgę. Kilku Gruzinów wyrosło przy nich jak z pod ziemi.
Zaszczękały szable, rozległy się strzały. Olga wypaliła z browninga do pierwszego, który na nią natarł i położyła go na miejscu.
— Otaczaj! Bierz ją! Żywcem! — zawrzasnął z daleka Borys, do swoich, ujrzawszy Olgę i, nagle ryknął nieludzkiem wyciem. Jak zwierz rzucił się na Poboga chcąc przejechać po nim by dotrzeć do Olgi. Ale Pobóg osadził go na miejscu odpierając spokojnie furję jego ataku. Jeszcze kilka gwałtownych ciosów Borysa i krzyk chrapliwy jakiś, rozdzierający, okropny.
Borys zdzielony potężnie w głowę, zwalił się z konia martwy.
Pobóg zwrócił się na napastników atakujących Olgę i księcia i kilku położył pokotem, resztę uciekających wskazał Izmaiłowi.
Olga i książę Bagrat wydali wielki okrzyk tryumfu. Dopadli do Poboga, który podsunął konia do trupa Borysa. Roman spokojny, lekko zdyszany, patrzał na zwłoki strasznego wroga leżącego u nóg wierzchowca.
Pobóg był blady, oczy mu gorzały, usta miał zaciśnięte. Ręka z szablą zwisała jakby bezwładnie.
Księżniczka rzuciła mu się na szyję.
— Rom! Mój! Mój!...
W oczach jej był zapał i łzy szczęścia.
Oderwała się od Romana i spojrzała nienawistnie na trupa Borysa. Twarz miał brzydko wykrzywioną w ostatnim skurczu śmierci.
Olga patrzała na tę twarz o rudym zaroście, na tę okropną i bolesną maskę i czuła, że gdyby nie panowała nad sobą, gdyby dała folgę nienawiści buchającej z jej piersi tedy jeszcze teraz, wpakowałaby kule w rudy łeb zabitego, zanużony w kałuży krwi. Chcąc stłumić w sobie ten dziki objaw podniosła oczy na Romana.
— Zgładziłeś największego wroga. Teraz jesteśmy spokojni.
— Winszuję ci Pobóg! jesteś bohater i nasz zbawca — zawołał książę wyciągając dłoń do Romana.
Ale on podał mu lewą rękę z uśmiechem trochę nienaturalnym. Zwisła prawa dłoń ściskała kurczowo szablę. Książę i Olga spojrzeli błyskawicznie na tę rękę. Cienka nitka krwi płynęła z pod rękawa na stal szabli, krople purpurowe spadały na ziemię.
— Chryste! On ranny! — krzyknęła Olga przeraźliwie.
Książe chwycił ramię Romana i z zaciśniętych palców wyjął broń.
— Czemuż nie mówisz! Bracie! Gdzie on cię zranił, ten zbir?
Pobóg syknął z bólu ale uśmiechnął się blado.
— Nie wiem! Widocznie w ostatniej chwili zaciął mnie w obojczyk. Coś tu boli...
Olga wrzasnęła bezradnie i objęła go w pół a ujrzawszy nadjeżdżającego Hazmata zaczęła go wołać. Była jak w gorączce. Pobóg spojrzał na nią zsunąwszy brwi niecierpliwie.
— Puść mnie, Olga, nie tamuj mi ruchów. Nic mi nie jest!... tylko...
W tem krzyknął na Hazmata grzmiącym głosem w którym był gniew i rozkaz.
— Hazmat! Zajmuj wylot doliny! Zamknij wąwóz! Świadek klęski ujść nie może! Na miejsca!
Szarpnął się naprzód, rękę dźwignął, by wyjąć z za pasa rewolwer. Lecz zbladł jeszcze bardziej, zachwiał się, chciał coś powiedzieć, zabełkotał tylko i upadł na ręce księcia i Olgi. Zemdlał.
Ocknął się jednak prędko, ocucony źródlaną wodą.
Olga wyszarpnęła koszulę ze swoich ramion i opatrzyła na prędce ranę, która była dość głęboka. Ale Roman oparł się stanowczo jej błaganiom by wracał natychmiast do zamku. Przeciwnie, skoczył jeszcze do oddziału. Sam objął dowództwo i czuwał nad zakończeniem pogromu zdradzieckiej watachy Borysa.
Wycięto ją w pień. Gdy wreszcie na polanie górskiej i we wsi Ałchalczyk nie pozostało ani jednego bolszewika, Roman odpoczął w zamku bardzo wyczerpany i goniący resztkami sił. Przy zmianie opatrunku, który wykonywała Olga z Chazmarą, Pobóg zemdlał po raz drugi.
Księżniczka łamała ręce z rozpaczy. Posłany po lekarza do Achalcychu Tatar, nie wrócił, z czego domyślano się, że wpadł w ręce nowej bandy sowieckiej.
Książe Bagrat obawiał się powtórnego napadu. Pobóg spodziewając się również tego samego wydał Izmaiłowi i Hazmatowi odpowiednie rozkazy. Chciał wstać, ale siły go zawiodły. Olga czuwała przy nim robiąjc opatrunki i stosując leki z ziół warzone przez Chazmarę. Książe Bagrat w wielkich salach zamku ulokował rannych, których leczył z pomocą Chazmary i gospodyni zamkowej, Gruzinki, Ketewany. Kobiety, które wróciły z górskich pieczar zajęły się także gorliwie rannymi i uprzątały pobojowisko. Prócz tego Czarawdżadze przez swoich Górali i Azarbejdżańców przygotowywał bezpieczny teren przejścia granicy Małej Azji. Wszystko było gotowe, czekano tylko na Poboga. Straże porozstawiane dokoła czuwały nad Ałchalczykiem. Cenniejsze rzeczy przywiezione na wielbłądach z Tataryjska i bogactwa z zamku Ałchalczyckiego chowano w pieczarach górskich. Wieś pod kierunkiem księcia szykowała się do nowej obrony. Izmaił, Hazmat, Wakhtang, Medżid, wszyscy prześcigali się w spełnianiu rozkazów księcia i Olgi.
Wszyscy robili co mogli aby uwielbiany już przez nich, na równi z księciem „ataman“ jak nazywali Poboga odzyskał siły do dalszej ucieczki. Zarządzający Ałchalczykiem, mężny Wakhtang, gruzin, weteran, przywiązany serdecznie do rodu Czarawdżadżów namawiał i księcia Bagrata do ucieczki z kraju tymczasowej. Ale książę słuchać o tem nie chciał. Pragnął tylko jaknajprędzej ratować Olgę i Romana. Na drugą noc Roman dostał gorączki. Olga, książę i Chazmara siedzieli przy łożu. Gorączka wzmogła się tak bardzo, że chory wpadł w malignę. Olga klęcząc przy łóżku oparła czoło na rozpalonej piersi Romana i zalewała się łzami. Usta księżniczki szeptały modlitwę, sama była jak w gorączce,.
Wtem Pobóg, który mówił coś bez ładu jął powtarzać imię Tereni. W głosie jego Olga usłyszała nutę nieznaną jej dotąd, dziwnie rzewną, która zbudziła w niej uczucie niepokoju. Podniosła głowę i spojrzała na księcia.
— Co on wówi?...
Książe milczał.
— Tereniu! Tereniu! — powtórzył Pobóg.
— Kogo on wzywa?
— Żonę! To jej imię — rzekł książę patrząc na Olgę wymownym wzrokiem.
— Żonę? Skąd wiesz?
— Mówiłem ci, że czytałem adres na kopercie jego listu do żony. Teresa ma na imię.
Olga spojrzała jak błędna. Usta jej skrzywiły się ironją, gniewem, najwyższą złością zazdrosnej kobiety.
— Ten list nie doszedł jej rąk i już nie dojdzie!... poczty zajęte przez Sowiety!...
— Olga! opamiętaj się, Olga!
Książe ścisnął ją mocno za rękę. Ale Gruzinka wybuchnęła.
— Jaki jest jej adres, powiedz, wuju, jaki adres? Muszę wiedzieć, muszę!
— Ola, czyś w obłędzie, poco ci jej adres? Nieprzytomna jesteś, Olga!...
— Jestem przytomna i wiem co robię. Jaki adres jego żony?
Książe wstał. Z wyżyny swej wyniosłej postaci spojrzał na Olgę surowo.
— Adresu jego żony nie powiedziałbym ci nigdy. Wiedz o tem i opamiętaj się! On twoim nie zostanie i ty go nie zatrzymasz! Nie masz prawa!
Księżniczka zaśmiała się dziko.
— Prawem jest mi moja miłość, to najwyższe prawo człowieka.
— Takiem samem prawem rządzi się Roman, kochając swoją żonę. Ciebie Roman nie kocha i powinnaś to odczuwać. Twoja ambicja kobieca, twoja duma, twoje sumienie.
— Dość! Nie jesteś Tejmurazem by prawić morały. Morały nie dla mnie!
— I Roman nie dla ciebie!
— Zobaczymy!
Pobóg poruszył się na pościeli. Olga usłyszała znowu cichy szept imienia, które wzburzyło w niej wszystkie władze duchowe. Jak oszalała wyrwała kindżał z za pasa i rzuciła się na rannego.
Mgnienie oka i... znalazła się w żelaznych objęciach księcia Bagrata. Kindżał wyfrunął z jej rąk i brzęknął daleko na podłodze. Ale na szyi chorego wystąpiła czerwona rysa skaleczenia, zaznaczona kilkoma kroplami krwi.
Olga oprzytomniała. Trzymana silnie przez księcia utkwiła zdumione, pełne grozy oczy w tych kroplach krwi, które wolno, wolno spływały na białe bandaże. Pobóg mętne źrenice skierował na Olgę. Ocknął się jakby pod wpływem bólu. Patrzał na nią przejmująco, badawczo, długo. Olga drżała na całem ciele. Książe wstrząśnięty i przerażony nie puszczał jej z ramion i sam wpatrzył się w oczy Poboga. Oczy te zmieniły się. Jakiś cień ponury zaćmił je na chwilę, potem zamigotała w nich iskierka gniewu, usta skrzywiły się gorzko. Wyraz niechęci rozlał się po całem obliczu chorego. Opadły ciężko powieki, pierś uniosła się westchnieniem.
— On myślał, że to... tamta — jęknęła Olga i zaniosła się łkaniem.
Książe wyprowadził ją z pokoju.
W dwa dni potem, pomimo osłabienia Poboga postanowiono opuścić Ałchalczyk. Czas był już najwyższy. Każda godzina zwłoki groziła zgubą. Gruzja była już w rękach okupantów.
Pobóg odbył podróż przez górskie tajemne przejścia w urządzonej przez Izmaiła lektyce. Ale przed granicą Małej Azji uparł się i dosiadł konia. Granicę przebyli w nocy, prowadzeni przez Górali i Tatarów. Bez żadnych już także przeszkód dotarli wreszcie do Trapezundu. Tam czekali na statek angielski, który był spodziewany lada dzień. Stan Poboga po konnej podróży od granicy do portu pogorszył się znacznie.
Olga nie odstępowała go. Książe Bagrat obawiał się teraz o nich obojga. Księżniczka była cicha, smutna jakby pełna rezygnacji, względem Poboga prawie pokorna. Zgadywała jego myśli, patrzyła mu w oczy z miłością i oddaniem. W Pobogu natomiast książę odczuwał jakąś tępą obojętność na wszystko. W jego wzroku rzucanym na Olgę nie widział dawniejszego płomienia. Pobóg jakby zastygł.
Gdy nadeszła godzina rozstania, gdyż książę za nic nie dał się namówić na opuszczenie Gruzji, Pobóg ożywił się i żegnając księcia serdecznie rzekł do niego.
— Zdaje mi się, że prześniłem ciężki sen... Nie dziwię się tobie, książę, że przekładasz nawet wielkie niebezpieczeństwo w ojczyźnie własnej nad ocalenie swoje wśród obcych. Tejmuraz...
Pobóg umilkł i odwrócił oczy jakby patrząc gdzieś w przestrzeń.
— Co Tejmuraz? — spytał książę.
— Był mi jakby objawieniem. Podobiznę jego przyjaciela, Polaka, który młodość swą poświęcił dla Polski, tak — jak wasz kuzyn Tejmuraz poświęcił swą młodość dla Gruzji wiozę z sobą. Będzie dla mnie talizmanem piękna, siły i zdrowia. On i ty książę byliście jasnym promieniem pośród czarnej nocy, ach jak czarnej! — powtórzył z niewypowiedzianie bolesną nutą w głosie.
— A Olga? — odważył się spytać cicho książę Bagrat.
Pobóg drgnął i spuścił ciężkie powieki na oczy, zasnute głęboką troską.
— Książe nie pytał więcej. Uścisnął Poboga gorąco jak brata.
Ale żegnając Olgę, Czarawdżadze nakreślił krzyż na jej czole i szepnął jej cicho.
— Ola, dziecko, wierzę, że jesteś Gruzinką nie tylko z zapałów krwi.
Księżniczka Czhangirani przyjęła te słowa bez buntu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





Szara godzina spadła na salon uchański i otuliła go dobroczynnym mrokiem, że majaczyły jeno słabo sylwetki postaci siedzących to tu, to tam i bladym zarysem widniały twarze. Z pod cienkich, giętkich palców Dady Turowej snuły się na klawiszach fortepianu melodje różne, gorące i tęskne, huczne i rozfantazjowane, dostrojone do usposobienia młodej kobiety. Czuła się szczęśliwą, że może wyśpiewać w milczeniu to, co grało w jej duszy. Wyobraźnią cofnęła się w przeszłość od najdalszej minuty, którą zdołała w życiu swem zapamiętać, do ostatnich przeżyć. Jakieś prądy szczególne wpełzły do salonu razem z pasmami mroku i niby pajęczą siecią oprzędły wszechwładnie umysły zgromadzonych tu osób.
Wszyscy ulecieli w niedościgłą dal przeszłości, pozwolili się biernie osnuwać tej przędzy, która ich przenosiła w zamarłe krainy wspomnień. I przenosiły ich melodje z pod palców Dady płynące i rysowały przed nimi obrazy, na których widzieli sami siebie. Obrazy zmieniały się, było ich tak wiele i było na nich tyle osób dziś już niewidocznych.
Zjawiły się te same Uchanie w krasie piękna i szczęścia. Uchanie, gdzie królowały oczy uroczne Romana, w których wszakże zawarty był świat. Te same Uchanie, gdzie Teresa Pobożyna zakwitła jak róża pod mocą jego oczów, gdzie rozsiewała szczęście dokoła siebie jak kwiat wiosenny rozsiewa zapach i barwę.
Gdzie te oczy jego teraz? Kogo widzą? Co widzą? jak one teraz patrzą i czy żyją? Czy w źrenicach jego odbija się ta sama panorama przeszłości, cudownej ich bajki życia?
I zjawił się obraz zamku starego, którego mury ponure rozjaśniła młodość i miłość dawno, dawno wygnana z zamczyska, gdzie jeno gnieździły się starcze westchnienia, zaklęcia, groza krzywdy straszliwej, mary i zabobonne majaki. Młodość i miłość rzuciły nawet ciepły promień na rysy portretu, który był rdzeniem legendy i jej twórcą. Gdzie są teraz te oczy młode i dumne, a gorące, oczy żywe, ale jakby wyjęte z portretu pradziada, oczy, które nad rzeką, pod jodłami wzięły jednem spojrzeniem duszę kobiecą i przykuły ją do siebie na całe życie?
Czy oczy te żyją? Czy one tu jeszcze zapłoną dawnym ogniem i mocą? Czy będą miały w sobie żar i zapał, jaki je zdobił w onej godzinie, gdy żegnał rodzinę w mundurze żołnierza polskiego? i gdy w sercu nadzieja i wiara w zwycięstwo idei polskiej łączyła się z zapałem męskiej siły i pragnieniem czynu? Czy te marzenia bohaterskie nie zacichły gdzie w nędzy duchowej, czy niewola nie unicestwiła energji jego, nie przygniotła i nie spodliła nędzą ciała? Czy on istnieje ten sam jak dawniej? Czy wogóle istnieje?
Tyle obrazów płynęło, tyle, tyle i różnorodnych w źrenicach obecnych osób zasnutych szarą godziną.
Ukazało się Porzecze, jak na kliszy odbite, pod zwiędłą powieką starego Orlicza. Lata młode, zapalne, a chmurne z wiecznie promieniującą wizją w przyszłe, jeszcze gdzieś w mgłach niedojrżanej dali będące odrodzenie Ojczyzny. A potem wiek dojrzały, na zagonie własnym, lata szczęścia osobistego z pewnem obniżeniem ambicji patrjotycznych, z pewnym nawet nalotem pesymizmu i upadku wiary w ideały młodzieńcze. Na takiej glebie, mierzwionej przez niewolę, wyrastał bujnie chwast sybarytyzmu, najzaciętszy wróg wszelkich poczynań twórczych, najmocarniejszy łamacz męskiej woli.
Gasły nadzieje, podniecane stale przez młodych, stygła wiara w ich czyny, zgrzytała ironja z ich utopji. A oto idea młodzieńcza zwyciężyła!
O, z jakimże wstydem stare oczy, które się mrużyły bezradnie w zachwianiu się serc, patrzą teraz na zmaganie się nowych sił, w nowej ojczyźnie. Ofiary okrutne, ale cel osiągnięty! Czy jednak te stracone placówki nie są krzywdą, którą odczuje cały nowobudujący się gmach polski? Orlicz odrzucał takie myśli. Nie chciał by w duszy jego powstała krytyka i wątpliwości, wyrosłe mimowoli na podłożu własnych niepowetowanych strat. Czy tylko materjalnych? Gdybyż tylko! Gdybyż tylko! Orliczowi drętwiało serce na myśl o synu jedynym, który zaskoczony wojną nie wrócił do kraju, został w Szwajcarji jako sławny chirurg, ożenił się tam z cudzoziemką, wsiąknął w nową rodzinę i założył własne gniazdo nie polskie, jest teraz magnatem, zapomniał o kraju, o zrujnowanym ojcu, który jest bez rodzinnego dachu nad głową.
— O Albercie!
Stary Orlicz wstrząsnął się. Ale podniósł dumnie czoło do góry, z ust jego wydobył się cichy szept:
— Ja bym dziś nawet pod dach jego nie poszedł!
Obrazy się snuły:
Pan Paweł Pobóg patrzał w przeszłość tak niedawną i widział syna-jedynaka, szczęśliwym mężem wybranej i nadewszystko ukochanej kobiety, ojcem dzieci pięknych i zdrowych, dzielnym obywatelem kraju, społecznikiem, gospodarzem pracowitym o szerokich czynach i pomysłowości, na ziemi, którą objął po ojcu i obszarach, oddziedziczonych po dziadach i pradziadach. Widział w synu swoim czyn intenzywny i bogatą naturę pełną energji, woli, zapału. Widział go jako polskiego żołnierza, rotmistrza, z krzyżami i orderami odznaczeń. Widział jego męstwo, szczery patryjotyzm i wiarę głęboką w ideały, o które walczył. Widział w nim ducha i myśl, wiedział, że ten człowiek stanie do pracy twórczej dla Ojczyzny całą duszą i sercem i będzie pożytecznym. Taki syn był chlubą ojca, a teraz? Gdzie on jest? czy żyje, czy może?...
Pan Paweł Pobóg czuł lód pod czaszką na myśl, że Roman może zginął. Coraz większe wątpliwości mroziły serce ojca. Nie mógł wyobrazić sobie, co się stanie, gdy straszne przeczucia jego okażą się prawdą. Pobóg bał się patrzeć prosto w oczy synowej, która była jego umiłowaną córką, bał się, by w jego oczach nie wyczytała zwątpienia. Jej tak potrzebna ta wiara niezłomna, że Roman żyje. Taka dzielna, zapobiegliwa, energiczna a słodka, matka, gospodyni, obywatelka, czy nie złamie się pod ciosem nieszczęścia? I na dzieci, oczekujące ojca z tęsknotą i wiarą, patrzał Pobóg ze łzami pod powieką.
Czy nie są one już sierotami? Czy powróci jeszcze pod ten dach szczęście tak niedawno zachwiane? Posępne myśli tłoczyły się do głowy Poboga i nie potrafił ich rozwiać
Obrazy snuły się, płynęły, omotywały.
Gdzież są stare, prastare mury rodzinnego dworu w Nowosiółkach? gdzież wiązy olbrzymie, pod których cieniem mały Jurek, chodząc przy ojcu, słuchał pierwszych opowiadań o polskich królach, o bohaterskich wojnach i czynach i o bohaterach, co nosili orle pióra na hełmach i zakuci w blachy szli ławą na wroga chrzęstem skrzydlatej husarji, z dźwiękiem proporców z nastroszonym lasem kopji. Mały Jurek, słuchając z zapartym oddechem, pytał z iskrami dziecinnego zapału w oczach.
— Tatusiu i ja będę husarzem polskim, prawda?
Ach ten wzrok ojca, zapamiętany od tak dawna, a tak dokładnie.
— Będziesz może... polskim żołnierzem...
— Ja nie chcę — może, ja chcę — naprawdę!
— Chciej, synku, chciej zawsze i w to świecie wierz! Wiara to potęga, bo daje moc przetrwania.
Słowa te z przed lat wryły się w serce dziecka, nie zatarły się w sercu młodzieńca, bogatego obszarnika na tej kresowej połaci ojczyzny, nie zanikły w duszy studenta agronomji na krakowskim uniwersytecie i oto uwypukliły się, urosły w dogmat w duszy i sercu żołnierza polskiego. I nie pozwolą mu zginąć. Wierzył w zmartwychwstanie Polski i wierzy w jej odrodzenie. Sam bez dachu własnego nad głową, zrujnowany, wierzy w siłę swej pracy i woli. Dawnych nie osiągnie szranków, ale chce stanąć mocno na gruncie nowej ojczyzny, jako nowy i tęgi jej pracownik.
...Gdzież ten pokój cichy w dworze nowosiołeckim i ta postać kobieca, smukła, w sukni koloru bladego irysu z przepychem warkoczy jasnych, splecionych na głowie? Postać matki! Matka zawsze przemawiała do niego tak słodko, a każde jej słowo było dla niego wyrocznią, bo takie dziwnie inne bywały jej słowa, niż te, które wpadały mu w uszy ze świata. Było raz tak, że ojciec, słysząc rozmowę syna z matką, uśmiechnął się i rzekł:
— Jak mi Jurek przesiąknie ideałami i zasadami mamusi, dostanie skrzydeł i uniesie się w obłoki.
Nie on, lecz matka odleciała od nich na swych białych skrzydłach anielskich i to był dla niego największy cios w życiu. A potem, gdzież te lata szumne, gdzie myśli podniebne, unoszące złotego wówczas młodzieńca w krainy fantazji, opromienionej pierwszą miłością dla ślicznej, ukochanej Tereni Orliczówny. Kilka lat życia oddał w jej ręce bez wzajemności. Przeżył bolesne męczarnie zawodu i żalu. Przeżył tortury zazdrości, gdy wybrała Poboga. Ale zwalczył się męską siłą woli, gdyż Roman Pobóg przedtem jeszcze zyskał całą jego przyjaźń i wielkie uznanie. Byłyby to zapewne powody niewystarczające dla zabicia zazdrości, lecz, ongi mały Jurek pod wpływem ojca i matki rósł w przekonanie, że egoizm to brud ludzkiego serca, często zbrodniczy, a wszakże Terenia kochała Poboga i kochała miłością zupełnie różną, niż pospolite uczucia zakochanej narzeczonej.
Strzełecki spojrzał na rysującą się w mroku na tle jasnego krzesła ciemną postać Pobożyny, zapatrzonej w swoje obrazy i objął ją wzrokiem serdecznym, jak najszczerszą przyjaciółkę i najdroższą siostrę. Kochał tę kobietę, ale już inaczej. Z postaci pani Teresy skierował oczy na grającą Dadę. Doznał uczucia innego; gorąca fala wzruszenia spowodowała mocniejszy udar serca. Czy taki sam, jak kiedyś dla Tereni? Nie chciał analizować. Było to zapewne to samo, tylko on to wówczas odczuwał inaczej, dziś inaczej. Dziś zdawało mu się, że wtedy był zupełnie innym człowiekiem. Dada, to dziecko wypieszczone, takie piękne i wdzięczne, a takie dzielne, wyszarpnięte brutalną ręką losu z domu rodzinnego w bezlitosny krąg życia, była mu teraz nad wszelki wyraz drogą i jedyną. Kochał ją i pragnął życie jej ogrzać swoją miłością, jeśli możliwe upiększyć, za to piękno, które on w jej uczuciu otrzymać może. Czy otrzyma? Zgrabna sylwetka Dady przed fortepianem, w czarnej skromnej sukience, niknąca prawie w szarzyźnie pokoju, skupiła na sobie we wzroku Jerzego wszystko to, co męskie, silne serce i dusza pełna hartu dać może z siebie najdroższego. A Dada w tej chwili patrzała na swoje obrazy przeszłości, ale tej dawnej, przedwojennej przeszłości.
Gdzież są realne odbicia tych wizji? Gdzie są śnienia dziecinnych zdarzeń, wypadków, czasem drobnych i mało znaczących, które jednakże w ogólnej sumie wspomnień błyszczą niekiedy cennym walorem. Pamięć wyławia szczegóły i punkty, kiedy i gdzie to, albo to się działo, jak to było wtedy? Tu głos jakiś drogi zabrzmi w uszach wsłuchanych w przeszłość, tak samo jak oczy są w nią wpatrzone. Tu nagle jakiś zakątek ogrodu w Dawidówce ukaże się jak zwid, tak plastycznie, że ot, ot chwycić go zda się można. Tam znajomy gazon olbrzymi przed podjazdem, obsadzony wałem czerwonych jak krew piwonji, wytrysnął w pamięci i postać ojca, który z cygarem w ustach chodził często dokoła tego gazonu zamyślony, a Dada dziwiła się, o czem tatuś może tak myśleć? Razu pewnego spytała ojca o to. Popatrzał na nią z uśmiechem i pogładził jej główkę:
„Gdy dorośniesz, będziesz wiedziała, dziecko, zrozumiesz sama“.
O, jakże to już teraz rozumiała! Tu nagle zakwitł przed oczyma Dady śliczny krzak żółtej dzikiej róży, oblepiony kwiatami motylego kształtu. Krzak ten stał obok schodów bocznych wyniosłego ganku, który miał wejście z obu stron. Matka stoi oto przed tym krzakiem (zapach tych żółtych róż Dada czuje teraz najwyraźniej), matka jest w sukni opinającej zgrabnie jej piękną postać, ponsowa parasolka opiera się na jej toczonych ramionach. Młoda, świeża twarz matki śmieje się do Dady, która w swoje warkocze nawtykała róż i teraz garniruje niemi sukienkę.
— Jesteś jak w złotych płomykach, Dado! Patrz, abyś nie spłonęła! — woła, śmiejąc się pani Dobrucka.
Zych nadjechał na swoim kucu i szpicrutą ścinał złote motyle kwiatów z krzewu.
— Co robisz? — krzyczy Dada przerażona.
— Gaszę płomyki, abyś nie spłonęła — śmieje się Zych.
Ten sam Zych, który potem był z nią w puszczach odległych na wycieczce i, który stojąc potem pod jej oknem oznajmił jej, że zdradził przed rodzicami tajemnicę cyganki z wycieczki i że z woli rodziców jadą zagranicę.
Zgasił dokoła niej płomienie pierwszych zapałów, aby nie spłonęła w ich uroku, w uroku oczu myśliwca.
Zgasił i prędko sam zgasł.
Ogród olbrzymi w Dawidówce i stare domostwo z dachem podwójnym, który jakby hełmem okrywał szczyt domu, miały w sobie tyle tajników, zakamarków, skrytek i szczegółów znanych Dadzie tak wybornie, że i teraz prowadzona wspomnieniami chodziła po nich swobodnie, witając w nich starych znajomych i przyjaciół. Lipa odwieczna, której czterech dorosłych mężczyzn objąć razem nie mogło; ławeczka pod lipą, gdzie Dada uczyła się lekcji, często o wschodzie słońca, a pochłonąwszy zadane lekcje, czytała zachłannie książki, deklamując na pamięć całe szpalty z „Pana Tadeusza“, lub rzewne łzy roniąc nad „Ojcem Zadżumionych“. Pod tą lipą pisała ołówkiem pamiętniki swoje, tam kochała się zapamiętale w Kmicicu. Ale najwięcej zachwycał ją Babinicz, ponieważ był otoczony tajemnicą, rak samo jak nieznajomy myśliwiec. Na tej ławce Dada z przyjaciółką swoją Nunią rozmawiała często o swej przyszłości. W pobliżu ławki była uliczka, wysadzona agrestem. Biegły tam, rwały z krzaku w fartuszki żółte jak bursztyn owoce i wracały pędem na ławkę, by spożywając agrest, rozprawiać o tem, co będzie gdy dorosną.
— Ja wyjdę tylko za królewicza! — wola koleżanka Nunia, a jak nie, to za woltyżera! Pamiętasz tego z cyrku w zielonem hiszpańskiem ubraniu, co strzelał z konia. Przecudnej urody mężczyzna!
— A ja, ja wyjdę za tego, który mnie pierwszy pocałuje.
Nunia się oburzyła.
— A jeśli cię pocałuje jaki brzydal, to co?
— Nie, ten, kto będzie taki śmiały, musi być i piękny jednakowo — odpowiedziała Dada z najgłębszem przekonaniem w swem pensjonarskiem serduszku.
Był śmiały i był piękny, tylko, że zgaszono zbyt prędko płomienie pierwszych jej zapałów.
Może i lepiej! Straszny los, który ją potem nawiedził, odrzucił daleko wspomnienie pierwszej miłości-sielanki.
A jednak powraca! nie zgasła! W popieliskach ruin rodzinnego jej domu, nawet na grobach najdroższych, tli niegasnąca iskierka, raczej może błędny ognik, ale tli.
Dada odsuwa ją teraz z gniewem. Dość fantastycznych złudzeń, życie obecne nie upoważnia do nich, tembardziej, że inny, nowy blask jest przed nią, poważne, prawdziwe uczucie dla Jerzego. Dada trwoży się, gdy on do niej podchodzi, nie oczekuje słowa ostatecznego wyznania, przeciwnie, lęka się go i pragnie tę chwilę odsunąć.
Nie może zrozumieć samej siebie, czego się boi, skoro kocha?
Ale ona wie, tylko nie chce tego roztrząsać przed sobą nawet. Czuje się dobrze w Uchaniach. Pokochała panią Teresę, dzieci, pana Pawła i dziadulka Krzepę. Dada codzień wstaje o wschodzie słońca, przyzwyczajenie porywa ją z pościeli. Biegnie na pola, łąki, biegnie do lasu, by zachłysnąć się jego oddechem, by wchłonąć żywiczną woń, za którą tęskni. Lecz las Uchański wobec boru na Sarnach, pożal się Boże! I za psami Dada tęskni. Ulubiona Żmijka jest z nią w Uchaniach, ofiarowana jej przez nadleśniczego, ale i Żmijka tęskni do sfory towarzyszów i pewno do lasu. Biega, szwęda się nieporadnie po wielkim dworze Uchańskim, pędzi jak szalona po parku i szuka, szuka napróżno! ze skomleniem dopada do nóg Dady. Strzełeckiego toleruje, przypisując jemu głównie zmianę losu. Za to, wiedziona jakby instynktem, tuli się i patrzy w oczy staremu Krzepie, odczuwając w nim człowieka z puszczy.
Z jakiejś smętnej melodji poprzedniej wybiegła teraz z klawiszów burza tonów — kapryśna fuga! Wrzawa, łomot, wichura, jak szum drzew w puszczy na Wielkim Lesie. Tak huczały jodły, gdy Dada, wróciwszy do dnia z polowania na głuszce z Jerzym i nadleśniczym, zamiast spocząć, jak oni, pobiegła cichaczem z psami, by pożegnać bór. Basem huczał wtedy. Potężny rozhowor drzew nastroił Dadę uroczyście. Więcj niż kiedykolwiek odczuwała, że to nowy przełom w jej życiu, nowy i całkiem inny, jakby powrót do swoich po ciężkiej i długiej podróży. Przeszła w niej mękę nużącą, to prawda, ale w swobodzie pracowitego życia, w leśnej kniei. Pomimo różnych przykrych przeżyć nabrała zamiłowania do pracy takiej właśnie, pełnej ruchu, czynu, spożytkowania energji na przestrzeniach szerokich, w dzikich ostępach, na płaszczyznach i wzgórzach leśnych. Żyła z naturą, jakże się przyzwyczai do innej pracy, do świata, za którym w tej głuszy tęskniła. Dada żegnała las jak swego jedynego powiernika. A potem żegnali ją tak serdecznie nadleśniczy, leśniczowie i gajowi. Dada wzruszona ze łzami w oczach opuszczała gajówkę, na Sarnach. Resztę łez wylała na grobie ojca Tura, gdzie stały dwa wielkie krzyże dębowe z wyrzeźbionymi przez Dadę, na dębowych tabliczkach napisami. Drugi krzyż i tablica były dla daleko stąd spoczywającego Wacława postawione przez Dadę. Obie mogiły, ogrodzone sztachetką, zarzuciła kwiatami i odjechała stamtąd zapewne na zawsze. Na granicy rewiru gajówki na Sarnach nastąpiła rozdzierająca scena pożegnania z psami, z których tylko Żmijka zachowywała się z godnością, jadąc ze swoją panią w świat. Gdy bryczka, uwożąca Dadę, znikła na zakręcie lasu, pozostała sfora podniosła taki harmider, wrzask, ujadanie i wycie, że Dada, słysząc ten alarm, łykała gorzkie łzy, tuląc łeb Żmijki do piersi z miłością i powtarzając: „Czy ja będę miała w życiu drugich takich przyjaciół?“
Jerzy śmiał się trochę nerwowo, nazywając ją dzieckiem puszczy, a Dada ubolewała nad tem, czy gajowy, który trzymał psy na smyczy, nie bije ich czasem za te hałasy.
— Nie, nie, Krzeski dobry człowiek, on lubi psy, on im nie zrobi krzywdy — uspokajała się Dada — byle ten nowy, co będzie na Sarnach, umiał się z nimi obchodzić.
Jadąc, oglądała się poza siebie na znajome miejsca i pochłonięta była żegnaniem boru. Aż w końcu Jerzy rzekł niechętnie:
— Robi wrażenie, że pani żałuje, iż opuszcza Sarny.
— Bo z tego zacisza jadę w świat, na niepewne losy — odrzekła prędko i zaraz pożałowała własnych słów.
Jerzy spochmnrniał. Zajrzał jej w oczy poważnie i spytał.
— A ja, pani Dado?
Nic nie odpowiedziała, więc i on zamilkł. Milczał już przez całą podróż i milczy teraz w Uchaniach.
Ciche święta Wielkanocne mijały. Były raczej smutne z powodu niepokoju, jaki się w tych ścianach gościnnych zagnieździł. Nawet pogoda pozorna pani Teresy, jej złote serce nie zdołały rozwiać ciążącej nad wszystkimi chmury trwożnych obaw o Romana Poboga.
Dada była nowym promieniem, rozjaśniającym dom uchański i nawet panią Teresę.
Niezrównanie miłe godziny spędzała Dada przy fortepianie. Stęskniona do muzyki od tak dawna, uprawiała ją teraz z zamiłowaniem. Grając, przenosiła się w inne światy, dalekie od rzeczywistości. Jerzy poznawał ją głębiej przez jej muzykę i lubił ją słuchać. Unosił Dadę w swoją przyszłość, marząc o ich wspólnem życiu.
Dada grała ciągle. Czar przedziwny przykuwał tych ludzi do miejsc, nikt się nie chciał obudzić pierwszy z zaklętej dziedziny drogich wspomnień. Ale i ta minuta nadeszła. Zadźwięczało coś przed, domem i jednocześnie służąca oznajmiła gości. W parę godzin potem salon uchański zmienił swój wygląd. Blask lampy i gwar kilkunastu osób rozwiał nastrój poprzedni. W rozmowacn dominowały głosy dwuch panów: kresowca i koroniarza. Kołomyjski z Czymielskim po raz pierwszy zgadzali się z sobą, krytykując jednogłośnie Edwarda Zebrzydowskiego i jego zaręczyny z Krongoldówną. Cały salon rozbrzmiewał tą wieścią sensacyjną. Zdziwienie było ogólne i ogólna niechęć. Kołomyjski aż się trząsł ze zgrozy, wykrzykiwał, giestykułując z niezwykłem oburzeniem.
— Gdyby Jędrzej Zebrzydowski wstał z grobu i zobaczył co się święci, to... to... do tysiąca Lucyferów, wolałby się z powrotem do grobu położyć. Utrata Hłowatyna i Derbyszcz to furda, panie, wobec tego, co ten błazen zamierza. Jędrzej Zebrzydowski był wodzem obywatelstwa na kresach naszych. Niech mu Bóg da niebo i dał! co tu dużo gadać! Taki Zebrzydowski, patrjota, szczery Polak. On by...
— Dałby w skórę synalowi i basta i byłoby po zaręczynach i — wrzeszczał Czymielski.
Teresa śmiała się.
— Zechciejcie panowie zwrócić uwagę na to, że za życia ojca Edward nie postąpiłby tak. Dzisiaj zaręczył sie poprostu z desperacji, z powodów tylko materjalnych, ponieważ wyobraża sobie, że jest nędzarzem.
— Mając Pochleby? to próżniak, nie nędzarz! — krzyknął Czymielski. — Woli jeść kugiel na złotym półmisku, niż swój chleb na własnym zagonie. Że też matka pozwoliła mu na to!
Kołomyjski zaperzył się srodze.
— Matka? Toż kukła! do tysiąca Lucyferów! Kukła zwyczajna i papuga! W ustach zagraniczne makarony, co dwa słowa to parler français, a w głowie, panie, androny! Jej ewangielją to moda, stroje, rauty, bale, a pomimo to Jędrzeja trzymała za czub.
— Co też pan mówi! — zaprzeczył Orlicz. — Zebrzydowski miał swój własny styl, rządził się wybornie i wcale pod pantoflem nie był.
— A czy ja mówię pod pantoflem, serdeńku? Pod pantofel nie właził, oho! bo wtedy dawnoby i Hłowatyna i Derbyszcz nie było. Ale za czub go trzymała, co jest wcale co innego, dobrodzieju! Toż świata za nią nie widział! Taki człowiek za taką kukłą! gęsią, papugą, lalą! To tak bywa często, że jakieś czuczeło w spódniczce opanuje człowieka silnego i amen!
— Ona z domu Mohyńska — rzekł Orlicz — to rodzina lekkomyślna.
Kołomyjski znowu skoczył w furji nadzwyczajnej.
— Dobrodzieju, nie bluźnij! Hrabia August bardzo przyzwoity człowiek. Onże sam zawsze mówił, że Jędrzejowi przydałaby się dobra lupa, żeby przez nią nareszcie zobaczył pustkę w głowie adorowanej żony. Onaby przeszkodziła Warowi żenić się z żydówką? Gdzież tam! Ona tylko i zawsze o sobie myśli! Jak jej War udzieli dużego procentu z kasy Krongolda, to się jeszcze będzie cieszyła. Ot, jak to czasem los żartuje z ludzi. Zebrzydowski ojciec nigdy żydów nie uznawał, nikt żyda nie widział nigdy w jego dobrach, antysemita w całem słowa tego znaczeniu. Kochałem go za to! Masz ci oto odwet! Awantura! zgroza!
— Czy i pan jest antysemitą? — spytał Strzełecki.
— Ja? Naturalnie, a cóż pan sobie myśli?
— Myślę, że widocznie często teorja z praktyką nie lubi iść w zgodnej parze. O ile bowiem pamiętam, w Żubrówce żydków nie brakowało.
Czymielski ryknął wielkim śmiechem.
— Teoryjka, braciszku, ho, ho, teoryjka!
Kołomyjski skoczył od razu na Czymielskiego.
— A u pana, panie Anastazy, ani posiał żyda? Co?
— Ja się ich nie zapieram, antysemitą nie jestem. Wolę jak mnie oszuka żyd, niż jak to samo zrobi katolik, bo wtedy mnie to więcej boli.
— Moskali nie cierpisz, a żydów tolerujesz? Gdzież tu logika? A Moskali djabli wzięli przez kogo, co? Czy nie przez żydów?
— Dalibóg konia z rzędem temu. kto odnajdzie logikę w słowach Kołomyi! — wrzeszczał Czymielski, rozkładając ręce. — Toż właśnie winienem wdzięczność żydom za Moskali!
— Byle się do nas nie wzięli w ten sam sposób — wtrącił pan Paweł Pobóg.
— A, sąsiedzie, to już całkiem od nas zależy. Nie dajmy się!
— Więc dla czego pan Czymielski razem z Kołomyjskim kłócą się o żydów, a w rezultacie obaj ich popierają?
— No, cóż, serdeńku, dobrodzieju, zapomniałeś o naturze polskiej? Trzeba się czasem i pokłócić o nic! Zresztą jakżeż popieramy? Toż obaj z Czymielskim stajemy na głowie z powodu zaręczyn Zebrzydowskiego z Krongoldówną. Co innego z żydkiem „pobałakać“ sobie przy kupnie konia, albo na jarmarku czy w śpichrzu, a co innego zupełnie widzieć syna najpierwszego u nas obywatela z żydówką przy ołtarzu. Co?
— Et! — machnął ręką Czymielski. — Czy on tam się jeszcze ożeni? Ja nie wierzę. A toż mu przecie wytłomaczą, albo matka...
— Kukła!
— Cicho Kołomyjo! albo wuj.
— Za miękki! Wykpić to potrafi, aż bokiem wylezie, ale żeby przeszkodzić...
Czymiełski miał już na ustach: — pani Teresa — lecz spojrzał na Pobożynę, którą wyjątkowo szanował, wspomniał o Romanie i umilkł.
Ale Kołomyjski wrzasnął:
— Anastazy ma rację! nie ożeni się! Trzeba znać Wara. — Na gruszce jadł pietruszkę i chwialił jaka dobra cebula. Oto, cały War!
— Brawo! Wyborne określenie — zawołał Orlicz. — Lecz jednak on jest bardzo miły chłopiec. Można mu to i owo zarzucić, ale trzeba go lubić.
— Co to miły? Świetny! First class! — zawołał Kołomyjski. — Ale potrzebuje oprawy nielada jakiej, żeby się należycie wydać. Sam to doskonale rozumie i dlatego poleciał jak ćma na blask miljonów.
— Oprawa! Oprawa! — mruczał Czymielski. — Marny ten obraz, co potrzebuje oprawy, by się wydać! Jabym go nauczył rozumu, jabym mu wskazał jego rolę obecną i jak się pracować powinno.
— Ej, czyścicielu ludzkości, zacznij od siebie porządek! Toż nic nie robisz, bracie, tylko wrzeszczysz, daj wrzeszczysz, a gospodarstwo leży odłogiem. Wrzaskiem jeszcze nikt nigdy nic nie zbudował, a przeciwnie, bardzo dużo cudzej roboty rozwalił. Czemuż sam, kochany, nie pracujesz?
— Mnie bolszewicy rozgromili, obdarli do szczętu, spalili! Ja na gruzach mam pracować? Ani myślę! Z pustego i Salomon nie naleje.
— A pani Teresa Pobożyna? Toż Uchanie były stokroć gorzej zdewastowane, niż twój Buczyn, serdeńku, i dlatego jak pracuje, jak zabiega, jak się wydźwiga z biedy i nie cudownym sposobem, tylko pracą i myślą. Nawet i z Krąża nie ma teraz nic od wyjazdu pana Romana. Toż wiem o tem dobrze. Ot przykład brać!
— Pan mnie przechwala, drogi panie — odrzekły Teresa. Robimy z ojczuniem, co możliwe, aby żyć i aby Romek, gdy wróci, widział, że nie opuściliśmy rąk bezradnie.
— Bo i nic już nad to, co robicie, zrobić nie można! Kręcicie bicz z piasku, ale z tego wychodzi rzemień.
— A ja kręcę bicz, ale na bolszewików! Ja im jeszcze odpłacę za moją krzywdę! Oni mnie popamiętają! mruczał Czymielski! — Żeby tylko moje plany i moje pomysły weszły czyn. Ho, ho!
— Tak, czemuż, kochany dobrodzieju, siedzisz w Buczynie? Wal na Moskwę!
— Sam nie pójdę. Idź ze mną!
— Cóż to nową ofenzywę szykujecie panowie? — spytał Jerzy podchodząc. Rozglądał się, szukając Dady.
— Ano, my mamy przynajmniej inwencję, robimy projekty, a wy młodzi o inwencji nie macie pojęcia, umiecie się tylko żenić z Krongoldównemi — rzucił Czymielski zły.
— Anastazy, łubku, wyklucz liczbę mnogą ze swoich słów, bo ani ja na Moskwę się nie wybieram i takiej inwencji nie aprobuję, ani pan Jerzy do Krongoldówny nie ma pretensji. Jedzie pracować i należy mu się za to cześć. Dziś obdarty z Nowosiółek i goluteńki, w rezultacie, gdy zechce, kupi z czasem twój Buczyn, Anastazy i zrobi z niego nową placówkę gospodarczą. Taka jest proporcja twojej i jego inwencji, serdeńku!
Strzełecki zaśmiał się.
— Niech pan będzie spokojny, nie mam zakusów na Buczyn.
Czymielski nie dał się przegadać Kołomyjskiemu, ale Jerzy już ich nie słuchał.
Szukał Dady. Zatrzymał go jakiś młody człowiek zaledwo dziś poznany.
— Nie wie pan, czy prędko kolacja? bo jakoś nie widzę przygotowań.
— Niech się pan nie trapi. Będzie.
— Prawda, że tylko co był podwieczorek. No, ale nudno się robi! A czy tu dają trunki? Przy święconem wypiłbym z ochotą, byle dużo. W naszych stronach to dopiero piją! ile się zmieści, a nawet choć się już i niej mieści, nie robi różnicy. Ale, ale, pan podobno będzie w Zdołczycach u Bójskich? To już nasze strony. No, radzę się dobrze opancerzyć przed zainstalowaniem się w Zdołczycach.
— Dlaczego? Czy w obawie trunków?
— Ej nie, ale przed panią Bójską. Fiu, fiu! co za niewiasta! Powiadam panu, każdy praktykant pana domu praktykuje z panią przedewszystkiem. Mówię panu nienasycona! Fenomenalna! Nie ustrzeże się i pan.
— Ja będę rządcą nie praktykantem, na innych prawach.
— No, no, jak pan jej wpadnie w oko, to djabli wezmą wszelkie prawa! Która to godzina bije?
— Dziewiąta.
— O, do licha! Kiedyż oni tu będą nakrywali do stołu?
Strzełecki po długich poszukiwaniach znalazł Dadę w pokoju pana Pawła. Przez niedomknięte drzwi poprzedniego gabinetu ujrzał ją siedzącą przy kominku naprzeciw Krzepy, który trzymał na kolanie Celusia. Blask ognia padał na ciemne włosy Dady, kładąc na nie leciuchne pasemka purpurowe. Siedziała do drzwi profilem. Strzelecki nie zauważony, stanął cicho i oparty o futrynę drzwi gabinetu, słuchał melodyjnego głosu Dady.
— Jak to w puszczy na wiosnę, dziadulku? że aż życie nowe w człowieku się budzi, że aż coś mu gra w duszy.
— Oj, prawda! Tam to życie, tam raj!
— Pani Dadziu, jeszcze o puszczy mówić — błagalnym głosem odezwał się Celuś.
— A spać czas! Idź do łóżeczka, to cię uśpię opowiadaniem.
— Nie, nie! Ja chcę tu słuchać! Jak to pani Dadzia mówi, że głuszce telękają? Co to znaczy?
— To wyrażenie myśliwskie. Na wczesną wiosnę głuszec na wysokiej sośnie śpiewa pieśń weselną.
— To znaczy, że on zamąż wychodzi?
Dada uśmiechnęła się.
— On śpiewa z radości, że wiosna, że puszcza się ożywia, że kwiatki wytryskają z ziemi. A śpiew głuszca składa się z różnych tonów, telękają, telękają, że bębenki ich słychać po całym borze, a czyhitanie zapamiętałe...
— Ot tak, posłuchaj Celusiu — rzekł rozbawiony Krzepa.
I nagle w pokoju rozległo się wabienie głuszca, tak dokładne i wystudjowane przez starego, że aż do złudzenia imitujące głos ptaka w leśnej ciszy. Dada patrzyła na starego z uśmiechem.
Celuś podniósł główkę i otworzył usta zdumiony.
— To nie śpiew, to jakiś młoteczek. O, jak to ładnie!
— O, słyszysz, Celu, to było telękanie — szeptała Dada — teraz masz rację, jakby młoteczkiem bił w głuchy bębenek, a teraz, teraz czyhitanie.
Krzepa zmrużył oczy, przechylił głowę w tył i ostatnią strofę „pieśni“ oddał z taką pasją i namiętną zaciętością, że aż grdyka mu grała i głowa schowała się w ramiona. Celuś zanosił się ze śmiechu. Dada klasnęła w ręce.
— Brawo, dziadulku! O brawo! Tak ślicznie wabić nawet ojciec Tur nie potrafił.
— Brawo! — zawołał Jerzy, wchodząc do pokoju. — Słyszałem i jestem zachwycony! Nie lada sztuka tak wystudjować „pieśń“.
Jerzy uścisnął rękę borowego.
— At! kiedyś ja to lepiej robił, stara już gardziel, nie tooo! — śmiał się Krzepa kontent z siebie.
— Czy mogę się tu przysiąść? — spytał Jerzy.
— Prosimy.
— Pani Dadziu, opowiadać o puszczy. Pan Jurek też posłucha.
Pan Jurek zna to dobrze.
— Opowiadać jeszcze o puszczy!
— Na wiosnę — zaczęła Dada — na roistach, na chałach i halawach wodnego ptactwa pełno. Nadciągają dzikie gęsi i kaczki i hałaszą, hałaszą! Czajki wrzeszczą nad gniazdami, kwiląc żałośnie. Tam bekas pojękuje, kuliki piszczą. A na wierzchowinach, na spławach, w oczeretach bagnisk hej, ileż ptactwa, całe gminy! Co krzyków, wabienia się i skwiru! Grzywacze sobie, cietrzewie sobie sejmy odprawiają. Zdaleka słychać jak słonka chrzypi w przelocie, bociany wracają z za morza do rodzinnych strzech. Ciągną klucze żórawi. Wraca ptactwo gromadnie kluczne i sznurowe, jak mówił zawsze ojciec Tur. Wracają płoche, drobne ptaszki najczęściej w nocy. Wieczorem ich nie było, rano już są, jakby z nieba spadły. Z przechalin i oparzelisk słychać hukanie bąka. W nieprzystępnych zahaszczach ujrzysz zdaleka czaplę zadumaną, stróżującą nad jeziorkiem, która ma taki wygląd, jakby była prawodawcą leśnym i spisywała ustawy. Tam nagle chruściel zachrapie nad łąkami, na przylaskach kukułka umizga się do cudzych gniazd, by jej cudze matki wychowały pisklęta. Tam wrzaśnie sójka, żołna zaskrzeczy żałośnie, tam ciwirka skowronek, dzięcioł kuje zawzięcie i najcudowniej śpiewa, zanosi się prześlicznemi trelami słowik. Hej wiosna! Chóry oszalałe z radości słońca i zieleni wznoszą swe niebosiężne hymny, a las szumi i gwarzy i ukrywa wszystko w sobie i chowa i żywi. Wśród czworonogów także wielkie wesele, a najruchliwiej w maju. O świcie, gdy wejść do puszczy, las jeszcze cichy, jakby spał. Ale życia wszędzie pełno. Tam młode wiewiórczęta skaczą po konarach, wyszły z liściastych gniazd w dziuplach drzewnych. Tam liszka, jak mówią gajowi, uczy małe lisięta jak chodzić na łup. Stary lis wraca z nocnej rozdobędy i w dzień śpi w jamie. Często w bliskości borsuczych nor zobaczyć można zdaleka, jak się idzie bez szelestu, małe borsuczęta z matką, baraszkujące na słońcu. I prosiątka dzików moręgowate śmiesznie uczą się ryć po sołotwinach. Małe koźlątka sarnie skaczą wesoło po przyłączkach, a w kniejach głębszych spotkać można małe wilczęta rozbrykane zabawnie. Czasem załomocą racice łosia, który idąc przez gąszcza, nabiera na misy swych rogów mnóstwo liści i gałązek. Łoś parsknie i ciężki w chodzie porusza wielką obciążoną głową, obejrzy się głupiemi oczami dokoła i maszeruje dalej, potężny z wyglądu, ale dziwnie bezmyślny i dobroduszny w wyrazie. Tam pomyka jeleń bystrooki. Tam sarny płochliwe, a wdzięczne śmigną przez gąszcza. Wszędzie życie, ruch wieczysty, walka i często trwoga, a wszędzie piękno i zachwyt, i miłość. Jest taki duch leśny niewidzialny, lecz odczuty. Krąży on po kniejach i uroczyskach, brodzi na bagnach i łąkach, na ziemi i wierzchołkach drzew. Wszędzie w naturze go pełno, wszędzie tworzy, budzi, pobudza, rozwija, unosi, porywa! Słucha go las cały i słuchają łachy moczarów, słucha go gmina ptasia i gromada czworonogów. Słuchają go owady i płazy, zioła leśne i łąkowe kwiaty. Gdy on daje pobudkę, wszystko co żyje zrywa się do lotu, do biegu, do szumu i do huku, do szelestów roślinnych, do szmerów i bulgotu wód, do śpiewów, do ryków, do kwileń i pisków, do barw i aromatów, do wzburzeń i burz, do wichrów i ciszy, do pogody i słońca, i do uniesień i do miłości! I trzeba słuchać leśnego ducha, bo jego moc i władza to potęga, Tworząca życie. Co duch leśny nakaże, to święte, natura i przyroda z tem się godzi i pragnie jego wszechwładzy. I słyszy go zawsze, każdy jego odruch odczuwa. Ja go również słyszałam i odczuwałam sercem.
Dada umilkła.
Zaległa cisza w pokoju, jeno trzaskał ogień na kominku, podsycany przez Krzepę.
— Ot, to tak mnie się zdawało — rzekł Krzepa — jakbym był w puszczy krążskiej i patrzał na to wszystko i słuchał, co puszcza gada. Musi i pani znać się z lasem od dziecka, widać to zaraz i z mowy i z czucia. Kto pokocha nasze lasy, temu już za nic pola, choćby i najpiękniejsze. Celuś biedactwo zasnął sobie, trza go zanieść do łózia.
Krzepa dźwignął się ze stołka z chłopczykiem w ramionach. Dada go chciała wyręczyć, lecz nie pozwolił. Odszedł. Dada i Jerzy zostali sami obok siebie. On czoło ukrył w dłoniach, Dada zapatrzyła się w ogień. Milczeli długo.
W pewnej chwili Jerzy podniósł głowę, objął spojrzeniem twarzyczkę Dady i ujął jej ręce splecione na kolanach. Ścisnął je mocno. Nie broniła. Pochylił się ku niej i podniósłszy jej dłonie, przytulił je do swoich oczów. Dłonie Dady zadrżały i zacisnęły się mocniej na jego powiekach. Odczuł ją bliżej siebie, więc zerwała się w nim fala, której zmóc nie zdołał. Gwałtownie zsunął jej dłonie do swoich ust i spojrzał głęboko w jej blizkie, promienne źrenice.
— Bądź moją, Dado!
Pochyliła się ku niemu jeszcze bardziej i czoło oparła na jego piersiach.
— Moja? — szepnął, ogarniając ją ramieniem.
— Tak.
Strzełecki usta jej świeże jak kwiat zamknął gorącym żarem swoich ust łaknących.
Nagle Dada zadrżała i wysunęła się z jego ramion. Oczy jej pociemniały.
— Jurku, to nakaz leśnego ducha przywiódł cię do mnie, w jesieni.
— Leśnego ducha? — spytała jakby sama siebie. — Jurku, ja ci muszę opowiedzieć pewne przeżycia moje, z czasów, gdym była jeszcze w Dawidówce.
Zaczęła mu opowiadać sielankę cyganki Dady z nie znajomym myśliwcem, w puszczy na kresach.
Strzelecki słuchał ze ściągniętą brwią; gdy skończyła, spojrzał jej w oczy pytająco:
— Powiedziałam ci wszystko, czy chcesz mnie teraz, Jurku?
Strzełecki uświadomił sobie w tej chwili swoją miłość dawną, dla Tereni i odrazu opowiedziane wspomnienia Dady przestały go niepokoić.
— Ja, zawsze! bo ukochałem cię już na całe życie. A ty, dziecko?
— Zdaje mi się, że w tobie, Jurku, jest moje przeznaczenie i moja przyszłość.
— Czy i szczęście, Dado?
— Tak.





Salony Krongoldów przepełniało towarzystwo złożone z finansjery przemysłowej elity i przemysłowych paskarzy, oraz ludzi wysokich sfer, którzy sami utraciwszy złoto, garnęli się pod jego blask. Blask ten roztaczał się tu obficie i aż raził oczy swą jaskrawością, umiejętnie reklamowaną. W przepychu mieszkania, w oświetleniu kryształowych lamp, w ciężkim majestacie obciążonych srebrem i masywną zastawą stołów, w całej tej pompie kapiącej złotem przesuwały się osoby wybornie dostosowane barokowym stylem do otoczenia. Na szyjach i ramionach kobiet migotały różnobarwne klejnoty oblepiające ciała niewieście tak solidnie, że zdawały się je obciągać swoją masą. Na gorsach męskich świeciły cenne spinki, na żołądkach rozpinały się grube jak powrozy dewizki, na palcach i w mankietach drogie kamienie. Wszędzie szyld bogactwa wrzeszczał tu swoje ogłoszenia i narzucał się natrętnie. Wśród tych żywych reklam panna Róża Krongoldówna chodziła promienna, piękna niby istotna reklama szczęścia. Strojna i wykwintna, była jednak także przeciążona perłami, a palce jej rzucały tęcze z pierścieni, wśród których brylant narzeczeński zajmował poślednie miejsce. W takim samym stosunku do towarzystwa czuł się i Zebrzydowski, jakkolwiek nie mógł uskarżać się na odosobnienie. Towarzyszyła mu przedewszystkiem narzeczona, co go trochę drażniło, otaczał go wyjątkowemi względami papa Krongold, co go gniewało, otaczali go honorami krewni Krongoldów i to doprowadzało go do wściekłości. War zmienił się w posąg, był zły i ponury. Elegancki w swym fraku ściągał na siebie oczy wszystkich obecnych. Widział to i rozróżniał poszczególny wyraz tych oczów, ale nie upajał się swojem powodzeniem. Gdy zauważył przepalające go spojrzenia panien, które aż nazbyt wiele okazywały mu zachwytu, wtedy oczyma szukał narzeczonej, by bawić się zazdrością błyskającą wówczas w oczach panien, które go przedtem podziwiały. Gdy zauważył na sobie czyjś wzrok ciekawy, mrużył oczy, by nie odgadnięto wyrazu jego źrenic. Uczuwał zniechęcenie i gniew na samego siebie. Wogółe czuł się w tych ramach tak źle, że doznawał wrażenia, iż z nich wypada, a jednocześnie, że mu w nich za ciasno. Ta rozbieżność odczuć była nad wszelki wyraz denerwująca. Usposobienie jego udzieliło się snadź i pannie Róży, bo sposępniała. War stał się dla niej zagadką. Zakochana w nim i dumna z narzeczeństwa z Źebrzydowskim pragnęła jego hołdów. Nigdy nie była zadowolona z jego zachowania się wobec niej. Ambicja panny Róży wymagała dużo, War zaś udawał, że tego nie odczuwa i nie fatygował się stosować do jej wymagań. Był narzeczonym poprawnym, ale raczej zimnym, szczególnie wobec ludzi chłódł nadmiernie. Ponieważ w salonach, wśród zebranych gości było wielu takich, na których opinji bardzo zależało i pannie Róży i jej papie, przeto oboje czuli się obrażeni zachowaniem się Wara względem narzeczonej. Papa sarkał po cichu i dręczył córkę jeszcze bardziej.

— Ty jemu zrób wymówkę — mówił oburzony. — Co to jest, żeby on był taki sztywny dla ciebie? Niech on będzie dla wszystkich lodem, ale dla ciebie musi oni być gorący i nadskakujący. Byłoby w porządku! A tak, co to jest za narzeczony? Każdy wie, że on robi świetną partję, ale trzeba żeby widzieli, iż się w tobie kocha, że w tobie bardzo zakochany, że bez ciebie żyć nie może! A on tymczasem robi miny kwaśne, jakby się octu napił, chodzi jak manekin, patrzy na wszystkich z góry, zupełnie tak, jakby z nas sobie kpił. Co to jest?
— On już ma taki styl, to jego indywidualność — odrzekła panna Róża.
— Styl? Indywidualność? Jak się kto tak bogato żeni i taką pannę bierze, ten i swój styl i indywidualność powinien przystosować do swojego szczęścia.
— Szanse są równe, w takim razie i my powinniśmy się przystosować do jego stylu.
— Co to znaczy?
— To znaczy, jeśli jestem dla niego dużą partją, finansową to i on jest dla mnie wielką partją rodową.
— Rodową? — Aj, aj! Faramuszki i więcej nic! Co wart ród nawet największy, kiedy jest goły? Głupstwo! Zresztą on jest arystokratą polskim, a my arystokraci izraeliccy.
— Różnica rasy...
Krongold założył palce za złoty łańcuch zegarka i przyjrzał się córce uważnie.
— Aj, Róziu, co to jest, ty sarkasz na swoją rasę? On ciebie przerobił ten War... Ja się bardzo boję, żeby on ciebie zupełnie nie przerobił na swoje kopyto.
— Papa wyraża się ordynarnie, papa zapomina, że my należymy do rasy, którą się tu nie zachwycają.
— Co takiego??...
— To, co mówię i co papa doskonale sam rozumie, co jest naszem piętnem, niczem niestartem i niczem nie zniwelowanem wśród nich.
— Ty głupstwa pleciesz! Jakie piętno, co za piętno? On tobie w głowie całkiem przewrócił.
— Ale zato papa wygląda jakby z księżyca spadł.
— Ja mam pieniądze, grube pieniądze i ty jesteś jedyną dziedziczką. To jest najlepsza rasa, to jest najwybitniejsze piętno, jakie może być! I mówię ci, Róziu, że się tego piętna nikt nie brzydzi i od takiej rasy nikt nie ucieka! Ja tobie to mówię i ty popatrz się na naszych gości. Czy oni nas, czy my ich niwelujemy. Co? Czy oni nas, czy my ich — zacieramy — czy jak tam powiedziałaś? Aj, aj! Patrzą na nas jak na bogów; bo ich olśniewa nasze bogactwo, bo oni nas potrzebują i z nas korzystają. Co ty tam opowiadasz to są głupstwa nie warte gadania. A ty myślisz, że Zebrzydowski też nas nie potrzebuje? A jej! Ale on powinien jeszcze ciebie kochać i bardzo to tobie okazywać, a swój styl to on może nosić dla parady, ale nie dla ciebie i nie dla mnie.
— Tego mu nie nakażę i papie nie radzę takich prób. Chodźmy do gości! Czego ta Lorcia Klapsztejn tak się mizdrzy do Wara? Oczy do niego wywraca jakby miała konwulsję. Cóż ona myśli, że mu się podoba?...
Krongold uśmiechnął się pobłażliwie.
— Pozwól jej trochę na takie złudzenie. Możesz być spokojną, Rózieczko. Za jej posag nie kupiłabyś nawet jednej twojej błyszczącej rączki. Niech ona sobie szczerzy ząbki, tyle jej, że złotą plombę pokaże. Chyba wolisz, że War wszystkich olśniewa, niż gdyby nikt go nie widział? Patrz jak on na tę Klapsztejnównę spogląda... O, o... teraz go lubię, takim go właśnie lubię!...
— Potrafi on tak samo i na mnie patrzeć i na papę — rzekła panna Róża i weszła na salę.
Podczas tańców Zebrzydowski, nie biorąc w nich udziału, siedział samotnie w kącie małego saloniku i palił papierosa. Z daleka widział snujące się pary w takt melancholijnej melodji tanga i dziwił się sobie, że ulubiony taniec nie porywa go dziś ani trochę. Przeciwnie czuł do niego odrazę. Widział tancerzy, którzy nadawali się tylko do karykatury. Jakiś jegomość o wydatnym imponująco żołądku, pochylony w tył, dźwigał przed sobą tancerkę równie jak on okazałą. Dama ta, przyparta biustem do gorsu tancerza, odsadzała się od niego potężnemi biodrami, tworząc załamaną linję pleców, niewypowiedzianie śmieszną. Twarz mężczyzny była spocona, snać pracował zamaszyście, ale z męką wyraźną. Twarz tancerki miała wyraz nadęty, ale oczy były rozanielone rozkosznie. Oboje razem tworzyli grupę przekomiczną, jakby dźwigali przed sobą jakiś niewidzialny tłomok.
— Oddałbym ich do cyrku — myślał War ze wstrętem — a popis ich nazwałbym znakiem zapytania. Niech odgadują widzowie: co tę parę unosi w taniec? co ich do tego skłania i jakiej doznają przyjemności? Bo to rzeczywiście znak zapytania. Albo tamta para, wyglądają jakby byli w śnie somnambulicznym... Eh, mniejsza o nich!... taniec ich nie obchodzi mnie, i oni sami nic a nic! — myślał War z goryczą. — Tylko co ja tu robię wśród nich, tego nie pojmuję!
War ujrzał przy sobie Kmietowicza. Kolega patrzał na niego uważnie.
— Cóż mnie tak... podziwiasz?
— Jestem ci wdzięczny żeś mnie wezwał na ten bal. Opłaciło się jechać z Sęcin.
— Cóż cię tak oczarowało?...
— Ty, War.
— Ja?... Czuje się jak pies na płocie, lepszego określenia nie znajduję.
— Właśnie widzę to i to mnie cieszy.
Zebrzydowski wzruszył ramionami, a Karol Kmietowicz mówił dalej.
— Zastanawiam się co robisz w tem towarzystwie.
— Chyba wiesz, że moja rola jest tu zupełnie wyraźnie zaznaczona.
— Może wyraźnie, ale nie jasno.
— Nie rozumiem takiej łamigłówki.
— Jesteś War ofiarą swego typu.
— Ofiarą...
— Powtarzam, swego typu! Wogóle popełniasz mnóstwo niekonsekwencji w stosunku do swojego ja. Lecz ta ostatnia fantazja, te zaręczyny twoje, są koroną wszystkich głupstw. I to ci jeszcze powiem, że nie chodzi tu o samą osobę panny Róży, lecz o środowisko, w ktorem się ona znajduje, a które jest nie dla ciebie. Sam o tem wiesz aż nadto dobrze.
— No ale co z tego?
— Bardzo wiele, bo gdy czujesz się już tu niedobrze, tedy jest nadzieja, że nie długo wytrwasz w tej roli i w tych ramach...
— I co wtedy?...
— Wtedy wrócisz do Pochlebów. Jest wiosna, roboty huk, a ty, gdy chcesz, posiadasz energję i potrafisz się zapalić, nawet do pracy.
— Nie teraz i nie w obecnych warunkach.
— Waśnie teraz, gdy się, mam nadzieję, ocknąłeś w tym salonie nouveauriche’ów, izraelitów i różnej zbieraniny powojennej sosjety, lecącej na blask złota, ale my obaj w tym gronie mamy miny, że tak powiem...
— Także powojenne, nie zaprzeczysz, Lol.
— Miny nasze są przedewszystkiem niewyraźne, głupie! Najlepiej prosto a dosadnie określić naszą rolę. Ty jesteś tu trutniem w cudzym ulu, stanowczo za grubo pozłacanym i czujesz brak tchu, nie tylko z powodu przeładowania szychem, ale i dlatego, że..
— No, dokończ Lolek, miej odwagę.
— Że miód z tego ula nie smakuje ci tak, jak sobie obiecywałeś.
War ściął zęby i niechętnie spojrzał na kolegę. Chciał coś odpowiedzieć i Kmietowicz oczekiwał jakiegoś pioruna, gdy w tem do saloniku weszła panna Róża. War powstał. Kmietowicz skłonił się i wyszedł. Krongoldówna usiadła i przysunęła blisko siebie krzesło dla Wara.
— Dlaczego pan nie tańczy, panie Wah?
— Nie lubię tanga — skłamał.
— A jednak pan powinien był rozpocząć bał ze mną.
— Czy koniecznie tak oficjalnie?
— Wymagają tego zwyczaje utarte. Ludzie komentują, gdy jest inaczej.
— Nie zwracajmy uwagi na ludzkie komentarze, bo zardzewiejemy, droga pani. Jesteśmy ludzie nowi, czyż będziemy się oglądali na takie tam małostki salonowych szablonów?
Zebrzydowski ujął rękę Róży i pocałował ją. Ona zajrzała mu w oczy zalotnie.
— Czy Wah teraz nie popełnił także szablonu? Czy to był pocałunek szczery, czy oficjalny?
War trochę się zmieszał. Dla załagodzenia ucałował rękę narzeczonej parokrotnie i pieścił ją w swojej dłoni.
— Wah jest bardzo kochany, ale kapryśny. Z tego powodu nawet nie wiem, czy Wah kocha Różę, czy nie? Bo czasem mi się zdaje, że nie i wtedy...
— Wtedy bym Waha rozszarpała, czy tak? — rzekł Zebrzydowski z przymilnym uśmiechem, przedrzeźniając wdzięcznie narzeczoną, aby pokryć niezadowolenie z obrotu rozmowy.
— I czyżby — dodał — pani nie żałowała Wara? panno Różo?
— Dlaczego nie mówisz mi po imieniu? Jesteśmy przecie ludzie nowi, nie zardzewiali.
— O, złośliwa! Ale zawsze śliczna, szczególnie z temi iskrami w oczach.
Wtulił usta w jej dłoń.
— Pachnie, ach jak pachnie! Niezwykłych używamy perfum. Ten zapach jest wyłącznie pani zapachem.
Była jeszcze nadąsana, więc War rzekł grymaśnie:
— Nie wiem jak spieścić imię pani. Chciałbym, aby to było coś równie oryginalnego jak te perfumy.
— Rózia nie lubisz? Tak, i mnie się nie podoba. Więc może Rose? Czemuś tak drgnął Wah?
Zebrzydowskiemu przypomniało się nagle imię dawane jej przez wuja Augusta.
— Nie, nie, trzeba inaczej, inaczej! Zostawmy to do czasu aż przyjdzie dobre natchnienie.
— A tymczasem.
Panna Róża pochyliła się do Wara i oparła się piersią na jego ramieniu.
Poczuł jej gorący oddech na ustach.
— Czy nie obawiasz się, że kto wejdzie? — szepnął.
— Nie bądź nazbyt ostrożny!
Ucałował jej usta z roztargnieniem, zerkając na drzwi. Panna zerwała się wzburzona.
— Nie umiesz, czy nie chcesz?
— Poprostu nie lubię publicznie.
Stali naprzeciw siebie. Ona oddychała szybko, oczy jej pałały namiętnością i gniewem. War patrzał na nią spokojnie długą chwilę. Wreszcie ogarnął ją wpół i szepnął z właściwym sobie wdziękiem:
— Tango nas pogodzi. Czy tak?
Zwisła mu w ramionach rozkosznie.
— Wah! mogę oszaleć dla ciebie!
— To niebezpiecznie i nieestetycznie.
— Nie żartuj!
Wypłynęli na salę i w takt melodji kołysali się sobie w ramionach, ona upojona, on na razie zimny, ale coraz bardziej podniecający się jej gorączką.
— Wah! Unosisz mnie w coś, w coś takiego.
— Nie kończ, bo lepiej nie analizować tego tańca.
— Dlaczego? — spytała głosem rozwlekłym.
— Bo wiesz, czem jest ten taniec?
— Marzeniem.
— Gorzej.
— Upojeniem.
— Gorzej.
— Ekstazą miłości?
— Gorzej.
— Ach, teraz ja mówię, nie kończ, Wah! Rozumiem i... dosyć! Do naszego saloniku! Tańczysz cudownie.
Gdy znowu znaleźli się w półmroku morelowej ampli, panna Róża przytuliła się do narzeczonego i szepnęła nieśmiało:
— Wah, kiedy nasz ślub?
— Kiedy zechcesz!
— Mówisz to tak bezbarwnie.
— Bo, powiedzmy sobie otwarcie, jaki może być nasz ślub?
Zebrzydowski spojrzał trochę twardo w oczy narzeczonej.
Ona stropiła się.
— Jakto jaki?
— No, czy mówimy szczerze, czy nie?
— Nie wiem, czy dobrze ciebie rozumiem? Chodzi ci zapewne o szczegóły zewnętrzne, o otoczenie, o akcesorja.
— Krótko mówiąc, ja muszę brać ślub w kościele.
— Musisz, czy chcesz?
— To już na jedno wychodzi. Zostaje kwestja druga do rozwikłania.
— Czy ja wezmę ślub w kościele. Czy tak? Wiesz przecie Wah, że jestem starozakonną. Ja mogę brać ślub tylko w synagodze.
— Zatem? — spytał sztywno.
— Zatem weźmiemy ślub cywilny.
— Odgadłaś moje myśli. Ale to nie koniec. Pozostaje przyszłość. Co z nią zrobimy?
Spojrzał wyzywająco w oczy narzeczonej.
Róża zamrugała nerwowo powiekami.
— Przyszłość należy już do ciebie, Wah. Zebrzydowscy muszą wyznawać religję katolicką bez różnicy płci.
War patrzał na nią z podziwem. Przytulił jej rękę do ust serdeczniej niż zwykle i długo ją przy nich trzymał. Panna Róża kłoniła się ku niemu coraz bardziej podniecona i oddana, wreszcie rzekła ustami przy jego ustach:
— Kocham cię tak, że nawet zmieniłabym dla ciebie religję, ale wiem, że to by ciebie nie uratowało. W opinji, zawsze pozostanę żydówką. Poco tedy taka ofiara na darmo?
— Masz rację.
— Dlaczego ten suchy ton Wah?
— Wiesz, nie mówmy już o tem!
— Wah!
— Chodźmy do sali, za długo tu siedzimy.
Krongoldówna zatrzymała go mocno za rękę.
— Czy tak będzie zawsze? — spytała ostro.
Zebrzydowski uśmiechnął się sztucznie.
— Nie wiem! Małżeństwo nie jest rebusem, który można odgadnąć.
— Ale w małżeństwie musi być przynajmniej zapewnienie, że obopólne walory udzielone sobie nie będą wywoływały dysonansów.
— Prócz zamiany walorów bywają jeszcze innego rodzaju szczegóły drażniące, czy różniące.
— To znaczy? — spytała tępo Krongoldówna.
— Że trzeba się do wszelkich możliwości przygotować, w wielu rzeczach zastosować, a przedewszystkiem unikać niektórych tematów dla harmonji zbytecznych.
— Jeśli jednak taki temat jest aktualny, jak dzień codzienny, co wtedy? — spytała Róża drżącym głosem.
— Wtedy należy nie podkreślać go, ani też nie być drażliwą na poszczególne tony.
— Zbyt uciążliwe stawiasz warunki.
— Mówiłaś o zamianie obopólnych walorów?
Panna Róża podniosła dumnie głowę.
— Jeśli zaczniemy je licytować?
— Przez litość! może lepiej powiedzmy analizować! — zawołał War.
Krongoldówna sponsowiała.
War uśmiechnął się ironicznie.
— Radziłbym jednak dla wielu względów zaniechać analizy. Sądzę, że obejdziemy się bez niej wybornie. No, może już minęły chmury? Czy pani zechce oprzeć się na mojem ramieniu i przejść ze mną do bufetu? Tu zbyt duszno. Bzy dobre są w parku w noc księżycową, lecz tu dławią.
— I głuszą nawet moje perfumy, czy tak? — spytała panna z nadąsaniem.
Zebrzydowski uśmiechnął się.
— Rzeczywiście w atmosferze tak rozgrzanej.
— Z innych powodów niżby należało — dodała Róża tym samym tonem.
— Właśnie! W takiej atmosferze bzy więdną, a perfumy budzą pragnienia...
— Szampana — podchwyciła Róża.
War ucałował wesoło ręce narzeczonej.
— Dziś wyjątkowo intuicyjnie jestem odgadywany przez panią.
— Panią?
— Dotąd nie znalazłem odpowiedniego imienia.
— Miłość nie szuka imienia, bo ono się samo nasuwa osobie kochającej. Ale Wah jest wybredny, wiem coś o tem! Ach, znowu ta Klapsztejnówna! Czego ona od ciebie chce?
— Urocza dziewica! — sarknął War.
— Ona chce ciebie skokietować, wymalowała się jak klown w cyrku. Patrz, jakie usta.
— To zaczyna poważnie wchodzić w modę. Usteczka jak wielkanocna kraszanka. Nie winszuję temu, kogo pocałuje! O ile się nie przyklei, może zostać tatuowany w karminowe półksiężyce.
— Nie patrz na nią, Wah, ja nie chcę! Ona ma kochanka i chce jeszcze ciebie zagarnąć.
— Pod swoje berło? — zaśmiał się.
— Prędzej pod swoje stragany, bo jej ojciec ma sklepy, podobno nawet stragany uliczne.
— Piękna sosjeta — syknął Zebrzydowski ze znamiennem skrzywieniem ust.
Róża zarumieniła się i pożałowała swoich słów o koleżance. Chcąc załagodzić złe wrażenie, zręcznie skierowała uwagę Wara na osoby utytułowane, ale rychło spostrzegła, że nie sprawia to żadnego efektu.
Przy bufecie natknęli się na Kmietowicza. Zebrzydowski pił szampana, żartował z kolegi, że jest zaczadzony tańcem, którego Karol nie cierpiał i prześladował go jakąś blondynką, o utlenionych włosach, która kokietowała Kmietowicza. Zebrzydowski był ożywiony, nawet wesoły, ale panna Róża nadąsana. Ton żartów narzeczonego nie podobał się jej i wyjątkowo nie lubiła Kmietowicza. Czuła jego niechęć dla siebie, odgadując, iż nie ma dobrego wpływu na Wara. Gdy do bufetu przytoczył się Krongold, Zebrzydowski zmrużył oczy i patrząc na niego zawołał z brawurą:
— A... gospodarz z nami wypije? Wino, kobieta, śpiew! Śpiew był dawniej, teraz lepiej kobieta i taniec! Tango, one-step! Panowie! na cześć tańców, bo one jednoczą się z pojęciem o kobiecie.
Podał kielich Krongoldowi.
— Widziałem, jak pan tańczył one-stepa, winszuję ruchu i werwy!
— Ja nie baletnik, trzeba to trzeba! Ale wolę szampanik. A co, świetna marka, prawda? W Warszawie takiego niema, sprowadziłem z zagranicy. To się zaraz czuje w smaku, że nie hurtowny import. Prawda, co? Kielichy dźwięczą tu także wszystkie jednakowo, bo wszystko oryginalny Baccarat, innego szkła nie używamy! Same cenne kryształy, a Baccarat‘y lubią płyny tylko oryginalne. He, he! Nie prawdaż? Ostrygi czy pan jadł, panie Edwardzie? Świeżutkie, prosto z morza, jak je Pan Bóg stworzył niepokalane!
— Doprawdy? Myślałem, że zaznały transportu i więzienia w pace.
— Hehe! Niech pan skosztuje. Ajej! delikatne jak pianka, jeszcze na nich drży fala, to są niewiniątka, a same w usta włażą.
— Spróbujmy tych niewiniątek — wołał War, zabierając się do ostryg.
— Pani pozwoli?
— Dziękuję, wolę mniej nieskalany kawior.
— Astrachański, świeżutki, prosto z morza Kaspijskiego, lub Wołgi — podchwycił Zebrzydowski tonem Krongolda — przyjechał tu razem z jesiotrem, z którego pochodzi.
— Tak, tak właśnie! — śmiał się Krongold dobrodusznie. — Jesiotr jest także i świeże sigi i łososie, różne ryby rosyjskie, których teraz w Warszawie trudno znaleźć. Ale ja umiem sobie poradzić, żeby zadowolnić kochanych gości moich. Panie Edwardzie kochany, a może świeżych smażonych rydzów. To jak na wiosnę lepsza nowalijka niż rzodkiewka. Rózieczko, ty pijesz czerwone? Czekaj! każ sobie nalać oryginalnego Burgunda!
Krongold zwrócił się impetycznie do strojnej damy brzęczącej klejnotami.
— Pani hrabina pozwoli może szampana? Nie? a prawda! Matio! Podać tu Lacrima Christi. Pani hrabina pija to wino, pamiętam! Łagodne, a delikatne, istny wdzięk niewieści. Miło mi usłużyć pani hrabinie. Majonezu czy tak?
Zebrzydowski spytał lokaja, który przed chwilą przynosił wino hrabinie.
— Jakie masz imię?
— Maciej, proszę jaśnie pana.
— Aha! No tak, i typ masz zupełnie swojski.
Panna Róża przysunęła się znowu do Edwarda.
— Czy pan widział już nasze nowe konie, karetę i powóz?
— Nie widziałem.
— Ach, tak, bo przed paru dniami kupione. Piękne bardzo, złote kasztany, rasowe, przy powozie na gumach wyglądają wspaniale. Jutro pojedziemy niemi na spacer. Stangret mówi, że do karety są trochę za delikatne, papa kupi drugie i tamte już odrazu z karetą pójdą do Pochlebów. Wah lubi konie, nieprawdaż? Podobno w Pochlebach są bardzo piękne. Czy tak?
— Mam trakeny. Ale po stajniach hłowatyńskich...
Machnął ręką.
— Och, zaprowadzimy i w Pochlebach wspaniałe stajnie. Wiesz, ja zakochałam się teraz w koniach. Auta są piękne, zwłaszcza takie, jak nasze, ale one są już banalne. Każdy fabrykant, każdy dorobkiewicz, każdy burżuj i paskarz może mieć to samo. Nieprawdaż, Wah?
— Zawsze to pani mówiłem, że piękne konie i elegancki ekwipaż to szyk prawdziwy i o wiele wytworniejszy, bo teraz mniej pospolity.
— I bardziej wygląda po pańsku, prawda Wah?
Zebrzydowski uśmiechnął się blado i zagaił jakąś inną kwestję. Ale panna Róża wróciła do własnych projektów.
— Ach, muszę Wahowi pokazać dywany, które kupiliśmy z papą. Przepyszne, jeszcze piękniejsze niż te nasze, i firanki prześliczne, najdroższe i najpiękniejsze, jakie były w Warszawie.
— Zapewne oryginalne, brabanckie koronki, co? — rzekł Edward ironicznie.
Ktoś przerwał im rozmowę, ale Zebrzydowski miał już tego dosyć. Odszedł. Podsunął się do niego jakiś nieznajomy jegomość i, przedstawiając się, rzekł ciekawie:
— Pan pochodzi z Pochlebów, wszak tak?
— Pochodzę z kresów.
— No, pośrednio. Rodzina Zebrzydowskich od bardzo dawnych czasów osiadła w Pochlebach. To są piekne strony i wyborne ziemie. Wojna ich nie tknęła. Zapewne Pochleby teraz kwitną kulturą pod każdym względem.
War milczał.
— Posiada pan teren bardzo podatny do wprowadzania nie tylko ulepszeń rolniczych, lecz i do działań szeroko społecznych. Za mało mamy ludzi, którzyby szczerze podejmowali pracę na tem polu, u nas obecnie zaniedbaną. Pan zapewne na kresach działał szeroko, pewno zatem i tu...
— Tam działały pieniądze, panie łaskawy...
— No, tych panu chyba na Pochlebach nie zabra knie. Zwłaszcza teraz...
Jegomość uśmiechnął się.
— Teraz może pan zaprząc do swoich czynów olbrzymi motor, który może się stać w rękach pańskich twórczym.
Zebrzydowski spojrzał wyzywająco w oczy obywatelowi.
— Jak pan to rozumie?
— Bardzo prosto. Skoro pan bądź co bądź robi, powiedzmy, odstępstwo od tradycji polskich no i swoich własnych, to jednakże może pan je zamienić na zupełnie nowe i nowocześnie pojęte wartości. Może pan za ich pomocą stworzyć dużo, bardzo dużo w społeczeństwie. Mając takie atuty w ręku, można się znakomicie rehabilitować wobec Ojczyzny i oddać jej w dwójnasób to, co z jej źródeł czerpały obce dłonie.
— Cóż to znowu za apostoł? — myślał War, patrząc ze zdziwieniem na obywatela.
A on ciągle tajemniczo uśmiechnięty, rzekł, biorąc Zebrzydowskiego pod rękę.
— Wy tu w Polsce strasznie mało robicie. Przyjechałem niedawno z Ameryki. Oczy tamtych rodaków naszych skierowane są na Polskę. Czekamy, jak się odrodzi Polska, jak się rzetelnie zabiorą tu do pracy swobodnej, bez obostrzeń i pęt wroga. Polska to źrenica oka dla nas, to nietylko Ojczyzna, za którą tęsknimy, ale to serce nasze, którego tętna każdy z nas słucha z natężeniem. Tak, jak każdy katolik słucha dzwonów częstochowskich z nabożeństwem, tak my słuchamy tego, co nam powiecie teraz w tych cudownie nam nadanych warunkach bytu. Niech pan się nie gniewa, panie Zebrzydowski, ale takie odstępstwa, jak pańskie, nie odpowiadają zupełnie ideałom, którym hołdować powinien każdy Polak.
— Panie łaskawy, pan zdaje mi się wkracza w dziedzinę, do której nie dałem panu żadnych praw, — rzekł War porywczo.
— Broń Boże, nie mam zamiaru ani praw, oczywiście, do owej dziedziny, jeśli ją traktujemy prywatnie. Ale ja ujmuję ją ze stanowiska ogólno-społecznego i dlatego twierdzę, że w odstępstwie pańskiem widzę ideał głębszy, nie zaś oparty na własnych pragnieniach. Krongoldy.. wyrośli na naszych pieniądzach i z naszych krynic czerpią swoje olbrzymie dochody. Zatem pan, łącząc się z nimi, powinien złoto zabrane Polsce, oddać jej w przeróbce na pożyteczne czyny i na działalność szeroko zakreśloną. Niech pan nie zapomina, że jest Zebrzydowskim, kość z kości starej szlachty polskiej i jej tradycji. Dorobkiewiczowi wolno nawet dostarczać Krongoldom złota do kabzy, na używanie własne, ale takiemu jak pan, choćby powojennemu rozbitkowi, nie wolno, bo to hańba! Jeśli brać złoto Krongoldów, to tylko na to, by je oddać podwojone tam, skąd było czerpane. Gdy pan tego nie uczyni, będzie to dług zaciągnięty ojczyźnie i niczem niespłacony. Taki dług jest zwykłą kradzieżą.
Nieznajomy puścił ramię Wara i znikł w tłumie, zanim War zdołał mu odpowiedzieć. Zebrzydowski, trzęsąc się z oburzenia, szukał nieznajomego, ale napróżno. Nigdzie go nie znalazł.
— Jakiś zwarjowany, czy maniak! — rzucił War zły.
Ale słowa owego maniaka wryły się tak dalece w mózg Edwarda, że poczuł się tu nagle jeszcze gorzej niż przedtem.
Unikał Róży, drażniło go wszystko.
— Co ja tu, psiakrew, robię, co ja tu robię do djabła? — mówił sobie z pasją i chciał uciekać wreszcie z tego przepychu, z pod tego blichtru.
Czar jakiś rzucił na mnie ten obcy, czy co u licha! Ja mam przerabiać złoto Krongoldów na czyny?... ja jestem dłużnikiem ojczyzny? Bzdury! Głupstwo! Jestem przede wszystkiem wierzycielem własnego losu, który mnie obdarł bez litości. Niech mi teraz wróci choć w części ten dług, bez którego jestem nędzarzem... „Ale takiemu, jak pan, choćby powojennemu rozbitkowi nie wolno“ — zadźwięczały znowu w uszach Wara słowa nieznajomego. „Jesteś Zebrzydowski, kość z kości starej szlachty polskiej, tobie nie wolno“...
Edward wściekał się, bo głos ten nie milknął w jego duszy. Uczuł gorycz i zwątpienie. Zły podszedł do bufetu i wychylił kilka kieliszków koniaku jeden po drugim. Rozjaśniło mu się nieco w umyśle, poczuł się lżejszym, jakby ktoś ściągnął z niego ciężar niewidzialny, lecz odczuwany i męczący nad wyraz.
— Skończyć raz z tem narzeczeństwem. Ożenić się i niech się dzieje co chce! Inaczej zwarjuję i nie dojdę z sobą do ładu.
Edward błąkał się po salonach roztargniony, szukał Kmietowicza, którego w takich chwilach lubił mieć przy sobie. Wrócił do bufetu. Znowu coś wypił. Słuchał obojętnie dowcipów Krongolda i przechwałek jego. Znowu stępiał na to, co go przed chwilą drażniło. W jakimś zacisznym salonie ujrzał nagle swoją sylwetkę w dużem lustrze. Stanął i dłonią powiódł po gładko rozdzielonych z boku ciemnych włosach. Twarz jego sucha, starannie wygolona, była blada. Rysy wyraziste, szlachetne w rysunku miały w sobie teraz zawziętość. Oczy ciemno-szare; promieniste, paliły się ogniem, był w nich bunt i gorączkowa podnieta. Na ustach osiadł ironiczny uśmiech.
War obciągnął na sobie frak, strzepnął z klapy jakiś pyłek i jeszcze raz spojrzał sobie w oczy.
— Co we mnie jest? Coś, co odczuwam w sobie wyraźnie, to samo widzę w swojej twarzy, w oczach, i nie wiem, co to... Niewiem, czy to coś, co grozi mnie, czy Róży? Jestem bliski jakiegoś przełomu, ale jakiego i czem to się skończy u stu djablów?
Zły odszedł od lustra, lecz nagle przystanął. Przed nim był portret panny Róży. Ach, te oczy! — ale to nie są oczy Róży! Jakże one dziwnie podobne do tamtych, dziewczęcych, jedynych jakie widział w życiu. Jaka ona była urocza! Ech, marzenie, sen, bajka! Trzeba trafu, że ta realność jego, ku której szedł z przekonaniem, że ta jego konieczność życiowa, ta właśnie Róża ma tu oczy tamtej fantazji... cudu, zjawiska. Czy to ironja?
War zdenerwowany oderwał się od portretu i znowu, przechodząc, ujrzał się w lustrze.
„Kość z kości starej szlachty polskiej... nie zapominaj o tem“ — usłyszał słowa nieznajomego.
Zaśmiał się długo, chorobliwie.
Zebrzydowski kość z kości starej szlachty polskiej, z Krongoldówną... przedstawicielką nowej siły, finansowej! Ha, to wina epoki i mego losu. Ale, co mi jest, psiakrew! co mi jest? Przesyt czy przejrzenie, czy koniak, czy wpływ tych słów owego jegomościa. Dosyć! Idźmy do ludzi, do tłumu, skoro się wchodzi w ów tłum.
Odszedł w głąb sali.
Przesuwając się pomiędzy mnóstwem osób, otaczających z obu stron długie stoły przeładowane potrawami, spostrzegł Kmietowicza, który jadł sumiennie, pił jeszcze lepiej i, nie tracąc przytem czasu, emablował niewiastę z utlenionemi na żółto włosami i ogromnym dekoltem. War przechodząc mimo, nie dostrzeżony przez rozmawiających, usłyszał przyciszone słowa damy:
— Suknia Krongoldówny jest za strojna, jak dla panny domowej. Ale Boże miły, skąd ona może znać się na takich odcieniach towarzyskich obyczajów, taka sobie żydówka, której babka sprzedawała makagigi. Teraz stroi się bez miary i chce pokazać swoje bogactwa wszystkim dokoła i to jej cel.
— Może celem głównym jest chęć oczarowania narzeczonego? Panna Róża bowiem jest bardzo światową osobą.
— Widzę, że już i pana oczarowała na równi z pańskim przyjacielem.
Kmietowicz przełknął kawałek jakiejś ryby i zapił dużym kielichem koniaku.
— Przyzna pani, że jest bardzo piękna i efektowna,
— Jeszcze piękniejsze jej miljony! Wszystko razem burżuazja! — sarknęła dama. — My szlachta znamy się na tem doskonale, nieprawdaż? Pochodzę z kresów, z Ukrainy i dlatego jako ziemiankę całe to towarzystwo razi mój smak i zmysł estetyczny.
— I pani także miała majątek na Ukrainie? — spytał Kmietowicz z odcieniem lekkiej ironji.
— Ogromne dobra! Ale teraz niestety to wszystko...
— No, naturalnie, zabrali bolszewicy — dokończył Karol pospiesznie i skierował oczy na stół w poszukiwaniu nowej zakąski.
Damy ton jego nie dotknął wcale.
— Wie pan i ja poproszę o coś jeszcze, może majoneza z homara i koniaku, ale najlepszej marki, bo tylko taki pijam... Merçi! Więc, wracając do naszej rozmowy, nas, ziemian, szlachtę, nie może cieszyć taki fakt, jak zaręczyny Zebrzydowskiego. Przecież to wielki mezaljans. Jakkolwiek Zebrzydowski nie przedstawia już partji w kraju, ale jednak...
— Może jeszcze koniaku, łaskawa pani? Taki się robi tłok, że chyba lepiej przejdziemy dalej.
Kmietowicz rozglądał się niespokojnie dokoła.
— Ma pan słuszność, schowajmy się gdzie zaciszniej. Dobry pomysł!
— Eee, jeszcze coś przekąsimy — bronił się Kmietowicz.
— Boże, zmiłuj się nad naszemi kresami i nie obciążaj ich w opinji ludzkiej tak nadmiernie! — westchnął Zebrzydowski, wznosząc oczy do góry.
Cofnął się i po chwili złapał za ramię Krongolda dość obcesowo.
— Panie, jak się nazywa ta kresowa dama — ta piękność obfita, utleniona, ta w czerwonej aksamitnej sukni, która rozmawia z moim kolegą.
Krongold pokazał złote zęby w uśmiechu szerokim i dobrodusznym.
— Wiem, wiem, to pani Bębenkowska. Przed wojną nazywała się poprostu Bęben. Ale ona wcale nie pochodzi z kresów, to jest może z kresów, he, he, ale warszawskich, bo ona ma za rogatkami ogrody warzywne i dwie rzeźnie, oddziedziczyła to w posagu po ojcu. Dorobiła się bardzo na wojnie, ma grube pieniądze w akcjach i w brylantach. Mąż jej umarł, on miał porządny sklep. Teraz ona szuka drugiego męża, ale on musi być arystokratą koniecznie. No, tymczasem to ona ma kochanków, bardzo przemysłowa osoba. Ona panu pewno powiedziała, że pochodzi z Ukrainy i że miała duże dobra ziemskie? No, to jej taki konik, ona lubi na nim galopować przed tymi, co jej nie znają. Z Ukrainy to ona miała tylko przed wojną woły stepowe na rzeź, to wszystko, co ją łączyło z kresami, Ajej, ona taka kresowianka, jak ja Arab!... i taka sama obszarniczka i szlachcianka jak ja szach perski! Akurat He, he! Niech pan się nie śmieje, tak jest teraz na świecie!
— A ten oto młodzieniec wystrojony, jak w złym tonie żurnal, kto to taki?
— To także teraz obszarnik ze wschodnich kresów. No, on był lokajem u książąt Zarudziłłów. Ja wiem! Później był woźnym, potem gdzieś wyjechał, jakoś się dorobił i teraz pan! Zaczął się starać tu o bogatą pannę z przemysłowców. Panna się zakochała, już nie wiele brakowało do ślubu. No, ale ja wywęszyłem całą prawdę, a potem u samego księcia Zarudziłło byłem. Ajaj, co my się z księciem naśmiali. No, ale ja tę panienkę ostrzegł,
— Że też pan przyjmuje u siebie takie podejrzane indywidua! — wybuchnął Edward mimowoli.
Krongold napuszył się, zrobił minę zrezygnowaną.
— To samo zawsze mówi mi Rózia. Ale trudno, taka epoka, drogi panie. Aby interes szedł! Pełne salony to duża reklama dla finansisty. A kim ja te salony zapcham? He, he! Ajaj! Teraz to pan co krok spotyka takich pseudomagnatów kresowych, aż od nich gęsto i głośno. Ten co był przed wojną ekonomem, albo pisarzem gminnym, teraz jest także zrujnowanym obszarnikiem i ten najgłośniej o sobie krzyczy. Prawdziwi obszarnicy magnaci siedzą cicho, czasem w jednym pokoju i mało kto nich wie. Albo tak, jak drogi pan narzekają ciągle na swój los. A wie pan dlaczego? Bo im jeszcze dużo zostało. Komu nie zostało nic zupełnie, ten nie narzeka.
War zacisnął zęby. Krongold poufale wziął go pod rękę. Rzekł przyciszonym głosem:
— Rozchodzi się wieść, że pan ma zamiar sprzedać Pochleby. To chyba nieprawda?
— Ani mi to w głowie!
— Ja odrazu wiedziałem, że to plotka. Przecie pan by o tem Rózi powiedział, a zresztą Pochleby mają się restaurować, czy tak?
War zmarszczył brwi.
— Nie mam na to pieniędzy.
— Czy pan nie ma większego zmartwienia? Niech pana o to głowa nie boli. Zrobi się, co trzeba. Ta pańska Rózia to jest bardzo wymagająca i ma gust. He, he! i lubi szeroko i po pańsku urządzać rezydencję. Ale Pochleby mają duży pałac?
— Dwór, nie pałac.
— Duży dwór to jest pałac. He, he, a jakby był zamek, to byłoby jeszcze lepiej. Ot taki zamek jak w Krążu u Pobogów. Powiem panu jeszcze coś. Słyszałem, że pan właśnie Krąż kupuje, bo Pobóg podobno zginął.
— Kto to panu powiedział? — żywo spytał Zebrzydowski.
— Mówią głośno, że Pobóg zginął, a że pan Krąż kupuje, to słyszałem także.
— I jedno i drugie jest nieprawdą. Panią Pobeżynę widziałem nie tak dawno.
Krongold spocony ocierał głowę chustką. Podejrzliwie popatrzał na Wara.
— Był pan w Uchaniach?
— Nie byłem, ale się tam wybieram.
— Poo coo?
Zebrzydowski zmierzył bankiera spojrzeniem wyniosłem.
— Jakto poco? Nie rozumiem takiego pytania — odrzekł ostro.
— Ajaj! czego pan taki delikatny? Jeżeli pan chce kupić Krąż, to ja będę o to traktował, nie pan.
— Ani pan, ani ja! Krąż nie jest na sprzedanie i... nie dla pana!
— Dlaczego nie dla mnie? Co to jest? Zresztą pewno, że nie dla mnie, bo dla Rózi i jej męża.
— Nie radzę panu o tem mówić. Zastrzegam sobie!
— Co to jest zastrzegam? — cisnął się bankier rozdrażniony. — Jakie zastrzegam? Pan się z przeproszeniem zapomina. Co to jest?
Włożył ręce w kieszenie.
— Ja jak zechcę to za swoje pieniądze kupię dla Rózi co mi się podoba. Pan wi? Ona musi mieć piękne ramy dla swojej pięknej osoby, ona godna królewskich zamków, pan wi?
— Kup jej pan Poczdam albo Carskie Sioło, pozwalam! ale o Krążu radzę więcej nie wspominać nigdy i nikomu i taki projekt bezwstydny wyrzucić z głowy. I chociaż panu nie podoba się słowo zastrzegam, to jednakże jeszcze raz zastrzegam i to kategorycznie, aby niewczesny pomysł Krążą został unicestwiony. Proszę!
War skinął niedbale głową Krongoldowi i odszedł wzburzony.
— Tego tylko brakowało, żeby taka plotka idjotyczna dosięgła do Uchań i do niej — syknął wściekły przez zaciśnięte zęby.
Krongold patrzał chwilę na odchodzącego Wara, czerwony i zły. Sapał i obcierał pot, który rosił mu czoło szczodrze i kilku strumieniami spływał na sztywny kołnierz koszuli.
— Ajej! roztapiam się na masło, czy co? To te koniaki, te, te wina! Uf jak tu gorąco.
Bankier poszedł do swego gabinetu i tam włożywszy ręce w kieszenie, wyprostował się, zrobił dumną minę, nadął się i wyrzucił z ust krótkie, dobitne:
— Proszę!
A po chwili zaraz o ton niżej:
— Proszę!
— Jak on to pięknie powiedział! Och, och, to było powiedziane po pańsku!
Do gabinetu weszła panna Róża. Zdumiała na widok ojca.
— Co papie? O czem papa rozmawiał z Warem? War był strasznie wzburzony. Pożegnał mnie sucho, bez żadnych wyjaśnień. Opuścił już nasz dom, teraz, podczas balu. Ładny narzeczony! to skandal! to okropne! Rozpędziłabym wszystkich ze złości. Wyjechać podczas balu? Och!
— Wyjechał?? No, on jest warjat!
Krongold strapiony podszedł do córki i chciał ją ująć pod brodę, ale cofnęła się oburzona.
— Róziu, on wróci. Ja ci to mówię, Rózieczko, że on wróci! No, on jest trochę narwany, on jest wielki pan! a potem te koniaki, te wina... Ajej!
— Niech papa nie zwala na wina. War umie pić i ma dobrą głowę. O czem papa z nim mówił? Chcę wiedzieć! — wołała panna gorączkowo.
Krongold opowiedział rozmowę. Róża słuchała, siedząc na fotelu z założonemi na kolanach rękami. Oczy jej rzucały błyskawice. Patrzyła na ojca zdziwiona.
— Skąd papie przyszedł do głowy Krąż?
— Rzuciłem mu tę myśl, bo to wspaniały zamek, starożytny, ty takie lubisz... a ponieważ Pobóg pewno zginął, skoro dotąd nie wrócił.
— Ma przecież żonę i dzieci, zresztą to majątek rodzinny.
Wzruszyła ramionami ostentacyjnie.
— Czy papa wie, co ten dziwaczny pomysł może wywołać?
Krongold przestraszył się.
— Co takiego?
— Że War pojedzie do Uchań.
— Do Uchań? no to co złego? Nie rozumiem!
— Papa zapomniał, że on się kochał w Pobożynie. Papa mnie kiedyś sam o tem mówił w formie nieijako ostrzeżenia.
— Moja Rózieczko, ty mi powiedz jedno, czy Pobożyna to panna na wydaniu i czy ona mu wniesie twoje miljardy?
— Papa zawsze swoje, a tymczasem Wara nie można rozdrażniać, bo on dziś jest narzeczonym, a jutro go może nie być.
— A co będzie robił? Ajej. Wstydź się tak mówić, Róziu. A gdzie twoja piękność, twój posag, twój spryt? Ach ja ciebie nie poznaję. I poco to wszystko, kiedy on wróci! On dumny, on wielki pan, on sobie nerwowy i kapryśny, bo jemu to do jego tonu potrzebne. Ale on nie jest głupi i dlatego ja ci to mówię, że on wróci! A ty wtedy jemu pokaż minę zagniewaną i ty bądź dumna i ty bądź kapryśna, niech on ciebie przeprasza, bardzo przeprasza. Proszę!
Krongold powiedział ostatnie słowo naśladując Wara.
Panna Róża spojrzała na drzwi, potem na ojca.
— Czy kto stukał?
— Nie, albo co?
— Bo myślałam, że papa kogoś wzywa.
Krongold zmieszał się. Stwierdził z przykrością, że nie wystudjował należycie tonu Wara przy wymawianiu tego słowa.
Panna Róża wróciła na salę zgnębiona. Udawała swobodę i wesołość, lecz jej się to niezbyt powiodło.
Zebrzydowski nie wrócił. Kmietowicz wkrótce podążył za nim.
Nazajutrz rano panna Róża otrzymała wspaniałe kwiaty i cukry z listem Wara. Przepraszał ją, że naglony pilnemi sprawami wyjeżdża do Małopolski na parę tygodni.
Panna poszarpała list w strzępy, patrząc na kwiaty, miała złowrogi błysk w oczach. Usta były zacięte z gniewem i goryczą.
Krongold trochę spłoszony patrzał także na kwiaty, ale zupełnie inaczej. Wreszcie rzekł:
— Piękne, ale jakie drogie. Ajej! skąd on ma jeszcze na to wszystko? Bristol, nowe auto, teatry i ciągle te prezenta, co się tylko zjadają i więdną. Jak wy się prędko nie pobierzecie, to Pochleby zamienią się całe w kwiaty i cukierki. On ma wiatr w głowie ten War!
A po chwili:
— Ale on jest wielki pan... i... on wróci! Ja wim!





War Zebrzydowski, jadąc do Sęcin z Karolem Kmietowiczem, ugrzązł w Krakowie. Namowy kolegi, by jechał do niego na wieś, spełzły na niczem.

— Nie, mój drogi — odrzekł War — przemówił do mnie Kraków. Oddycham tu. Muszę się napić tego nektaru, który tu płynie z każdego drzewa na plantach i jest w powietrzu. Muszę nasłuchać się nokturnów, które mi tu grają w murach Wawelu i łagodzą mi nerwy.
Zebrzydowski pozostał w Krakowie, Kmietowicz rozgoryczony wyjechał. War błąkał się po mieście i okolicach, przesiadywał w muzeach i sam z sobą nie mógł dać sobie rady. Czuł się chwilami zażenowany swoim postępkiem wobec panny Róży, ale gniew na Krongolda uniósł go tak cholerycznie, że wyjechał z Warszawy bez zastanowienia i dopiero w Krakowie otrzeźwiał. Nie czynił sobie wryrzutów, ale żal mu było panny Róży.
— Igram z nią jak kot z myszą. Powinna mi dać kosza!
War rozczulił się na wspomnienie narzeczonej, pomimo to jednak odczuwał w sobie jakiś nowy pęd do nieznanych, a pociągających go wrażeń. Nie potrafił skrystalizować ich, lecz było w nim pragnienie czegoś innego, czegoś, co jest poza sferą jego wyobraźni, co nie dawało się uchwycić realnie. Właśnie ta świadomość dziwacznych odczuć drażniła go niesłychanie. W obecnem stadjum jego newrozy, prawie życzyłby sobie, aby panna Róża zerwała z nim, by uzyskać znowu swobodę dla swej rozszalałej fantazji. Pewnego ranka siedział na plantach w cichej alei pod kwitnącymi kasztanami, bezradny wobec własnej psychiki. Wtem usłyszał szybkie kroki i ostry energiczny głos kobiecy:
— War Zebrzydowski! Guciu, patrz, przecie to War przed nami. Ty ubolewasz nad nim, a on tu sobie marzy.
— War! Dzień dobry!
Zebrzydowski powstał z ławki na powitanie wujostwa Mohyńskich.
— Cóż ty jesteś w Krakowie, a my nic o tem nie wiemy? No, drogi chłopcze, to już za wiele z twej strony impertynencji.
— Ciocia wybaczy, ale jestem taki jakiś...
Hrabina Oktawja zwróciła się znowu do męża z impetem:
— Mówiłeś, Guciu, że on zapędzony w tych swoich niedorzecznych projektach, a oto masz! Oto cały War! Zamiast przy narzeczonej, on siedzi na plantach i nawet nas nie poznał i nie zauważył.
Słowa te wywołały uśmiech na twarzy Wara; zresztą na sam widok hrabiny trudno było zachować powagę.
Wielka i rubaszna, ubrana była w męski kapelusz filcowy, włożony na bakier, gumowe palto nieokreślonego koloru było dużo krótsze niż suknia, buciki znoszone i duże, jak męskie kamasze, w ręku ogromna laska zagięta, z psią głową na zakończeniu. Twarz czerwoną, czerstwa, roześmiana, w małych siwych oczach błyskała ciekawość.
— Kiedyż twój ślub?
— Nie wiem, ciociu. Tymczasem nie mówmy o tem.
— Masz tobie! Gdzie mieszkasz?
— We Francuskim hotelu. Miałem jechać do Sęcin.
— Mówisz, jakby o Paryżu. Cóż to za Sęciny?
— Majątek kolegi mego, Kmietowicza, pod Stryjem.
— Cóż za pomysł! Kto jeździ do Stryja! Czy nie lepiej do wuja? — zgorszył się hrabia. — Cóż cię do tych stryjowskich Sęcin pędziło z Warszawy?
— Chimera!
— Oto to! Lubię, War, gdy jesteś szczery — rzekła hrabina. — Wolę, żeby chimera nosiła cię znowu po całym świecie, niż żebyś popchnięty przez nią wdepnął...
— Oktawciu, nie. kończ, on tego nie lubi słuchać.
— No, to może już otrząsnąłeś się z nieszczęsnych zamysłów?
— Powtarzam: nie mówmy o tem.
— Przeczuwam wiktorję naszych tradycji i instynktu naszej rasy. Daj rękę, War.
— Trochę, wuju, przedwcześnie.
— Kwaśny masz uśmiech. W każdym razie przemawia już w tobie Zebrzydowski, to już bardzo wiele!
— W obecnej chwili przemawia do mnie tylko Kraków. Przebywam często na Wawelu, gdzie mi tak dobrze.
— A czy nie pokazał ci się czasem duch Mikołaja Zebrzydowskiego, rokoszanina? albo Zygmunta III-go? Może cię ostrzegli, że wszelkie rokosze kończą się zawsze Guzowem, vel guzem. Twój rokosz przeciw tradycjom polskim i rodowym miałby ten sam finish. Twoje projekty małżeńskie to także guz. Żadne kompromisy praktyczne, żadne tolerancje światowe nie ułaskawiłyby ciebie w twojej własnej duszy. Dixi! Chodźmy, bo patrz: ciotka grzmi naprzód aż się planty chwieją w posadach. Ma dziś, uważasz, cercle polityczny, ale że same niewiasty, zatem bezpieczny, ma zebranie społeczne i jeszcze tam jakieś posiedzenie nadzwyczajne. Kobieta dostała paroksyzmu społecznego, bo nerw już dawno pękł od napięcia. Szczęście, że nie mamy dzieci, bo na lazzaronów by powyrastały. Mohyński lazzaronem! wyobraź sobie! No, ale, War, jesteśmy sami, powiedz prawdę. Puściłeś w trąbę, czy ciebie puszczono? bo wiesz, że masz minę.
— Żadna z tych ewentualności nie zaszła. Jestem zaręczony bez zmian.
— A, do licha! No i dano ci urlop do tych Sęcin, czy Stryjów?
— Poróżniłem się z papą...
— O... o... fe! Rozumiem. Dałeś nura, czy zrobibiłeś tylko giest? Któż kogo będzie przepraszał? Że nie ty, jestem pewny.
— Myślę właśnie wracać i raz nareszcie skończyć tę aferę.
— Aa! Aferą nazywasz? To już, tego owego, dobry znak!
— Wuj mnie łapie za słowa!
— Już nie będę. Idźmy na śniadanie.
Szli w milczeniu. Hrabia Mohyński zerkał ukosem na Wara.
— A wiesz, zrobisz tu jeszcze komuś niespodziankę, jest w Krakowie twoja matka. Mieszka u nas. Skarżyła się wielce na ciebie, że jej nie odwiedzasz podobno, czy też bardzo rzadko.
War milczał.
— Czy nie przedstawiałeś matce narzeczonej?
— Nie.
— Dlaczego?
— Zastrzeżone miałem wyraźnie.
— Przez kogo?
— Przez mamę.
— To dziwne, bo mama się i na to skarżyła.
— Mama posiada wogóle krótką pamięć. Mamie za leżało na tem głównie, żeby Róża nie zobaczyła skromnego mieszkania na Wilczej. Gdyby mama miała dawne apartamenta, pewno wtedy ta sama sprawa wzięłaby zupełnie inny obrót.
— Jednakże trzeba przyznać, że nie odrodziliście się od siebie, bo i ty „dawniejszy“, nie miałbyś za narzeczoną panny Krongold.
Gdy znaleźli się w mieszkaniu Mohyńskich, Zebrzydowski, nabrał humoru. Mieszkanie i ciotka „Kalendarz“ przypomniały mu dawne czasy, dawne morały i dawrne warunki życia. Pani Zebrzydowska była kapryśna, dogadywała synowi, ale on to brał lekko, nie przejmując się. Interesowała go bardziej ciotka, która zdążyła mu już przypomnieć dawne i obecne jego wady. Tyradę zaś swoją zakończyła słowami:
— Ale pomimo wszystko, co się tam da o tobie powiedzieć, trzeba ciebie lubić, jesteś bardzo miły chłopiec!
— Ciociu, a ile ja naprawdę mam lat?
— Trzydzieści pięć skończonych. Najwyższy czas, że byś się ustatkował.
— War ma dwadzieścia dziewięć, n‘oubliez pas, s‘il vous plait — zaprzeczyła kwaśno pani Zebrzydowska.
— Stwierdzam najuroczyściej, że War ma trzydzieści i dwa lata — dodał hrabia z powagą.
— Ty tam dużo wiesz! Tobie się także często wydaje że masz dwadzieścia lat! — ofuknęła męża hrabina.
— Pardon, nie wmawiaj we mnie defektów kobiecych.
— Ależ, wuju, to wielka pochwała dla wuja! Czegóż się obrażać? — wtrącił War żartobliwie.
— Nie cierpię odmładzania się, a zwłaszcza mężczyzn, bo to pierwszy krok do idjotyzmu — wołała zaperzona hrabina. — Objaw taki u mężczyzn dowodzi, rozmiękczenia mózgu, jeżeli nie hermafrodytyzmu.
— Ojoj! Horrendum! — zatykał uszy hrabia August.
— Przy cioteczce, wątpię, czy kto odważy się odmłodzić — śmiał się War.
— No, ale za jej przykładem nikt nie pójdzie, za to ręczę — odrzekł hrabia. — Przecie Oktawcia ma co tydzień o kilka lat więcej, żeby tak policzyć, to już tam z górą setka! Niema, uważasz, takich czasów, którychby ciotka nie pamiętała. Jakżeby naprzykład dzisiejsze kobiety...
— Dzisiejsze kobiety? — krzyknęła hrabina. — Przepowiadam wam, że za kilka lat nie będzie ani jednej kobiety urodzonej wogóle przed wojną, wszystkie już będą powojenne, a o wojnie europejskiej będą słuchały taksamo, jak o wyprawie Napoleona do Moskwy. Gdyby nie te twoje narwane projekty, War, mógłbyś ożenić się bardzo dobrze. Mam dla ciebie partję jedyną.
— Oho, pewnie jaka odwieczna panna, albo archaiczna wdowa, której ciocia powierzyłaby moje szaławilstwo w opiekę. Albo jej posag oddałaby w moje ręce z koniecznym dodatkiem samej narzeczonej, co najmniej z epoki jurajskiej. Czy tak?
— Ależ War, nie doceniasz zalet dzisiejszych, choćby najstarszych epuzerek, które con amore grają rolę podlotków z dobrą miną i naiwną wiarą, że się je bierze na serjo — wtrącił Mohyński.
— Owszem, wuju, znam takie stare podloty, ale się na nie nie wezmę, nawet przez miłość dla cioci Oktawy.
— Bądz spokojny, ta, którą tobie w myśli przeznaczałam, może rywalizować z wiosną, a choćby i postarzała, koczkodanem nigdy nie zostanie. Za dobrze ma w głowie.
— Pewnie studentka — podchwycił hrabia, podnosząc do góry wskazujący palec.
— Jesteś, Guciu, domyślny. Studentka, z tych, które studjują naprawdę i poważnie naukę, nie zatracając przytem swojej kobiecości i nie pozując na mężczyzn. Kasia Zahojska pracuje na politechnice rzetelnie i wytrwale, dąży do swego celu, którym nie jest zdobycie męża, lecz otrzymanie dyplomu. Nie boczy się od mężczyzn, ale i nie leci na łatwe flirty. Czarem swoim zjednywa ludzi i nie udaje sawantki. Taką dla ciebie wymarzyłam za żonę.
— Szkoda tylko, że Kasia Zahojska nie myśli jeszcze o mężu, a War Zebrzydowski o Kasi Zahojskiej — rzekł sentencjonalnie hrabia.
— A nadewszystko szkoda — dodał War — że owa Kasia nie chciałaby napewno takiego jak ja szałaputy, wykolejeńca.
— To mi się podoba — zawołał hrabia, klasnąwszy w ręce. — Trzeba mieć w sobie prawdziwą rasę, żeby tak powiedzieć.
— Widzę, że jeszcze nie jesteś zarażony dzisiejszą epidemją powojenną — rzekła pani Oktawja.
— Jakaż to epidemja?
— Przeciążenie fijołkami, mój drogi. Bardzo poetyczne przeciążenie, prawda? Jest to choroba mózgu. Fijołki różne zapuszczają swe korzenie w słoje mózgowe zarażonych, poczem rozrastają się w potężne fijoły, które w różne zbaczają kierunki. Rezultaty tej epidemji widzi się teraz zbyt często. Właściwością tej choroby jest wyolbrzymianie wszystkiego, co się tyczy siebie, a zmniejszanie tego samego u innych. Stąd mamy genjuszów we własnem przekonaniu, całe mnóstwo, fikcyjnych wielkości, pod każdym względem, jeszcze więcej, piękności we własnem mniemaniu, to u kobiet. Każdy teraz sam się koronuje i obraża się nadzwyczajnie, gdy kto w jego koronę śmie wątpić. Ale sam z satysfakcją zdziera taką samą koronę z głowy bliźniego, bo to także jeden z symptomatów tej choroby, niestety bardzo zakaźnej. Bakcyl jej połyka się łatwo i w krótkich abcugach fijoł gotowy! Najczęściej rozwija się on w kierunku zarozumiałości i świetnego pojęcia o sobie, tak u mężczyzn jak i u kobiet.
— Ach — zawołał hrabia z rezygnacją — i ja go w sobie hoduję i u ciebie, Oktawciu, dobrze szukając, znajdzie się.
— Nie przeczę, tylko mój jest inny.
— Twój zboczył na społeczność i jeszcze tam na coś. Mój nie miał poprostu, nieborak, pola do rozwoju. Przycięli mu rogi, zdjęli dziewięć pałek z korony, w której się urodził, więc usycha. Cóż robić! Przynajmniej rozmaitość w życiu jest. Ten zaś epidemiczny fijołek u Wara zbacza w kierunku Krongoldów. Co zaś do Kasi Zahojskiej, to Oktawcia imponuje mi pomysłowością, bo to istotnie kapitalna dziewczyna!
— Czy ona pochodzi z Kromiłowa? — spytała kwaśno pani Beata.
— Kromiłów należy do nich. Ale ona nie chce być panną na wydaniu i wzięła się do pracy samodzielnej. Zahojscy wzruszają ramionami, ale Kasia ho, ho, Kasia jest wytrwała. Studjuje architekturę i jestem pewna, że będzie inżynierem solidnym. To kobieta!
— Może miłość i małżeństwo będzie pojmowała także architektonicznie? — spytał War.
— No, że pewne niedobory w głowie męża odrazu spostrzeże, to fakt — zaśmiał się hrabia.
— Wolę tedy nie być kompromitowany w oczach własnej żony.
— Czy byłeś dawno, War, w Pochlebach.
— Od jesieni nie byłem tam wcale.
— Wiesz, jak to nazwać takie niedbalstwo?
— Wiem, ciociu, niestety, ale nie mam sił jechać tam i uprzytomnić sobie po raz miljonowy, że to nie Hłowatyn.
— To zdaje się twoja własna kieszeń uprzytamnia ci codzień, ale gdybyś pracował, gdybyś na jękach nie spędzał czasu, lecz pomyślał o tem, że nowa epoka wymaga nowych warunków życia, wtedy napewno wszystko byłoby inaczej i nie wprowadzałbyś do rodziny panny Krongold.
— To także nowy element ciociu. Stosuję się właśnie do epoki.
— Nikt z nas nie umie się jeszcze do niej przystosować! a tymczasem ona idzie ku nam coraz bezwzględniej i musimy mieć odwagę, by spojrzeć jej prosto w oblicze, nieulęknionym wzrokiem. Trzeba się wziąć do pracy, zakasać rękawy i rzetelnie pracować, a wtedy ta nowa epoka nas nie przestraszy.
— Fi donc! zakasać rękawy, to okropne! — jęknęła pani Zebrzydowska.
— A tak! — wołała Mohyńska zaperzona — zakasać rękawy w znaczeniu wyrzeczenia się dawnych mrzonek. Ten, kto się do dzisiejszych warunków życia przystosuje i dzieci wychowa w tym duchu, ten będzie żył. Ale ten, kto cały czas marnuje na oglądanie manicure, na wzdychanie i próżne żale, ten w końcu nie będzie miał o co zaczepić uróżowanych paznokci i zginie! Znam takich gogusiów, wychowanych na jaśnie paniczów, bez żadnych do tego praw, socjalno-społecznych, ani rodowych i bez gwarancji, że zostaną na całe życie jaśnie panami. Teraz, po wojnie, zdarza się to nader często. Niechby byli inteligentami dużej miary, wybitnymi ludźmi, lecz bez niemądrych pretensji, bo wtedy stają się zabawnymi półgłówkami i rozparzeńcami.
— Zwłaszcza jest to zabawnem w państwie, którego ustrój socjalny dąży do czego innego. Ale to i smutne zarazem — rzekł Mohyński.
— Ja zginę napewno, pomimo, że miałem wszelkie prawa i gwarancje, wynikające z mego stanowiska społecznego i rodowego, i pomimo, że nie różuję sobie paznokci. Ale zakasać rękawów do pracy nie potrafię również — rzekł War. — Chcę życia, nie zaś mitręgi i usta wicznego liczenia się ze wszystkiem.
Hrabina Oktawja zwróciła się do pani Beaty.
— Widzisz, jakiego masz nieodrodnego synka? Ale skończyło się używanie życia, w znaczeniu próżniactwa, trzeba je teraz używać pod znakiem pracy. Samo urąganie na czasy dzisiejsze nie wpłynie na zmianę naszej sytuacji, przeciwnie pogorszy ją, a nas ośmieszy. Starajmy się, by nas w społeczeństwie brano poważnie. Na cały ustrój obecnej Polski nie można tylko sarkać i na wszystko patrzeć pod własnym kątem widzenia.
Zaległa cisza. Hrabina sapała z oburzenia, szyjąc coś zamaszyście. Pani Beata siedziała wtulona w róg kanapki, bezradna, wzbudzająca współczucie samym wyglądem osoby, z której została tylko estetyczna powłoka, lecz w której jedyny blask złota i próżności zgasł i spopielał. Hrabia August, z rękoma na piersiach, zapatrzył się gdzieś daleko przed siebie, jakby wywołując dawne wizje i dziwiąc się, że one jednak zbladły nieco. I dziwił się, że nie pozostawiły one w jego duszy tego piękna, któreby teraz rozjaśniało go i dodawało mu mocy. Została po przeszłości jakaś pustka i żal niewiedzieć do kogo skierowany, że całe życie nie pozostawiło po sobie nic więcej nad tę wizję błyszczącą, która rozwiewa się, bo żadnej nie zawiera w sobie treści.
— Ach tak — westchnął — skończyło się wszystko dla nas starych. Nawet i wspomnienia jakieś jałowe, tego owego!... Ale młodzi, tacy jak ty, War, powinniście istotnie budować jakieś, uważasz, gmachy, któreby nie były pałacami na lodzie, ale gmachami niezwalczonymi przez żaden kataklizm wojny, czy starości. Oktawcia ma rację! Nasza przeszłość to nasz pomnik. Ale gdy nie zostaje po nas nic, jeno gruzy, lotny piach jedynie, wtedy, wiesz, tak jakoś głupio w duszy, że człowiek przyzwyczajony do tego, iż zawsze na kogoś zwala swoje czyny, zwala je teraz na Boga, za to, że żyje się tylko raz, niestety.
War ocknął się z zadumy.
— To jednak wuj jest żywotny, bo mnie już dzisiejsze życie cięży i dokucza... i gdyby miało być takie do końca, nie wytrwałbym. A co tam po mnie zostanie?! Nie może zostać pomnik, gdy jest już ruina!
— Oto macie! — krzyknęła hrabina. — Tak mówi młody człowiek, do którego życie uśmiecha się i wyciąga ramiona i do czynu wzywa. Zamiast iść za jego głosem, on stworzył sobie błędny ogień i myśli, że ujarzmił wielki los, który jest niczem więcej, jak tylko złotym bałwanem.
— Ciociu, możeby trochę mniej silnie.
— Powiedziałabym ci jeszcze dosadniej, ale nie warto.
— Co ja mam naprawdę robić, ciociu, ze swoją osobą. Rąk zakasywać nie umiem, więc co?
— Jeśli nie chcesz gospodarować, mógłbyś się zająć jakimś czynem społecznym. Tak wiele otwiera się teraz placówek w tej dziedzinie. Masz wykształcenie, inteligencję i gdybyś chciał, mógłbyś się stać pożytecznym. Marzyłeś dawniej o karjerze dyplomatycznej. Czemuż teraz nie wprowadzasz w czyn choćby tych marzeń?
— Niemam pieniędzy!
— Zawsze ta sama śpiewka! Na staranie się o Krongoldównę pieniądze jednakże były. Jesteś znudzony i rozkapryszony jak histeryczka. Sam nie wiesz, czego chcesz i do czego zmierzasz.
— Cioteczko, pozwól mi na ten jedyny zbytek jaki mi pozostał po wszystkich moich dawnych swobodach.
— Dawniej byłeś innym i sam wiesz o tem. Pomimo wszystkich twoich szaleństw, miałeś energję, a często bardzo dobre pomysły, byłeś czynny i żywotny.
— Bo miałem pieniądze.
— Et! daj pokój. Zawsze mówię to samo, że ty, War, dawno powinieneś być żonatym i mieć dzieci. Możebyś wtedy poważniej myślał — rzekła hrabina.
— Właśnie, w myśl życzeń cioteczki żenię się z panną Różą.
— Nie widzę jej w twojej perspektywie! Gdyby ta panna potrafiła istotnie zatrzymać cię przy sobie i ustatkować, zyskałaby nawet mój szacunek. Ileż ta twoja Rebeka ma lat?
War wybuchnął śmiechem, zawtórował mu hrabia serdecznie.
— Że też ciocia choć raz mnie się o to pyta? Uszom nie wierzę!
— Zdarzyło się to po raz pierwszy od czasu, jak z sobą żyjemy, to znaczy mniej więcej od zburzenia Troi! — wołał Mohyński.
— A jeśli powiem, że Róża ma dwadzieścia trzy, czy ciocia uwierzy?
— Dajcie mi spokój, śmiejcie się dalej!
Pani Zebrzydowska zaczęła wypytywać syna o posag Krongoldówny. War umyślnie przejaskrawiał bogactwa narzeczonej, a uśmiechał się przytem do wuja porozumiewawczo. Oni obaj i pani Oktawja zauważyli łatwo, że pani Zebrzydowska łagodnieje pod wpływem opowiadania syna i że ją małżeństwo jego nie przeraża. Hrabina rzucała się na to oburzona, hrabia August po swojemu pokpiwał, ale pani Beata zaczęła już robić projekty. Więc: pojadą razem zagranicę, ach tak dawno już nie przestąpiła progu tego więzienia, w jakiem zmuszona jest żyć od czasu wybuchu wojny. Ostatecznie rzecz prosta, że War mógłby się ożenić lepiej, ale, mon Dieu, czasy się zmieniły tak niepojęcie, że stosownie do nich on robi jeszcze karjerę, przynajmniej finansowo. O ile zaś panna Róża jest piękna, tedy War będzie miał i to zadowolenie. Co zaś do reprezentacji rodu, to ona zawsze służy swoją osobą jako matka w domu młodego małżeństwa, Dzieją się różne skandale na dworach europejskich; arcyksiążęta żenili się z aktorkami nawet, a wszakże Krongoldówna ma majątek ogromny, co już znaczy bardzo wiele i co jej daje prerogatywy zupełne do należenia do towarzystwa...
Pani Beata żywo zainteresowana się tem, gdzie zamieszkają, jak urządzą mieszkanie, jaki panna Róża ma gust i czy jest łatwa w obejściu, czy nakłoni się do stylu pani Beaty, bo ona zrobi wszystko, aby synową przygotować godnie do noszenia nazwiska Zebrzydowskich itd. Pytała syna, jak się jego narzeczona ubiera i gdzie, jakie ma klejnoty i zgorszyła się wielce, gdy War nie okazał w tym zakresie ani pamięci, ani zaciekawienia.
— Wiem, że ubiera się ładnie, ale jak, co i gdzie... — machnął ręką już znudzony.
Pani Oktawja zaś szepnęła do niego zupełnie serjo:
— Dlaczego zmniejszyła się tak bardzo renta matki?
War spojrzał zdziwiony.
— No, bo przecie to musi być wpływem głównym zapału Beaty do bogactwa Krongoldów.
War uczuł zgnębienie, a hrabia westchnął głośno i rzekł:
— Wiecie co? Mam już wrażenie, że złoto Krongoldów wyłazi ze mnie wszystkiemi porami. Tego... owego! Szkoda, że nie jestem alchemikiem, miałbym przynajmniej cudne sny. Zejdźmy z piramidy tych wspaniałości na nasz swojski teren. Czy wiesz, War, coś o Pobogach? Coraz głośniej mówią, że on zginął. To fakt, że Romana dotąd niema.
— Czy to możliwe? Jednak o tem zadużo mówią. Już słyszałem to samo od pana Krongolda.
— Tak? A no, to zaczyna w takim razie mieć pozory prawdy, bo żydzi mają znakomitą „pantoflową“ pocztę. Oni zawsze wszystko wiedzą i najwcześniej — mówił hrabia, zauważywszy z przyjemnością gniewny błysk na twarzy Wara. — To mnie zaczyna już niepokoić. Biedna pani Teresa, o ile wieść się sprawdzi.
War drgnął i po chwili namysłu rzekł z płomieniem w oczach:
— Jadę dziś w nocy do Uchań.
Spojrzeli zdziwieni.
— Skądże ten projekt rapide?
— Miałem zamiar jeszcze w Warszawie. Coś mię tam poprostu niesie. Pojadę stanowczo!
— Via Warszawa, gdzie narzeczona.
— Ona mię nie zatrzyma, gdy ja nie zechcę. Zresztą teraz umówimy termin ślubu, który odbędzie się za granicą.
— Gdzie? Gdzie? — ożywiła się pani Beata. — Może najlepiej w Paryżu albo w Rzymie?
— Przypuszczam, że mama na tym ślubie nie będzie, gdyż ślub weźmiemy cywilny.
— Cooo? — rozległy się wszystkie trzy głosy, każdy w innym tonie zdumienia.
— War?
— War, oszalałeś? Quelle horreur!
— War, to za gruby żart — rzekł surowo hrabia August.
Zebrzydowski spojrzał na nich roziskrzonym wzrokiem i rzekł sucho:
— Dlatego mówiłem, że mama, a zapewne i wujostwo na ślubie moim nie będą.
Podszedł do telefonu i połączył się z hotelem Francuskim. Usłyszeli, jak kamerdynerowi swemu polecił zamówić sleeping na nocny express do Warszawy. Po chwili położył słuchawkę.
— Pawcio melduje, że nadeszły do mnie listy. Zatem dowidzenia.
— List od niej?
— Tak, od mojej narzeczonej. Już wie, gdzie jestem! To spryt papuńcia! Ho, ho!
Był widocznie podrażniony.
— War, spodziewam się, że przyjdziesz do nas na kolację — rzekła hrabina.
— Tak, przyjdę się pożegnać.
— Już przed... tym... ślubem? War! — jęknęła pani Beata.
— Mówiłem, że jadę do Uchań — rzekł z naciskiem i wyszedł.
— On teraz gotów w Teresie Pobożynie odnowić swe dawne ideały, licząc na to, że Roman...
— Nie wiedziałam, Beti, żeś taka przewidująca. — sarknęła Mohyńska. — Tylko, że w Pobożynie trafi na mur, o który rozwali sobie znowu szaloną głowę. Ona za bardzo kocha męża. Należeli do wyjątkowych małżeństw.
Hrabia August siedział zamyślony. Milczenie jego w końcu zdenerwowało żonę.
— Guciu, cóż to wiersze układasz, czy nad Warem ubolewasz?
— Myślę, że gdyby istotnie Roman, nieszczęsny, tego ten... i gdyby War naprawdę... z Terenią, tedy warto żyć na świecie tylko takim, jak on szaławiłom. Cóż to za kobieta! Prawdziwa jak ją nazywają — Thérèse enchanteresse.
— Nazwał ją tak sam Pobóg — wycedziła pani Beata kwaśno.
— To jeszcze ciekawsze, że taki superlativ męża przyjęto ogólnie. Nazywano ją także — królewną uroku — i słusznie. Ale War znowu się na niej sparzy. Ho, ho! tego owego.
Hrabia zamachał ręką w powietrzu, a mina jego wyrażała, że jest dobrze poinformowany.





Sobotni dzień majowy kończył się, robotnicy schodzili z pola. Na drodze polnej, wiodącej do folwarku stłoczyły się dziewczęta, wesoło rozchichotane. Podśpiewywały z radości, że po całodziennej pracy wracają do domów na wieczerzę i zasłużony odpoczynek. Cieszyły się majem, sobotą i nadzieją niedzielnej swobody i wieczorem dzisiejszym i zapowiedzią „muzyki“ czyli wieczorynki. Rozlegały się głośne wybuchy śmiechów, żartobliwe docinki z chłopcami. Środkiem drogi fornale prowadzili zmęczone konie przy bronach i kultywatorach, od uprawy pól na okopowe. Dziewczęta rzucały na młodszych żółtemi kwiatami mlecza, szczerząc zęby w szerokich uśmiechach. Padały gęsto dowcipy pieprzne, często aż wiercące w uszach. Jerzy Strzełecki przejechał koło robotników tęgim kłusem. Dziewczęta rozbiegły się przed nim z piskiem; uśmiechnął się do nich i popędził w stronę folwarku Zdołczyce.

Jerzy gospodarował z zamiłowaniem. Doskonała ziemia, gospodarstwo duże. zamożne, dogadzało mu i budziło w nim zapał do pracy. Po nowosiółeckich łanach trochę mu było tu za ciasno, przytem praca na roli wzmagała tęsknotę do rodzinnej gleby, ale Strzełecki umiał się opanować. Nie poddawał się niczemu, co mogło w nim nie tylko zachwiać, bo o tem nie było mowy, ale choćby chwilowo osłabić energję. Rolnictwo było jego żywiołem, praca celem ukochanym. Pracą pragnął osiągnąć z czasem stanowisko niezależne. Marzenia te opromieniała szczera i głęboka miłość dla Dady. Każde wspomnienie narzeczonej, rzucało blask w oczy Jerzego. Czuł, że w tej kobiecie zawarł życie, że w niej zamknięta jest tajemnica jego przyszłego bytu. Nadzieja szczęścia z nią miała w sobie tyle czaru, że Jerzy pod wpływem tych uczuć zapominał niejako o przeszłości, a myśl o Nowosiółkach, jednoczyła się w nim najczęściej z żalem, że Dady nie może widzieć tam swoją żoną, że ona nie uświęci sobą jego domu. Ale wierzył, że ona przystosuje się do jego obecnego życia i do dzisiejszej skromnej egzystencji. Tylko nie w Zdołczycach.
Strzełecki spostrzegł już po parotygodniowej obecności na swojej posadzie, że przywozić tu żony nie podobna. I co dzień bardziej się o tem przekonywał. Rodzina Bójskich nie wzbudzała w nim przekonania i w takie środowisko wprowadzać Dady nie chciał. Ponieważ jednak ślub ich miał być dopiero za rok, na wyraźne i niezłomne żądanie Turowej, czemu się Strzełecki nie mógł sprzeciwić, przeto postanowił pracować w Zdołczycach do roku, a przez ten czas poszukać innej, lepszej posady. Tymczasem gospodarował sumiennie z energją i zapałem, bo inaczej nie umiał. Do narzeczonej tęsknił, lecz był o nią spokojny; została w Uchaniach, zatrzymana stanowczo przez panią Teresę w roli nauczycielki Celusia, Prócz tego Dada postanowiła zająć się ochronką Uchańską, która przez wojnę była zdewastowaną, a pani Teresa miała za dużo pracy, by się temu poświęcać.
Listy od narzeczonej pełne pogody, odzwierciadlające szczęśliwy nastrój młodej kobiety, były dla Jerzego osłodą jego pracy w Zdołczycach. Chociaż rozrywek tu nie brakowało. Bójscy prowadzili życie wesołe, lekkie i wciągali w nie Strzełeckiego, często pomimo chęci z jego strony.
Jerzy zsiadał właśnie z konia, przed stajniami, gdy podszedł do niego elegancki chłopak, praktykant rolniczy. Szpicrutą trzepał się po butach i spytał z uśmiechem:
— Gdzie pan był? na koniu ani śladu dalszej drogi. Już to pan jeździ artystycznie. Ja przejadę dwa kilometry po gładkim trakcie i koń w mydle.
Strzelecki uśmiechnął się.
— Niema pan treningu, cała rzecz.
— Właśnie, ale dziś pan chyba daleko jeździł?
— Dlaczego? Objechałem folwarki tak samo jak codziennie.
— No to pan się chyba w czapkę niewidkę ubrał, bo pani Bójska do szczętu zamęczyła Trystana, pędzając się za panem po polach i zagajnikach. Wróciła zła okrutnie. Na mnie napadła.
Strzelecki zmarszczył brwi.
— Za cóż na pana?
— A czy ja wiem? Pewno dla tego, że się pierwszy nadarzyłem. Będzie się pan miał z pyszna, taka zła!
— Nic mię to nie obchodzi. Mam dziś wypłatę czeladzi, idę do siebie i tam będę jadł kolację.
— Aha, pewno! tylko, że goście przyjechali.
— Znowu? Skaranie z tymi gośćmi!
— Ba! ale pan nie wie, kto przyjechał.
— Naprzykład? może ten obiecywany ciągle minister?
— Gdzież tam! Przyjechali państwo Zachłańscy.
— Kto taki?
— Zachłańscy z Pławic, dalsi sąsiedzi Zdołczyc. Ona z domu Słucka, pani Justa. Przecie pan ją zna.
— Owszem znam. Wesoła osoba?
Praktykant uśmiechnął się dowcipnie.
— Ona się strasznie ucieszyła, jak się dowiedziała, że pan tu jest, tylko dała do zrozumienia nam wszystkim, że pana to spotkanie pewno zmiesza.
Strzelecki wybuchnął śmiechem.
— Dlaczego?
— No, bo przecie pan był jej konkurentem.
— Ja?! Co pan komponuje, panie Adamie?
— Doprawdy, że ona sama tak mówiła, że pan jakoby na kresach kochał się w niej na zabój, że panu dała dwa kosze i że pan straszliwie rozpaczał.
— Zwarjowała baba! Niech mi pan nie opowiada takich bzdur!
— Pan nie zna pani Justy? Przecie w jej mniemaniu wszyscy się w niej kochają. Mówiła raz zupełnie otwarcie, że gdyby była cokolwiek ładniejsza, rozumie pan? toby za nią szalał cały świat. Sam słyszałem, jak to mówiła. Wtedy już podobno wszystkich mężczyzn miałaby u nóg. Co? Ha!
— No i nikt nie śmiał się?
— Wszyscy ryczeliśmy!
— Ale jej w oczy, pewno potakiwaliście. Co?... Oto łgarstwo. To właśnie psuje naiwne i zarozumiałe kobiety.
— No, ale na takie jej dictum, jakże inaczej można reagować? Przecie pan wie, że szczerym w takich razach nie można być. Najpierw by się śmiertelnie obraziła, a w rezultacie nie uwierzyłaby. Mieliśmy tylko trochę głupie miny. Nawet Konopski miał minę nie zupełnie pewną.
— Któż to taki?
— Djabli go wiedzą, ale jest attache pani Justy, taki wie pan? hm... stale mieszka w Pławicach.
— Rozumiem!
— On także jutro przyjeżdża do nas. To, uważa pan, prawa ręka Zachłańskiego we... wszystkiem.
— A Zachłański nie ma lewej ręki, żeby mu dać w pysk?
— Eee, widzę, że pan naprawdę nie zna dobrze pani Justy! Jak pan ją teraz zobaczy i jej męża także, to pan wszystko zrozumie dokładnie. Poco mam pana objaśniać. Zachłański to spokojny sobie człowieczek i dla świętego spokoju nawet na rogi własne patrzy przez palce.
— Hm! No dobrze. Ale kiedyż nareszcie odbędzie się zebranie organizacyjne kółka rolniczego? Pan Bójski ciągle mi to obiecuje i zawsze kończy się wszystko na majówkach, tańcach, kartach i flircie. Czas byłoby zorganizować się przed żniwami. Zapowiadają się strajki, więc musimy zespolić się i mieć jakąś własną decyzję. Przyjęto mój projekt jednogłośnie, a teraz ciągle się zwleka.
— Oho ho! Nie tak to będzie łatwo! Teraz po wojnie rozprzęgli się ludziska. Czyż im się chce jakiego czynu społecznego, a zwłaszcza tu w Zdołczycach?
— Takich Zdołczyc na szczęście mamy nie za wiele. Inne dwory mogą wziąć kierunek w rękę. Pewno, że pana Bójskiego prezesem nie zrobimy.
— Bo wtedy prezes schowałby się za plecy prezesowej, a stowarzyszonym w to graj! Tu, panie Jerzy, są wyjątkowe warunki. Każda inicjatywa społeczna skończy się zawsze pijatyką, każdy projekt kartami. Jestem tu parę lat i znam stosunki. W dodatku, gdyby ich pan nawet zorganizował, to przy pierwszej kwestji każdy z tutejszych ziemian będzie opozycją, aż się rozlecą z szeregu i każdy na swoją rękę zacznie działać.
— W kierunku najpraktyczniejszym dla własnej kieszeni?
— A no, oczywiście. Każdy maca się za kieszeń i bada skrupulatnie, czy aby pęcznieje.
— Mówi pan pod kątem patrzenia na rzeczy w Zdołczycach.
— Zobaczymy, czy pan tu zdoła rozpalić jakiś już nie stos, ale choćby trwały ogieniek społecznych czynów? Będzie się to tak nazywało oczywiście, ale tylko de nomine. W rezultacie będą czcze gadania, sprzeczki, ale za to pełne stoły, stoliki zielone, obsadzone solidnie i soczyste zabawy.
— Pesymizm, panie Adasiu, czy niechęć?
— Doświadczenie i praktyka! Ja tu wogóle mam praktykę bardzo rozległą.
— Zauważyłem! Idę wypłacać, ludzie się już przy oficynie zbierają.
— Ja panu pomogę, będzie prędzej. Pani Bójska zapowiedziała mi, że jak pan tylko przyjedzie, żeby koniecznie przyszedł na kolację.
— Och, rzetelnie na to nie mam ochoty!
Zaczęła się wypłata i przeciągnęła długo. Przez ten czas lokaj kilkakrotnie wpadał do oficyny, po obu panów. Lecz widząc rządcę zajętego wypłatą, nie śmiał mu przeszkadzać. Robił rozpaczliwe miny do praktykanta poza plecami czeladzi i coś tam szeptał do jednej z dziewczyn. Wreszcie Strzelecki skończył rachunki, zamknął księgi. Pan Adam rzekł nagląco, pomimo obecności ekonoma:
— Panie Jerzy, dalibóg nie można dłużej. Tu już nawet kucharz przybiegał i pokojówka.
Jerzy niewzruszony kończył jakąś dyspozycję ekonomowi. Gdy ten opuścił kancelarję, Jerzy poszedł do swego pokoju. Adam podążył za nim. Strzełecki przeciągnął się, rozkładając szeroko ramiona i rzekł niechętnie:
— Och, panie Adasiu, do djabła z tą kolacją! Spać mi się chce.
— Nie wierzę! W taki wieczór majowy? — mówił praktykant wychylony do ogrodu przez otwarte okno. — Słyszy pan, jak słowiki wycinają kuranty? Żaby tak się drą, jakby je chciały przekrzyczeć. Niech się pan ubiera prędko, ja robię to samo. Dziś będzie feta nie byle jaka! Zapowiedziałem, że za dwadzieścia minut przyjdziemy.
— Bardzo pan pośpieszny, panie Adasiu, albo głodny. Co prawda i ja jestem głodny. Uch, spać, to przedewszystkiem!
— A poco pan wstaje przed świtem? Pan ma żelazne zdrowie.
— Zdrowie musi się nakłaniać do obowiązku, drogi panie.
— Eh, obowiązek, to ciężkie słowo — jęknął młodzieniec. — Ja mam wyrzuty sumienia, że sypiam do szóstej z pańskiej łaski. Ale rozkaz to rozkaz! Ja byłem żołnierzem w piechocie, a pan porucznikiem w kawalerji.
— Przyjdą żniwa, to i panu nie daruję. Tymczasem niech pan wypoczywa, żeby nabrać sił, bo chuchraczek z pana.
— Wie pan, psiakrew, dziś muzyka na ośmiorakach. Wolałbym pójść tam, niż na tę kolację. Widział pan Paulkę? Och, co za dziewucha! Ale prawda, że pan... że panu co innego w głowie. Gdybym był na pana miejscu, ba, ba! tobym także na żadną nie patrzał. Ale ja samotny chuchraczek, mizeraczek... Cóż mnie pozostało!
Praktykant mówił bez ustanku, a tymczasem Strzełecki ubrał się. Jednocześnie zapukano do drzwi.
— Jaśnie pani dziedziczka prosi panów do stołu — odezwał się głos za drzwiami.
— Jaśnie — trzaśnie, mospanie — zostanie! — sentencjonalnie i powoli wycedził pan Adam. — Idziemy — rzekł Strzełecki. — Wyszło na to, że teraz ja pana będę naglił. Ależ z pana maruda.
— Panie poruczniku, melduję pokornie, że nie mamy się czego śpieszyć. Jedynie my dwaj reprezentujemy dziś młodzież we dworze. Żonaci nic nie znaczą, to już manekiny, a zresztą jeden bawół, a drugi szczypawka. Nie do flirtu! Oj te słowiki! Lękam się o siebie coraz więcej. Ale cóż tam ja? Pani Bójska na mnie teraz kręci noskiem. Mój czas przeszedł. Pan to dopiero będzie dziś w opałach.
— Ja?
— No, no, niechno nastąpi spacer po kolacji. Znamy się na tem!
W sali stołowej panie siedziały już przy stole. Na widok Strzełeckiego pani Justa Zachłańska zerwała się tak gwałtownie, że omal całej zastawy wraz z obrusem nie ściągnęła za sobą. Z krzykiem wrzaskliwym rzuciła się do Jerzego, jakby go miała uściskać.
— Panie Jerzy! panie Jerzy, czy pan mnie poznaje? czy pan mnie poznaje?
— Ależ owszem, poznaję panią — zdziwił się.
— Ile lat! byłam wtedy ot taka, ot taka malutka! Ach, bardzo byłam młodziutka wtedy.
— Poznaliśmy się z panią na balu publicznym w Warszawie, na kilka lat przed ślubem państwa Pobogów. Zaraz, był to rok...
— Ach, ach, mniejsza o to! Więc mnie pan poznał? Prawda, że podobno nic się nie zmieniłam? bo wszyscy mi to mówią. Nie spodziewałam się pana tu spotkać.
— Justo pozwól panu Jerzemu siąść do stołu, bo czekamy — rzekła niecierpliwie pani Bójska.
— Ach, szalenie się cieszę, że pana widzę! Niech pan siada przy mnie! Dawno pan widział Zebrzydowskiego? Niech pan sobie wyobrazi, że on się podobno miał żenić z żydówką! Radzono mi, żeby go zaprosić do Pławic i że ja mu tylko wyperswaduję to małżeństwo. Tak się uśmiałam, że to coś okropnego! No i naturalnie wybierał się do mnie, ale...
— Nie przyjechał! — podchwycił Strzełecki. — Ha, nie miał czasu, bo się właśnie zaręczał.
— Więc żeni się z tą bankierówną? Ach, to okropne taki śliczny chłopiec!
— Powinszuj Justo panu Jerzemu, bo jest także narzeczony — rzekła Bójska z kwaśną miną.
— Pan?! Z kim, kiedy? Nic mi Kamilko o tem nie mówiłaś.
— Masz niespodziankę!
— Ach tak? no to winszuję panu. Ha, ha! Zaraz ja pewno odgadnę z kim pan zaręczony. Zresztą niewiem! Nie! no, powiedzieć z kim, panie Jerzy?
— Narzeczonej mojej pani nigdy nie znała.
— A o mnie to pani zupełnie już nie pamięta — podchwycił nagle pan Adam, widząc niechęć na twarzy Strzełeckiego.
Justa zwróciła się do praktykanta roztrzepotana. Strzełecki obserwował dyskretnie Zachłańskiego, który miał wygląd chrabąszcza. Żona zagłuszała go tak, że aż malał i nikł prawie.
— Zmizerowane jakieś biedactwo — pomyślał Jerzy i w tej chwili przyłapał na sobie wzrok pani Bójskiej. Patrzyła na niego tak przenikliwie, że to go zastanowiło.
— Czego ona chce?
Bójska, bardzo jasna blondynka, ładna, umalowana, z dużemi podczernionemi oczami, koloru niezapominajek, wpatrywała się w niego z takim wyrazem zachwytu, że Jerzy drgnął. Przesunął wzrok po ciężkiej rubasznej postaci Bójskiego. Ten znowu przypominał słonia tuszą swą i wyrazem dobrodusznych małych oczek siwych, przy ogromnych, jasnych jak konopie wąsach. Gdy Jerzy powtórnie spojrzał na Bójską, spostrzegł w jej źrenicach niemal pokorne błaganie. Rozdrażniło go to. Bójska prześladowała go od początku swojemi względami okazywanemi zbyt jaskrawo. Nie było sposobu skryć się przed nią, ani w polu, ani w lesie, wszędzie trafiła konno, w pogoni za nim. Strzełeckiego gniewało to niesłychanie. Widział często uśmiechy tajemne służby, która musiała to również zauważyć. Wiedział, że te uśmiechy krytykują głównie Bójską, lecz to nie łagodziło jego rozdrażnienia.
Bójski przyzwyczajony do zakusów żony, względem mężczyzn nie zwracał jakoby na to uwagi.
Przez cały czas kolacji głównie słychać było głos Zachłańskiej. Prędko porzuciła rozmowę z Adamem i zwróciła się cała do Jerzego. Kokietowała go zamaszyście, rzucając oczami na wszystkie strony, lecz Jerzy był pierwszym celem pocisków.
Adam przewidział dalszy ciąg wieczoru. Pani Justa natychmiast po powstaniu od stołu wsunęła rękę pod ramię Jerzego, proponując spacer po ogrodzie. Jerzy wymawiał się dość obcesowo, ale go zakrzyczała, więc ustąpił. Bójska wyraźnie zła chodziła z Adamem. Dwaj mężowie wlekli się z tyłu, gaworząc coś nie coś, mętnie i sennie, niby dwie bony kroczące poważnie za zbyt bujnego temperamentu podlotkami, które pragną się w tej chwili, nawet od tolerancyjnych bon wyzwolić. Wkrótce też to nastąpiło. Pani Justa skręciła raptownie w jakąś uliczkę. Znaleźli się ze Strzełeckim sami, w cichym szpalerze, gdzie blaski księżyca przesiewane przez liście tworzyły plamy i plamki jasne, przypominające skórę lamparcią. Niezadługo znalazła się ustronna ławeczka i pani Justa zaczęła się na niej roztkliwiać na temat majowych uroków. Dopomagał jej znakomicie do wytworzenia nastroju Bogu ducha winien słowik, który pomimo, że tylko własne opiewał uczucia, był jednak kusicielem. Strzełecki nie dostroił się do romantycznego usposobienia swej towarzyszki. Odczuwając w niej zbyt gorącą temperaturę, zaczął ją ochładzać rozmową nic z pokusami wiosennemi nie mającą wspólnego. Rozgniewana takim brakiem zrozumienia, zerwała się impetycznie z ławki, nagadała coś, trzepiąc jak młyn i już chciała zaryzykować ostrą ofenzywę, gdy usłyszeli szmer i głos pani Bójskiej:
— Ach to państwo! Myśleliśmy z panem Adasiem, że ktoś się zakradł na kwiaty. Jaka cudna noc, księżyc i te bzy...
— Oj, te bzy! te bzy! — westchnął głęboko pan Adam.
— Panie, pan mnie kompromituje! tylko co przecie my oboje chodziliśmy wśród bzów i pan tak wzdycha? — zawołała pani Kamila.
— Niech się pani nie dziwi, to atawistyczne westchnienie. Bowiem nasz pierwszy rodzic, a mój imiennik właśnie podczas kwitnienia bzów tak się rozmarzył, że został z raju sromotnie wypędzony i także wzdychał: ach te bzy!...
— W takim razie i pana zostawiam na dalsze westchnienia z panią. Pozwól Justo, że powierzę ci pana Adasia. Dowidzenia!
Nastąpiła zmiana panów i dam. Pary rozeszły się w dwie strony przeciwne.
— Chodźmy wszyscy najlepiej do domu, jest zupełnie chłodno — zmarzła nagle pani Justa.
— Ależ jest prawie duszno, tylko to ja widocznie tak ochładzam, prawda pani? — skarżył się Adam. — Śmieje się pani? no, naturalnie! Cóż tam ja, mizeraczek przy panu Jerzym. On panią samemi wspomnieniami przedwojennnych czasów rozgrzewa!
— Ee! minęło już to.
— Pewno! Cudzy narzeczony, to dużo gorszy element, niż nawet cudzy mąż.
W drugim końcu alei Strzełecki spytał towarzyszki:
— Czy mąż pani istotnie chciał się ze mną widzieć? Idziemy w przeciwną stronę.
Wtem uczuł się opleciony ramionami pani Bójskiej.
— Co pani robi?
— Cicho! chciałam mieć ciebie choć podstępem. Czy ty nie widzisz, nie wiesz, że tracę głowę dla ciebie? Chciałam cię spotkać dziś, w lesie, aleś nie przyjechał. Gdzie byłeś?
— Pani będzie łaskawa uspokoić się.
— Cicho, bo znowu ta Justa nas wytropi.
Chwyciła głowę Jerzego i wpiła w jego usta gorące wargi.
— Jurku, do jutra! Jutro będzie dużo gości, będzie i Konopski. On od Justy nie odejdzie, bo żadna inna nie chciałaby go. Jutro nasz dzień!
Znikła w gęstwinie bzów.
Strzełecki był tak zaskoczony, że nie mógł się nawet śmiać. Wzruszył ramionami i odszedł wolno, rozmyślając nad niespodziewaną napaścią. Ogarniała go złość i śmiech go dławił.
— A to wściekłe baby!
Szedł aleją lipową, kierując się w stronę oficyny. Przeleciał mu nad głową cichym zdradzieckim lotem nietoperz. Gdzieś w zaroślach śpiewały słowiki i monotonnie hukały sowy. W powietrzu przesyconem blaskiem księżyca, wonią bzów, rosą i zapachem świeżych liści i traw soczystych, wibrowały jakieś prądy niepokojące, a mocne jak narkotyki. Zapach z bliskich łąk wpływał orzeźwiająco, lecz wnet łączył się z tą duszną atmosferą czaru i stawał się jeszcze jednym z nieskończonych jej uroków. Monotonny rechot żab, z odległych bagienek, tworzył ciągły refren do pieśni słowiczych i coś budził w duszy coś z niej unosił w dal, jakby na szerokich, szumnych skrzydłach niósł w niebo.
— Dado moja!...
Jerzy drgnął. Imię ukochanej wypowiedział bezwiednie głośno i teraz zląkł się, czy w tym ogrodzie erotycznych nimf nie usłyszał kto krzyku jego serca. Doszedł prędko do małej bramki w sztachetach, znalazł się w bliskości mieszkań służbowych. Usłyszał piskliwe biedolenie skrzypiec i dudnienie bębenka. Słychać było wyraźnie tupot nóg tańczących i wesołe pokrzykiwanie. Z oddali, hen, naszczekiwał pies. Wtem cichy szept, furknięcie spódnicy, przypominające odgłosem spłoszoną kuropatwę.
Jerzy natknął się na jakąś parę. Odeszli pośpiesznie.
— Tu za blisko ogniska zabawy — pomyślał — może być więcej majowych par.
Obszedłszy podwórze i budynki, skontrolowawszy stróża nocnego, wracał do oficyny. Był już blisko, gdy doszedł jego uszów głos dziewczęcy:
— Abo nie? to ci prawdziwie piękny pan, a na koniu ci siedzi jak jaki król. Jeszczem też takiego nie widziała! Jak się do człowieka uśmiechnie, to jakby zorzę miał w tych oczach. A kiej się rozgniewa, to brwie czarne jednym łukiem nad oczami jak chmura, aż strach!
— Ochota cię bierze, widzę na rządcę? Ej Paulka, Paulka! — odpowiedział głos, w którym Strzełecki poznał lokaja Wojtka.
— Pewnie, że wolałabym pana rządcę, niż ciebie, abo tego niedojdę pana Adama.
— Ja ci dam rządcę! popamiętasz! Twoje szczęście, że on nawet i nie spojrzy na żadną. Ma lepsze!
— Owa! że on z jaśnie panów pochodzi, to co? To jeszcze piękniej. A kogóż to on ma lepszego? Niby to ja ułomek?
— Ale nasza jaśnie pani tyż nie ułomek.
— Stul pysk, jeszcze kto usłyszy!
— A będziesz na rządcę czatować?
— Bede! Nie dziś to jutro mnie obaczy. Co mu ta po żeniatej.
— Nie masz co czekać, bo rządca i praktykant w sadzie z paniami się bawią. Jeszcze ci raz mówię, ruszaj do chałupy, albo na muzykę, bo jak się zagniewam...
— O, widzisz go, jaki jaśnie pan liberyjny!
Rozległ się śmiech dziewczyny, szamotanie się i przytłumiony głos Wojtka.
— Daj gęby, Paulka!
Strzełecki cofnął się prędko za krzewy. Dziewczyna przebiegła blisko niego, za nią podążyła ciemna sylwetka pokojowca.
— Stanowczo wiosna jest najrozwioźlejsza rozpustnica i kusicielka — mruknął Jerzy, wchodząc do swego pokoju. Zapalił lampę, wyjął z portfelu fotografję Dady, amatorską z Uchań i zapatrzył się w uśmiech jej wdzięcznych ustek. Patrzał długo, ciekawie rozpatrywał każdy rys twarzyczki. Utkwił oczy w podniesioną lekko brew lewą, na gładkiem odkrytem czole. Przypomniał sobie, że tę brewkę Dada podniosła, przedrzeźniając się z nim w ostatnim momencie przed zdjęciem.
— Moja ty, moja! Czemu tak długo jeszcze i czemu nie w Nowosiółkach?
Jerzy siedział w otwartem oknie, chłonąc czar majowej nocy. Z wizją Dady był w starym parku nowosiółeckim, przeniósł się tam wyobraźnią i sercem.
Nazajutrz od samego rana Jerzy zaangażowany był do dworu na majówkę. Gdy przypomniał panu Bójskiemu, że wartoby zgromadzić zebranych tak licznie mężczyzn, by zagaić omówione na dziś zebranie organizacyjne kółka, wąsal zakłopotał się nieco.
— Wie pan, lepiej będzie po powrocie z lasu, po obiedzie. Teraz, tak odrazu, na gorąco...
— Teraz właśnie byłoby na zimno, potem będzie pewno za gorąco...
— Zobaczymy, zobaczymy! Ale niektórzy sąsiedzi, wie pan, krzywią się. Mówią, że to za wcześnie, że niema gotówki.
— Nam nie potrzebna gotówka, tylko dobre chęci i czyn.
— No tak, tak! Ale któżby naprzykład był prezesem?
— Aha, najpierw od tego zaczynać? Uważam, że najpierw powinna być zgoda ogólna. Ja tu znam mało osób. Możeby pan X:?
— Za stary, niedołęga!
— Hm! pan Y: wydaje mi się jednostka nieprzeciętną. Człowiek wykształcony, fachowy, doskonały rolnik.
— Oponent z zasady! Będzie wszystko tylko krytykował, sam nic nie zbuduje, a rozbije to, co inni zaczną.
— Patrząc na jego gospodarstwo i administrowanie majątkiem, sądziłbym, że byłby bardzo odpowiedni. Ma dużo inicjatywy.
— Ee, panie Jerzy. Czepia się pan dziwaków i narwańców. Jego nikt z nas nie będzie słuchał. On zaś będzie wszystkim przeczył.
— Możeby tedy pan objął kierunek?
Ja? No, możebym się zdecydował, ale to wymaga pracy, trudu, to, wie pan, rzecz kłopotliwa. No, może uda się panu uskutecznić dziś to zebranie. Ale to po obiedzie, po obiedzie...
Strzełecki z uśmiechem zagadkowym poszedł do pana X: przedstawił mu swoje projekty. Stary obywatel patrzał na niego badawczo.
— To jeszcze za wcześnie trochę. To będzie trudne do wykonania. Któż podejmie się przewodnictwa?
— Sądziłem, że może pan właśnie.
— Ja? Tak, tak... rozumiem potrzebę takiej organizacji, lecz... lecz... teraz po wojnie tak człowiek wyszedł z wprawy, że narazie będzie trudno.
— Jednakże rozpocząć trzeba. Inicjatywa pociągnie nowe projekty, wyłonią się programy i czyn pójdzie już własnym rozpędem.
— Zobaczymy, zobaczymy, ale to jeszcze nie teraz.. a przedewszystkiem nie dziś, łaskawy panie.
— Zjazd ziemian jest tak liczny, że warto skorzystać.
— Ach, my się tu bardzo często zjeżdżamy! O, widzi pan, wybierają się do lasu. Jakże więc teraz...
Jerzy odszedł.
Skierował się do pana Y: Ale ten sam go zaczepił.
— Czy to prawda, że pan kreuje Bójskiego na prezesa mającego się zawiązać kółka rolniczego? Przecież to jest trąba słoniowa ten pański pryncypał.
— Wolałbym pana X: pan Bójski trochę niechętny.
— A X: zapalił się?.. Taki mamut, wątpię, czy czego dokona w dzisiejszych, zupełnie nowych warunkach.
— Miałem coprawda pana głównie na myśli.
— Mnie?... A broń Boże! Czyż jabym ścierpiał, gdyby każdy z nich leciał w tyraljerkę i tym sposobem uniemożliwił każdy czyn, wymagający solidarności?
Jerzy spojrzał na pana Y: z szacunkiem.
— Może pan potrafiłby zjednoczyć sąsiadów, skuć ich obowiązującą spójnią, by szli z panem ręka w rękę i nauczyli się działać, związani jedną ideą bez odskoków i prywaty.
— Pan ich nie zna! Jeden nie uznałby żadnej mojej inicjatywy, dlatego tylko, że wyszłaby odemnie. Drugi urągałby, że jego pomysł jest tak samo dobry albo i lepszy. Trzeci skierowałby się tam, gdzie mu najdogodniej. A czwarty wreszcie zły, że nie on daje dyrektywy, nagadałby mi impertynencji, za które wyleciałby za drzwi, mnie zaś po raz setny ogłosiliby brutalem, oponentem z zasady i... finita la comedia.
— Rozumując tak, do niczego nigdy nie dojdziemy. Ludzie wybitni intelektualnie powinni się przepychać poprostu do kierownictwa, nie zważając na sarkanie malkontentów, ani na odpadanie oponentów, którzy umieją jedynie krzyczeć bez treści.
— Treścią bywa tu najczęściej własny zysk lub strata, choćby niekiedy groszowa. Albo prosta zawiść, zrobić innemu na przekór. Widzę, że w panu jest zapał, panie Strzełecki, proszę mnie uważać zawsze za poplecznika pańskich idei. Będziemy razem próbowali. Ja tu już dawno zaczynałem, lecz nigdy nie dozwolono mi skończyć żadnej najmniejszej budowy.
Zjazd był liczny istotnie, zwłaszcza młodzieży. Przyjechał i Konopski, wysoki, grubo ciosany, parobkowaty, przystojny zresztą i bardzo pewny siebie.
Strzełecki spojrzawszy na niego, zastanowił się:
— Gdzie ja go widziałem?
Zauważył, że Konopski na jego widok zbladł, a potem poczerwieniał nagle i zaczął się przed nim wyraźnie ukrywać.
Zabawa wrzała. Wycieczka do lasu wozami i na koniach dostarczyła mnóstwo epizodów, które rozżarzały oczy niewieście i męskie.
Panie Justa i Bójska, otoczone zgrają lecących na łatwe zdobycze młodzieńców, były w swoim żywiole i starały się prześcigać z sobą. Jerzy był jednym z najbardziej rozrywanych i mógł sobie zanotować dużo wrażeń nie tyle zachwycających, ile sensacyjnych. Prócz pań o bujnych nadmiernie temperamentach, snuło się kilka młodszych panien, które, jak Strzełecki zauważył, nie bardzo wiedziały co z sobą robić i do kogo się przyłączyć, bowiem młodzież interesowała się bardziej niewiastami, u których można było coś skorzystać i zabawniej, bez żadnych skrupułów flirtować. Strzełecki zdołał się raz wymknąć do panien i pań z innego obozu i stwierdził, że są bardzo miłe. Ale to orzeźwienie źródlaną wodą po ukropie nie długo trwało, gdyż zabrano go znowu par force pod lżejsze znaki.
Po powrocie do Zdołczyc, Strzełecki już teraz wspólnie z panem Y. rozpoczęli agitację, by zgromadzić pewne grono ziemian sąsiadów do gabinetu gospodarza domu.
Zeszło się wprawdzie kilkunastu obywateli, lecz patrzyli podejrzliwie na sojusz Strzełeckiego z panem Y: i zaczęli ich obu lekko ignorować. Pan X: zwrócił się do Jerzego i rzekł dość arbitralnym tonem:
— Właściwie o co panu chodzi? Pan Bójski mówi nam o jakichś programach pańskich, ale nie wiemy, jakie są te programy i czego się tyczą?
— To nie są programy moje, lecz ogólne, i tyczą się całego ziemiaństwa — rzekł Strzełecki. — Chodzi o to, że obecnie, po wojnie wszystkie warstwy narodu organizują się, aby utrzymać swój stan i swój byt. Ziemianie, posiadacze większych czy mniejszych własności, powinni także iść społem, aby bronić swoich placówek, nie w myśli jedynie tej, aby utrzymać się przy tych obszarach, lecz aby wywalczyć sobie możliwą egzystencję. Dlatego trzeba się przeciwstawiać nadmiernym żądaniom związków pracy, które, idąc w myśl swoich interesów, żądają naturalnie, jaknajwięcej i nie liczą się z tem, że to może rujnować warsztaty. Trzeba występować solidarnie, aby uzyskać jaknajkorzystniejsze konjunktury dla gospodarstw rolnych.
— Przepraszam — odezwał się jakiś głos. — Mówił pan, że posiadacze większych i mniejszych własności powinni iść społem? Cóż to, z drobną szlachtą, czy z chłopami chce pan nas konsolidować?
Zaczęły się nieprzychylne szmery.
— Tak — odrzekł śmiało Strzełecki — bo rolnicy mali i więksi mają jedne i te same cele i dążności, które powinni rozwijać nie tylko dla dobrobytu osobistego, lecz dla dobrobytu państwa. Idee ziemian powinny zakreślać jaknajszersze kręgi społecznych działań, których podstawą jest rolnictwo. Na tym fundamencie mogą wvrastać coraz nowe. twórcze pomysły i coraz świetniejsze zdobycze, tylko trzeba chcieć, a to już całkowicie zależy od panów. Gdy będą zgodne dążności, inicjatywa zacznie wzrastać. Ale nie można zasklepiać się w swoich sferach, bo to już nie pora po temu.
— Przemawia pan w duchu socjalistycznym!
— Przemawiam za ziemiaństwem, bo ziemianinem jest tak samo chłop na kilku morgach, jak i szlachcic na paru włókach, lub obszarnik na kilkudziesięciu, czy na kilkuset. Każdy z nich, stosunkowo, powinien mieć jednakowe prerogatywy i każdy ma jedne i te same obowiązki dla kraju.
— Jednem słowem chce pan, abyśmy chłopów nauczyli pracy na roli i dali im broń w rękę, którą oni potem wyzyskają przeciwko nam.
— Gdyby nawet tak było, będzie to godny czyn społeczny i patryjotyczny i wyjdzie z czasem na dobro państwa.
Strzełecki mówił dalej w tym duchu, lecz odezwały się głosy ciche.
— Dlaczegóż to jakiś rządca i obcy ma dawać dyrektywy? Przecie my chyba sami...
— Posłuchajmy dalej!
— Et plecie! Chce zapewne wysadzić Y: na prezesa.
— Albo sam się na to stanowisko wykierować.
— Dajcie pokój! Któż za nim pójdzie?
— Słuchajcie panowie, to są uwagi słuszne i rady dobre — odezwał się jakiś głos.
Lecz głosów takich było zbyt mało, natomiast panowie zaczęli szeptać z sobą o urodzajach, o cenach na zboża. Ten i ów ziewnął, ten i ów zajrzał do okna, ktoś szepnął — „wiecie co, bridge mi zapachniał“.
— Patrzcie, jak się tam bawią w ogrodzie. Et, dosyć z temi nudami!
Wkrótce jeden z gości wysunął się dyskretnie, za nim drugi, trzeci. Panowie zaczęli się niecierpliwić. Dyskusja rozpoczęta przez kilku wyczerpała się rychło, wreszcie zaczęli krytykować zbyt szerokie inicjatywy jak na czasy obecne. Powstały sprzeczki, rozległy się niechętne głosy znudzonych, stęsknionych za stolikiem lub zabawą. Strzełecki i pan Y: trzymali się dzielnie, tylko Jerzy obserwując zgromadzonych, miał wrażenie, że mówi właściwie sam do siebie. Pan Y: uśmiechał się złośliwie pod wąsem. Wreszcie pan Bójski zakończył sprawę.
— Ot wiecie co, panowie, dosyć na dziś! Chodźmy na bridge’a!
Projekt przyjęto z zapałem. Rozeszli się wszyscy. Jerzy był chmurny. Pan Y: wybuchnął:
— Na dziś dosyć! Będzie to bardzo częsty refren tych zebrań.
— Jakże pan myśli, zjednoczymy się? Przecie to niesłychanie ważne!
— Wymaga czasu, cierpliwości, praktyki i przykładu płynącego z innych okolic kraju — rzekł pan Y: W naturze naszej jest już tendencja naśladownictwa i chęć by nie być zakasowanym. To będzie atut najpewniejszy. Ale mam wrażenie, że gdy pan się nie zniechęci, gdy wytrwale będziemy działali w tym kierunku, coś się z czasem zrobi.
— Ha, zobaczymy! — Chciałbym by nie zabrakło mi zapału — odrzekł Jerzy.
W ogrodzie towarzystwo bawiło się. Pływano po stawie, robiono zdjęcia fotograficzne całych grup, grano w tennisa. Pełno było śmiechu, flirtu, swobodnych dowcipów. Niektórzy tańczyli w salonie, inni woleli odosobnione zakątki.
Jerzy złapany przez panią Justę kładł jej kabałę, blagując ile wlazło, na co ona odpowiadała sentymentalnie z tęskną zadumą i potakiwaniem, kokietując go znowu inną metodą. Gdy Jerzy zwrócił się do której z obecnych pań. Justa nie dawała jej dojść do słowa, a gdy ta umiała pomimo wszystko zdobyć głos i zaczęła mówić, Zachłańska rozpraszała uwagę wszystkich zagadywaniem bodaj do służby, lub ostatecznie wychodziła z pokoju. Widocznem było aż nadto, że pragnie tylko samą sobą absorbować całe towarzystwo i nie znosi konkurencji. Strzełecki miał już tego wszystkiego zupełnie dosyć. Ucieszył się, gdy pan Adam zaproponował, aby Konopski zagrał na oboju z akopanjamentem pani Justy.
— Na oboju? — zastanowił się znowu Jerzy.
Zaczął się popis. Pan Adam usiadł obok Jerzego.
— Niech pan teraz obserwuje Zachłańską. Wielki nastrój!
Jerzy patrzał i podziwiał pozę grającej. Zachłańska rzucała oczami po kątach sufitu i spuszczała je nagle melancholijnie na swoje ręce, które podnosiła z klawiszów wysoko, odrywając je od nich gwałtownie, jakby ją parzyły.
— Cóż to za ekstaza, bo melodja nie nastraja tak wysoko. Coś gra pospolitego.
— Ale on siedzi obok. Pan nie umie wyczuć — zgorszył się Adam.
— A.. prawda!
Spojrzał na Konopskiego i znowu dłużej zatrzymał na nim zdumiony wzrok.
— Kto to jest? Kto to jest? U licha!..
— Czy on panu kogo przypomina? Bo na mnie on robi wrażenie fauna grającego na flecie nad strumykiem.
— Eee, gdzież tam! raczej swojskiego chłopaczka z ligawką adwentową.
Wtem ośmioletni chłopczyk przeglądający na stole album z fotografjami, podsunął go Jerzemu i Adamowi i brudnym palcem wskazał jedną fotografję.
— To ja!..
Spojrzeli i jednocześnie obaj parsknęli stłumionym śmiechem.
Na fotografji stał chłopczyk półtoraroczny, lub dwuletni, zupełnie nagi. Ręce miał opuszczone po bokach wydętego brzuszka, minę wielce zabawną w swej bezradności. I taki wypięty, uwieczniony, reklamował się jeszcze podpisem umieszczonym pod fotografją:
„Nasz syn“.
— Pocóż ten podpis? W niedwuznaczną męskość jego płci, nikt tu nie może wątpić — śmiał się Strzełecki szczerze ubawiony.
A pan Adam rzekł z całą powagą do malca:
— Bezwstydnik jesteś!.. Nie mogłeś to sobie choć listka figowego zafundować? Nygusie!
— Ja nie wiem co to?
— Nie wiesz? Jesteś tedy nowoczesny Apollo, uznajesz plastykę i naturę. Ślicznie!
— Ja nie rozumiem tego.
— A słuchajno, dawno ci zdechł czarny kot?
— Żaden kot nie zdechł.
— Czemuż nosisz żałobę po kocie? Spójrz na swoje paznokcie.
Chłopak wytrzeszczył oczy.
— A bo co?!
— No, bo czarne jak święta ziemia.
— Et, bo pan to też!..
Zachłańska chrząknęła parę razy charakterystycznie i twarde spojrzenia ciskała na szepcących panów.
— Cyt, panie Adamie, rozpraszamy nastrój!
Właśnie muzyka urwała się. Zachłańska powstawszy od fortepianu, rzekła kwaśno:
— Panowie nie słuchacie, a pan Konopski tak cudownie gra!
— Winszujemy, winszujemy — wołał Adam. — Gdzie pan się tak nauczył?
— E.. to jeszcze w Budyjo.. wie..
Konopski zaciął się, poczerwieniał i dodał szybko:
— To już dawno..
Strzełecki nagle odwrócił się i popatrzał na niego uważnie. I w jednej chwili olśniła go błyskawica wspomnienia. — Ależ tak, naturalnie!
— Pan zna Budyjów na kresach? — spytał obojętnym tonem.
— A to dobre sobie! Przecie to był majątek pana Juljana — zawołała pani Justa z nerwowym śmiechem.
Konopski milczał i odwrócony plecami do salonu przebierał coś w nutach.
Strzełecki nie przestawał patrzeć na niego z nieuchwytnym uśmiechem. — Chyba to inny Budyjów jakiś, bo ten gdzie była gorzelnia i ogromna rektyfikacja, do której całe nasze rejony odstawiały spirytus, ten Budyjów należał do Połubińskich.
— Ależ pan się myli! W majątku pana Juljana także była gorzelnia — trzepała Justa.
— W takim razie, powtarzam, to inny Budyjów — uśmiechał się wciąż Strzełecki, nie spuszczając oczów z Konopskiego.
Ale on wypadł już z salonu. Za nim pobiegła pani Justa.
— Co ci się stało? — zwarjowałeś! — spytała zła.
— Bo niech mnie każdy dureń nie zaczepia! Psia.. krew I
— Cicho, co pleciesz! Jesteś z kresów i wiesz chyba, kto to Strzełecki i Zebrzydowski, do którego także coś cierpisz.
— Jabym tych panów.. jabym ich...
— Sam jesteś panem, kiedyś miał Budyjów.
— A pewnie, że tak!
— No to czego się bzdyczysz? Wyglądasz jakbyś się ich wstydził czy bał..
— Także opowiadanie! Bał?.. Pfy!.. Jedźmy już lepiej stąd, bo mnie złość zaleje.
Pani Zachłańska łagodziła wzburzonego przyjaciela. W salonie Bójski z łagodnym uśmiechem, gładząc wąsy, mówił do Jerzego:
— Mnie się też zdawało, że ten jego Budyjów był na księżycu. A pan go zna, pan wie kto on jest?
— Niech mu tam Bóg sekunduje! Co mi do niego!
— Nie, panie Jerzy, tak nie można, żeby byle kto.
— Więc cóż, oderwiesz go od Zachłańskiej — zawołała z gniewem Bójska.
— Czekaj, Kamilko, mnie nic do pani Justy. Niech go sobie ma za... przyjaciela, ale ja chcę wiedzieć o nim prawdę. Lubię wszędzie i zawsze przedewszystkiem znać prawdę.
Strzełecki spojrzał na słoniowatego jegomościa z ironją i niemal pogardliwem pobłażaniem.
— Pan wybaczy, że dziś zaniechamy tych wyjaśnień. Do takich zaś zjawisk jak pan Konopski jestem już przyzwyczajony! Nie psujmy mu zabawy, a jego księżycowy Budyjów niech mu i nadal dodaje uroku i powodzenia.
Pan Adam pałał ciekawością i po chwili przyłapał Strzełeckiego.
Jerzy śmiał się.
— Kim jest Konopski? Przecie mi pan sam mówił, wczoraj, kim on jest.
— No teraz! mnie chodzi o to, jak wyglądał wtedy, gdy był w Budyjowie?
— Był synem jednego z oficjalistów gorzelniczych, ale właśnie tem się odznaczał, że grał ciągle na oboju i czytał wiecznie powieści kryminalne, czem bawił przyjezdnych panów, bo był zabawny i pretensjonalny kabotyn. Oto wszystko!
— Aha! No, widzi pan! zawsze jednak był na Budyjowie i nawet był znany.
— Taak, tego nie zaprzeczę.
— Szczęściarz życiowy. On się tupetu nauczył od delikwentów Szerlok Holmesa i znalazł swojego Szerlok Holmesa w osobie pańskiej, na którego bardzo niefortunnie trafił.
Po tem małem pozornie zajściu nastąpiła jednak pewna konsternacja w towarzystwie.
Konopski nie pokazywał się w salonie. Zjawił się dopiero przy kolacji w usposobieniu minorowem. Lecz przy stole humor mu wracał prawie impetycznie, pod wpływem nadmiaru trunków.
Wreszcie kolację przyśpieszono, gdyż humory wielu mężczyzn doszły do tych granic, po za któremi już kurtyna zapada. Po kolacji towarzystwo wypłynęło do ogrodu, w jednem zaś z pokojów, w sąsiedztwie stołowego, libacja trwała jeszcze. Dochodziły stamtąd wesołe śpiewy, toasty, a często gęsto i brzęk szkła. Zdarzało się nawet, że przez okno wylatywały z furją puste butelki, ciśnięte z pogardą, gdyż zastąpiły je nowe i pełne.
Pewien młodzieniec, któremu oczy zasnuły się prześliczną mgłą rozrzewnienia, chodził za wszystkiemi paniami po kolei i każdej oświadczał, że ją kocha, szanuje i że jest dumny z tego. Zapewnieniami temi panie bawiły się znakomicie, ale tylko jedna z nich, starsza i bardziej romantyczna, niż nawet ów młodzieniec, a łatwowierna, pozwoliła mu wyprowadzić się do ogrodu i objąć w pół. Tak spacerowali po nocy; Ona upojona nim, on rozczulony jej dobrą wiarą w swoje zapały alkoholiczne.
Wkrótce mnóstwo innych par rozsypało się po ogrodzie. Tryskały w górę rakiety. Pan Adam operując ogniem bengalskim, oświetlał często, bardzo niepotrzebnie, ciemne zakamarki, skąd płynęły tajemnicze szepty.
Strzełecki nauczony doświadczeniem wczorajszem, unikał cienistych ustroni pachnących bzem. To go jednakże nie uratowało.
W pewnej chwili pani Bójska otarła się prawie o niego i szepnęła mu w same ucho:
— Będę za godzinę na ławeczce, pod płaczącym jesionem.
Strzełecki przyjął to do wiadomości, ale nie poszedł. Po dwuch godzinach grania w bridge’a wyszedł przejść się. Ogród miał wiele rozmaitości i żywej dekoracji, a księżyc tak bezczelnie śmiał się prosto w oczy Strzełeckiemu, że Jerzy zaraził się swawolnem tchnieniem, jakiem oddychał cały ogród; postanowił sprawdzić, co się po spóźnionym terminie dzieje pod jesionem. Nadejście jego tam wywołało niespodziewanie burzę oklasków. Kilku młodych ludzi i kilka weselszych pań, z panią Justą, urządziło sobie dodatkową bibkę na ławce, która miłośnie obejmowała w krąg cały jesion. Krążyły gęsto kieliszki, śmiechy, dowcipy. Pani Justa była zapatrzona w jednego z młodych wojskowych i najwyraźniej podniecona nim. Illustrowało to zdwojone rozrzucenie oczu i potrojona krzykliwość. Piękny porucznik był w opałach. Zachłańska, ujrzawszy Strzełeckiego, zaczęła go wzywać do siebie gwałtownie głosem i giestami. Jerzy podszedł, ale po kilku kieliszkach uznał, że nie należy przeszkadzać nowym atakom zaborczym, skierowanym obecnie do porucznika i że ta oryginalna zabawa obejdzie się zupełnie bez jego udziału.
Wyszedł z pod obwisłych konarów jesiona i poszedł w stronę domu.
Był zamyślony, nie z powodu straconej okazji pod jesionem, ale z powodu, że w tej księżycowo wyskokowej atmosferze budziły się różne refleksje.
..Bawimy się nieźle! początki ciekawe!
A potem ni z tego ni z owego przyszły mu na myśl czasy, kiedy było i bogato i nawet hucznie wśród ziemiaństwa, a jednak jakoś spokojniej, czy może wytwórniej.
..Ba, mamy przecie swobodę!
Dochodząc do dworu usłyszał muzykę i śpiew. Z otwartych okien lała się melodja swawolnej śpiewki. Głos kobiecy dodawał do tej melodji bardzo frywolne słowa z brawurą i zacięciem. W oknie salonowem siedziała powstać kobieca, pod oknem zaś od strony ogrodu na werandzie ciemniały jakieś postacie. Strzełecki podszedł bliżej. Ujrzał kilku mężczyzn stłoczonych w grupie zwartej. Zdziwił się i jeszcze się przybliżył. Wszedł na werandę. Wtedy zobaczył, że mężczyźni obcałowywali po kolei zwieszoną na zewnątrz, obnażoną rękę siedzącej w oknie kobiety aż po osadę ramienia.
— Panie, do ogonka! — szepnął jeden z roześmianych amatorów, pociągając Jerzego do grupy.
Strzełecki poznał panią Bójską.
— Słyszy pan, pani Kamila śpiewa przy akompaniamencie swego męża, a że przecie i nam się coś należy...
Wtłoczyli Strzełeckiego do środka, gdzie znajdował się i pan Adam.
Praktykant szepnął do ucha Jerzemu.
— Pański pocałunek odczuje napewno.
— Wątpię! Nie zdążyła go poznać.
Gdy kolej wypadła na Jerzego cmoknął głośno w powietrzu i wycofał się z grupy. Pani odwróciła głowę do okna, półprofilem i, w tekście śpiewu rzuciła krótkie pytanie:
— Który to taki oryginalny?
Zamiast odpowiedzi posypały się nowe pocałunki następujących.
Gdy Strzełecki ukazał się w salonie, pani Kamila błysnęła na niego oczami porozumiewawczo. Jerzy patrzał rozśmieszony na zgarbioną postać Bójskiego przy fortepianie. Grał miękko i rzewnie, cieniował akompanjament do piosnki żony, która przytem nie marnowała czasu, bawiąc się jednocześnie w salonie i na werandzie.
Do Jerzego przysunął się młody człowiek, znajomy z pobytu jego w Uchaniach w czasie świąt wielkanocnych.
— A co panie, czy nie mówiłem, jak to się w Zdołczycach bawią? Wesoło panie, co? Przynajmniej człowiek wie, że żyje.
— Pewno! pewno!
— A zobaczy pan rano, jak się będziemy rozjeżdżali. Tu kilku pojedzie włożonych do powozu jak tłomoki.
— Nie winszuję paniom, które z nimi pojadą.
— Eee, przyzwyczajone!
Po skończonym śpiewie Bójska dopadła do Strzełeckiego.
— Byłam i czekałam. Spłoszyli mnie tamci warjaci z Justą.
— Mnie także — odrzekł jak echo.
Z ciężką głową Jerzy wrócił do oficyny o białym dniu. Pod prysznicem orzeźwił się i wyjechał konno w pole.
W południe znalazł u siebie list od Dady. Czytał go długo. Na twarzy jego odbiły się wrażenia słoneczne.
— Wesoły, drogi mój dzieciak! — szepnął w pewnej chwili.
Czuł w sercu gorącą falę szczęścia. Oparł głowę na dłoni, zapatrzył się w obraz narzeczonej, która była dla niego krynicą ożywczą po zatęchłej erotycznym upałem swawolnej nocy dzisiejszej.
— My stworzymy inną rodzinę, a z czasem inny, polski ziemiański dwór, taki jak u Pobogów w Uchaniach. Prawda, Daduś mój serdeczny?
Podniecony nowym zapałem jakby nań wionęły nowe wiosenne prądy, świeżo rozkwitłej, wonnej kniei leśnej, pracowrał cały dzień. Wieczorem pisał list do narzeczonej i przenosząc się do niej wyobraźnią, klęczał u jej stóp, ręce jej miał na ustach.





Na łąkach Uchańskich wrzała gorączkowa praca. Zbiór siana trzeba było przyśpieszyć, bo chociaż na pogodnem niebie nie dostrzegano ani jednej jeszcze chmurki, ale hen, z daleka, nadlatywał głuchy odgłos grzmotu, zwiastun burzy i deszczu. Powietrze miało w sobie wilgoć specyficzną, zaprawną aromatem ziół i skoszonej trawy. Zapach siana mocny, odurzający przesiąkał coraz bardziej wilgocią, która się już wyczuwała w powietrzu. Jaskółki latały nisko nad ziemią, gdzieś w olszynach skrzeczała głośno zielona żabka; były to oznaki wróżące niechybny deszcz. Na łąkach było pełno ludzi, dziewczęta grabiły siano, ekonom Karwacki dozorował stawiania stogu, do którego fornale dowozili naładowane wozy. Wśród dziewcząt była Dada Turowa z Celusiem. Ona pracowała na równi z czeladzią. Celuś zgrabiał małe kłaczki siana na swe grabki, ale miał minę buńczuczną i pot mozołu na białem czółku. Opodal na kopicy siana siedział stary Krzepa. Wrócił przed chwilą z wędrówki po lesie i z ogromnego snopa ziół i kwiatów, który z sobą przyniósł, wybierał teraz cenne nabytki lekarskie. Układał je w pęczki i mruczał do nich różne przemowy.

— Co masz rosnąć bez żadnego pożytku, to lepiej służ ludziom, bo takie twoje prawo od Boga dane. Niemasz co żałować lasu, dziś, jutro bydło by cię stratowało i zjadło. Myślisz, że będziesz żyło i kwitło wieki? Akurat! a jednej wiosny nie dosyć? I za tę łaskę Bogu dziękuj. To co dla człowieka znaczy osiemdziesiąt czy sto lat, to dla was jedna wiosna. A potem skurczysz się, zeschniesz, daj zapomnisz, żeś był młody i piękny. Ot tak ono i jest!
Wtem Dada zmęczona i zgrzana podbiegła pędem do starego.
— Dziadulku, ledwo oddycham! Niema tu jeszcze trochę wody?
Zajrzała do blaszanej konwi,
— Niema! oj bieda! Umieram z pragnienia.
— Ja skoczę po wodę! — zawołał Celuś.
— Nie chódź sam do strumienia. Cel. poczekaj, pójdziemy razem.
— A cóż to ja dziecko jestem? — oburzył się malec.
— Każdy wie, żeś mężczyzna dzielny, jeszczeby też! — przytwierdził Krzepa.
Ale Dada porwała konew i biegła naprzód ze śpiewką na ustach.
Krzepa patrzał za nią z lubością.
— To, to także sama ta najpiękniejsza wiosna! Taka ci była i nasza Terenia jak my do Porzecza zajechali z panem Romanem. Była ci ona jako ten kwiat majowy na łące a jako ptaszek ciwirkający w lesie. A teraz co? we łzach tonie i w żałości. A on, Bóg tylko wie gdzie się obraca a może już i trawą mogiła porosła. Hej Boże miły! czyby twoje wyroki były napraiwdę takie okrutne?
Stary rozgniótł łzę zebraną pod powieką i wyrzekł z pasją do siebie.
— A tobie dziadygo nie wglądać do wyroków Boga. Będzie tu wydziwiał a pytania Bogu zadawał? Widzisz go masz! mądrala! A jak jaśnie pan Roman przyjedzie to gdzie stare ślepska przed spojrzeniem Boga ukryjesz?
Tu nagle podnióśł głowę, namyślał się chwilę i rzekł z uśmiechem szerokim.
— „Howory’ szczo hoczesz o ludyszczach i zemli, ale do Boha czełowiku tebe kudy!“
— Ot jak, tak to ono i jest! Wara od tego co twoja głowa nie zmierzy. A taki pan Roman wróci i znowu słońce zajaśnieje nam jeszcze piękniej a kwiatuszki, one zapachną słodziej i nasza pani na nowo kwiatem zakwitnie.
Nadbiegła Dada, przed nią pędził Celuś z rozwianą czuprynką.
— Burza idzie, dziadulku! o słyszy dziadulek jak grzmi za lasem? Niewiadomo czy Karwacki skończy stóg, a mamuś koniecznie kazała ten stóg postawić. >
— Do roboty, Cel! Piotruś podawaj tu wóz! naładujemy! — wołała Dada do ogrodniczka, który z wozem ogrodowym pomagał także w pilnej pracy. Chłopak układał na wóz kopice siana, które powoli nadziewał na widły.
— Żwawo Piotruś! ruszasz się jak rak!
— Toć nie gardłowa sprawa! Deszcz musi poczekać aż skończymy. Zrobi się, a co nagle to po djable!
— Piotruś zawsze fisolof.
— Kto? — wybuchnęła Dada śmiechem.
— Przecie dziadziuś nazywa go fisolof?
— Filozof! nie można przekręcać, a wiesz co to znaczy filozof?
Ale zanim Celuś odpowiedział, Dada zaczęła nasłuchiwać. Chłopczyk zadarł główkę do góry i słuchał także pilnie głuchiego odgłosu płytnącego od strony drogi. Piotruś nastawił uszów.
— To nie grzmoty — rzekł przekomywująco — to aeroplan leci daleko stąd.
— To samochód! — zawołała Dada, zwracając się w stronę linji wierzb, gdzie była droga.
— O, o, o! widzi pani? pędzi, och jak pędził — krzyknął Celuś — a jak błyszczy!
— Maszyną ktości jedzie do dworu — zakonkludował Piotruś flegmatycznie.
Już i Krzepa zobaczył i usłyszał równy łoskot motoru. Dziad wstrząsnął się niemile.
— Nasłuchał ja się tego a napatrzył w Krążu, jak była wojna, to teraz aż skóra cierpnie kiedy zatrąbi a benzyną zaleci. Zdaje mi się zaraz, że to nowa jakaś bieda.
— Nie plótłby dziadek byle co!
Krzepa uśmiechnął się wesoło.
— A to pewno pan Jerzy szoruje, żeby prędzej swoje słonko zobaczyć.
Dada zerwała się jakby podfrunęła. Ale wnet ochłodła.
— Nie, Jurek teraz przyjechać nie może i... nie tak.
Zapatrzyła się w sylwetkę błyszczącego auta i krzyknęła znowu.
— Do dworu zboczyło. Jakiś gość do nas!
Spojrzała na Krzepę chmurnie.
— Tak mnie dziadulek tem przypomnieniem wojny usposobił, że się teraz boję tego auta.
Krzepa spojrzał na nią pytająco. Między źrenice ich spadła chmura nagła i złowroga. I w jednej chwili oboje poczuli, że krew im krzepnie w żyłach.
— Może to jaka zła wieść — szepnęła Dada, pilnie patrząc w oczy starego.
Krzepa zatrząsł się i rzucił wystraszone spojrzenie na Celusia.
— Boże! Boże! — szepnęła Dada z lękiem szczególnym.
Z daleka odezwał się grzmot, iskra piorunowa przeleciała wskroś obłoków ukośnie, jak złamana ognista igła. Zahuczało, zerwał się lekki wiatr niosący już wyraźny zapach deszczu na swych mokrych skrzydłach. Krzepa powstał żywo jakby odmłodzony.
— Nie, to pewno pan Roman Pobóg przyjechał!
Krzepa miał w oczach blask niezwykły. Patrzał na Dadę z mocą.
— Zła wieść nie pędziła by tu z takim szumem, przyniósł by ją telegram albo list. To najpewniej pan Roman!
Szli we troje z Celusiem, któremu jednak Dada zabroniła powtarzać przypuszczenia Krzepy. Prawie biegli. Dada chciała pędzić naprzód, lecz żal jej było zostawić starego. Krzepa gorączkował się idąc dużemi krokami, podpierając się kijem i sapiąc ze zmęczenia jak niedźwiedź. Nie mówili do siebie nic, oboje przejęci czemś nieokreślonem co się wkradło pomiędzy nich i gnało naprzód. Jednym tchem prawie weszli do parku. Dada podbiegła prędzej, ale Krzepa jęknął żałosnym głosem.
— Zaraz... zaraz i ja... i ja!...
Pierwszy dopadł do domu Celuś, wbiegł do salonu. Z po za węgła, od strony kuchni wyjrzała Ewka. Dada kiwnęła na nią.
— Kto przyjechał?...
— Maszyną przyjechał jakiści obcy pan, bardzo piękny! Rozmawia z panią dziedziczką i ze starszym panem. O la Boga jak się błyska!
Krzepa stanął, bo mu nagle nogi stężały.
— To... nie dziedzic przyjechał?...
Ewka zrobiła wielkie oczy.
— A bo co?...
Krzepa machnął ręką z gniewem i usiadł na stopniach tarasu zupełnie wyzbyty z sił. Dada przemówiła do niego uspokajająco, ale stary obu dłońmi tarł skronie i powtarzał zmienionym głosem.
— Kiedy to nie on sam, to coś złego o nim.
Tyle było przerażenia w oczach starego, że Dada bez namysłu postanowiła sprawdzić, kim był niepokojący przybysz. Wbiegła na taras i znikła we drzwiach salonu. Od pierwszego rzutu oka na panią Teresę i pana Pawła poznała, iż gość nie był złym zwiastunem. Siedział odwrócony do wejścia plecami. Dada spostrzegła jego elegancką sylwetkę i już chciała się cofnąć, gdy Celuś ujrzawszy ją, podbiegł do niej. Jednocześnie pani Teresa zawołała:
— Dado chodź do nas.
Wytworny młody człowiek żywo powstał z krzesła.
— Pan Edward Zebrzydowski — pani Magdalena Turowa.
— Jeszcze jedna rodaczka wasza — rzekł pan Paweł.
War skłonił się głęboko. Dada podała mu rękę i podniosła na niego oczy. Zwarli się spojrzeniem i... oboje na raz zastygli w tem spojrzeniu. Szkarłatny rumieniec wytrysnął na twarzyczce Dady. Zadrżała jakby sparzona ogniem. — Spłoszone oczy jej oderwały się przemocą od jego oczów. Rzęsy czarne zafalowały prędko nad roziskrzonym błękitem jej źrenic. Cofnęła rękę. Odsunęła się. A Zebrzydowski stał na miejscu wpatrzony, z brwią zciągniętą, z twarzą pobladłą. W oczach jego było zdumienie bezmierne. Stał jak posąg. Dada podniosła na niego znowu oczy szeroko otwarte i znowu przyćmiła je powiekami.
Niezwykłość tego powitania i cały jego nastrój był tak rażący a wygląd obojga tak szczególny, że pani Teresa i pan Paweł odruchowo powstali z miejsc. Odczuli niepojętą dla siebie konsternację Dady i Zebrzydowskiego, która świadczyła aż nadto wyraźnie, że to nie był efekt pierwszego spotkania. Pomimo, że Edward i Dada opanowali się już, sytuacja była kłopotliwa, nikt nie mógł zdobyć się na słowo. Nagle Dada bąknęła coś do Teresy i prędko wyszła z pokoju. Za nią pobiegł Celuś.
Zebrzydowski powiódł oczami za Dadą i po długiej chwili milczenia spytał pana Pawła matowym głosem.
— Pan powiedział, że ta młoda osoba jest naszą rodaczką?... Więc pochodzi z Kresów.
— Tak.
— Bardzo piękna!
Powiedziane to było takim tonem, że możnaby sądzić, iż tylko uroda Dady zrobiła na Edwardzie tak piorunujące wrażenie. Pan Paweł i Pobożyna zrozumieli intecję Zebrzydowskiego i odrazu skierowali rozmowę inaczej. Tematu dostarczyła burza, która zbliżała się hucząc i olśniewając błyskawicami.
War Zebrzydowski był układny, uprzejmy, ale bez dawnej swobody.
Zdradzał wielkie roztargnienie. Często zwracał oczy na drzwi od tarasu, jakby mimowoli oczekując w nich smukłej postaci w ciemnej sukience. Wydała mu się zjąwiskiem. Rozmowa tak dalece nie szła, że wreszcie Terenia zaproponowała Warowi odpoczynek.
— Ojczulek zaprowadzi pana do jego pokoju. Proszę się przed podwieczorkiem rozgościć u nas. Lokaj pański już zaniósł tam walizki.
— Lękam się, czy nie zrobię państwu kłopotu swoją osobą?...
— Witamy pana jak przyjaciela, wierząc że i pan tak samo się do nas odnosi. Zatem ceremonje między nami zbyteczne.
Zebrzydowski ucałował jej ręce.
— Trochę nas pan odświeży tchnieniem ze świata, od którego już prawie odwykliśmy na wsi.
Teresa zostawiła panów i poszła zarządzić podwieczorek. Pierwszą myślą kierowana chciała zajść do Dady z którą zaprzyjaźniła się serdecznie. Ale może ona sobie tego nie życzy?
Terenia odczuła, że zaszło coś, co Zebrzydowskiego i Dadę niebywale wstrząsnęło. Ciekawość niewieścia nurtowała Teresę, lecz delikatność nakazywała zostawić na razie przyjaciółkę w spokoju.
Jaskrawa błyskawica i prawie jednocześnie huk gromu przeraziły Terenię. Wybiegła na ganek, by zobaczyć, czy piorun tak bliski nie uderzył w budynki. Na dziedzińcu ujrzała Piotrusia z koniem i z wozem od siana.
— Czy stóg skończony? — krzyknęła Teresa.
— Skończony! — odkrzyknął, podchodząc blisko.
— Gdzie to uderzył piorun?
Piotruś patrzał jakoś zezem a ciekawie w jedno okno za gankiem.
— A to ci gruchnęło w samą sadzawkę. A młodsza pani w taką burzę pobiegła do lasu.
— Kto? pani Dada?
— No, juści. Pani Turowa.
— Skąd wiesz! Dawno?
— A już z kwadrans albo i lepiej. Przez łąkę szła tak prędko jakby ją kto gonił. Wołałem, że będzie trzaskało to tylko kiwnęła głową i poszła dalej.
— Trzeba po panią pojechać, Piotruś zaprzęgaj konia to będzie najprędzej.
Nowy błysk i ogłuszający huk wepchnął panią Teresę do przedpokoju.
Za gankiem głośno zamknęło się okno.
Teresa wołała na Piotrusia przymykając drzwi od wiatru, gdy stanął przed nią Zebrzydowski. W oczach miał płomienie.
— Ja pojadę po panią Turową — rzekł tak stanowczo, że Pobożyna osłupiała.
Zebrzydowski zbiegł z ganku i podążył szybko w stronę zabudowań. W chwilę potem zahuczał motor samochodu błyszcząca limuzyna pomknęła drogą wiodącą do lasu.
War siedział sam przy kierownicy. Drogę pamiętał z dawnych polowań, zresztą jechał obok lasu przed godziną do Uchań.
Deszcz siekł w szyby auta. Długa, zgrabna maszyna prowadzona dobrze, pędziła śmiało, sunąc po twardej, mokrej drodze jak po linie. Gromy huczały coraz częściej, wiatr dął, oślepiające błyskawice zalewały świat potokiem złota. War bezpieczny od deszczu i wichru zdwajał pęd ocierając szybę od spływających po niej strumieni wody. W oczach swoich miał odbicie oczu Dady.
— To ona! to ona! — powtarzał sobie od tej chwili, gdy ją ujrzał i gdy jej oczy spojrzały na niego, zapamiętaną tak dobrze głębiną błękitu.
— Takie oczy ma tylko ona! tylko ona!
Nie zastanawiał się kim ona jest i jak się tu wzięła, wiedział tylko, że to tamta i wiedział, że jak om ją tak i ona jego poznała odrazu. Ani na chwilę nie wątpił, że to ona. A ta ucieczka teraz do lasu? czy to nie dowód, że i ona wizję jego nosiła w sobie i dlatego doznała takiego samego wstrząsu jak i on?
Limuzyna cicho wsunęła się na drogę leśną, pod sklepienie sosen.
Deszcz tu nie zacinał tak ostro jak na polu tylko wiatr buszował i gwizdał po igłach sosnowych. Droga była pełna korzeni i trochę za wąska. War zwolnił biegu, jechał ostrożnie rozglądając się pilnie dokoła. Nareszcie na jednym zakręcie drogi stanął. Dalej niepodobna było prowadzić auta. Edward zamknął motor i wysiadł zastanawiając się w którą stronę podążyć. Las był tu zwarty i podszyty gęsto jałowcem. Wołać na nic się nie zdało, bo nie usłyszy z powodu głośnego szumu i chrzęstu drzew. War myślał chwilę.
— Nie poto przyjechałem, żeby w lesie obserwować burzę, mogłem to samo czynić w domu!
Zebrzydowski poszedł drogą przed siebie, rozumując, że Dada chyba także nie będzie brodziła po mokrej trawie i wśród zaroszonego obficie podścieliska zagajów leśnych. Szedł wytrwale i wypatrywał przed sobą.
Burza uspokoiła się nieco, gromy huczały już dalej, tylko jaskrawe błyskawice, raz po raz złociły drzewa i zmyte deszczem różowe pnie sosen.
W pewnej chwili bystre oczy Wara ujrzały daleko przed sobą ciemną postać kobiecą i białą główkę.
— To ona, to ten jej biały zawoik na włosach. Uczuł łomot serca. Przyśpieszył kroku. Był już dosyć blisko, gdy ona obejrzała się nagle. Zrobiła ruch rękoma jakby się przed nim zasłaniając i uniosła się cała jakby do ucieczki. On podchodził patrząc na nią. Ramiona jej opadły, na twarz spłynął znowu rumieniec. Zebrzydowski był już przy niej. Chwycił jej obie ręce i zachwycone oczy wnurzył w błękit jej źrenic spłoszonych.
— Znalazłem ciebie! — rzekł głucho.
Załopotała rzęsami, usta jej drgnęły. Cała była jak struna, na której jego wzrok i uścisk jego rąk grał podniecającą oszalałą fugę. Wzruszenie i lęk zatamowały jej głos. Patrzała tylko na niego, jak urzeczona, jak by spadł na nią czar przedziwny i zamącił jej świadomość. A on pił urok jej oczów i ręce jej trzymał na swych piersiach.
— Ktoś ty? wizja czy zjawisko cudu naszego w puszczy na kresach? Odnalazłem cię dopiero teraz, po siedmiu latach, tajemnicza cyganko moja — mówił War stłumionym głosem.
Ona milczała. Usta jej rozchyliły się jakby miały wypowiedzieć jakieś słowo ważne, ale drgnęły tylko i zapłonęły gorącą krwią. Zebrzydowski patrzał na te usta świeże jak jagody, łakomie... łaskotliwie.
— Były moje, całowałem je — wyszeptał drżąc cały.
Dada szarpnęła się, przybladła. Zebrzydowski nie puścił jej rąk, ujął je mocniej jeszcze i z oczami w jej oczach spytał:
— Mów, kto jesteś?
— Nie jestem cyganką, nie jesteśmy w puszczy kresowej. Proszę niech mnie pan uwolni.
— Nie! muszę wiedzieć twoje imię i nazwisko.
— Poco?... zresztą pan słyszał. Ja zniknę z oczu pana dziś jeszcze i.. na zawsze.
— Nie! Ja cię już teraz nie puszczę! Tyś moja i sama wiesz o tem najlepiej! Nazywasz się Magdalena Turowa? co to za nazwisko? Czy jesteś mężatką?
— Jestem wdową.
— A!... A wtedy w puszczy jak się nazywałaś?
— Dobrucka.
— Dobrucka?
Zebrzydowski zmarszczył brwi i patrzył na Dadę zdumiony.
— Dobrucka? panna Magdalena Dobrucka z Dawidówki, panna Dada?
— Tak.
— Czemuż ja o tem wtedy nie wiedziałem?
Młoda kobieta zmrużyła oczy. Pierwszy uśmiech błysnął na jej ustach.
— Byłam cyganką. Nie wiedziałam także pańskiego nazwiska, dopiero dziś...
— Ależ ja o pani słyszałem wtedy.
— Ja o panu również!
— Miała pani wystąpić w świat po raz pierwszy w karnawale w 1915 roku.
— Losy moje były inne.
— Wiem, rozeszły się wieści, że rodzinę pani w Dawidówce zamordowano.
— Ojca mego i matkę. Brat poległ na wojnie, ja tylko z nich żyję.
Zebrzydowski podniósł jej ręce do ust i trzymał je długo.
— Panie Edwardzie...
Zatonęli znowu w sobie oczami.
— Żyjesz dla mnie, Dado moja.
— Panie Edwardzie...
— Nie zaprzeczaj! Niech pani nie zaprzecza! Wspomnienia o tobie, pozwól mi się tak nazywać, były nitką złotą, która wiła się po przez moje życie subtelną przędzą. Wspomnienie twoich ustek było mi marzeniem, rozkosznym snem. Twoich ustek, Dado.
— To co było... to. O, niech pan na mnie już nie patrzy, tak jak wtedy!
Młoda kobieta zatrzęsła się, odstąpiła krok cofając się z pod jego wzroku, od tego czaru, który ją ogarniał tak przemożnie, że traciła na nowo władzę nad sobą. War przyciągał ją do siebie despotycznie. Wnużona w jego oczy drżała. Zaborcze ramiona Zebrzydowskiego oplotły ją mocnym uściskiem, na usta jej spadły jego wrzące głodne wargi.
Dada straciła panowanie nad sobą. Chwilę trwała upojona poddana bez tchu jego łaknącym ustom. Nagle szał jego obsypał ją jakby potopem iskier. Zapłonęła! Rzuciła mu ręce na szyję. Pocałunki ich stopiły się w purpurze buchającego z nich płomienia. Usta ich odrywając się od siebie wypowiadały jakieś słowa obłędne, słowa które były nowem zarzewiem ich szaleństwa. Słowa i pocałunki jego były potokiem żywego ognia, które spalały ją, które targnęły w niej śpiące zmysły i rzuciły ją w orkan jego pożądania. Czerwony tuman zasłonił mu oczy, okrutna fala pragnień niosła ich w otchłań rozkoszy. Ale nad tą otchłanią Dada odzyskała pierwsza przytomność. Przegięta w tył w jego ramionach, cała pochłonięta jego uściskiem jęknęła rozpaczliwie i wyzwoliła się z jego przemocy. Zdyszana oparła się plecami o pień sosny, oczy jej patrzyły na Wara, wielkie, gorejące, zapamiętałe, bezdenne w wyrazie, z których mgłę upojenia zdarła ciemna chmurka nagłej zupełnej świadomości.
— Jestem narzeczoną!
Wyrzekła te słowa jakby do samej siebie, tępo, nawet bez wyrzutu, tylko niejako stwierdzając sam fakt.
— Tak! Jesteś narzeczoną moją — zawołał Zebrzydowski.
— Nie! Jestem narzeczoną Jerzego Strzełeckiego.
— Strzełeckiego?
— Tak.
— Strzełeckiego? Kiedy to nastąpiło?
— Przed dwoma miesiącami.
— Nie jesteś już narzeczoną Strzełeckiego, jesteś moją i tylko moją!
— A pan? przecie i pan jest zaręczony.
— Powiedz — byłem! Tak! ale dziś jestem twój.
— Jakie to dziwne, jakie to straszne! Dlaczego dopiero teraz się spotykamy? Obraz twój nosiłam w sercu niezatarty ani tragedją w Dawidówce, ani następnie w szarzyźnie mego życia, ani potem, gdym pokochała Jurka.
— Kochasz Strzełeckiego?
— Zdawało mi się, że go bardzo kocham i... kocham go, tak, ale jakoś zupełnie inaczej. Teraz widzę przepaść, jaka dzieli takie dwa uczucia. Miłość moja dla ciebie trwała w mej duszy do tej pory. Ale ten myśliwiec z puszczy stał mi się, przez lata marzeń o nim bajką, cudną fantazją najpiękniejszego snu. Byłeś dla mnie mytem, pieśnią. Czyż sądziłam, że cię jeszcze spotkam w życiu?
— Opowiedz mi swoje losy Dado — rzekł Edward i z uczuciem przytulił jej dłonie do ust. Poddawała się tej nowej pieszczocie z radością szczęśliwą, widząc inny a tak drogi dla niej wyraz w jego oczach. Ta cicha, dobra pieszczota jej rąk, które on całował ze czcią, była dla niej niewypowiedzianie miłą, choć nie zdawała sobie sprawy dlaczego.
Zebrzydowski ujął jej rękę i poszli przed siebie oczarowani cudem swego spotkania.
Młoda kobieta opowiadała swoją historję od tego momentu gdy rozstali się wówczas w puszczy. Mówiła szczerze, jak na spowiedzi, odbywanej z całego życia. Nie zataiła przed nim ani jednego wrażenia, ani jednego momentu. Nawet gdy zwierzała mu się z bolesnych przeżyć swego małżeństwa z Wacławem Turem była szczera i prosta, bez perfidji, bez egzaltacji. Nie czyniła z siebie ofiary, nie oskarżała w niczem Wacława, przeciwnie siebie tylko, że mogła zdecydować się na to małżeństwo, czem i Wacława uczyniła nieszczęśliwym. Ojca Tura wspominała serdecznie z uczuciem córki. O swojej pracy na Sarnach opowiadała z zapałem i wtedy oczy jej grały weselem i energją życia. Często śmiech jej srebrzystą gamą zaakompanjował jakiemuś wspomnieniu z tych niedawnych czasów jej służby. Parę razy w toku zwierzeń zajrzała głębią źrenic w oczy Edwarda a jego przenikał dreszcz i ognistym gradem siekł jego nerwy. To spojrzenie jej posiadało dla Wara siłę magnetyczna i wszechmocną.
Zebrzydowski słuchał jej wyznań z ściągniętą brwią i chmurą w oczach. Odczuwał jej dramat, jej walki i bóle, ale myśl, że ona była żoną takiego Tura, burzyła w nim krew. W pewnym momencie ścisnął jej rękę aż syknęła i rzekł z oburzeniem.
— Jak mogłaś żyć z takim człowiekiem, w takich warunkach?... Jak ty mogłaś, Dado?
A ona spojrzała na niego pogodnie i rzekła cichym głosem.
— Musiałam! Szukałam serca tam, gdzie je mogłam znaleźć, a serca potrzebowałam bardzo, bardzo! Przeszłam męczarnię duszy i ciała, ratowały mnie wspomnienia Dawidówki, często... twój obraz. Pamięć twego pocałunku, który był pierwszym pocałunkiem mężczyzny na moich ustach i jako pocałunek miłosny, dający szczęście, pozostał jedynym aż do dzisiejszego dnia.
Zebrzydowski był pełen zachwytu dla niej i dla jej szczerości, tulił jej ręce do ust.
Nie spostrzegli się, że zapada wieczór. Po burzy pogoda błysnęła błękitem nieba. Słońce spływało ku zachodowi na pasmach czerwieni i złota. W powietrzu był przeczysty oddech czerwcowego wieczoru.
Dada i War wracali autem do Uchań, promienni, jakby skupili w sobie wszystkie uroki rozkwitłych pól i blasków nieba. Mieli w sercach taki sam bogaty ton i melodję przesłodką, jakie unosiły się i grały wskroś powietrznych rozedrganych prądów młodego lata.
Pani Teresa wyszła na ich spotkanie zaniepokojona, z zapytaniem w oczach. Dada rzuciła się jej na sztyję z nieokreślonym okrzykiem wybuchłym z jej piersi. Pobożyna uniosła brwi w górę.
— Ach tak! Czy to było powtórne spotkanie się cyganki z nieznajomym myśliwcem z puszcz naszych, kresowych?
— Więc domyśliłaś się Tereniu? Jak to dobrze! Bo ja opowiedziałam Tereni nasze spotkanie i naszą sielankę już dawno — zwróciła się Dada do Edwarda.
Zebrzydowski ucałował gorąco ręce Teresy.
— I jaki wyrok wydała droga pani na tę romantyczną parę z puszczy?
— Zdaje mi się, że wyrok mój odpowiada w zupełności dzisiejszej sytuacji — rzekła Teresa patrząc na rozpromienienie Dady i Wara — Ale... teraz...
— Wiem co powiesz Tereniu. Wiem! Ty może nie rozumiesz tej siły...
— Ja nie rozumiem?! Oj, dziecko drogie. Odczuwam was bardziej niż przypuszczacie. Tylko lękam się o kogoś dla którego jesteś... wszystkiem.
— Tereniu! Tereniu!
Zebrzydowski ujął ręce Dady i rzekł bardzo miękko i bardzo serdecznie.
— I dla mnie jest ona wszystkiem.
— Czy tak, panie Edwardzie, czy tak istotnie? — pytała Teresa.
Szczere wzruszenie zadrgało w jej głosie. Wyciągnęła do nich ręce.
— Jeżeli miłość wasza jest prawdziwą, głęboką i świętą, jaka rzadko zdarza się wśród ludzi, tedy ten trzeci musi ustąpić. Ale biedny, biedny pan Jerzy!
Pan Paweł Pobóg okazał się mniej wyrozumiały od Teresy i bardzo surowo osądził Dadę, pomimo, że ją szczerze lubił i cenił. Oburzył się na nią za straszny zawód jaki robi Strzełeckiemu i nie dał się przekonać Tereni, że Dada nosiła stale w duszy pamięć nieznajomego z puszczy, którym był War.
— Nie powinna się była zaręczać, z Jerzym kiedy tak!
Sympatja jego przechylała się stanowczo na stronę Jerzego. Na Wara Pobóg patrzał nieufnie, ale że go także lubił, tylko mu niedowierzał, przeto przy pierwszej rozmowie nakładł mu w uszy dużo morałów i teorji tyczących się poważnego pojmowania życia i miłości w małżeństwie. War był tak zapalony i szczerze zakochany w Dadzie, że nawet i morały Poboga przyjął z należnem uznaniem i buchnął pana Pawła w ramię, Poboga pocałunek ten rozśmieszył, ale nie przekonał. Stary pan tylko stwierdził raz jeszcze, że Zebrzydowskiego można krytykować ale niepodobieństwo go nie lubić i gniewać się na niego. Zastanawiał się jedynie nad tem, jak się Edward przystosuje do koniecznej teraz egzystencji na Pochlebach, bez żadnych już sperand rozleglejszych. Na to pytanie odpowiedziała mu Terenia.
— Teraz wszystko zależy od Dady. Gdy ona go prawdziwie kocha, potrafi go zatrzymać w Pochlebach i nawet nauczyć go pracować i ukochać tę pracę.
— Dzieweczko, po sobie sądzisz Dadę! Ale pamiętaj, że ona wyfrunęła ze swego gniazda w wir wojenny i odrazu połamała skrzydła. Teraz jest trochę jak błędny ptak, albo może ćma, którą taki ogień jak War może spalić na żużel i spopielić. A on sam, przecie to wicher, rozkapryszony, wybraniec fortuny, którą wojna wygnała precz na cztery wiatry. Oni oboje teraz to ludzie powojenni, jakich widzi się mnóstwo. Wykolejeńcy! Strzełecki jest także z ich szeregów. Ale Strzełecki to feniks! On nie zginie, on jeszcze ginących wyratuje! Tak samo jak ty, dzieweczko.
— Ja? — Ej tatuś przesadza! Życie bym oddała za to gdybym mogła Romka wyratować z jego niedoli. Bo jeśli on żyje, to jest w jakiejś strasznej nędzy, inaczej sobie nie wyobrażam! A tymczasem moje najżarliwsze modlitwy, najzbożniejsze pragnienia nie mogą go wyratować i wrócić nam go... jeśli żyje...
Łzy ukazały się w jej oczach.
— Tereniu, dziecko moje, pamiętaj o maleństwach waszych. Oczy już wypłakałaś, ale zwątpienia nie dopuszczaj do serca. Skądże to możesz wiedzieć, jakiemi drogami Bóg prowadzi Romka do ciebie i dzieci, i czy modlitwy twoje...
Teresa uścisnęła ojca prędko i bojąc się rozpłakać na dobre, odeszła pośpiesznie. Gorycz jej przebierała już miarę, męka stawała się okrutną i zaczynała się właśnie najstraszniejsza choroba duszy i serca — zwątpienie. War i Dada i miłość ich nasuwając Tereni najdroższe wspomnienia męża z czasów narzeczeństwa i późniejszych, budziła tem większą tęsknotę jej duszy i tembardziej cierpiała. Myśl Tereni biegła także z bolesną zadumą ku Strzełeckiemu. Żałowała go z całego serca, a nie mogła mieć za złe Dadzie jej szału;. Terenia rozumiała przyjaciółkę i jej gwałtowną miłość dla Wara, bo przypomniała sobie swoje pierwsze spotkanie z Romanem na rzece i pod jodłami w lesie krążskim, po którem oboje należeli już duchem do siebie. Dada była w oczach Tereni wytłomaczoną jeszcze i dlatego, że wspomnienia nieznanego myśliwca z puszczy i ówczesna ich sielanka była właściwie niemilknącem echem w sercu młodej kobiety pomimo jej strasznych przeżyć.
A Dada była ciągle jak pod wpływem narkozy, która odurzała ją do zatraty wszelkich rozumowań. War przy Dadzie zapomniał także zupełnie o narzeczonej i wogóle o wszystkiem, co nie było oczami Dady i urokiem jej. Parę dni zeszło im jak cudny sen. Byli ciągle z sobą, zachwyt ich nie przygasał, ale też nie było w nim nic realnego. Żyli fantazją i czarem chwili. Młoda kobieta nie pamiętała nic więcej po nad przeżytą sielajnkę w puszczy i obecne ich spotkanie, jakby całe jej życie skoncentrowało się tylko w tych dwóch momentach. Wspomnienie dawne i otumainienie dzisiejsze to był jeden akord zgodny bez żadnych dysonainsów. Ale nadeszła chwila, że harmonja ich zmąciła się nieco.
W przeddzień wyjazdu Zebrzydowskiego z Uchań spędzili oboje z Dadą szarą godzinę przy fortepianie. Młoda kobieta słuchała muzyki Wara w upojeniu. Grał z artyzmem, pełnią uczucia. Dada była pod urokiem melodji Chopina, Schumanna, które Edward wykonywał precyzyjnie. Griega grał z brawurą i z temperamentem bujnej swej natury. Ogarniał ją zachwyt. Postać Wara przy fortepianie dostrajała się stylem do jego muzyki. Czasem snuł własne kompozycje, w których zwierzał narzeczonej wszystek zapał i moc uczuć gorejących dla niej w jego duszy. Gdy potem śpiewali razem romanse cygańskie, wspomnienie sielanki kresowej owiało ich nowym szaleńczym wichrem wspólnych pragnień. Edward chwycił Dadę na ręce i chłonął pocałunkami jej usta, wybiegł z nią z salonu w mroczne srebrzyste aleje parku. Przytuleni do siebie chodzili do późna w opalowej poświacie księżyca. Nad nimi huczały chrabąszcze, gdzieś z daleka z pól wołały derkacze. Świeży zapach jaśminów wnikał strugą woni i drażnił, pachniały róże. Dada i War chodzili pod szpalerem starych lip. On projektował ich życie wspólne i miał takie dobre myśli, takie piękne roztaczał przed nią perspektywy, że Dada po raz pierwszy odczuła w nim nieznany dotąd sentyment jego dla rzeczy, które kochała. Była w nim przytem energja i zapał. który ją uniósł. Poczuła się jeszcze szczęśliwszą i oddaną jemu. Było jej z nim tak dobrze, że sama przytuliła głowę do jego ramienia i spytała cicho, serdecznie.
— War, kiedy będzie nasz ślub?
A on drgnął nagle.
Kto to tak mówił do niego niedawno, temi samemi słowami? I oto ujrzał mały salonik w morelowem oświetleniu, dźwięki muzyki tanga, szelest tańczących par, w sali balowej i oczy Róży tuż przy swoich oczach i ten sam szept jej pragnących ust.
— Wah, kiedy nasz ślub?
I jego bezbarwna odpowiedź:
— Kiedy zechcesz...
— Dlaczego zadrżałeś War? — spytała Dacia.
— Droga moja, chcę ślubu jaknajprędzej, ty wiesz!
— Ale przyznaj, uderzyła cię przed chwilą jakaś myśl, nieprawdaż? Czy to jakie wspomnienie?
— Nie, najdroższa — skłamał gładko.
Lecz w tej samej minucie i na nią spadło wspomnienie jakby jedną złośliwą rzucone ręką. Ujrzała Jerzego przed kominkiem w pokoju pana Pawła wtedy gdy dali sobie słowo. A potem gdy na jego nalegania o prędki ślub podała mu nieodwołalnie termin roczny, na który musiał się zgodzić. Rumieniec okrasił jej twarz. A teraz?...
Przypomniała sobie jeszcze własne słowa do Jerzego, że to duch leśny przywiódł go w jesieni na Sarny, że to nakaz leśnego ducha ich łączy.
Młoda kobieta przetarła dłonią czoło, jakby myśl natrętną zniweczyć pragnęła. Myśl, która się stała intruzem.
— Co tobie, jedyna?
— Co teraz robi Jurek?
— Ktoooo?!
— Jerzy Strzełecki, bo zadaję sobie pytanie, który nakaz ducha leśnego był istotnem prawem dla mnie? Czy ten z puszczy, który nas z sobą spotkał, złączył usta nasze i zapalił w naszych sercach niezagasłą pamięć, czy też ten, który Jerzego przywiódł na Sarny.
— Jaki duch leśny? Nie rozumiem! Skąd te myśli Dado, teraz, przy mnie?... Więc gdy ja wyjadę?...
— Będę zawsze twoja. Ale wszakże... wszakże i ty teraz jedziesz do panny Róży.
— Postaram się, aby ona sama zwróciła mi słowo. Wiem, że ją zranię, ona mnie kocha.
— A Jurek! On prócz mnie już nikogo nie ma na świecie. Mówił mi, że we mnie złożył całe życie i nadzieję... Zająknęła się wzruszeniem.
— Więc? — spytał War sucho, patrząc na nią badawczo, — Dado ja muszę być jedyny i wyłączny dla ciebie, nawet jako wspomnienie. Ja wspomnień innych niż nasze wspólne nie ścierpię — rzekł twardo.
— Ani ja również. Ale trudno mi jest pogodzić się z myślą, że Jerzy będzie tak bardzo skrzywdzony moją omyłką.
— Dado dosyć! błagam cię! Dado ja cię tu niechcę zostawić! Jedź ze mną do Warszawy. Przyśpieszymy ślub i pojedziemy za granicę. Dla takiego szczęścia jak nasze potrzeba szerszego świata, włoskiego nieba, morza, gór, świetności! Pokażę ci tyle cudów, tyle doznamy wspólnych wrażeń.
— Ty znasz to wszystko, a ja znam tylko Ostendę. Przyjechaliśmy tam z rodzicami i Zychem bezpośrednio po naszej sielance, a przed samym wybuchem wojny. Już myślałam, że moje marzenia o szerokim świecie, którego jestem tak ciekawa, nie spełnią się nigdy, a oto ty mi obiecujesz ich zrealizowanie...
— Dla ciebie Daduś, powiększyłbym świat i jeszcze go upiększył, aby tylko widzieć blask radości w twoich oczach.
— Blask ten nie jest dla świata, lecz dla ciebie War — odrzekła poważniejąc. Będę najszczęśliwszą wtedy gdy będziemy razem w swoim domu.
— Och, gdyby w Hłowatynie i Derbyszczach...
— To nie stanowi największego szczęścia. Zobaczysz, że i w Pochlebach będzie nam bosko.
Zebrzydowski zasępił się.
— Szlachecka habenda!
— Będziesz ją jeszcze kochał, bo ja chcę ci tam niebo stworzyć na ziemi.
— Za ciasne! — sarknął.
— Nawet ze mną? O nie mów tak War i rozpędź ten brzydki cień w oczach. Słyszysz słowika? Tak samo śpiewał w Dawidówce, gdy jako młodziutka dziewczyna marzyłam o przyszłem szczęściu, o czemś, o czemś takiem wielkiem! Myślałam, że cały świat dla mnie! Jeszcze i ciebie wtedy nie znałam. Ty byłeś wtedy w Hłowatynie, Jurek w Nowosiółkach...
— Znowu?... Dado prosiłem cię...
— Ależ War, czego się zaraz gniewasz? Wspominam czasy, kiedy my wszyscy byliśmy szczęśliwi, u siebie, nie przeczuwając, że będziemy rozbitkami. Nie bądź zazdrosny War, bo wtedy i ja mogę być zazdrosną o wszystkie twoje wspomnienia, liczniejsze i pewno ponętniejsze niż moje, jak i te ostatnie z Różą.
— To było co innego!
— Wiem! ale chyba ona nie była ci zupełnie obojętną, bo nie wierzę abyś ty... tylko...
Edward zatrząsł się.
— Nie mówmy o tem!
— Jak chcesz, ale ja ci jej nie wypominam. A wiesz dlaczego? Bo żadna dotąd kobieta napewno, prócz mnie, nie oddała tobie razem tyle uczuć i płomienia swojej krwi. Zebrzydowski wziął Dadę przed siebie, objął ją ramionami i wpatrzył się w jej oczy poddane mu i już od jego płonących źrenic zapalające się. Pragnął jej ust, więc oddała mu je z ufnością, jak przynależne jemu, który pierwszą krasę dziewczęcą z nich spił...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy Zebrzydowski odjechał i cichy łoskot samochodu rozwiał się już w zasłuchanych uszach Dady, otoczyła ją nagła pustka, chwycił ją lęk niepojęty. Doznała wrażenia, że chlusnął ktoś na nią ceber zimnej wody. Zbudziła się w niej męcząca rozterka i nurtowała w duszy. Cały dzień Dada nie mogła pozbyć się wrażenia, że Jerzy Strzełecki to jakaś potęga, której ona nie złamie, ale ją z przed siebie usuwa, by runąć w przestrzeń płomienistą, w której zginie... ale w którei widziała tylko oczy Wara.
— Więc niech w nich spłonę!...
Późno w nocy Dada pisała list do Strzełeckiego.






— No, nareszcie jestem tu, na swojej habendzie! Mam ją kochać podobno, jak obiecuje moja Dada. Ha, zobaczymy!
Zebrzydowski przeciągnął się na łóżku i zadzwonił.
— Pawciu, ubranie do konnej jazdy, żywo! Każ tam osiodłać jaką szkapę. Może jest co przyzwoitego pod siodło.
— A śniadanie?
— Dawaj śniadanie!
— Do łóżka?
— Czyś zwarjował? Cóż to jestem położnicą, żebym w betach jadł. Idjociejesz kotku!
— Można i zidjocieć od ciągłej jazdy.
— Pojedziesz znowu do Warszawy.
— Jaśnie pan się zamęczy! Szofer mówi, że w samochodzie jest mały remont. Z Uchań to niezły kawał drogi miejscami...
— Pojedziesz sam i koleją.
— Ja?
— Ty!
— Już wiem! Pewno z kwiatami.
— Głupiś! Pojedziesz do Bristolu, zabierzesz resztę rzeczy, listy, które tam do mnie nadeszły...
— O, o to widać na dłużej do Pochlebów wybraliśmy się!? Słusznie!
— Bardzo się cieszę, żeś zadowolony! No, woda, ubranie, śniadanie i koń. Cóż się tak gapisz?
— Bo jaśnie pan taki inny..
— Jaki naprzykład?
— Jakby przed wojną.
— No, to się ciesz!
— A czy ja wiem, co z tego wyjdzie?
— Słuchaj no, Pawciu!
— Już! w ten moment. A łazienka już czeka.
Gdy War po śniadaniu wyszedł na ganek i naciągał rękawiczki reniferowe na delikatne ręce, uśmiechnął się rzewnie.
— Trzeba sobie ręce opalić jak Dada! I to moje cyganiątko było gajowym? Oryginalne!
Wskoczył na konia.
Złotogniady traken tańczył pod siodłem i żuł niecierpliwie wędzidło. Zebrzydowski w sportsmenskim wytwornym kostjumie normował gorączkę konia z flegmą umiejętnie i w krótkim galopie wyjechał za bramę. Minął szeroką aleję topolową, kłusował pomiędzy polami, na których szeregi pochylonych postaci pełły buraki. Czerwieniły się ubrania kobiet, głowy odwracały się w stronę drogi, skąd dochodził raźny tętent. Dziedzic zaciekawiał, był tu bowiem nader rzadkim gościem. Przed Warem rozciągały się pola, łany jego własne. Szmaragdowy jęczmień chylił się aksamitną gładzią, próbując się wykłaszać. Ciemno-zielone owsy rozciągały się kobiercem puszystym. Pszenice dostojne w swych ciężkich bardzo ciemnych piórach, zaczynały się już luzować, tryskając gdzie niegdzie pierwszym kłosem. Dalej falowały szeroko rozlewnie kłosiste żyta, obsypane gęsto płowemi trzęsieniami kwiatu, pokryte były jakby atłasową powłoką, gięły się w ciepłych powiewach i powstawały zgodną harmonją ruchu i kierunku. Do złudzenia podobne były z oddali do powierzchni morza, tą jednolitą falą gibką i rozhybotaną
Zebrzydowski patrzał na łany żyta swojego i oczy trochę zmrużył od blasku słońca i od radości widoku. Wstrzymał konia, jechał stępa i patrzał. Wtem na krańcu łanu zadymiło coś, podniósł się tuman jakby przezrocza płachta pyłu i gęstniał, uniósł się wysoko, hen, aż zakrył słoneczny blask. War zdziwił się, nie poznał narazie co to jest, ale wnet przyszło wspomnienie z Hłowatyna.
„Żyto kurzy“ — mówił stary rządca. — „Żyto plonuje“ — poprawiał ojciec Wara, tłomacząc mu to zjawisko przyrody. Zebrzydowski uczuł radosne ściśnięcie serca. Był zadowolony, że jednak widzi tu, u siebie ten cud na swojej ziemi, że to jego żyto plonuje. Poraz pierwszy Pochleby wydały mu się miłe i nawet ładne. Sunął wolno po drodze i obserwował tuman nad żytem, który po chwili unoszenia się mgłą nad kłosami, opadał, niknął aż rozwiał się zupełnie.
— Kłosy zapylone dadzą ziarno! Jakie to jednak piękne — pomyślał.
W drugiem miejscu znowu zadymiło szeroką ławą i wtedy War porównał swoje pola z polami uchańskiemi w tym roku. Same prawie odłogi, same stratowane na jesieni rżyska. Jeden rok zniszczenia i odrazu pustka! Przypomniał sobie pogodę pani Teresy, gdy mówiła, że już w tym roku zasieje więcej oziminy, bo dostanie nasienie od sąsiadów mniej zniszczonych przez inwazję bolszewicką. War sam nie wiedział, dlaczego, wyobraził sobie wtedy, że pola na Pochlebach wyglądają tak samo jak tegoroczne Uchańskie, i teraz ujrzawszy różnicę tak wielką, pomyślał:
— Jednakże ja jeszcze narzekać nie mogę.
Raźno pokłusował na dalsze pola.
Kartofle pokryły już ziemię liśćmi, buraki były jak kilim zielony, tkany w girlandy robotnic różnokolorowych. Rzepak stał już dojrzewający, obfity, sumiasty, chrzęścił bogatym poszumem ciężkiej fali plonu, obramowanej brzegiem czerwienią maków jaskrawych.
Tam dalej łan czerwonej koniczyny radował oczy barwą i puszystością kraśnych główek kwiatu nasiennego. A tam znowu zabielało coś pasem jakby postawy płótna na ziemi rozciągnięte.
Edward podjechał bliżej i rozdął nozdrza zmysłowo. Uderzył go zapach silny białej koniczyny. Nad kwiatami unosiła się chmara pszczół, brzęk i szept pracowity owadów był jakby konieczną melodją dostosowaną do aromatu przedziwnie słodkiego, który nasuwał zmysłowe pragnienia.
Zebrzydowski oddychał pełną piersią i chłonął upajający zapach. Słuchał brzęku pszczół i słyszał w tym zgiełku jakby radość życia i uciechę z pracy mozolnej. Trud był tu poezją, zebrany pyłek słodyczy nadzieją przyszłości.
— Czy i ja się tu wprzęgnę do pracy? — pomyślał — Czy zdołam z niej wydobyć poezję i nadzieję swojej przyszłości? Z Dadą, tak! Ona taka jakaś świeża, taka prawdziwie leśna. Żywiołem jej jest las, jak sama mówi, ale te pola dyszą zapachem jej fizycznej istoty.
Zadrżały i rozdęły się bardziej nozdrza Zebrzydowskiego. Iskra pożądania przeleciała przez niego na wskroś, budząc w żyłach szybszy obieg krwi.
— Gdybyś tu była teraz, Dada!
Ścisnął w dłoni pejcz, zaciął zęby i pognał naprzód ostrego kłusa. Wpadł w cwał, bo niosło go nowe uczucie przypominające apetyt na zakazany owoc. Podobnego uczucia doznawał kiedyś, gdy kochał Terenię Pobożynę. Ale teraz, teraz? Już nie dozna porażki poprzedniej. Dada będzie owocem dla niego... Świeży, soczysty jak brzoskwinia owoc, taki ponętny i własny!
— Tak, ona to brzoskwinia! Nie, ona to te pola rozkwitłe, pola białej koniczyny.
...A Róża?..
War zmarszczył się.
Róża! Co on z nią teraz zrobi?..
Róża Saronu!.. Jakie ona zajmie wobec niego stanowisko?...
War postanowił już przedtem milczeniem swojem skłonić Różę do zerwania z nim. Papę z przyjemnością poczęstowałby koszem, ale ją... kochała go, czuł to i widział.
Przypomniał sobie teraz, jak przejeżdżając z Krakowa do Uchań, w Warszawie posłał najpierw Róży kwiaty i cukry, a potem sam zaszedł do Krongoldów. Róża była rozpromieniona, czuła i słodka. On z nią w rezerwie, a z papą ceremonjalnie. Był przecie wtedy podminowany myślą, że jedzie, by zobaczyć Terenię. Wszak dla niej tylko jechał do Uchań pod wpływem zasłyszanej od wuja Mohyńskiego wieści o Pobogu.
— Jednak ja jestem świnia! Pobóg może w najlepsze żyje i wróci. Taki Pobóg! O ile go odrazu kula bolszewicka nie wyprawiła na tamten świat, da sobie rady. Szczęśliwiec! Wróci i zastanie po dawnemu kochające ramiona żony i takiej żony! Dada będzie taką samą żoną.
— A Róża? — powróciła myśl natrętna.
— No, cóż Róża!.. Znajdzie dla siebie jakiego Klapsztejna, czy innego, zawsze miljonera, wezmą ślub w synagodze, jak Jehowa przykazał, i będą oboje szczęśliwi, czcząc prawa Mojżesza. Czy wszystkie miljony Róży mogą zastąpić te oto łany mego rodzinnego zboża? Można to kupić za jej miljony, ale czy będą miały ten sam urok swoistej gleby, która wzywa do pracy i łaknie pracy?...
— Czy ja aby mam mózg w porządku, czy też tam, jak mówi rosyjskie przysłowie: „nie wszyscy są w domu, jeden wyszedł“ — pod wpływem miłości dla Dady i zapału? Ha, może to nowa faza życia daje nowe marzenia, nowe umiłowania. Wszak i w Hłowatynie i w Derbyszczach niekiedy rozmarzałem się polami, lasami, gdy znudziły podróże po całym świecie. Czy będzie teraz na podróże? Och, głównie na tę projektowaną wspólnie, najmilszą, poślubną?
Zebrzydowski objechał folwarki, wałęsał się po lesie przypominając sobie las uchański, Dadę i ich szał.
Poczuł nową burzę we krwi i tęsknotę do Dady. Zwiedził zagajniki sosnowe i świerkowe, brzeźniaki cudownie rozwite, szeleszczące błyskotliwem listowiem. Wreszcie powrócił do domu, bardzo zadowolony z uczuciem jakby pewnej sytości.
Odniósł wrażenie wyborne, poczuł się na swojej ziemi panem. Nie tym feudalnym panem kresowych włości, których nie możnaby tak łatwo objechać, no, ale jednak Pochleby zrobiły mu miłą niespodziankę. Mało je naogół znał i nie zwracał na nie nigdy uwagi. Dziś się przekonał, że były przedewszystkiem piękne, zamożne, nawet bogate i szczególnie pociągające go wdziękiem rodzimym, czego się po nich nie spodziewał ani trochę. Przyszło mu na myśl, że trzebaby zbadać rachunki i kasę, co do której miał pewne wątpliwości, pamiętając coś nie coś, ile z niej czerpał przez ostatnie lata. Ale gdy wrócił do domu zajęło go znowu co innego.
Oglądał parkowe urządzenia, kwietniki, irytował się na ogrodnika za jego pomysły. Oranżerja go trochę pocieszyła, ale wszędzie sobie obiecywał mnóstwo inowacji i zmian.
Zwiedzał stajnie, pogrymasił trochę na konie cugowe, które nie zupełnie odpowiadały jego wymaganiom. Skrytykował żłoby za mało eleganckie i wogóle uznał stajnie w stosunku do hłowatyńskich za nędzne.
— Tu trzeba najpierw przerobić od rdzenia, a najlepiej zbudować nowe, dostarczę najpiękniejszych modeli — rzekł do administratora Daszkowskiego, który go oprowadzał, a który słysząc te projekty miał minę niewyraźną.
Wozownia i szorownia także nie zachwyciły Wara. Karety, powozy, trzeba odnowić, całe szczęście, że jest nowe auto. Szory stare!
— Szory są bardzo piękne, proszę pana i zbytek byłby, tembardziej...
— No, już mówię panu, że one mi nie dogadzają!
— Pan Kmietowicz jak tu był w jesieni zachwycał się niemi i czwórką także.
— A stadnina? Mówił mi kolega, że czwórka trakenów podobno bardzo piękna?
— Cztery klacze po Majestozie, złoto-gniade, sprzedałem w kwietniu z polecenia pańskiego z Warszawy.
— A, a prawda! A Majestozo?...
— Dziś pan na nim jeździł.
— A tak, tak! To ładny koń. Trochę zdarty.
— Mam na niego kupca, doskonale płaci. Przydałoby się, bo trzebaby ze dwie pary koni fornalskich dokupić. Stadniny na ten cel szkoda.
— My tu musimy panie dużo kupować, a nic nie sprzedawać.
Administrator popatrzał na Wara zdziwiony.
— Hm! Chciałbym panu przedstawić rachunki, stan kasy.
— Tak, tak, to później.
— Jednak prosiłbym prędko, bo mi zależy, aby pan poznał dokładnie stan interesów na Pochlebach.
— A wie pan, że zrobiły mi niespodziankę. Zasługa pańska. Pola śliczne, urodzaje zdaje się będą wspaniałe.
— Tak, trochę deszczów za mało, ale co z tego?...
— Jakto co z tego?
Administrator znowu spojrzał na Wara zdumiony. Lekko ironiczny uśmiech błąkał się na jego ustach.
Zebrzydowski przez parę dni ciągle zwiedzał majątek. Wszędzie go było pełno. Wpadał na folwarki, interesował się robotami w polach, koszeniem łąk. Zaciekawiał go każdy szczegół.
Wstawał rano i jechał lub szedł w pole. Upajał się polami, czarowała go ich krasa. Słuchał z rozkoszą dzwonienia skowronka, zachwycał się klekotem bocianów na gnieździe, gruchaniem gołębi. O zachodzie słońca lubił słuchać nawoływania się przepiórek, które swoje typowe pit pi lit! pit pi lit! łączyły z głosami czyrrykających kuropatw, z kumkaniem żab na bagienkach, z cykaniem koników polnych, wołaniem derkaczy i mnóstwem głosów innych tworzących charakterystyczną pieśń pól i wsi.
Wszystko bawiło i zachwycało Wara, wszystkiem się cieszył.
Najpóźniej zwiedził oborę. Przeszedł obojętnie długi korytarz oddzielający szeregi krów, czarno-białych łaciatych holendrów; ale popatrzał na piękne bydło bez zainteresowania. Był właśnie wieczorny udój. Mdły zapach mleka w połączeniu ze specyficznym odorem bydła drażnił powonienie Wara.
Wyszedł pośpiesznie z budynku, krzywiąc nos z niesmakiem.
— Pfuj co za wonie! Obrzydliwe bydlęta!
— A jednak teraz obora pochlebska i podborzyńska to dla nas ważne źródło dochodu — rzekł administrator.
— Jakto, sądzę, że najważniejsze to zboża takie piękne.
Daszkowski skierował na niego wzrok nie tylko ciekawy, ale niepokojący.
— Więc o interesach pomówimy potem — rzekł War — Niech pan teraz myśli o dostarczeniu mi jaknajwięcej pieniędzy. Będę potrzebował dużo.
Administrator uśmiechnął się dziwnie.
— Przepraszam za moją nieuwagę, nie złożyłem dotąd moich życzeń, z powodu zaręczyn pana. Pan będzie łaskaw przyjąć bardzo serdeczne.
Zebrzydowski odgadł, że mowa o Krongoldównie i trochę się zmieszał.
— Dziękuję — rzekł z tajemniczym uśmiechem.
Edward długo spacerował po parku wywołując wspomnienia Dady. Grał na fortepianie warjacje różne. Przy sonatach Bethowena unosił go szał, płonął ogniem zapałów i wraz z Dadą, w wyobraźni swej, stwarzał przedziwne fantasmagorje. Kolosalne projekty dźwigał, wznosząc z nich gmachy utopijne. Przy nokturnach i preludjach tulił Dadę do serca i mówił jej: kocham, kocham, kocham! Rozmarzał się, fantazjował, szalał! W narzeczonej widział skoncentrowanie wszystkich swoich ideałów życiowych i tęsknot. Ona budziła jego pragnienia do czynu, uczyła miłości do swojej ziemi, rozpalała mu krew.
War pisał do Dady listy pełne zapału i wielkich projektów. Listy tchnęły uczuciem dla niej i sentymentem dla Pochlebów, które opisywał barwnie i przyznawał, że ich nie doceniał.
Swój optymistyczny nastrój zawdzięczał Dadzie i w bardzo gorących słowach dziękował jej za to. Potem War zaczął niecierpliwić się brakiem wiadomości z Warszawy.
Wreszcie Pawcio powrócił, wioząc pakę listów, wśród których Edward wyłowił jeden od panny Róży i jeden od Krongolda. Ten ostatni zadziwił go.
— Czego on chce? Bankier pisał, że ma na oku piękny majątek do kupna z pałacem i różnemi przepychami, z gorzelnią, młynem parowym i t. d. Proponował, aby Zebrzydowski wybrał się razem z nim i Różą dla obejrzenia majątku, który trzeba kupować prędko, gdyż waluta spada i ceny lecą w górę. W liście było dużo arbitralnego tonu i wielkiej pewności siebie.
Zebrzydowski zgrzytnął zębami. Zaklął z irytacji i odłożył list.
Panna Róża wyrażała mu swoją tęsknotę i prośbę, by przyjeżdżał jak najprędzej. Trzeba ten majątek ich — tak już nazywała — obejrzeć, zarządzić wszystko toco zechce tam zaprowadzić nowego i świetniejszego, bo nareszcie muszą już jechać zagranicę, aby wziąć ślub. Wyrzucała Warowi, że był zbyt krótko podczas ostatniej wizyty i nie naradzili się nad różnemi sprawami. Dziwiła się, że przebywał tak długo w Uchaniach: z tego powodu było w liście trochę niesmacznych aluzji, a pomimo cukrowych słów i czułości dużo wymówek. Odczuwało się w nim niecierpliwość graniczącą z gniewem i obrazą. Ton tego listu wywołał sarkastyczny uśmiech Wara.
— Aha, cukrzone słówka, a w gruncie rzeczy despotyzm i chęć panowania nademną. O, nic z tego, przedwczesne zakusy, panienko! No, podkop już zrobiony, czekajmy dalej! Ciekawym! Ba, ale waluta spada, ceny rosną i Krongold majątek kupi za drogo. Gotów potem odemnie żądać odszkodowania! będzie to po kupiecku!
Inne listy zawierały różne rachunki, na które War krzywił się niechętnie, prośby o wsparcia, których adresy zapisywał w notesie skrupulatnie i natychmiast o nich zapominał. Dwa listy w pachnących kopertach były od znajomych piękności, o tęsknocie, propozycji różnych spotkań i t. d.
Zebrzydowski przejrzawszy listy zapytał Pawcia:
— Jakże tam w Warszawie?
— W hotelu strasznie się zdziwili, że jaśnie pan nie przyjechał. Pan Krongold był podobno sam dwa razy i zapowiedział portjerowi, że jak tylko jaśnie pan przyjedzie, żeby go zawiadomić. Jest pilny interes, bo pan Krongold kupuje dla córki ogromny majątek i chce żeby jaśnie pan sam go obejrzał. Więc jak ja przyjechałem...
— No, więc co?
— Portjer w ten moment zatelefonował do pana barona i pan baron kazał mi przyjść do siebie.
— I ty, ośle jeden, poszedłeś?
— Jaśnie pan zaraz od osłów, a co miałem robić? Nie poszedłem, ale pojechałem, bom też nie żaden posłaniec. Pan Krongold był bardzo niespokojny, czy jaśnie pan czasem nie chory. Panna służąca mówiła mi, że baronówna aż chora z tego niepokoju. I pan baron także.
— Słowem wszyscy się pochorowali. No, co dalej?
— Nie, pan Krongold nie chory, tylko był także niespokojny o jaśnie pana, że niby dlaczego ja sam przyjechałem po rzeczy, bo to już portjer wypaplał. Pytał mnie baron, co się stało, więc powiedziałem jak i co.
— Cóżeś nałgał?
— Co prawda, tom nie łgał! Mówiłem, że byliśmy parę dni w Uchaniach, że jaśnie pan spotkał tam swoją dawną znajomą z kresów, i że się z tego bardzo ucieszył; że prosto z Uchań przyjechaliśmy do Pochlebów i że jaśnie pan zostanie tu przez całe lato, bo się zabieramy do gospodarowania.
— Majster! — szepnął do siebie Edward.
— No i co dalej?
— Ano, pan baron zaczął się wypytywać o Pochleby i czegoś się tak cudacznie uśmiechał, jakby był zły. Ale widać, że on jednakowoż bardzo zdrów to nie jest, bo był taki blady, a krzywił się czasem, jakby go co bolało. A kiedy ja zacząłem chwalić Pochleby i opowiadać, że jaśnie pan będzie tu zaprowadzał dużo nowości i poprawek różnych, to pan Krongold odpowiedział mi ze śmiechem: „Znam ja te Pochleby lepiej niż pan Zebrzydowski“ i jeszcze powiedział, ale nie śmiem powtórzyć.
— Mów!
— Powiedział tak: „Jak pan Zebrzydowski zabierze się do Pochlebów, to tam już nic do poprawienia nie będzie“. War zaciął usta, ale walczył jednocześnie ze śmiechem.
— No, to dobrze o mnie powiedział!
— Kiedy tak się jakoś wtedy paskudnie śmiał, że ażem zdrętwiał!
— Oddrętwiejesz! Spisałeś się dobrze, rad jestem z ciebie.
— Przecie, że jaśnie pan pochwalił! Ale jeszcze zapomniałem jedno. Oto panna służąca mi mówiła w garderobie, że podobno ślub jaśnie pana będzie w Genewie. Bardzom się ucieszył, bo to piękne miasto, a my tam rzadko bywali.
— Przygotuj się zatem do wielkiego zmartwienia, bo będziemy tam bywać jeszcze rzadziej.
Po tej rozmowie Pawcio zupełnie stracił głowę: z kim jego pan teraz zaręczony.
Zebrzydowski po wyjściu famulusa usiadł przy biurku i, zapalając papierosa, rzekł do siebie.
— Hm! drugi podkop zrobiony. No, czekajmy dalej, już pewno nie długo.
Wgłębił się w fotel i puszczając z ust kłęby dymu, rozmyślał:
— O, bestja papo! Jak to on powiedział? Aha, znam Pochleby lepiej niż pan Zebrzydowski. I jak jeszcze? Aha! jak pan Zebrzydowski zabierze się do Pochlebów, to tam już nic do poprawiania nie będzie. Ha, ha, ha, ha, ha! To mi prorok! Psiakrew! O, Salomonie w bankierskiej skórze! Możesz spać spokojnie, do twojego majątku ja się już nie zabiorę! Pałace kupujesz dla Zebrzydowskiego, nawet ci się Krążą chciało?... Czekaj, możesz sobie Rotszyldowskie fortuny kupować, ale ani Krąża ani Zebrzydowskiego nie dostaniesz! A ja tymczasem w Pochlebach stworzę placówkę taką, że się bestjo w słup soli zmienisz ze zdumienia, jak twoja praszczurka, żona Lota, po której odziedziczyłeś ciekawość.
Zebrzydowski poczuł w sobie nagły przypływ energji. Zadzwonił.
— Pawciu, proś tu do mnie pana administratora z księgami. Żywo!
— Teeeraz?
— Czy mam ci powtórzyć po raz drugi?
— W ten moment!
Zebrzydowski zdusił papierosa, wstał i przeszedł się po gabinecie krokiem nerwowym.
— Trzeba raz zdobyć się na odwagę i zajrzeć w paszczę tajemniczym rachunkom, bo coś mi czmera... No, zobaczymy!
Administrator wszedł z paką ksiąg i z bardzo uroczystą miną. Edward powitał go wesoło, mówiąc, że chce już wniknąć w interesy majątkowe, aby zacząć meljoracje, przebudówki, stawianie nowych budynków, restauracje dworu do gruntu i t. d. Administrator westchnął i kiwał dziwnie głową.
— Cóż pan ma taki grobowy nastrój?
— Bo nie pora teraz proszę pana myśleć o meljoracjach i budowlach. Czasy są bardzo ciężkie, zaledwo rok dobiega od wojny, a wojna ekonomiczna trwa jeszcze i nie tak prędko przeminie. Żyjemy w wyjątkowych warunkach, do których trzeba się dostosować. Tymczasem pan na Pochlebach żył jak dotąd przedwojennie. Rezultaty pan powinien zgłębić sam, ale tu jest wszystko czarne na białem.
— Przesadza pan! Przecie Pochleby nie były ruszone przez wojnę.
— Ale zupełnie od niej izolowane nie były również. Zresztą skutki wojny odczuwa cały kraj, nie tylko poszczególne prowincje. Ale przejdźmy do rzeczy konkretnych.
Administrator rozłożył księgi, wydobył listy Edwarda pisane z Warszawy, depesze, przekazy pieniężne, weksle, kwity różne i cały ten arsenał, który nagle zaniepokoił Zebrzydowskiego.
— Mam wszystko w porządku, potwierdzone dokumentami, nawet są tu kopje moich listów do pana, w których niejednokrotnie ostrzegałem...
— Słucham pana, zaczynajmy.
Administrator rozpoczął z systematyczną ścisłością zdawać raporty. Obaj zanurzyli się w księgach. Błękitno siwa chmura dymu gęstniała nad ich głowami od papierosów Zebrzydowskiego, palonych jeden po drugim.
Twarz administratora ponsowiała, Edward bladł. Znużenie i nuda malowały się na jego twarzy z początku, potem zaciekawienie, potem niechęć i niepokój coraz silniejszy, wreszcie niecierpliwość i oburzenie.
— Jakto, więc zboża te już nie moje?...
— Sprzedane są na pniu, pozostaje tylko zebrać je i oddać kupcom, którzy kupili.
— Jakże pan mógł je już sprzedawać!
— Proszę pana, oto listy pańskie, dokumenty, depesze, zlecenia. Ostrzegałem! Sądziłem, że pan pamięta jakich sum żądał i jakie przysyłałem...
— Rzepak sprzedany, za buraki wzięta zaliczka tak duża — przedstawił Edwardowi sumę — że już cukrownia odmówiła dalszego kredytu. Kartofle w krochmalni także zaangażowane w grubej zaliczce na podatki. Proszę oto są dowody z opłaconych podatków, a na jesieni czeka nas danina państwowa, która na Pochleby wypadnie bardzo duża. Oto są dokumenty za sprzedane zboża zeszłoroczne. Prawda, to już panu najpierw przedstawiałem. Mamy przed sobą żniwa pociągające wydatek za robociznę. Wydatek duży. Ceny za najem rosną i ciągłe są kontrole związków służbowych. Oto podatek za las jeszcze nieuiszczony, nałożą już karę.
Zebrzydowski odsunął się z fotelem blady i zmęczony. W oczach miał mgłę znużenia i wyraz prawie rozpaczliwy.
— Więc wobec tego, co słyszę, jestem już zrujnowany? Czy tak?
— Nie, cóż znowu, proszę pana. Interesy Pochlebów są szarpnięte poważnie, ale to jeszcze nie ruina. Niech Bóg broni! Trzeba się tylko ogromnie, jak to mówią, wziąć w kupę, trzeba oszczędzać bardzo, pracować, zabiegać, dbać, a głównie zapomnieć o wszystkiem, co pociąga za sobą jakikolwiek wydatek niepotrzebny. Z tego wychodząc założenia wszelkich remontów i budowlinależy zaniechać. Budynki dobre i solidne, dwór również, nie potrzebują żadnych wkładów. Na daninę trzeba będzie odprzedać kawał lasu, inaczej jej nie zmożemy. Tymczasem ratuje nas dochód z obór, ale potrzeb gospodarskich jest więcej niż dochodu z nich. Zatem powtarzam, trzeba się bardzo liczyć i ograniczać. Bo prócz tego, pan zapewne pamięta, iż mamy długi, wcale niepoślednie. Te dajmy na to mniej grożą z powodu ciągłego spadku waluty. Ale raty długu Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego zalegają już bardzo. Dużo mamy zobowiązań proszę pana, a jak kredyty się wyczerpią?
Zebrzydowski siedział zgnębiony, był jakby wkuty w swój fotel. Na bladem czole wystąpiły gęste krople potu, usta miał zacięte, oczy przyćmione mgławicą zupełnej, krańcowej apatji.
Milczał.
Administrator chrząknął parę. razy. Widząc zmienioną twarz Zebrzydowskiego zdziwił się i rzekł wreszcie:
— Wszystko to da się naprawić, proszę pana, trzeba tylko dużo woli z pana strony i zrozumienia sytuacji, która jest zawikłana i ciężka, nie przeczę, ale nie beznadziejna. Zresztą wobec pańskich projektów matrymonjalnych warunki zmienią się zasadniczo. Mówię szczerze. Wiem, że pan Krongold interesuje się Pochlebami, miałem dowody.
Edward ocknął się.
— Jakie?
Pan Krongold badał hipotekę Pochlebów.
— Skąd pan wie?
— Mówiono mi w hipotece.
— Ach taki
„Znam Pochleby lepiej niż pan Zebrzydowski“ — przypomniał sobie War słowa Krongolda powtórzone przez kamerdynera. Aha, no to przyznaję mu słuszność, powiedział prawdę.
— Pan Krongold to człowiek bardzo bogaty, nawet na czasy obecne — mówił administrator z leciuchnym odcieniem ironji.
Edward spojrzał na niego twardo.
— Pan Krongold nic mnie nie obchodzi.
— Wszakże pan jest zaręczony z baronówną?
— Pan się myli. Jestem obecnie zaręczony z kim innym.
— Aa! Przepraszam pana. Sądziłem...
Zebrzydowski powstał.
— Dziękuję panu i muszę powinszować ścisłości w prowadzeniu rachunków, które przyznaję, przeszły moje oczekiwania.
— Bardzo mi przykro, że tak się stało i że pomimo moich starań...
— Ach, no tak, rzecz jasna. Utrata kresów musiała się odbić na Pochlebach. Tymczasem dobranoc panu.
— Czy księgi panu zostawić? Może pan zechce jeszcze sam...
— Nie, nie mam dziś głowy na to. Czuję się zmęczonym.
Zebrzydowski uciekł z gabinetu, dławił się tam. Odczuwał straszliwy upadek sił duchowych. Depresja ta złamała odrazu energję jego, spopieliła zapał.
Ocknęły się drzemiące w nim hydry zwątpienia, rozpaczy. Poczuł się na nowo włóknem, istotą bezużyteczną, wyrzuconą po za nawiasy świata i życia. Krzepła w nim wszelka myśl o ratunku. Ani odrobiny woli nie miał w sobie, ani ochoty do rozumowania. Poczuł się na nowo nędzarzem jak bezpośrednio po utracie majątków kresowych, tylko w daleko większym stopniu. Teraz ujrzał przed sobą przepaść rzeczywistą, jakby ostatnia deska ratunku wysunęła mu się z pod nóg. Pustka przed nim, pustka dokoła i on sam wśród niej, zagubiony beznadziejnie. Zatratę swoją widział już jasno. Przecie w takich warunkach żyć nie potrafi. Praca? Och, poco te puste słowa! Morały, teorje, zasady cioci „Kalendarz“. Jak on tu będzie pracował, co tu będzie robił? Zakasać rękawy, jak mówi ciocia Mohyńska i co będzie robił temi zakasanemi rękawami? Będzie orał, czy krowy doił, czy siał, czy żął? Ach, idjotyczne słowo bez wyrazu! Więc co? Zamknie się tu w tych zrujnowanych Pochlebach i będzie wstawał rano i patrzał jak rośnie i plonuje żyto, które już nie jest jego własnością.
Będzie dozorował młocki pszenicy dla kupca, który ją już kupił zanim dała kłosy. Będzie się starał o pieniądze na żniwa, z których już nic dla niego nie zostało.
A co powie Dada na to wszystko? Ona go też do pracy nakłania i obiecuje mu w Pochlebach raj stworzyć. A tak! cudowny raj, na ruinach! A podróż ich, a piękne inne projekty!
Zebrzydowski biegał po parku opętany myślą główną, jak on w warunkach obecnych wytrzyma. Przypomniała mu się znowu pogoda pani Teresy w majątku zdewastowanym do szczętu. Pochleby on sam zdewastował. Co na to powie Dada? Ach, ten Krongold, badał hipotekę i zaraz kupił duży majątek. Nie chciał na habendę do Pochlebów oddać córki.
Edward syknął z wściekłością.
— Nie odda, nie!...
Za ciasno mu było w parku. Wpadł jak burza do kredensu i kazał siodłać konia.
Pawcio przeraził się jego wyglądem.
Edward na Majestozie błądził po polach całą noc. Rozmawiał z sobą głośno, jakby z kimś trzecim, który go słuchał, przytakiwał mu, zaprzeczał. Kłócił się z tym kimś, kto był w nim teraz, ale jakby nie on. War klął, roztkliwiał się, prawił sobie impertynencje i gorzkie wyrzuty sobie czynił, przypominając alarmowe listy administratora w zimie i na wiosnę. Odkładał je na bok ze złością i więcej o nich nie myślał. Dopiero dziś przypomniały mu je ich kopje pokazane przez administratora.
O do djabła! Ale wtedy miał perspektywę posagu Róży. Starał się o nią i zapomniał o tej „kieszonce na drobne“, jak nazywał Pochleby — i nawet o tem nie pamiętał, że ta kieszonka obficie sypała mu pieniądze, tylko, że on nie pytał i nie interesował się skąd czerpie wydawane sumy. Znał tylko adres Pochlebów, ale skąd Pochleby brały i niosły mu paki banknotów, co miesiąc prawie mniej wartościowych, nie zastanawiał się. Wystarczyło mu jedyne pytanie i najgłówniejsze zagadnienie: żenić się z Różą czy nie żenić?... A dziś? Dziś z nią zrywa, można powiedzieć zerwał, bo Dada zapanowała nad nim wszechwładnie.
Porwała go najpierw wspomnieniem przeszłości, a potem sobą. Odnalazła w nim jednem spojrzeniem takiego, jakim był dawniej przed wojną. Oszalał dla niej i także zapomniał, że dziś jest innym. Byli oboje powojenni, a uniósł ich zapał przeszłości.
A teraz?
— Ależ Dada chce pracować z tobą razem, chce ciebie do pracy nakłonić — mówił do Wara ten ktoś drugi, kto był w nim.
Ona chce, ale ja jej dla pracy nie chcę! Pragnę ją otoczyć wszystkiem, czem moja żona otoczona być powinna. Cóż ona będzie robiła w Pochlebach, w obecnych Pochlebach?
Edward jechał przez las wolno, na koniu zgrzanym aż mokrym od potu. Płaty białej piany na szyi konia srebrzyły się w mętnym brzasku zamglonego księżyca, jakby na zlanej potem skórze trakena, wystąpiły sinawo bławe piętna pleśni. Zebrzydowski patrzał na pełnię księżyca, otoczonego ogromnym kręgiem żółtawo-różowej „lisiej czapy“ i myślał z żalem przemożnym w duszy, że ten sam księżyc na nowiu, czysty jak krąg złotej blachy, przyświecał jemu i Dadzie, w parku Uchańskim, gdzie serca ich biły zgodnym rytmem obopólnej miłości. I wydało mu się, że teraz duszę ma, tak samo omgLoną, jak omglonym był blask księżyca. Odczuł jakby zaćmienie w duszy swojej i jakiś dziwny zamęt w sercu, który zaczął w nim budzić różne przyczajone potwory, może nawet stwarzać je na nowo. Oto nagle uklóło go żądło jakieś złośliwe, a myśl odrazu podsunęła pytanie: Jakże to teraz ożenić się z Dadą?
I znowu ból szczególny i znowu myśl: Czyż narażę ją teraz na takie szare życie i czy sam potrafię tak żyć?
Nowy wstrząs niepojętego lęku, jakieś nad wszelki wyraz przykre targnięcie nerwami i myśl cicha, spłoszona, która się nawet ujawnienia bała, ukazując jeno rozognionej wyobraźni Zebrzydowskiego postać Róży Krongoldówny i jej miljonów. Zadrżał.
Szarpnął konia cuglami, aż zwierzę jęknęło od okrutnego uderzenia wędzidłem i pognało dróżką leśną w popłochu, tuląc uszy i chrapiąc ze zmęczenia. Na polu War zdwoił pędu. Koń okapający pianą i jeździec, w którego duszy wrzał potok rozbieżnych myśli, pędzili tak bez tchu, jakby widmo nocne, niesione wichrem zatraty. Koń stękał niemal ludzką skargą, ale War bódł go ostrogami bezlitośnie, ogarnięty jakimś żywiołowem szaleństwem, gotów stratować i zniszczyć wszystko na swojej drodze.
Ranek był już i różowa jutrzenka wypłynęła na wschodnim krańcu nieba, barwiąc jaskrawym rumieńcem obłoki nocne i ziemię zaspaną, gdy Zebrzydowski wpadł na dziedziniec folwarczny. Fornale wyprowadzali konie do roboty. Stanęli zdumieni wyglądem wierzchowca i jeźdźca. Majestozo był pokryty kożuchem krwawej piany, miał zapadłe oczy, które powlekła sina plewka śmiertelnego zmęczenia. Nogi pod nim dygotały jak pręty trzcinowe. Zebrzydowski blady, z brwiami ściągniętemi, bez czapki, w sztylpach obłoconych doszczętnie, zeskoczył z siodła. Ktoś chwycił konia za uzdę. Zebrzydowski bez słowa skierował się w stronę bramy, wiodącej do dworu. Wtem jakiś krzyk, wołania i łomot.
Edward odwrócił się i zapytał z gniewem:
— Co tam się stało?
Jeden z fornali uchylił przed nim czapki i objaśnił z pewnem zakłopotaniem.
— A to koń padł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po południu tegoż dnia przed podjazdem dworu warczał cicho motor samochodu. Pawcio lokował walizy.
— Dokąd jedziemy? — spytał cicho szofer. Kamerdyner podniósł brwi do góry i wykonał dłońmi ruch niezdecydowany.
— Dowiemy się jak usłyszymy.
Na ganku Zebrzydowski mówił do administratora:
— Kiedy wrócę? Nie mogę na to odpowiedzieć! Zresztą pan widział, zacząłem od dużej oszczędności, nieprawdaż?
— Gorycz jest w głosie pana. Szkoda Majestoza. No, ale pan znowu za tragicznie bierze wszystko. Fantazja pańska... trudno, bywa i tak! Będę jednakże oczekiwał pana, bo — zniżył głos — nawał interesów nie cierpiących zwłoki.
— Wiem! Gdy nadejdą tu jakie listy, proszę zatrzymać, albo wrócę, albo telegraficznie zawiadomię, dokąd przesłać.
Siadając do auta Edward rzucił:
— Do Uchań!
Szofer z Pawciem zamienili spojrzenia. A War cofnął się na poduszki siedzenia i mruknął:
— Przyjechałem tylko poto, żeby zabić Majestoza. No, nie, bo i poto jeszcze, aby usłyszeć wyrok na siebie.
Całą drogę Edward pogrążony był w zadumie mrocznej. Ocknął się dopiero nazajutrz, ujrzawszy las uchański. Uczuł w sobie jakąś iskrę, która przeniknęła go i zapaliła.
We dworze nie spodziewano się go tak prędko. Dada powitała go z wybuchem radości, ale odczuł w niej coś niepokojącego. Przy powitaniu zawołała: „jakie to szczęście, że nie wczoraj“.
Chciał ją spytać, co to znaczy, lecz przy powitaniu pani Teresy zastanowił go znowu jej wygląd. Znać było na niej jakąś konsternację. Edward dowiedział się od Dady, że Pobożynę trapią ciągłe przeczucia niedobre, że wczoraj widziała we śnie Romana, który ją wzywa, że miewa wizje niepokojące i jest z tego powodu prawie chora. Wybiera się do Warszawy, wiedziona nieokreślonem przeczuciem.
Dada popatrzyła na Edwarda i rzekła cicho:
— Jeżeli on, broń Boże, zginął — to ja nie wyobrażam już sobie następstw.
Edwardowi ścisnęło się serce żalem.
— Tak, to byłoby straszne. Pojedziemy z panią Terenia do Warszawy i bedziemy nad nią czuwali.
— Nie mogę. Obiecałam Tereni opiekować się dziećmi, ale ty z nią jedź, War, bo istotnie zostawić jej samej nie można.
Edward spojrzał na Dadę uważnie, dotknęły go jej słowa.
— Nie jesteś zazdrosna?
— O Terenię? Byłabym naturalnie, gdyby ona mniej męża swego kochała. Ale ona jest teraz ani dla świata ani dla ludzi. Zresztą ufam ci.
Nagle zasłoniła sobie oczy.
— Wiesz, był tu wczoraj Jurek Strzełecki.
— Był? No... i co?
— Bo ja do niego napisałam szczerze zaraz po twoim odjeździe i on przyjechał wczoraj właśnie. Wyobraź sobie co za szczęście, że nie dziś. Przyjechał najętymi końmi ze stacji, gdy ja byłam z dziećmi w lesie. Terenia pierwsza mu opowiedziała wszystko i, jak to ona, anielska, jakoś go ułagodziła. Ona to tak potrafi! Ale pomimo to, gdy przyszłam, Boże, Boże co się działo! War nie krzyw się tak nieładnie! Taki masz złośliwy, szatański uśmiech. Dlaczego?
— No, chyba nie mogę się nad nim rozczulać i łzy ronić nad jego porażką. Współczuję mu jednakże.
— On współczucia nie potrzebuje!
— Oo! Tak? Bardzo żywo to powiedziałaś. Więc tembardziej.
— Źle mnie rozumiesz. Nie potrzebuje współczucia, nie zniósłby go, bo to człowiek silny i mocarny wolą swoją jak lew!
— Lew jest także żarłoczny i drapieżny, nie tylko mocarny.
— War! ja mówię poważnie i twoje żarty. O, jacy wy różni jesteście od siebie!
— Naturalnie! Mnie masz za wątłą antylopę, którąby ten lew pożarł na surowo i dlatego tak się ucieszyłaś, że nie przyjechałem wczoraj.
— Ze względu na Jurka, bo on, bo on w takiem podnieceniu... Ty znowu... a ja nie lubię i boję się scen.
— Mniejsza o sceny i o mnie, o którym niedopowiedzenie twoje zrozumiałem. Lecz chciałbym wiedzieć, dlaczego dotąd trwa owa poufała forma odzywania się o nim. Ten — Jurek — zaczyna mnie drażnić.
— Nic ci więcej o nim nigdy nie powiem!
— Zupełnie słusznie!
Dada zapłonęła.
— To tylko dodam, że już Jerzego nie chciałabym spotykać w życiu!
— Żeby nie porównywać go ze mną, czy tak? Lwa z antylopą. A ja właśnie życzyłbym sobie tego spotkania, pomimo łaskawej opinji o mnie.
— Nie spotkasz go! Zanadto go zraniłam i dlatego nie chcę życia mu psuć sobą. On mnie naprawdę głęboko kocha.
— Dado!!
Młoda kobieta podała mu obie ręce, głos jej zadrgał.
— War, nie bądź taki...
— To jest... jaki?
— Jeszcze ten sam ton? Inaczej mówiłeś wtedy.
— Ach, wtedy a dziś!!!
Młoda kobieta wstrząsnęła się. Szkarłatny rumieniec wytrysnął na jej twarzy. Wyjęła rękę z rąk Wara i patrzyła na niego chmurnie. Zmienionym głosem spytała cicho:
— Co znaczy twój okrzyk? Co ci się stało? War powiedz mi. Ja pragnę wiedzieć wszystko, wszystko!
Zebrzydowski opamiętał się. Jej oczy wzruszyły go. Ujęty i nanowo zapalony jął zwierzać się przed nią ze swych kłopotów i zawodu jakiego doznał w Pochlebach. Mówił szczerze z głęboką troską, nie oszczędzając siebie i swojej bezradności.
Dada słuchała go z rozpogodzoną twarzą, na ustach jej drżały hamowane uśmiechy. Czasem zamajaczyła na jej jasnej twarzy chmurka zadumy, czasem wesoły ją rozjaśnił promyk. Słuchała Edwarda, patrząc mu prosto w oczy. Gdy skończył powtarzającym się refrenem: — jestem nędzarzem — Dada nagle ujęła jego głowę w obie dłonie i całując go rzekła z uczuciem:
— Mój drogi, najdroższy nędzarz! Mój umiłowany, stroskany pan! A czy ty wiesz, że twoje żale są mi tylko dla tego przykre, że ty się trapisz; że one ciebie gnębią. Ale ja się nie martwię, bo wiem, że to ciebie i nas zahartuje, to nam w dzisiejszych czasach wyjdzie na dobre. Zobaczysz War, jak zakaszemy rękawy do pracy.
— Masz tobie! i ty mi radzisz zakasywać rękawy jak ciocia „Kalendarz“? Gwałtu! za młoda jesteś na to i za piękna!
— Jaka ciocia „Kalendarz“?
— Jest taka ciocia z typu cioć gderliwych i weredyczek nieco cudacznych. Ale niech pan Bóg broni, żebyś była Daduś do niej podobna, choćby w jednej teorji czy idei. Przestałbym cię kochać natychmiast.
— Czy idea pracy to także teorja tej cioci twojej?
— Ależ naturalnie, to jej idee fixe!
— No, to z żalem stwierdzam, że przestaniesz mnie kochać bardzo prędko, bo ja do pracy już przywykłam. Zresztą ideę tę wyniosłam z domu moich rodziców i bez niej życia nie pojmuję.
— Nawet ze mną?
— Nawet z tobą.
— I zakaszemy oboje rękawy do tej pracy? i ona ma się stać dogmatem naszego życia? Szarą rzeczywistością naszego istnienia?
— Albo ona, albo pójdziemy z torbami.
— Dado! Widzisz już gorycz zakradła się do twoich słów, a gdy się zakradnie do serca, co wtedy? Co wtedy?
— Nie wmawiaj we mnie drogi swoich własnych goryczy. Ja się pracy nie boję, a zastosować się do nowych czasów, w których żyjemy, jest już koniecznością, o ile się nie chce zginąć w zalewisku nowych fal.
Zebrzydowski patrzał na nią zdumiony. Wzrok jego zastanowił Dadę.
— Przypomniałam ci widać znowu ciocie „Kalendarz“?
— Tak niestety i widzę, że ideały nasze rozbiegają się. Nie przypuszczałem tego. To bardzo smutne.
Dada zmieszała się.
— Więc wolałbyś, abym była lalą bezduszną, abym teraz łamała ręce nad sytuacją twoją i nad tem, że będziemy musieli żyć skromnie i oszczędzać? że nie będzie na zagranicę, na podróże i zbytki i głupstewka, wolałbyś mnie taką?
Warowi nagle przypomniała się matka i jej próżność.
— Może i nie chciałbym w tobie tego, co mówisz, ale coś, coś pragnąłbym w tobie widzieć.
Dada przytuliła się do narzeczonego.
— War, może ja ciebie rozumiem, tylko nie potrafię tego sformułować. Ale bądź spokojny o przyszłość naszą o ile miłość twoja dla mnie będzie trwała. Ja nie jestem doktrynerką, lubię życie, ach jak lubię, wesele, śmiech, uciechę, świat! A z tobą życie rajem mi będzie. Wierz mi.
War objął ją, lecz nie odczuła w jego objęciu i uścisku dawnego zapału i żaru. Patrzał w jej oczy trochę tępo i rzekł idąc za swoją myślą.
— Ja pracować nie potrafię, nie mogę! Klęska materjalna jest moją klęską duchową i na to jest tylko jedna rada, jedyna.
— Jaka? — spytała ze drżeniem.
— Palnąć sobie w łeb.
— War, czy ty to mówisz poważnie?
Głos Dady był głuchy.
— Najzupełniej! Powiedz, co pozostaje mi więcej? Kocham cię, a nie będę mógł otoczyć ciebie zbytkiem i pięknem, na co zasługujesz tak bardzo. Nie cierpię pracy i ona nie dla mnie, życie w szarzyźnie pospolitej dla mnie. Więc co?
Dada milczała.
Chciała wypowiedzieć: „i ja nie dla ciebie“, lecz nie miała odwagi.
Teraz dopiero uprzytomniła sobie jasno i wyraźnie, że on potrzebuje miljonów, potrzebuje posagu, że ona teraz biedna i dać mu tego nie może. Myśl ta utkwiła w jej mózgu jak oścień żelazny. Ale Dada milczała, bojąc się, by myśli tej War nie odgadł.
Po bardzo długiej chwili milczenia Edward ocknął się z zadumy i zajrzał w oczy narzeczonej uważnie i mocno. Zatrzepotała rzęsami, ukrywając swoje myśli nieszczęsne pod ich cieniem. A on spytał.
— Co ci jest, droga? Po raz pierwszy nie widzę w oczach twoich słońca, ale jakiś zmierzch niesamowity. Co to znaczy?
Młoda kobieta milczała.
— Dado, czy dotknęły cię moje słowa poprzednie?
— Dotknęły, to za mało, zabolały mnie bardzo. Bo jeśli ja wywołuję w tobie podobne refleksje, tedy widocznie jestem dla ciebie niczem.
— Jak możesz tak mówić! Czyż nie rozumiesz, że chodzi mi o ciebie, o twoje szczęście, o to, że chcę ciebie otoczyć...
— Wiem, zbytkiem i chodzi ci o moją oprawę. Ach, War, tak mówi każdy, komu tylko o siebie samego chodzi. Każdy egoista, każdy łowca posagowy mówi to samo, bo tym pięknym parawanem zasłania własne niedołęstwo życia, własny egoizm. Chodzi mu o siebie tylko, a chce wmówić, że o szczęście jego przyszłej żony. Ale musi natrafić na bardzo naiwną, któraby w to uwierzyła. Ja naiwna nie jestem i posagu nie mam, jestem biedna zupełnie i nie chcę twoich bogactw. Chcę ciebie, twojego serca, ale skoro ci ono nie wystarcza...
Głos jej załamał się, lecz zapanowała nad sobą.
— Skoro zaczynasz mieć takie wątpliwości i takie myśli przezemnie.
— Jakto przez ciebie, Dado, co ty mówisz? — wzburzył się Edward.
— Tak, przezemnie, bo jestem biedna, bo może jeszcze nieświadomie odczuwasz, że dzieje ci się jakaś krzywda! Majątek zrujnowałeś i zaręczyłeś się z biedną, podczas gdy ty potrzebujesz dla siebie miljonów by żyć... i miałeś te miljony otrzymać od Krongoldówny.
Zebrzydowski zerwał się z miejsca.
— Dado, jak mam to rozumieć?
— Dosłownie, że ja zrozumiałam sytuację, że odczuwam ciebie. Ty potrzebujesz żony bogatej, bo bez miljonów jesteś... jesteś...
— Dokończ!
— Jesteś zerem.
— Dado!
Zebrzydowski upadł ciężko na fotel i zakrył sobie oczy.
Młoda kobieta oddychała szybko. Łzy trysnęły z jej źrenic. Podsunęła się do Edwarda i zarzuciła mu ręce na szyję. Głowę oparła na jego ramieniu.
— War, zraniłam ciebie, wybacz! Jestem zła, jestem prędka, ale nie umiem być nieszczerą, lubię rzeczy nazywać po imieniu. Intuicja moja nasuwa mi takie właśnie myśli, podejrzenia, więc je wypowiedziałam, samej sobie rwąc serce.
Mówiła przez łzy.
— Dlaczego szczęście musi być zawsze czemś zaćmione? Dlaczego! i to przez pieniądze, przez majątek? Ja chcę iść przez życie z tobą, dla twego serca, nie dla twego majątku. Chcę wspólnie pracować, ale ty nawet tego słowa nie uznajesz, więc co? Twoje marzenia są inne, moje inne, czy może na innych podstawach oparte? Ale jakże my tak rozbieżnie pójdziemy przez życie? We mnie będzie wieczny lęk, że nie odpowiadam twoim ideałom. W tobie może się z czasem zrodzić wyrzut, że ja wniosłam ci tylko miłość swoją i te moje nieszczęsne ideały, które cię nie zadowolnią, bo ty ideał życia widzisz w czem innnem.
Zebrzydowski nagle chwycił ją w ramiona. Był wzburzony niebywale, drżał cały, ale w oczach jego płonął ogień zapału.
— Dado moja, moja, po stokroć moja! Nie mów tak i wybacz mi moje słowa poprzednie, wybacz mi moją apatję. Ja cię kocham nadewszystko i tyś mój jedyny ratunek. Bez ciebie naprawdę zginę. W tobie i w twoich ideałach jest moje być albo nie być, tyś mój dogmat życia.
Dada odsunęła się od niego i głęboko spojrzała mu w oczy.
— War, czy przez usta twoje przemawia teraz serce, czy chimera?
— Przestajesz mi już ufać? Więc ci powiem, serce oddałem ci niepodzielnie, a chimerę moją tylko ty możesz we mnie unicestwić.
— Och, gdyby tak było istotnie, gdybyś ty sam, wierzył w to, co mówisz, może wtedy życie nasze byłoby bardzo piękne.
— Będzie piękne, Dado, tylko bądź ze mną zawsze, nie rozłączajmy się! Jedź ze mną i teraz do Warszawy, chcę tego koniecznie. Pragnę mieć ciebie ciągle przy sobie.
Młoda kobieta uśmiechała się przez łzy i gładziła ręką jedwabne włosy Wara.
— Więc pojedziesz? Ja tego chcę.
— Pojadę dla ciebie.
Zapanowała między nimi znowu pogoda, ale Dada choć wzruszona i kochająca patrzyła na Wara trochę tak, jak na duże, rozkapryszone dziecko. I zupełnie bezwiednie, wbrew jej woli, przyszedł jej na myśl, silny, niezłomny charakter Jerzego.





W pociągu pośpiesznym Bukareszt — Warszawa, w osobnym przedziale pierwszej klasy, leżał na kanapie Roman Pobóg, pogrążony w głębokim śnie. Miał gorączkę. Ogniste wypieki na wychudzonych policzkach, oczy zapadłe i szybki, nierówny oddech wzbudzały straszny lęk w pochylonej nad nim kobiecie. Olga księżniczka Czhangirani, siedząc na przeciwległej kanapie wpatrywała się uparcie w twarz chorego, suchą i zmizerowaną. Przez okno otwarte wlewał się do przedziału zapach rzeźwy wczesnego poranku. Wesoły promień słońca wniknął do wewnątrz i zaigrał czerwonym refleksem na pluszu obicia, nad głową Romana, ukłuł go w zamknięte powieki. Zadrgały lekko. Chory poruszył się gwałtownie, coś zamruczał niezrozumiałego. Olga powstała i opuściła storę w oknie. Pledem okryła Romana i ostrożnie wlała mu do ust jakąś miksturę. Uspokoił się i znowu zasnął. Olga westchnęła z ulgą. Po całonocnej, silnej gorączce i malignie Romana czuła się śmiertelnie znużoną. Ale znużenie jej było nietylko fizyczne lecz i duchowe. »
Od czasu opuszczenia Gruzji, miłość jej dla Poboga przekształciła się w niewysłowioną mękę duszy. Pobóg okazywał jej dużo serdeczności, ale płomień jego zgasł. Olga wyczuwała, że on już całym sobą jest w Polsce, że tam dąży i żyje tylko nadzieją ujrzenia żony. Podczas podróży morzem do Konstantynopola, Roman był bardzo wycieńczony i zdenerwowany. Stosunek ich był pozornie dobry. Przed ludźmi byli kolegami w niedoli i wybornie grali swoją rolę. Ale w istocie wśród nich obojga zmieniło się wszystko zasadniczo. Olga pragnęła Romana zjednać sobie, przykuć go do siebie. Ale jednocześnie odczuwała, że Roman widzi mękę jej duszy, że to go wobec niej krępuje i niejednokrotnie wzrusza. Widziała więcej, bo walkę jego z własną namiętnością dla niej, którą w sobie tłumił i pod wpływem tego nakazu silnej woli, namiętność jego gasła. Stan zdrowia Poboga nie był pocieszający. W czasie podróży konno przez granicę, rana, zadana przez Borysa, odnowiła się, nerwowe zaś podniecenie Romana nie wpływało dodatnio, przeciwnie, jątrzyło ranę i wzmagało ogólne osłabienie. Pobóg zwalczał mężnie chorobę, oczekując przyjazdu do Konstantynopola, by stamtąd wyruszyć przez Bałkany do Polski. Między nim i Olgą wytworzyła się sytuacja szczególna. O powrocie do rodziny nie było nigdy mowy, chociaż Olga doskonale już wiedziała, że zatrzymać go przy sobie nie zdoła. Nie miał dla niej uczuć głębszych i niechciał jej łudzić. Gdy raz napomknęła mu, że mogliby płynąć do Sycylji lub Neapolu, gdzie zdrowie jego poprawiłoby się prędzej, Roman spojrzał na nią zdziwiony. Odrzekł jej wtedy dość sucho.
— Zanim dojadę do Neapolu, będę w domu.
Od tej chwili zaczęła się między nimi milcząca walka. W duszy księżniczki zerwał się bunt i gniew, podburzany skutecznie przez obrażoną miłość własną i przez miłość dla Poboga. Serce jej zamierało na myśl o rozstaniu. Nie mogła się z tą koniecznością pogodzić. A moment fatalny zbliżał się, gdy dopływali do Turcji.
Olga teraz, na samo to wspomnienie wstrząsnęła się ze zgrozy. Spojrzała na Romana z żalem. On był jej ofiarą, ona jego. Oczami wyobraźni widziała na nowo Bosfor i wspaniałą sylwetę Konstantynopola, pdzie losy jej rozegrały się ostatecznie. Ze drżeniem i lękiem patrzyła wtedy na zmęczoną twarz Poboga, na której malowało się stanowcze postanowienie. W oczach jego była wola. Olga wiedziała, że jej nie przełamie, więc oprócz bólu, zrodził się w niej upór nagły i dzika zaciętość. A potem te straszne chwile, gdy Pobóg wyraził jej swoją decyzję bezzwłocznego powrotu do Polski, Wyraził ją w formie bardzo łagodnej i serdecznej a po męsku, bez żadnej argumentacji, z siłą stawiania kwestji, która nie może być nawet komentowaną. Zachował się wogóle wobec niej tak szlachetnie, z taką wdzięcznością dla niej, że Olga mogła być tylko ujętą, gdyby nie szalony poryw zazdrości i gwałtowności jej krwi. Nie zdołała powstrzymać wybuchu i półprzytomna jęła mu wyrzucać jego obojętność. Czyniła mu gorzkie wymówki, rzucała mu w oczy niesłuszne zarzuty. Wreszcie nastąpiła chwila najokropniejsza, gdy Pobóg wyprowadzony z równowagi, wyznał jej szczerze, że nie kochał jej nigdy. Prawda wypowiedziana przez jego usta była dla niej ciosem. Olga targnęła się na własne życie. Gdy w najwyższem podnieceniu wybiegła z pokoju do siebie, Pobóg jakby wiedziony przeczuciem pobiegł w ślad za nią i... zdążył wyrwać jej kindżał z ręki w ostatniej, chwili, ale sam wzburzony jej furją, nie władając już nerwami, doprowadzony do ostatnich granic, zerwał na sobie bandaże. Krew go zalała i padł bez czucia.
Na te ostatnie wspomnienie księżniczka Czhangirani cała drżąca wychyliła się z okna wagonu, poddając twarz rozpaloną chłodzącym powiewom poranku. Oczy Olgi osnute mgłą przerażających wspomnień błądziły po polskich łanach rozfalowanych zbożami, pełnych zieleni i bladego złota, radosnych latem i spokojem. I do duszy Olgi zaczął wpływać spokój dobroczynny, jakby źródłem jego była nie tylko ofiara uczyniona z jej strony, ale jakby spokój ten szedł do niej z owych pól młodą nadzieją rozpromienionych, z pól ojczystych Poboga.
Okrutna scena w Konstantynopolu była ostatnią burzą — orkanem w duszy Olgi. Gdy ujrzała Romana zalanego krwią na podłodze, na którą runął niemal bez życia, wówczas odrazu nastąpił w niej przełom gwałtowny. Usłyszała w sobie głos wuja Bagrata, wypowiedziany jakby głośno, na jawie: „bądź Gruzinką nie tylko z zapałów krwi.“ Zgasła w niej obraza, gniew i zazdrość ustąpiły miejsca rozpaczy, że zabiła Romana. Wszystkie jej uczucia przeistoczyły się wtedy w energję, by go ratować. Jedno jedyne słowo, które Pobóg wypowiedział, w krótkiej sekundzie odzyskanej przytomności, że chce umrzeć w Ojczyźnie, stało się dla Olgi odrazu wolą jej serca. Przebrnąwszy wszystkie trudności i przeszkody wyjechała z Konstantynopola do Warszawy, wioząc Poboga stale prawie nieprzytomnego. Jechał z nimi lekarz, polak, wracający również do kraju, oraz Izmaił jako strzelec Olgi. Chazmara została w Konstantynopolu wraz z bagażami zabranemi z Ałchalczyku. Lekarz robił nadzieje, że Roman odzyska zdrowie, ale nie taił, że niebezpieczeństwo jest duże i że trzeba chorego strzec od silniejszych wrażeń. Olga wyzbyła się wszelkiego egoizmu. Wiedziała, że Roman dla niej stracony, ale chciała widzieć go uratowanym i to było już jej celem głównym. Przeżyte cierpienia nie zniszczyły w niej miłości dla Romana, lecz zahartowały ją. Olga rozważyła całą tę sprawę inaczej i ujrzała ją w innem świetle niż dotąd, bo przedewszystkiem w świetle sprawiedliwości. Analizując swój stosunek z Romanem od początku, stwierdziła, że nie mogła mieć do niego żalu, bo powinna była odczuć odrazu, że kierowały nim tylko zmysły. W zaślepieniu swego szału, łudząc się, że i z jego strony jest uczucie, nad tem właśnie cierpiała niezmiernie, że nie potrafiła odróżnić jego zapałów krwi od miłości, co było tak zdaje się łatwe. Niewypowiedziana trapiła ją męka, że on zostanie z żoną, ona zaś odejdzie jako osoba obca i już nic nie znacząca w jego życiu. Wszelkie długi wdzięczności między nimi były wypłacone. Ona ocaliła go od śmierci w czerezwyczajce Borysa i zorganizowała ucieczkę, Roman czuwał nad nią podczas ich ucieczki i ocalił ją w Ałchalczyku od Borysa. I w Konstantynopolu, ratując ją od zamachu na siebie, własne życie naraził przez nią. Wiedziała doskonale, że zrobił to z rozpaczy, iż ona utrudnia mu powrót do żony. To ją bolało bezgranicznie, rodząc ciągle nowy bunt, z którym już teraz potrafiła walczyć skutecznie. Ale czy zdoła się opanować w momencie rozstania? Zadawała sobie to pytanie w śmiertelnej trwodze na myśl spotkania z Teresą Pobożyną. Postanowiła nie dbała wcale, szło jej tylko o niego. Co będzie? Co będzie, by odwiedzając Romana, nie spotykać jego żony? O swoje zagadkowe stanowisko wobec rodziny Poboga nie dbała wcale, szło jej tylko o niego. Co będzie? Co się stanie? Trwoga jej rosła. Nierówny, ciężki oddech Romana nasuwał ponure myśli.
Z głębokiej zadumy zbudził ją szelest. Obejrzała się, Izmaił stał w odsuniętych drzwiach przedziału i uśmiechał się ze szczerą uciechą w twarzy.
— Za godzinę będziemy w Warszawie.
— Już?!
Olga odsunęła się od okna.
— Już? — powtórzyła zdławionym głosem.
— Doktór pyta, czy może zająć się atamanem?
— Niech wejdzie.
Podczas, gdy lekarz z Izmaiłem zajęli się chorym, Olga ubrana już w kostjum podróżny chodziła po korytarzu nerwowym krokiem. Co będzie, co będzie?... powtarzała pytanie, czując zamęt w głowie.
— Jaki stan? — spytała doktora.
— Bez zmiany, nic na lepsze. Nadałem depeszę z poprzedniej stacji do Warszawy, do lecznicy. Przyślą karetkę na dworzec.
— To dobrze.
Olga odetchnęła. Prawda! zapomniała, że przecie rodzina Poboga dotąd nie zawiadomiona, i że wobec tego nie spotka się zaraz z Teresą. Jednakże Olga taiła przed sobą, że chciałaby widzieć Teresę choć z daleka. Zdawało się jej, że to zdecyduje o jej losie. Sama się obawiała owych obłędnych myśli i marzeń nawiedzających ją bezwiednie. Rozmawiając z lekarzem, patrzyła na Poboga, który spał ciągle.
— Czy przytomny?
— Chwilami tak, ale jest jakby odurzony i ogromnie osłabiony.
— Czy wie, że zbliżamy się do Warszawy?
— Mówiłem mu to. Przyjął tę wiadomość biernie. Pytałem o adres rodziny. Podał go i znowu zapadł w ten bezwład duchowy. Mam wrażenie, że dopiero widok i obecność osób drogich wpłynie dodatnio na jego stan psychiczny. Teraz niech będzie takim jak jest, zyska na tem gojenie się rany a to najważniejsze.
„Widok i obecność osób drogich wpłynie dodatnio na jego stan“ — powtarzała sobie Olga z bolesnem drżeniem serca. I do duszy jej wkradło się posądzenie, że może Roman rozmyślnie przed nią udaje taki stan, by z nią nie rozmawiać i by go nie dręczyła. Ale lekarz jakby odgadując jej myśli, krzywdzące chorego, rzekł, patrząc na pacjenta troskliwie.
— Stan Pana Poboga wymaga, abyśmy działali jaknajostrożniej. Ja odwiozę go do lecznicy i oddam w ręce tamtych lekarzy, bo sam muszę jechać do rodziny na prowincję. Pani zdaje się zostaje w Warszawie dłużej, przeto pani powierzam tę sprawę, aby spotkanie jego z rodziną nie wywołało zbyt silnego wstrząśnienia.
— To znaczy? Jakże ja to załatwię?
— Poprostu pani przygotuje pana Poboga do odwiedzin głównie żony, aby nagłe ujrzenie jej nie pogorszyło jego stanu.
Olga zacięła usta. Domyśliła się, że Roman musiał coś nadmienić doktorowi o żonie swojej, skoro ten lęka się wrażeń tak silnych. Już miała wypowiedzieć coś opryskliwego, że żony Poboga widzieć nie chce, lecz wstrzymała nieopatrzne słowo, mogące lekarza naprowadzić na niepożądane wnioski. Zapewniła go więc, z udanym spokojem, że załatwi wszystko w myśl jego zleceń.
Gdy pociąg zatrzymał się na dworcu, Olga w każdej młodej kobiecie upatrywała Teresę. Rozdraźnienie jej wzrosło. Lekarz z chorym i z Izmaiłem odjechali karetką pogotowia, za nimi Olga autem. W lecznicy, w osobnym pokoju złożono Poboga i po opatrunku i auskultacji, lekarz wysłał depeszę do Uchań. Jakkolwiek Izmaił zajął już w Bristolu pokój dla Olgi, ona nie mogła oderwać się od Romana. Nie zważając na nic i na nikogo, czuwała przy nim uparcie resztę dnia, wyzywając niebezpieczeństwo, którego lękała się. Sprowadziła ogromny pęk czerwonych róż i złożyła je na kołdrze Romana. Usta drżące przytuliła do jego czoła z szeptem, w którym były łzy.
— Może cię więcej nie zobaczę, jeśli zdołam.
Oderwała się przemocą i opuściła lecznicę zostawiając przy łożu Izmaiła, z poleceniem czuwania nad chorym. Tatar ubóstwiający Poboga zapewnił ją, że nie odstąpi od niego i że go sam przygotuje do miłej wiadomości, że jest w kraju.
O żonie Poboga Izmaił nie wiedział. Był przekonany, że Pobóg jest zawsze narzeczonym księżniczki.
Przed północą Pobóg ocknął się. Spojrzał nieco przytomniej na Izmaiła i ściągnął brwi, zbierając myśli. Tatar z uśmiechem radosnym podsunął pod oczy Romana czerwone róże od Olgi. Oczy chorego rozszerzyły się, wąchał róże i nagle jakby uderzony jakąś myślą błyskawiczną, rozejrzał się po pokoju.
— Tereniu! — zawołał głucho.
Izmaił nie zrozumiał, ale się domyślił, że słowo to oznacza w każdym razie wołanie Olgi. Zaczął uspokajać Romana, że księżniczka była tu cały dzień, że go tu przywiozła z Turcji i że jest w hotelu, gdyż zmęczona podróżą. Zapewniał Romana, że rano księżniczka przyjdzie, żeby był cierpliwy, bo teraz ona odpoczywa.
Pobóg w miarę słuchania tych słów mienił się na twarzy. Uprzytomnił sobie wreszcie, że Olga czuwa nad nim w dalszym ciągu. Wspomnienie zajścia w Konstantynopolu poruszyło go. Odsunął niechętnie róże od siebie i spytał Izmaiła, gdzie się znajduje. Dowiedziawszy się, że w Warszawie, w lecznicy, zapłonął jakoś i zażądał natychmiastowego widzenia się z lekarzem dyżurnym. Gdy lekarz nadszedł, Pobóg zadał mu szereg pytań gorączkowych i prosił by zadepeszować do Uchań. Nie wierzył, gdy go lekarz zapewnił, że depesza już wysłana. Pobóg pod wrażeniem tej wieści doznał wstrząsu nerwowego, osłabł bardzo. Nad ranem, wycieńczony, zasnął kamiennym snem. Spał długo, zbudził go szept i ciche łkanie. Wydało mu się w majaczeniu sennem, że jest w Uchaniach i że Terenia płacze, ale dlaczego ona płacze? Chciał ją o to zapytać i nie miał sił, tak jakby mu kto zamykał usta. Chciał na nią spojrzeć i nie mógł otworzyć oczów. A jednak byłby przysiągł, że się znajduje w Uchaniach. Nareszcie borykając się z niemocą usłyszał najwyraźniej przyciszony głos Tereni i jej słowa.
— Gdzież ona jest, abym mogła jej podziękować?
Pobóg zadrżał całem ciałem, zerwał się w sobie, usiłując siąść na łóżku, ale czyjeś mocne ręce zatrzymały go na pościeli.
— Tereniu! — krzyknął.
— Jestem! jestem przy tobie, najdroższy! tylko bądź spokojny, tylko... o Boże, Boże! Romku mój!
Objęły go słodkie ramiona Tereni, uczuł na twarzy, na czole jej pocałunki. Jej łzy padały mu na twarz. Widział jej oczy ukochane, słyszał jej głos, jej słowa i oprzytomniał zupełnie. Terenia klęczała przy nim, ręce jego okrywając pocałunkami. Roman ujął w dłonie głowę żony i długo patrzył w jej oczy dobre i promienne pomimo łez, które z nich spływały. Patrzał ze wzruszeniem i nie mógł się napatrzyć. Czuł w sobie słodycz niepojętą i ciszę i spokój dawno zapomniany i błogie nad wszelki wyraz uczucie szczęścia odzyskanego. Głaskał drżącą dłonią włosy Tereni i usta wtulał w ich ciemną wonną masę i pieścił jej główkę przysuwając ją do swej zbolałej piersi. Teresa chciała go objąć w jednym uścisku i w jednym uścisku wyrazić mu to wszystko czem serce jej było przepełnione. Oboje zatopieni oczami w swoich oczach nie usłyszeli otwierających się cicho drzwi, nie spostrzegli strojnej postaci, która ukazała się w nich, Ale ujrzał ją pan Paweł Pobóg, stojący na boku i oczekujący swojej kolei by powitać syna. Niechciał przerywać powitania jego z żoną. Sam nazbyt wzruszony starał się przez ten czas uspokoić. Zobaczywszy w drzwiach postać pięknej kobiety i zauważywszy odrazu wyraz jej twarzy i oczów, zdumiał się, nie wiedział jak postąpić.
Strojna nieznajoma gwałtownie cofnęła się i zamknęła drzwi. Pan Paweł instynktownie zamilczał o tem zjawisku.
Księżniczka Czhangirani wybiegła z lecznicy jakgdyby uciekała przed kimś. Cały dzień była jak w obłędzie. Kazała się wieźć autem za miasto, a gdy wróciła po kilku godzinach, biegała po ulicach i parkach, wreszcie w pokoju swoim w hotelu ciskała się jak zraniony ptaki w klatce. W oczach jej pozostał obraz ich grupy i twarz Poboga taka, jakiej nigdy przedtem nie ukazywał. Było coś w jego rysach, w jego oczach, utkwionych w główce klęczącej przy łóżku kobiety, czego Olga nie widziała w Romanie nigdy, nawet w momentach największej ekstazy ich szałów w Tataryjsku. Było coś takiego w jego spojrzeniu, co zmizerowaną twarz Romana upiększało dziwnie, ale nadewszystko wyraz jego był taki właśnie o jakim Olga podświadomie marzyła zawsze, by ujrzeć go w oczach Poboga dla siebie. I ujrzała, ale dla jego żony. Rozpacz, zazdrość, zawiść jęły dręczyć ją na nowo. Przeklinała siebie, że targana niepokojem o Romana podążyła do lecznicy, nie zbadawszy, czy jest sam, czy też przybył kto z rodziny. Trafiła najgorzej jak mogła trafić. Zobaczyła jego powitanie z żoną. Tereni nie mogła się przyjrzeć, gdyż cała jej uwaga przez tę chwilę skupiła się na Romanie. Jego tylko widziała! Sylwetkę klęczącej kobiety obrzuciła wzrokiem przelotnie, by stwierdzić, że była przy Romanie i że to jego żona. Burza rozpętała się w duszy Olgi. Ogarniała ją głucha nienawiść do Tereni i jakby do Romana. Dławiło ją uczucie wstydu i upokorzenia. Męka była w niej. Parokrotnie chciała natychmiast opuszczać Warszawę. Izmaił tracił głowę, bo projekt za projektem gonił. Lecz na wyjazd istotny, pomimo, że czuła, iż byłoby to najrozsądniejsze, zdobyć się nie potrafiła.
Izmaił chodził co dzień po parę razy do lecznicy, dowiadywać się o zdrowie Poboga, a gdy wracał z wieścią że „ataman“ zdrowieje, Olga szalała.
Ona go uzdrawia, jej obecność, jej widok, jej opieka! Gdyby był dłużej zemną zginąłby z samej tęsknoty za nią. Księżniczka męczyła się.
Izmaił wiedział już także wszystko. Dowiadując się o zdrowie Poboga, widywał Terenię, która go zdziwiła i zachwyciła jednocześnie, zadawał sobie pytanie, kim ona jest dla Romana? Zdumiał go również fakt, że Pobóg z każdym dniem czuł się lepiei i że było w nim coś odmiennego co nawet Tatara uświadomiło, że to wpływ obecnej jego opiekunki. Izmaił wreszcie spytał lekarza kim jest dla Poboga owa „piękna i anielska pani“. Dowiedziawszy się, że to jego żona, stropił się wielce i pomimo niemego uwielbienia dla Tereni, czuł żal do niej że jest żoną „atamana“ i żal do Poboga za księżniczkę. Bo już teraz odgadł co było powodem dramatu w Konstantynopolu, zrozumiał co oznaczało niepojęte usposobienie Olgi. Izmaił już nie widywał się z Pobogiem. Zaczął nieśmiało namawiać księżniczkę do wyjazdu z Warszawy. Olga odkładała z dnia na dzień swój wyjazd. Chciała jeszcze raz zobaczyć Poboga, by się z nim pożegnać. Parokrotnie krążyła w bliskości lecznicy niezdecydowana, ale zawsze obawa o to, czy zdoła zapanować nad sobą, wstrzymywała ją od ostatecznej decyzji.
Pobyt księżniczki Czhangirani w Bristolu wywołał sensację. Jej piękność, jej wyraźny smutek a przytem jej kapryśne usposobienie wywoływały ciekawość nadzwyczajną. Obserwowano księżniczkę gdziekolwiek się ruszyła. Izmaił był ciągle zarzucany pytaniami, ale zbywał je tłomaczeniem na migi, że nie rozumie czego od niego chcą. Z Olgą rozmawiał zawsze w języku khartlów, co tem bardziej intrygowało. Do portjera mówił po rosyjsku. Wiedziano już, że Olga jest księżniczką gruzińską, uciekającą przed okupacją Sowietów. Wkrótce nie wiadomo skąd i jak, dowiedziano się, że przywiozła do Warszawy chorego oficera o znanem nazwisku i że jest z nim zaręczoną. Inni twierdzili, że jest jego kochanką. Ciekawość wzrosła. Olga była przedmiotem ogólnego podziwu. Spostrzegła to bardzo prędko, lecz nie robiła sobie nic z tego.
Pewnego dnia, podczas obiadu w restauracji hotelu Bristol, obok jej stolika usiadło dwóch panów, których tu nie widywała dotąd. Mówili po polsku, lecz gdy kelnerzy zaczęli ich obsługiwać z wyjątkowem ugrzecznieniem, panowie zmienili język na angielski. Jeden z nich młody, bardzo wykwintny i niezwykle przystojny, patrzył na Olgę dyskretnie ale ciekawie. Poznać można było odrazu, że go wyjątkowo zainteresowała.
Starszy pan siwy, o wyblakłych, wesołych oczach rzucał także na nią spojrzenia zaintrygowane, w których był zachwyt niedwuznaczny. Po chwili panowie przemówili do siebie szeptem, poczem młodszy dodał głośniej z ożywieniem.
— Napewno nie, ja się na tem znam! Bardzo dystyngowana.
— Znamy się i na dystyngowanych.
Olga patrzyła na nich śmiało, ale wyzywająco i bez kokieterji. Rozmowę ich, chociaż niezbyt głośną słyszała wybornie. Starszy pan mówił:
— Bardzo mi się twoja narzeczona podoba, i szczerze ci War winszuję. Takiej właśnie żony dla ciebie potrzeba. Jakże załatwiłeś z Krongoldówną? Nic nie mówisz.
— Hm, z Krongoldówną? Panna Róża zerwała ze mną, odesłała mi pierścionek, zwróciła słowo i sprawa skończona. Papo ciskał się podobno na mnie, i odgrażał wielce. No, ale ostatecznie wyjechali zagranicę.
— Oczywiście zerwanie wywołane przez ciebie.
— Noo, o tem, się wuju nie mówi.
— Po gentlemańsku tak, ale wszyscy to rozumieją. Dobrze zrobiłeś! Lękam się tylko, że między tobą i Dadą zachodzą już pewne dysonanse. To źle! Ona mogłaby na ciebie wywierać wpływ zbawienny, gdybyś chciał. Ale ty masz, War, rozmiłowanie się w swoich wadach. Czasem odnoszę wrażenie bardzo smutne, że żałujesz podświadomie miljonów byłej narzeczonej. Gdyby Dada spostrzegła to samo, będzie katastrofa.
— Nie żałuję niczego, tylko nie wierzę w przyszłość naszą.
— A to z jakiego powodu?
— Z tego, że Dada to druga Terenia, ale ja niestety nie jestem taki jak Pobóg.
Olga drgnęła i już teraz zaczęła słuchać celowo.
— Dobrze War, że sam to rozumiesz — mówił starszy pan. Ale toś trafnie powiedział, że Dada to druga Terenia. Opatrzność łaskawa, że Pobóg wrócił, gdyby zginął, jak to już głośno przypuszczano ona chyba nie przeżyłaby takiego ciosu, pomimo że ma dzieci, i że jest tak samo idealną matką jak i żoną. Teraz gdy się na ich szczęście patrzy, serce rośnie w człowieku.
— On wygląda jakby na drugi dzień po ślubie. Jakoś i ta choroba w oczach ginie i ucieka od niego. Doktór mówił, że przywieziono go do Warszawy nieprzytomnego. Podobno przechodził różne tarapaty. Był w niewoli bolszewickiej, z której uciekł z jakąś księżniczką Gruzinką. Potem w Gruzji był gościem owych książąt i wreszcie, podczas zajmowania Gruzji przez Sowiety, w jakiejś potyczce z bolszewikami został ranny. Potem przeszli granicę Małej Azji i z Trapezundu odpłynęli do Konstantynopola. W podróży rana mu się odnowiła, a że chciał umierać w Ojczyźnie, więc go ta księżniczka przywiozła do Warszawy.
— Skąd wuj to wszystko wie?
— Mówił mi doktór w lecznicy a trochę sam Pobóg. Ale on jakoś bardzo pobieżnie i krótko.
— A jakaż to księżniczka?
— Doktór mówił mi nazwisko, lecz nie zapamiętałem. Podobno bardzo piękna, mieszka zdaje się tu w Bristolu.
— W Bristolu? Czyż możliwe?
— Ha! gdyby nie to, żeś wczoraj wieczorem przyjechał do Warszawy, już byś ją znał. Co? O War, jesteś niepoprawny!
Zebrzydowski rzucił znowu mimowolne spojrzenie na Olgę, która z niezmierną uwagą mięszała łyżeczką w filiżance kawy.
— Trzeba się jednak będzie dowiedzieć — rzekł Zebrzydowski.
— Właśnie — odrzekł hrabia August. — Warto byłoby ją zobaczyć. Gruzinki bywają prześliczne. I wiesz co mi w głowie świta?
— Naprzykład?
— Że tam coś między nią a Pobogiem musiało być.
— Przecież on zakochany w żonie.
— Nie udawaj naiwnego, bo ci z tem nie do twarzy. Pobóg żonę kocha i w takiej Tereni może być nawet ustawicznie zakochany. Ale gdy był prawie rok w niewoli, daleko od żony i obcował z piękną księżniczką, mieszkał z nią, gościł u nich, ach mój drogi! Taki Pobóg! Nie dowierzam cnocie ich obojga! Na niego zawsze kobiety leciały, a owa księżniczka, jeśli piękna, to i on nie anioł.
— Hm..., może być! Tak, to byłoby ciekawe!
— Powiedz sam; ona przywozi go do Warszawy, pielęgnuje, obsypuje ponsowemi różami, a gdy przyjechała żona, już księżniczka się nie zjawia w lecznicy. Przysyła tylko swego strzelca, Tatara, w stroju czerkieskim. On także robi sensację, pewno najwięcej tem, że jest właśnie w takiem ubraniu. Bo chociaż w Gruzji jest to strój narodowy i nic z rosjanami nie mający wspólnego, ani z kozakami, ale tu przypomina Rosjan, którzy niewiem z jakiej dobrej racji zaczynają u nas wchodzić w modę, począwszy od sztuk teatralnych i kinematografów. Chyba z powodu tego, że już przestali być aktualnymi, więc, się ich pamięć odświeża.
— Cóż pani Terenia mówi o tej księżniczce?
— Nie wiem, gorzej to, że Pobóg się o niej nie rozwodzi. Ta jego powściągliwość, a nawet pewna niechęć mówienia o swoich przeżyciach i jeszcze dodam, wyraźny kult dla owych książąt i dla Gruzji, daje mi wiele do myślenia. To sprawa tajemnicza, ale Pobóg gentleman, od niego sam djabeł nic nie wydobędzie.
— Djabeł nie, ale może pani Teresa?
— A, to już ich osobista sprawa! W każdym razie, gdyby jej nawet wyznał swoje grzechy ona mu i to wybaczy wspaniałomyślnie. To kobieta w wielkim stylu, rozumna, dobra nad wszelką miarę i kochająca go nad życie. Ona dla Romana i zazdrość stłumi w sobie, bo egoizmu niema ani krzty.
— Co tam było, to było, ale, że Pobóg przy pani Teresie zapomni o swej księżniczce na amen, za to ja ręczę — rzekł Zebrzydowski.
— Widzisz co to jest taka żona! Twoja Dada to obraz Tereni, powtarzam.
— Zachęta dla mnie, gdybym się też zaawanturował. Czy tak?
— No, musiałaby ciebie tak samo kochać jak Terenia męża i ty musiałbyś się pod pewnymi względami upodobnić trochę do Poboga.
— Że zaś nie jestem podobny i nigdy nie będę... Nie wie wuj, czy ta księżniczka już wyjechała?
— Coś ona ciebie zaczyna intrygować za nadto? Niewiem tego czy wyjechała. Łatwo się dowiedzieć. Doktór mówi, że jeszcze przebywa w Warszawie. Może ją uniosą stąd smutne wieści z Gruzji. Aż strach co tam rozstrzeliwań, mordów, tak samo jak w Rosji. Ona ma pewno w Gruzji rodzinę, może rodziców, braci.
Olga usłyszawszy ostatnie słowa hrabiego Mohyńskiego zadrżała i zbladła. Odruchowo powstawszy z miejsca, podeszła żywo do obu panów.
Oni zerwali się z krzeseł.
Eleganckim ruchem podała im rękę.
— Olga Czhangirani.
— Mohyński.
— Zebrzydowski.
— Jestem księżniczką gruzińską, o której panowie mówiliście przed chwilą — rzekła po angielsku poważnie i bez uśmiechu.
Panowie skłonili się powtórnie, głęboko. Zebrzydowski skwapliwie podsunął jej krzesło. Mohyński zmieszał się wyraźnie. Olga usiadła i zwróciła się do Mohyńskiego.
— Pan mówił o smutnych wieściach z Gruzji? Jakie to wieści?
— Pani zapewne czytała o rozstrzelaniach i represjach w Gruzji, dokonywanych przez okupantów.
— Nie, nie czytałam! Kogo rozstrzelali?
— Nie potrafię pani wymienić nazwisk, ale były ofiary dość liczne, zwłaszcza wśród oficerów armji gruzińskiej, wśród osób należących do sfer rządowych a także i wśród arystokracji.
— Gdzie pan to czytał?
Mohyński wymienił pismo zagraniczne.
— Były tam nazwiska i umieszczone podobizny niektórych ofiar. Ostatni numer.
Olga powstała.
— Dziękuję panu. Zdobędę to pismo.
— Mógłbym je pani dostarczyć, gdyż mam je u siebie, lecz, lękam się być zwiastunem jakiej złej wieści.
— Proszę niech pan przyśle. W dzisiejszych czasach jest się przygotowanym na wszystko. Nie mam już rodziców, ale mam krewnych w Gruzji. Zatem czekam na to pismo i dziękuję za uprzejmość pana.
Podała im znowu rękę i odeszła prędko, wytworna, wyniosła, pewna siebie.
— Wspaniała! — rzekł Edward siadając z powrotem. Cóż za uroda!
Oczy mu błyszczały. Ale spojrzawszy na hrabiego, roześmiał się.
— A to wuj wpadł! No, winszuję! Sytuacja... moje uszanowanie! jak mawia stary Pobóg.
— Co ja tam o niej nagadałem? — spytał hrabia z zakłopotaną miną.
— O niej samej to jeszcze nic, ale o niej i o Pobogu, to gorzej.
— O, jak Boga kocham! I przecie mogliśmy się domyślić, bo wyjątkowo piękna i typ nie tutejszy. Ty także jesteś nieuważny, War. Zjadałeś ją oczami a nie mogłeś mnie przestrzec?
— Wujaszek również połykał ją wzrokiem aż miło. Trzeba jej to pismo dostarczyć.
— Prawda! Prawda! A tom się złapał. Ale ona jaka dystyngowana, nawet poznać po sobie nie dała nic, ani cienia. „Jestem księżniczką o której panowie rozmawialiście przed chwilą“. Więcej nic, nawet uśmiechu. O, przykład, że milczenie jest złotem a mowa srebrem, to za mało! mowa jest rozbitym cymbałem. Ten kto te przysłowia wymyślił jeszcze się zapewne mniej skompromitował niż ja. Idziemy!
Hrabia, zanim odesłał obiecane pismo do pokoju Olgi, przejrzał je z Warem, lecz nazwiska księżniczki nie znaleźli.
— Jest tu dwóch książąt ale nie Czhangirani. Czhangirani?... Nie, tu żadnego takiego niema, Są podobne, kto ich rozróżni. Zresztą krewni mogą mieć inne nazwiska.
— Może wypadałoby, abym jej to pismo zaniósł? — rzekł War niepewnie.
— A potem cucił, gdyby pod wpływem jakiej wieści dostała spazmów lub zasłabła. Ej, War! Znają ciebie! Siedź, uważasz i nie angażuj się. Ooo! ale Pobóg ma gust! Ma wyborny! Teraz nie wątpię, że tarapaty jego miały ciekawe momenty. No, mój drogi, z taką kobietą przebywać w warunkach tak sprzyjających i żeby nie tego... owego... trzebaby limfy pierwszej klasy! To nie na Poboga patrzy. Ho, ho! Tembardziej, że i on ją wiidocznie porwał skoro aż do Warszawy dojechała. Tu musi oczywiście kapitulować.
Hrabia odesłał pismo do pokoju księżniczki i obaj z Warem zastanawiali się, czy złożyć jej wizytę, czy nie? Doszli do przekonania, że w każdym razie nie dziś jeszcze, ale obaj mieli do tego rzetelną ochotę.
Olga oczekiwała niecierpliwie pisma i już chciała posyłać Izmaiła. Gdy więc lokaj wręczył jej opakowany zeszyt zaczęła przerzucać go z gorączkowym niepokojem. Nagle głuchy okrzyk wypadł z jej piersi.
— Wuj Bagrat!!
Załamała ręce nad głową i upadła na kolana ze łkaniem.
— Rozstrzelany! Rozstrzelany! — powtarzała z jękiem żałosnym zalana łzami, patrząc uparcie na podobiznę szlachetnej twarzy księcia Bagrata Czarawdżadze, pomieszczoną w szeregu innych ofiar.
— Nie chciałeś z nami uciekać, nie chciałeś! Czemu pozwoliłam na to byś został w tem piekle! Arczyłła niema w spisie? Może i on, może i on? Jeśli i Arczyłł zginie, zostanę sama na świecie.
Znalazła jeszcze paru znajomych wśród wymienionych ofiar ale młodego księcia Czarawdżadze nie było.
Księżniczka cierpiała bardzo nad stratą wuja. Wspomnienie przynosiło jej ciągle słowa jego, któremi ją pożegnał: „bądź Gruzinką nie tylko z zapałów krwi.“ Pod wpływem bólu i żałoby w sercu, Olga jęła robić z sobą rachunek sumienia. Słowa księcia Bagrata były czynnikiem oskarżającym ją wobec niej samej. Zaczęła poważnie rozsądzać obecność swoją w Warszawie, teraz gdy już nic ją z Pobogiem łączyć nie powinno. Zasłyszana rozmowa obu panów w restauracji o Pobogu i jego stosunku do żony, była także światłem, które w połączeniu z dostrzeżonem przez nią samą powitaniem Poboga z Terenią olśniło ją jaskrawą prawdą faktu, że wszystko skończone i że słowa wuja Bagrata były proroczemi. Pobóg jej nie kochał, nie zatrzymała go przy sobie. Szał krwi zgasł, serce jego było przy żonie.
„Bądź Gruzinką nie tylko z zapałów krwi“ powtarzała sobie Olga z uporem, bo oto w tym momencie postradała już wszystko. Ostatnią złudę w miłość człowieka bezmiernie kochanego, który od niej odszedł, i opiekuna, prawie ojca, którego jej zabrali.
— Arczyłł! Arczyłł! jeśli i ty stracony?!
Pustka otwierała się przed Olgą i bezdeń potworna. Ani rodziny, ani ojczyzny, ani domu, ani miłości. Nic! nic!
Została sama!
Zostały w jej pamięci upojne wspomnienia, ale czuła, że to za mało, że one nie wypełnią pustki w jej duszy bez treści życia. Olga łamała się w sobie, w tej depresji duchowej trwając całe godziny, pogrążona w odmęcie myśli ponurych. Przeraziła ją zupełna martwota serca, jakby zanik wszystkiego co było w niej przedtem takie bardzo żywotne. W stanie obezwładnienia duchowego przebyła do późnej nocy, sama w pokoju nad rozwartem pismem z portretem zamordowanego księcia Bagrata.
Izmaił nie mogąc się doczekać znaku życia od swej pani, zaniepokojony zastukał wreszcie i zajrzał do pokoju, bez pozwolenia. Przerażony widokiem księżniczki wszedł prędko. Olga wskazała mu w milczeniu fotografję księcia. Tatar domyślił się odrazu. Zawył jakimś rozdzierającym jękiem i rzucił się do rąk księżniczki.
— Jedźmy stąd do księcia Arczyłła. Jego ratować trzeba! Ty kniażna zostaniesz z Chazmarą w Konstatynopolu a ja pojadę do Ałchalczyka, do Tataryjska i dalej i wszędzie gdzie potrzeba, szukać młodego księcia. Ja jego znajdę choćby w więzieniu a taki znajdę! Pomogę mu uciec. Ja jego ubłagam, żeby do ciebie jechał sieroteńki! Ty kniażna nie płacz, a jedź stąd czemprędzej! Co tu po tobie? Dla ciebie teraz kniaź Arczyłł został, druh i brat jedyny. Ja jego chcę ratować, ja tu już nie wysiedzę!
Zastanowił się chwilę ocierając wilgotne oczy. Poczem rzekł łamiąc ręce z egzaltacją.
— Ataman już przepadł, on już nie nasz! Ma swoich! A ty kniażna sierota i do swoich także tobie trzeba iść. Nic tu po tobie, nikomu i nic!
Olga powstała.
— Masz rację! Jutro jedziemy!
Izmaił bijąc pokłony wyszedł z pokoju z rozjaśnioną twarzą. Na drugi dzień Olga ubrana czarno, wykwintna i spokojna, lecz jakby marmurowa, z pękiem róż szkarłatnych w ręku, wyjechała z Bristolu do lecznicy, gdzie leżał Roman. Izmaił pośpieszył za nią. W lecznicy księżniczka nie opowiadając się nikomu, zastukała śmiało do pokoju Romana. Weszła i stanęła na progu.
Pobóg był sam, siedział już w fotelu ubrany. Na widok Olgi zbladł i dźwignął się chcąc powstać. Ale ona podbiegła prędko i zatrzymała go na miejscu. Była także blada z płomieniem szczególnym w oczach. Róże szkarłatne złożyła na jego kolanach. Pobóg ucałował jej rękę serdecznie.
Załkało w piersiach Olgi, ale się opanowała.
— Chciałam.... pana pożegnać. Dziś wyjeżdżam. Widzę, że pan zdrowszy ale jeszcze osłabiony.
— Tak, z trudem powracam do sił.
Wskazał jej krzesło obok. Olga nie usiadła. Spojrzeli sobie w oczy głęboko. Ona zamrugała powiekami i rzekła podając Romanowi obie ręce.
— Dowidzenia... drogi... Zapewne już na całe życie... Pobóg ucałował jej ręce z rozrzewnieniem. Mimowoli przysunął ją do siebie. Ona trzęsła się cała, głos jej zdławiony drżał. Pobóg spojrzał mocno w jej źrenice i rzekł głucho.
— Zapomnij wszystko, Olga... jeśli... możesz.
A ona pochyliła się ku niemu i skroń oparła o jego czoło.
— Dałeś mi szczęście i choć było złudą, nie zapomnę naszych cudownych... chwil.
— Dziękuję ci za wszystko, za życie, któreś mi powróciła i za to, żeś jest taką jaką cię przeczuwałem.
— To nie moja zasługa, to wpływ świętej pamięci wuja Bagrata.
Pobóg cofnął się gwałtownie w tył.
— Co się stało?
— Rozstrzelany!
Pobóg zasłonił sobie oczy drżącą dłonią.
— I on kochał ciebie, Rom, i przepowiedział mi wszystko.
Usłyszeli za drzwiami lekkie kroki. Olga odsunęła się z falą krwi na twarzy.
Weszła Teresa.
Była jasno ubrana, wytworna, radosna. W ręku miała kwiaty. Dwie kobiety stanęły naprzeciw siebie. Obie milczały. Wybitna piękność Olgi wprawiła Teresę w osłupienie, Oldze zaś Pobożyna wydała się uosobieniem promiennego szczęścia i wdzięku. Twarz Tereni zgasła. Spojrzała na męża i opamiętała się.
Pobóg ujął jej rękę.
— Moja żona — rzekł miękko.
Terenia z ożywieniem wyciągnęła dłoń do Olgi.
— Księżniczka Czhangirani? domyślam się.
Krótki nerwowy uścisk Olgi.
— Tak! Przyszłam pożegnać pana — odrzekła niby spokojnie ale niższym niż zwykle głosem, zdradzającym wyraźne wzburzenie.
— Pani spocznie? Proszę.
— Dziękuję. Już wychodzę.
— Niewypowiedzianie bolesną przyniosła mi pani wiadomość o śmierci księcia Bagrata Czarawdżadze... Zostało mi po nim wspomnienie jasne. Dla pani ciężką jest strata wuja, dla mnie drogiego towarzysza przeżyć naszych w Ałchalczyku — rzekł Pobóg ze szczerem uczuciem.
— Tak, jestem osierocona bardzo.
— A młody książę Czarawdżadze?
— Arczyłł? niewiem. W spisie ofiar niema go dotąd.
Tyle było bólu i męki w twarzy Olgi, taki płomień w oczach, że Terenia przypisując to żałobnej wieści wyciągnęła do księżniczki obie ręce z właściwą sobie serdecznością.
— Proszę niech się pani uspokoi i... proszę przyjąć moją gorącą wdzięczność za ocalenie mego męża od grozy śmierci i wyrwanie go z tych strasznych rąk. Nigdy, nigdy nie zapomnę co pani jestem winną. Nie zdołam tego wyrazić ani...
Wtem Terenia zacięła się, zauważyła popłoch, prawie przerażenie w oczach Olgi. Jakiś szyderczy, hamowany uśmiech na jej ustach. Błyskawicznie spojrzała na męża. Pobóg miał oczy przysłonięte rzęsami, brwi surowo zmarszczone, usta zwarte mocno i jakiś dziwny wyraz na twarzy.
Ten wyraz!!
Teresa umilkła. Ręce jej w dłoniach Olgi zadrżały. Poczerwieniała silnie i dokończyła prędko, bezbarwnie.
—... ani panią zapewnić o tem nie zdołam. Dziękuję z duszy.
Ręce obu kobiet rozpadły się.
— Niech mi pani nie dziękuje! Ocalając pana Poboga ratowałam siebie jednocześnie — rzekła Olga porywczo lecz z głębokim smutkiem.
Podniosła głowę śmiało i opanowując histeryczne drżenie ust, dodała patrząc na Teresę roziskrzonym wzrokiem.
— Powtarzam, ratując pani męża ratowałam i siebie. Ale on ocalił nas od Borysa, czem naraził własne życie, pomimo, że całą mocą ducha dążył do powrotu, do ojczyzny. Jego rana to moja wina i gorzki wyrzut mój! To odwet okrutny! Jako bohater i człowiek zyskał cześć najwyższą i pozostawił wdzięczność niezapomnianą w Ałchalczyku, gdzie walczył z przemocą i krew swoją przelał. Tam u nas biją dla niego serca bardzo gorąco.
Prędko, gorączkowo podała rękę Tereni, potem Romanowi, który ją ucałował z szacunkiem. Spojrzała rozpacznie, wnikliwie w jego pociemniałe oczy i wybiegła z pokoju panując nad sobą resztą sił.
Po chwili wszedł do pokoju Izmaił. Żegnał Poboga hałaśliwie, bił pokłony, nazywając go „bagadyrem“ i zbawcą Ałchalczyka. Ale dawnej serdeczności Roman w nim nie odczuł, przeciwnie Tatar był teraz nieco sztuczny w swojej egzaltacji.
Gdy wyszedł, między Teresą i Romanem zaległa cisza, długa, męcząca. Pobóg blady, wyczerpany patrzył z pod przymkniętych powiek na żonę z uczuciem. Pobożyna stała w oknie otwartem, cicha, wciąż jakby zgaszona. Patrzyła tępo na ogród, lękając, się odwrócić w stronę męża. Brakło jej tchu.
— Tereniu, chodź do mnie.
Głos jego poderwał ją z miejsca. Podbiegła i upadła na jego piersi. Oddychała prędko.
Pobóg odczuł drżenie jej postaci i przyśpieszone bicie serca. Milczeli. Roman przytulił ją mocniej do piersi, głaskał dłonią jej włosy. W pewnej chwili ona zacisnęła ręce dokoła jego szyi i szepnęła zmienionym głosem:
— Nigdy nie myślałam, że ona taka piękna.
A po chwili jeszcze ciszej.
— Ona ciebie kocha.
Pobóg milczał.
— Romku, czy będziesz ze mną szczery?
— Tak.
Objął ją silniej. Ona przylgnęła gorącą twarzą do jego twarzy i cała drżąca szepnęła:
— Romku ona była twoją... to jest, to jest... należała do ciebie, posiadałeś ją?
— Tak.
— I... kochałeś ją?
— Nie.
— Nie??
— Dziecino moja!
— Pożądałeś jej?
— Tak.
— Baaardzo?
— Teruś!
— Bałam się tej księżniczki! Gdy ją zobaczyłam taką piękną... i te jej oczy na tobie, i twój wyraz twarzy, gdym jej dziękowała za ciebie, zrozumiałam wszystko. Wiem już dlaczego zerwałeś bandaże. Ona ciebie chciała zatrzymać przy sobie? Czy tak?
— Tak.
— Romku, czy ty ją jeszcze kochasz?
— Nie kochałem jej. To było co innego.
— A czy ty jeszcze pożądasz jej?
— Nie, dziecko! Szał minął. Jestem twój!
Zaległo milczenie.
Roman z ustami we włosach Tereni po długiej chwili zapytał.
— Tereniu, czy mi wybaczysz?
Milczała, tylko serce jej biło mocno na jego piersi.
— Tereniu moja, czy możesz mi wybaczyć?
— Tak.
— Czy mi ufasz?
Przymknęła powieki, wstrząsały nią dreszcze, z pod rzęs spłynęły dwie ciężkie łzy.
— Tak — szepnęła cicho.
Pobóg zapłonął.
— Czy mnie dobrze rozumiesz, Tereniu, czy ty mi ufasz i czy nie zachowasz żalu do mnie?
Teresa łamała się w sobie. Krótka lecz bolesna była jej męka. Spojrzała prosto w oczy męża i one ją przekonały.
— Nie, Romku, za silnie cię kocham, za silnie! Ty wróciłeś! Wróciłeś do mnie i do naszych dzieci... i to dla mnie jest wszystkiem.
Wzruszenie zdławiło pierś Romana.
— Teruś moja, jedyna! niechże już nigdy najmniejszy niepokój z tej przyczyny nie zamąci twego spokoju, nie rani ci serca i nie zakłóci pogody szczęścia naszego. Czy mogę w to wierzyć?
— Tak, Romku mój.
— Dziecko umiłowane, moje najmiłościwsze!
Pobóg podniósł główkę żony i odnalazł jej rozpalone usta. Długo trzymał je pod władzą swoich ust. Spojrzał głęboko, poważnie w oddane sobie oczy żony, omglone łzami i odczuł prawdę jej wyznania. Z rozkoszą odnajdywał w nich cud swego szczęścia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





Księżniczka Olga w pokoju swoim, w hotelu, stała zamyślona, patrząc na wielką więź róż i storczyków, przysłanych jej z kartą Poboga. Usta Olgi były zacięte, oczy zmrużone. Zanurzyła twarz w aksamitnych kwiatach, chłodząc niemi rozpalone powieki. Każdy rys twarzy Poboga i wyraz jego oczów, zapamiętany z ostatniej rozmowy, wyryte były w jej myśli głęboko. Czuła, że chwila ta pójdzie za nią wszędzie jako wspomnienie, świadczące, że najpiękniejszy czar życia skończył się, jak się kończy cudowny sen. Nie żywiła do Romana gniewu ani żalu, tylko była w niej pustka, z powodu jego odejścia i był w niej ból trujący jej serce. Obraz Teresy pozostał w pamięci jakiś nieskalany i dziwnie jasny, którego nawet zazdrość i niechęć Olgi nie zdołała zaćmić i zbrukać.

Olga zrozumiała, że Pobóg musiał wrócić do Teresy, nie tylko jako do żony, lecz i jako do kobiety wybranej, która była jego typem niewieścim, ku której popychało go wszystko. Szał zmysłowy jako taki tylko dla kobiety innej, musiał w nim być krótkotrwały i zgasnąć. Przeważyło uczucie dla żony i poryw ku niej, gdy ją tylko ujrzał.
Olga oderwała się od kwiatów, ręce zarzuciła sobie za głowę. Spojrzała przed siebie rozognionym wzrokiem.
— Teraz w świat, gdzie oczy poniosą! Nic przedemną już, nic, nic! I po za mną już nic!!
Olga nie należała do natur, którym wspomnienia wystarczą i czuła to w sobie aż nadto.
Oczy jej spoczęły znowu na kwiatach od Romana i padły na dwa bilety wizytowe leżące na stoliku.
August hr. Mohyński.
Edward Zebrzydowski.
Nazwiska te nic jej nie mówiły. Olga przypomniała sobie z restauracji wykwintną postać młodego człowieka, który ją obserwował wyłącznie. Z brzmienia jego nazwiska, gdy się jej przedstawił, odgadła teraz jego bilet.
— To ten! Piękny i porywający! Znajomy Poboga! Ma także jakąś narzeczoną... Gdybym chciała odwetu?
Zaśmiała się nienaturalnie, twarz jej przybrała wyraz ironiczny.
— Może być spokojna i jego narzeczona i on. Jadę w świat, pozostawiając tu pierwszy i ostatni urok życia!
Na dworcu kolejowym księżniczka była cały czas jak odurzona. Gdy już wsiadła do wagonu i pociąg miał za chwilę ruszyć, ujrzała przed sobą Zebrzydowskiego. Złożył jej głęboki ukłon i wręczając olbrzymi pęk wytwornych róż, rzekł po angielsku:
— Zechce pani łaskawie przyjąć w hołdzie odemnie, jako od przyjaciela Romana Poboga, oficera polskiego, który w ojczyźnie pani doznał tyle serca.
Olga w pierwszej chwili chciała mu wskazać drzwi, ale usłyszawszy imię Poboga, opanowała się natychmiast. Podała mu rękę swobodnie, bez uśmiechu.
— Dziękuję! Pan Zebrzydowski?
— Tak jest. Żałujemy niezmiernie, że pani tak prędko opuszcza Warszawę, ale mamy nadzieję, że...
Wtem pociąg ruszył.
— Że panią jeszcze kiedy zobaczymy u nas — rzekł War, całując jej rękę i patrząc na nią z zachwytem.
— Chyba gdzieś w świecie — odrzekła z nerwowym śmiechem.
— Bardzo bym tego pragnął! Pani obecnie jedzie?
— Do Konstantynopola, stamtąd do Paryża.
Zebrzydowski skłonił się głęboko. Wyskoczył już w biegu pociągu. Kłaniał się kapeluszem i szedł obok mijających go wagonów zapatrzony w sylwetkę Olgi w oknie. Ale ona nie widziała go już dawno, zajęta swemi myślami.
— Jeśli sprytna, a na to wygląda, domyśli się łatwo, że przemawiałem we własnem imieniu. Ależ djabelnie piękna! Cóż za oczy! — myślał War.
Nie chciał się przed sobą przyznać, że w tej chwili pojechałby w ten świat, tam, dokąd ona pojechała i za nią. I nie zdawał sobie nawet sprawy dokładnie, co go porywało więcej: ona, czy ów świat.
— Nieszczególny ze mnie narzeczony — pomyślał w końcu krytycznie.
Zebrzydowski tegoż dnia mówił do hrabiego Augusta:
— Wuju, jak powinien sobie życie ułożyć człowiek, który do jednej kobiety nie potrafiłby się przywiązać na całe życie?
— Mówisz o sobie, oczywiście, pod nowem wrażeniem, Taki jak ty, wbrew teorji Oktawci, powinien ożenić się jaknajpóźniej, to znaczy wtedy, gdy mu już kobiety spowszednieją i nie będą wzbudzały interesu ani apetytu. Ale u ciebie, taki stan nastąpi nie prędko. Zanadto kusisz kobiety i one ciebie kuszą. To mnie martwi ze względu na Dadę. Jednej rzeczy nie rozumiem.
— Czego?
— Że ona porzuciła dla ciebie Strzełeckiego.
— Dziękuję!
— No, tego owego, daruj mi, War, moją szczerość, lecz ja kochając ciebie, żywię jednocześnie dla Strzełeckiego kult prawdziwy. To człowiek! I taka Dada! Śliczna kobieta! świeża jak owoc soczysty, istna brzoskwinia. Ją także nazwać można — królewną uroku — jak Teresę Pobożynę. Ale czy ty jej dasz szczęście? Czy ona nie będzie znowu twoją ofiarą?
Edward po chwili zadumy rzekł niepewnie.
— Czy dam jej szczęście? Hm! Gdyby w Hłowatynie zapewne tak! Wtedy i ona byłaby inna. Czy wuj wie, jakie ona ma pomysły?
— Naprzykład?
— Ach no, okropne, raczej dziwaczne. Oto chce w naszej mieścinie wojewódzkiej założyć spółdzielnię mleczarską, serownię i coś tam jeszcze, aha, kawiarnię, gdzieby się sprzedawało nabiał, warzywa, owoce i przetwory różne. Prócz tego w Pochlebach jakieś instytucje społeczne, szkołę dla dzieci służbowych, jakąś szwalnię, czy coś tak... Ale ta kawiarnia i mleczarnia, słyszał wuj coś podobnego?
— Bardzo praktycznie, w myśl cioci Oktawy i pani Renaty Palickiej, która tu w Warszawie bierze udział czynny i duży w urządzonej przez kresowianki cukierni kresowej. Byliśmy tam, widziałeś przecie! Jakoś jak dotąd korony im nie spadły z głów.
— Dobrze, ale gdy Dada zostanie moją żoną...
— Bądź pewny, że się na twoją mamę nie przerobi.
War wybuchnął śmiechem.
— Och, spotkanie mamy z Dadą było typowe!
— Ot, wiesz co, żałuję żem nie widział tej sceny. Oktawcia mi mówiła, że te panie całkiem nie przypadły sobie do jgustu!
— Przedewszystkiem mama, jak to zwykle ona, zaczęła mierzyć Dadę od stóp do głów, raczej nie Dadę, lecz jej strój, bo przecie u mamy to najważniejsze! Że zaś Dada była w skromnym kostjumie, choć gustownym, ale tanim, więc mamę odrazu usposobiło to niechętnie. Moja narzeczona wydała się mamie za mało ozdobną — sarknął ironicznie.
— Podobno Dada z początku garnęła się do matki twojej jak córka, że nawet Oktawcię tem wzruszyła.
— Ooch, tak, jednakże zbyt prędko mama potrafiła ostudzić zapały Dady, która ochłodła, zauważywszy bezdenną próżność matki i płytkość jej. Pytania naprzykład były tego rodzaju: — jak to się stało, że ona, panna z dobrego domu, wałęsała się po lesie, wtedy przed wojną i romansowała z przygodnym kawalerem? A wszakże opowiedziałem matce, że spotkaliśmy się tylko dwa razy, pierwszy raz niechcący, gdy ona zbierała jagody w stroju cyganki i zaczęła niby udawać cygankę, na drugi dzień bez umowy, poprostu instynktownie dążyliśmy w to samo miejsce i na trzeci dzień już mi uciekła. Mama mówiła o tem w sposób tak uszczypliwy i przykry, taka zaściankowość była w słowach mamy, że rumieniłem się ze wstydu.
— A cóż na to Dada? — spytał Mohyński.
— Ona wyszła z tej próby z wielkim taktem, chociaż mieniła się na twarzy i spoglądała na mamę zdziwiona. Potem nad wyraz niedelikatne pytania o Tura. Wuj wie, że ten Tur w jej życiu nie zachwyca mnie wcale, a nawet; czasem myśl, że ona była jego żoną, mrozi mnie. Jednakże trzeba przyznać, że rola Dady, do końca, tam, na Sarnach, była bardzo ładna, co wiem od Pobożyny i, nawet oryginalna... Panna Dobrucka z Dawidówki — gajowym — jest w tem pewien odrębny smak i charakteryzuje Dadę.
— Taak! ale dla twojej mamy to już jest przestępstwo konwenansowe, ach to niemal tego.. owego zbrodnia!
— Właśnie! Potem znowu znalezienie rannego żołnierza, którym był Strzełecki, leczenie go... Fi donc! Mamie usta krzywiły się z odrazą i wstrętem. Ale jednocześnie dyskretnie spróbowała palcami z jakiego materjału zrobiony kostjum Dady, no i zaczęła krytykować. Potem pytanie, gdzie kupiony kapelusz, zaczęła Dadę zanudzać radami. Wreszcie egzamin, jak Dada mówi po francusku, czy posiada salonową ogładę, „ponieważ będziesz wielką panią“ — War naśladował głos matki cedzący — „czy przygotowana jest do losu, jaki ją spotyka“...
— I tem podobne, tego.. owego androny — wtrącił hrabia. — Jakbym widział Beatę! Wyobrażam sobie Oktawcię! Jeszcze teraz, jak o tej scenie mówi, trzęsie się cała z oburzenia.
— Aaa! żeby wuj był wtedy w mojej skórze? Wstydzić się za własną matkę, to jednak okropne uczucie. Dada pod koniec tej wizyty zesztywniała, odpowiadała monosylabami. Tylko czekałem, kiedy zacznie szarżować w ujemnym kierunku. Zbladła i miała takie płomyki w oczach.. była naprawdę niesłychanie interesującą.
— Tam podobno i o braku posagu Dady coś było?
— Naturalnie! Mama zaczęła ubolewać z czego my będziemy żyli, że Pochleby zrujnowane i że można je było uratować jedynie, wnosząc duży posag żony mojej, i zaczęła mówić z zachwytami o Krongoldównie, którą znała tylko z fotografji.
Hrabia zaperzył się.
— A Oktawcia nic na to?
— Ach, ciocia Oktawa, co już tam nagadała, tego nie spamiętam! Dla mamy istotnie Róża byłaby idealną synową. Rozmawiałyby po całych dniach o Baccaratach, o dywanach, meblach, strojach, klejnotach, bo Róża lubiła się chwalić, a mama, gdy słucha o tem, jest w swoim żywiole. W końcu przeciąłem krótko te indagacje i żale i wyprowadziłem Dadę wzburzoną. Pożegnała matkę bardzo sucho. Na raut do mamy, jak wuj wie, Dada nie poszła. Pierścionka odemnie nie przyjęła wcale.
Hrabia nasrożył się.
— Ofiarowałeś jej ten sam, co i Krongoldównie?
War zmrużył oczy.
— Wuj uważa mnie za taką świnię? Miałbym dwie narzeczone obdarzać jednym i tym samym pierścionkiem? Nie spodziewałem się takiego pytania.
— No, przypuszczam. Daruj mi, War. Wiesz, żal mi Dady! W niej jest jakiś swoisty wdzięk, którym czaruje. Taka porywająca, prosta, szczera, zapalna!
— Dada nie przyjęła również odemnie medaljonu z brylantami. Nie i nie! „Będzie na to czas, o ile“...
— Oo... ile? O, źle!
— I na tem „o ile“ opiera się wszystko.
— A ty cóż na to?
— Ja? No, nie przyzwyczajony jestem, aby się nademną zastanawiano. Dada poprzednio przychylała się do prędkiego ślubu, teraz zwleka...
— Ty zaś dla osłodzenia sobie owej zmiany odprowadzasz piękną księżniczkę gruzińską z kwiatami na dworzec. To uważasz, tego owego...
— Swobody swojej nie zatracę nigdy i dla nikogo. Zresztą ta księżniczka jest cudowna I Wuj sam to przyznaje.
— Powtarzam ci raz jeszcze, War, że twój los i przyszłość twoja jest w rękach Dady i o tem myśl przedewszystkiem. Winszowałem ci wyboru takiej kobiety, jak Dada. Zrobiłeś wielką niespodziankę mnie i cioci „kalendarz“, która ze szczerej uciechy nawet Dadzie nie dodała lat. Toż rarytas! Więc teraz, gdyby Dada...
— Palnę sobie w łeb!
— Ehe, to się łatwiej wymawia niż robi. Chodzi o to, że wtedy byłbyś naprawdę skrzywdzony.
Zebrzydowski zerwał się i szybkim krokiem chodził po pokoju. Zatrzymał się przed Mohyńskim.
— Czy wuj zna ludzi fatalistów, destruktorów i tym podobnych? Ludzi, którzy wszystko potrafią tylko zepsuć, złamać, zburzyć, a nigdy nic nie zbudować, ani nikomu ani sobie. Do takich właśnie ja się zaliczam. Złamałem szczęście Strzełeckiego, a zapewne i Dady, ale dla siebie nie zbuduję szczęścia i Dadę już nastroiłem tak, że i jej spokój prysł. Ona już daleka od szczęścia, którym promieniowała. A wszakże to kilka tygodni zaledwo. Jestem zawsze i wszędzie destruktor! Ciocia wypaliłaby mi za to verba veritatis, ale wuj milczy i... dobrze robi.
Hrabia August milczał istotnie. Patrzał na rasową i wytworną postać Wara i myślał z żalem, że to, co on mówił było prawdą. Pod piękną powłoką Zebrzydowskiego czaił się fatalizm, wszczepiony przez wychowanie, warunki życia, a może i przez dziwny urok jaki wywierał. Był to jednakże, często bez własnej winy — destruktor.
Zebrzydowski dobrze odczuwał Dadę Turową. Młoda kobieta cały czar swojej miłości dla Wara i swoje szczęście zostawiła w Uchaniach. Od chwili przyjazdu do Warszawy, szczęście jej zachwiało się. Miłość do narzeczonego nie potrafiła zaślepić Dady do tego stopnia, aby mogła nie widzieć coś niepokojącego w ich stosunku. Więc najpierw ją samą trapiła myśl, że usuwając Strzełeckiego, łamie własne życie i rzuca je w odmęt. Uczucie to wobec miłości dla Wara gniewało ją, lecz było natrętne. War męczył ją zagadką swego usposobienia. Był kapryśny i zmienny w nastrojach. Nigdy nie była jego pewna. Gdy, żegnając ją wieczorem, był płonący i klęczał u jej nóg, nie wiedziała, czy nie powita jej rano zasępiony, z chmurą na czole, a chłodem w oczach. Jego niechęć do pracy, przy tak ruchliwem usposobieniu i szczodrej naturze, wzbudzała w niej niepokój. Był stworzony tylko do szerokich ram, sarkał na to wszystko, co Dada nauczyła się cenić i co lubiła. Scysje między nimi powtarzały się coraz częściej. War chciał nakłonić Dadę despotycznie do naśladowania go, lub przynajmniej do podzielania jego poglądów. Ale młoda kobieta miała charakter samodzielny i nie znosiła narzucania sobie zapatrywań, którym była przeciwna. Odgadywała w sobie nawet skłonność do ulegania ukochanemu mężczyźnie, ale musiałby on jej imponować swoją siłą duchową i swoją indywidualnością. Musiałaby w nim odczuwać wyższość nad sobą, moc jakąś, na której mogłaby oprzeć się bezpiecznie i pewnie, z przekonaniem, że wierzy mu i ufa bezwzględnie. W Edwardzie nie odczuwała takiej mocy. Imponował jej urodą, przedziwnym czarem swoim i swoją świetnością, ale tego było dla niej za mało, aby mu ulegać i nie reagować na jego kaprysy.
Fantazje i różne wybryki Wara Dada przyjmowała wesoło i lekko z żartobliwem pobłażaniem, często niechętnie. Najgorsze jednakże bywało mimowolnie nasuwające się porównanie Wara ze Strzełeckim. Wtedy War bladł przy męskiej sile charakteru tamtego. Lekkomyślność Edwarda przerażała Dadę. Przekonywała się coraz częściej, że jej najlepsze wpływy nie odnoszą skutku, przeciwnie wywołują upór Wara.
Częste wspominanie przez Edwarda księżniczki Olgi, o której poznaniu opowiedział narzeczonej, jego zachwyty nad Gruzinką, budziły w jej sercu trwożne posądzenia. Jego wyrywanie się zagranicę doprowadzało Dadę do krańcowego rozdrażnienia.
Po wizycie u pani Zebrzydowskiej młoda kobieta doznała niewypowiedzianie przykrego uczucia, że nie tylko nie będzie mogła szanować matki Wara, lecz, że ją będzie lekceważyła. Natura Dady, jej charakter, jej ideały nie zgadzały się z tą próżną, bezduszną kobietą, która wedle pojęć Dady nie zasługiwała na nazwę kobiety-człowieka. I to była jego matka. Dada łagodziła teraz wielokrotnie różne lekkie cechy charakteru Edwarda. Mając tak próżną matkę, mógł być o wiele gorszym.
Znając stan interesów na Pochlebach, Dada starała się natchnąć Wara do oszczędności, lecz to nie udawało się. Wszystkie rady i projekty jej własne, oraz podsuwane jej przez hrabinę Mohyńską, z którą Dada była w stosunkach serdecznych, War zbywał niecierpliwie. Poróżnili się parę razy tak poważnie, że tylko interwencja hrabiny wstrzymała Dadę od zerwania narzeczeństwa.
Pani Zebrzydowska pomimo nalegań Wara i Mohyńskich nie była u Dady i odzywała się o niej z niechęcią.
Któregoś dnia War wystąpił do matki z gorzką wymówką za narzeczoną. Pani Beata zaczęła cedzić słowa po swojemu z mimiką ironizującą temat.
— Cóż taka Dada? Czy ona się zna na konwenansach? Nawet ubrać się nie potrafi stosownie do obecnej swojej świetnej sytuacji.
— Zechce mama zapamiętać, że ona jest z domu Dobrucka. To chyba wystarczy!
— Dobruccy mieli majątek wielkości jednego z naszych folwarków kresowych. A Dada skoro była na służbie i to takiej ordynarnej, przyzwyczajona do traktowania różnego, po takim mężu jak ów Tur, można się z nią nie krępować. Nie pojmuję, jak można brać żonę, wdowę po takim... kimś? Quelle idée!
War zgrzytnął zębami i zaklął cicho.
— A mama wie, kto to był Strzełecki z Nowosiółek, jednakże on był u nich w lesie i ówczesne stanowisko Dady nie odsunęło go od niej.
— Ach, skoro został rządcą!...
— Mama ceniłaby go bardziej, gdyby był jakimś błękitnym ptakiem salonów, lub udawał się do dobroczynności publicznej, co? albo żeby był na utrzymaniu u której z pięknych dam z towarzystwa? co? to byłoby wytworniej, co? dystyngowaniej!
Edward uciekł od matki roztrzęsiony i zły. Poszedł do narzeczonej.
Zauważyła odrazu jego wzburzenie.
— Co ci się stało? — spytała serdecznie.
— Wracam od mamy. Wiesz Dado, my zerwiemy zupełnie stosunki z matką. Ona mogłaby w nasze życie wprowadzać wieczny niepokój i rozterki. Ja tego nie chcę.
Dada milczała. War spojrzał na spuszczone oczy narzeczonej.
— O czem tak myślisz, Daduś?
— Że to, co mówisz jest niemożliwe. Nie chcę, aby z mego powodu były niesnaski w rodzinie. Ty musisz z matką utrzymywać stosunki. Matka to wielkie słowo, mój drogi!
— Nie może się ono stosować do mojej matki, w każdym razie, bo tu maleje.
— War, tobie nie wolno tak mówić! Jesteś jej synem i na niej ci powinno zależeć. Ja mogę się swobodnie usuwać, na mojej osobie matce nie zależy. Przeciwnie będzie rada z tego. Ja ją rażę, gniewam i najzupełniej do siebie nie pasujemy. Mam nieodparte wrażenie, że ty wogóle głupstwo robisz, chcąc żenić się ze mną.
— Dado, dosyć!
— Nie, mój drogi. Wiem, co mówię! Najlepiej może iść zawsze w życiu za pierwszym projektem, za pierwszem natchnieniem.
— Co to znaczy?
— Że gdybyś się był ożenił z Różą, dogodziłbyś mamie i Pochlebom, podczas gdy ja dogadzam tylko tobie i to — tymczasem, co będzie dalej...
— Dado!
— Nie oburzaj się, bo tak jest.
— Nie ufasz mi! zaczynam ci obojętnieć, przestajesz we mnie wierzyć! Dawniej sama pragnęłaś prędkiego ślubu i wyjazdu zagranicę, teraz przeciwnie! Odkładasz ślub i chcesz siebie i mnie zaszyć w Pochlebach.
— Bo wolę, abyś mnie rzucił przed ślubem i pojechał do... Paryża, niż gdyby to miało nastąpić po ślubie, gdy szał twój minie.
— Nie nazywaj uczuć moich dla ciebie szałem, bo się wścieknę.
— Uspokój się, War. Nie chcesz mnie zrozumieć, jak zawsze zresztą. Nie dręcz mnie i ja ciebie dręczyć nie chcę! Wymawiasz mi, że chcę ciebie — zaszyć — w Pochlebach, jakbyś nie orjentował się w sytuacji własnego majątku. Jednakże ciągle przedemną ubolewasz nad jego złym stanem finansowym. To mnie boli, wiesz, z jakich względów. Nawet matka twoja nie wahała się rzucić mi w oczy, że tobie potrzebny jest posag, którego ja nie mam. Jestem biedna i bez rodziny, ale z tego pogromu wojny ocaliłam ambicję swoją i dumę. Chcę pracować razem z tobą. Pracę lubię, ona to mój żywioł i jej się nie boję. Ale ty przeciwnie, chcesz roztrwonić resztę majątku bezmyślnie, zagranicą.
— Znasz moje zapatrywania, Dado, że takiego życia, jakie ty projektujesz, nie chcę ani dla ciebie, ani dla siebie. Za nic! za nic!
— Słyszę o tem ciągle, niestety i do tego zmierzam, te lepiej się cofnąć z tej mylnej drogi, która nie wiedzie do szczęścia, ani do wspólnej harmonji. Poco brnąć z przeświadczeniem, że się brnie? Ja nazywam rzeczy ich właściwem mianem, pomimo, że nazywają mnie idealistką. Ty, War, owijasz wszystko w jedwabie i taka jest pomiędzy nami różnica. Zdaje się, że treść tych rzeczy nie jest i dla ciebie złudą.
— Widzę, że mnie już nie chcesz i nie kochasz. A wobec tego sprzedam Pochleby i niech mnie!! Uciekam w świat!
— Naturalnie! To najaktualniejsze marzenie twoje. Oj, War, nie bluźnij przeciw moim uczuciom, raczej swoje własne przeanalizuj sumiennie, czy nie są one pod wrażeniem nowej fali szału — rzekła Dada z goryczą.
Zebrzydowski prawie w furji wypadł z pensjonatu. Rozdrażniły go słowa Dady, gdyż odgadła poniekąd kierunek jego obecnych zapałów. Od pewnego czasu był on istotnie pod wpływami nowych pragnień, one były teraz najżywotniejszem widzeniem jego płomiennej natury. Od wyjazdu z Warszawy księżniczki Olgi, War zapamiętał się w jednej jedynej myśli, by jechać za nią. Obraz jej wrył mu się w pamięć z niesłychaną natarczywością. Rozpaloną wyobraźnią Edward widział przed sobą aksamitne oczy Olgi, podłużne, okolone czarem rzęs, pod łukami długich, wąskich brwi czarnych. Oczy te wabiły go i wołały ku sobie nieprzepartą siłą uroku.
Zebrzydowski, wracając od narzeczonej, widział te oczy przed sobą i nie bronił się przed ich pokusą.
W Bristolu Pawcio z tragiczną miną podał mu depeszę.
Zebrzydowski zły, odtrącił faworyta.
— Idź do djabła!
— Niechno jaśnie pan raczy depeszę przeczytać. Djabeł jest teraz u nas na codzień, ale licytacja Pochlebów to się pierwszy raz trafia.
— Co takiego?
Edward wziął papier, rozwinął. Zgniótł depeszę i cisnął ją na podłogę.
— Tego tylko brakowało!
Zaczął się śmiać długo, okropnie.
— No, Pawciuniu luby, nareszcie pójdziemy z torbami! Słyszysz? Powiedz mi teraz, kto ci pozwolił czytać depeszę?
— Nikt, ale że terminowa i z Pochlebów, więc przeczytałem. Oczekiwaliśmy pieniędzy, a tu raptem licytacja! Więc się strasznie zgryzłem...
— Darowuję ci winę, kiedyś taki czuły. Dawaj blankiety! pójdziesz z depeszami.
— A na jaśnie panu to nawet nie znać zgryzoty...
— Cóż ty chciałeś, abym był do ciebie podobny?
Zebrzydowski napisał depesze i oddał je kamerdynerowi.
— Ruszaj prędko!
— W ten moment! Oto, to! do pana Kmietowicza. Jaśnie pan to ma rozum. Ho, ho! A druga... hrabia Mohyński. Nie wiele pomoże, bo niema z czego, ale się naśmieje z nas to rzetelnie! Lepiej poradziłaby pani hrabina.
Pawcio wyszedł.
Zebrzydowski stanął przy oknie.
— Tak! — rzucił przez zęby.
Pogładził dłonią włosy i znowu rzekł jakby stwierdzał fakt:
— Tak! No, to ciekawe! Teraz się żeń i żyj!
Spojrzał w lustro mimochodem i zauważył, że jest blady, w oczach miał cień jakiś zupełnie mu nieznany.
Przeszedł się po pokoju z rękoma w kieszeniach, zdawało mu się, że jest zupełnie spokojny. Nawet więcej, bo obojętny. Coś w nim jakby zastygło. Taka martwota wewnętrzna dogadzała mu narazie i nie chciał się z niej budzić. Pragnął tylko jaknajszybszego przyjazdu Kmietowicza.
Postanowił sprzedać Pochleby, ale zabolała go nagle świadomość, że po sprzedaży majątku zostanie mu bardzo niewiele.
— Na kulkę zawsze wystarczy — rzekł głośno sam do siebie i był w tej minucie zrezygnowany na wszystko.
Cały dzień przesiedział w hotelu, zdawało mu się, że gdy pokaże się ludziom, odgadną odrazu jego ruinę. Matki i narzeczonej nie zawiadamiał.
— Poco? — monologował w myśli. — Matka za sypie mnie wyrzutami, lękając się o swoją rentę, bo na niej wiele jej zależy. W dowód zaś — tkliwości macierzyńskiej — przypomni mi znowu Krongoldównę... A Dada?... Dada zechce mnie ratować. Ale jak? Ofiaruje mi swoją pracę na Pochlebach, gdy tymczasem jedynie Kmietowicz ocalić może Pochleby. Czyż to możliwe, by na tym zrujnowanym majątku, na tej habendzie, żyć z Dadą, która stanie się z wielkiego zapału niemal gospodynią. Och, och! gdzież cały urok miłości i marzeń? Czyż można teraz marzyć? A jeśli się całe Pochleby sprzeda i nie zostanie nic, co wtedy?...
— Jestem nędzarzem, nędzarzem! — powtarzał sobie Zebrzydowski i naprawdę czuł się wykolejeńcem losu.
Myśląc o narzeczonej, wzruszał się i znowu w myśli ciskał gromy na swój los.
— Teraz się żeń i żyj! Oto podły ustrój życia! Drugi raz już szaleję za Dadą i zawsze djabeł przeszkodzi! I nie jest moją i... czy będzie? Tyle rozkoszy z taką jak ona kobietą! I wszystko przez cholerne konwenanse, przez pieniądze... na nic!
Zaklął wściekły. Biegał po pokoju rozgorączkowany. Stanął w oknie, czoło przycisnął do chłodnej szyby i zmrużywszy oczy, rozmyślał żałośnie:
— Tak cię pragnę!... Tyle z tobą obiecywałem sobie rozkoszy, szczęścia, zachwytów, płomieni! Czyż my teraz? Czyż to nie potworne, by my w takich warunkach, jak teraz?... Dlaczego dotąd czekaliśmy? Na co?... by płomień nasz zgasić wiadrem zimnej wody.. bankructwa? Czyż teraz nasze szały zmieszczą się w warunkach obecnych?... Ach nie! nigdy! To byłaby klateczka szczygła dla ptaków rajskich. Wszystko przez podłe konwenanse! One cię wtedy, w puszczy, oderwały odemnie, kradnąc nam cud życia najpiękniejszy! Teraz pieniądze psują nam ten cud?!... Żadne pragnienia i pożądania siebie, które wszakże dowodzą naturalnego doboru, nie mogąż zwalczyć tej przeklętej siły pieniądza? Czyż ten Demon rządzi nawet prawami przyrodzonych pragnień ludzkich? Niszczy piękno szału, gasi płomień żądzy, zaćmiewa zachwyty i zapały, niweczy marzenia?.. Czemuż ludzie dali tej sile złowrogiej tak wielkie prerogatywy?... Czemuż my sami, Dado, płonąc ku sobie, czekaliśmy biernie, aż ta siła nasunie się ku nam, niby ławica lawy, by unicestwić potęgę naszych pragnień i porywów. Ta sama siła wroga dla nas, która znowu innym ludziom daje właśnie i otwiera wszystko to piękno i czar, który przed nami zamyka obecnie.
Zebrzydowski odrzucił się od okna, czuł w sobie jakby ranę ropiącą. W mózg wwiercał mu się oścień rozpalony, jak smuga ognia. A po chwilach męki niewysłowionej, przychodziły momenty zupełnego odrętwienia. Stawał się wtedy nie czującą, zimną bryłą. Palił nieskończoną ilość papierosów i pił czarną kawę z koniakiem. Wmawiał w siebie, że to go tylko ratuje od krańcowej nudy.
Gdy przed wieczorem przyniesiono mu listy, War odsunął je ze wstrętem. Kilka razy dzwonił telefon, lecz War albo nie słyszał, albo udawał, że nie słyszy. Było mu wszystko jedno od kogo są telefony i co ów ktoś może mówić.
Edward doznawał wrażenia, że jest więźniem. Ogarniała go tępa obojętność na wszelakie sprawy świata i apatja beznadziejna. Tak przebył bezsenną noc i cały dzień następny.
W pewnej chwili jął biernie przerzucać wczoraj nadeszłe listy. Wziął do ręki kopertę, która go nagle, najniespodziewaniej zaciekawiła.
Stempel paryski.
— Od kogo to?
Czytał:
„Spełniając zlecenie pańskie, zawiadamiam, że księżniczka gruzińska Olga Czhangirani, przybyła do Paryża przed tygodniem z Konstantynopola. Mieszka w pensjonacie (adres podany był dokładnie). Księżniczka rozpoczęła tu starania o odszukanie przez konsulaty kuzyna swego, księcia Arczyłła Czarawdżadze, który znajduje się w niewoli bolszewickiej“.
Zebrzydowski nagle doznał uczucia, że ciśnięto na niego stos płomieni. Iskry palące obsypały Wara. Wybuchnął w nim wulkan pragnień i pożądań nowych, szaleńczych.
Zrozumiał siebie! Nie może czekać tu na Kmietowicza.
Sytuacja jego obecna w Warszawie wydała mu się ciężką ponad jego siły.
— Ani dnia! ani godziny!
Bez namysłu, uniesiony żywiołowym porywem, opętany nim, War pierwszym kurjerem wyjechał do Lwowa.
Bezpośrednio potem w numerze Edwarda, w Bristolu, zadzwonił telefon.
Pawcio, który został jeszcze w Warszawie i powróciwszy z dworca, raczył się koniakiem, posłuchał z flegmą sygnału i odrzekł zdaleka, obojętnie:
— Daremna fatyga! niema nas w domu!
Telefon zadzwonił powtórnie. Pawcio wzruszył ramionami, zły.
— O do djabła, ktoś się łokciami dobija. Ano, trzeba sprawdzić, komu tak pilno. Hallo?!
Nagle wyprostował się mimowoli, przybierając pozę, jakby stał przed samą osobą Dady.
Poznał jej głos.
— Proszę jaśnie pani, pan mój...
Pawcio zająknął się, nie wiedział, co miał mówić. Postanowił nie powiedzieć prawdy.
— Jaśnie pan mój... jaśnie pan pojechał do Pochlebów, wezwany depeszą.
— Czy co się stało?
— I... i... nic, tylko administrator pana wezwał w jakiejś sprawie.
— Kiedy pan wróci?
— Nie wiem, proszę jaśnie pani. A co mam powiedzieć, jak wróci?
— Proszę powiedzieć, że matka, pani Zebrzydowska, telefonowała do mnie, pytając o pana, bo się nie mogła dodzwonić w Bristolu i ma do pana jakąś sprawę.
— Słucham!
Telefon zamknięto.
Pawcio odszedł stropiony do reszty:
— O do djabła! znowu coś broimy! Goś się zaczyna wyrabiać takiego samego, jak wtedy, kiedy to chcieliśmy się od Krongoldówny odczepić. Ale przecie teraz wcale inna sprawa.
Popatrzał smętnie na pustą butelkę i założył ramiona na piersiach, kiwając głową dramatycznie.
— A jeżeli nam Pochleby naprawdę zlicytują, to niby młodą panią, gdzie, co, i jak?... Eh, Lolek nas wyratuje! Jakoś to będzie!
Z rezygnacją zabrał się do drugiej butelki koniaku.
Dada odeszła od telefonu zamyślona, ze zwieszoną głową. Zauważyła wybornie zająknięcie się Pawcia, przeto informacja jego wydała jej się jakąś intrygą. Zawiadomiła jednak panią Zebrzydowską w ten sam sposób.
Na drugi dzień, bardzo rano, nadeszła depesza krótka i tajemnicza od Wara, z Lublina.
„Jadę Lwów, sprawy pilne, wiadomość wkrótce“.
Dada uczuła przykre ściśnięcie serca. Więc Lwów, nie Pochleby? Jedzie w zupełnie inną stronę? Co się w tem czai?
Ogarnął ją niepokój tłoczący i przeczucia złe nasunęły się nagle chmurą niepojętego zgnębienia. Przez parę dni Dada napróżno oczekiwała wieści od Wara. Poczuła się samotną i bardzo osieroconą. Była jakby w półśnie, w pół jawie, nie rozumiała często natłoku własnych myśli, które ją męczyły niewypowiedzianie. Aż przyszła chwila bolesna, chwila jasnowidzenia. Dada z tępą zaciętą stanowczością woli ockniętej i energji podała do biur ofertę o posadę dla siebie. Nie pomogły perswazje pani Renaty, młoda kobieta nie dała się przekonać.
Wiem, że z Warem już koniec! Życie swe zniszczyłam z własnej winy. Nie jestem stworzona dla Wara i on nie dla mnie! Człowiek jest często lunatykiem w życiu, dąży zupełnie na ślepo do własnej niedoli, a często zdaje sobie nawet jasno sprawę, że idzie drogą mylną, a jednak idzie. Ja tak szłam, na ślepo, wiedziona szałem, łudząc się, że to szczęście. Ale nareszcie mam odwagę uświadomić to sobie jasno i wyzbyć się złudnych mrzonek. Muszę pracować, muszę zagłuszyć w sobie to, co boli w sercu, inaczej nie chcę żyć. Praca mnie uleczy!
— Będzie to tylko powodem do nowych scysji między wami! — rzekła pani Renata. — Dziwaczejesz Dado i poniekąd obrażasz Wara. On cię kocha prawdziwie. Poco odkładałaś ślub? Powinniście się byli pobrać jąknajprędzej.
— Poto, abyśmy się jeszcze prędzej rozwiedli?
— Lecz zanim by ów domniemany rozwód nastąpił, miłość wasza dałaby wam poznać najwyższą rozkosz życia.
— A potem dowidzenia i każde w swoją stronę? — rzekła Dada sucho. — To teraz bardzo modne i na porządku dziennym, co prawda!
— Więc nie wierzysz w miłość Wara?
— Szał to nie miłość!
— Gdy War przyjedzie, może ci to wytłomaczy inaczej.
War nic przyjedzie! — zawołała Dada w szczegółnem podnieceniu. — Pojechał do Lwowa, pojedzie jednym rozpędem dalej! Może nawet przeczuwam, dokąd pojedzie!... Zemściło się na mnie moje marzenie wiośniane, bo tak tylko nazwać mogę sielankę z Warem w puszczy i naszą miłość ówczesną, która była piękną bajką. Takich bajek nie powinno się odnawiać i rozwijać, gdyż bledną i tracą na swym uroku.
Stan duszy młodej kobiety, pomimo pozornego spokoju, przerażał panią Renatę. Dada unikała jej i wogóle ludzi. Chodziła na długie samotne spacery do parków o najwcześniejszej godzinie rano, lub wyjeżdżała za miasto i tułała się po polach bezmiernie zgnębiona. Ale jej cierpienia nikt nie widział prócz Renaty.
Dada z uporem przypominała sobie słowa Jerzego, gdy żegnali się ostatni raz w Uchaniach, po jej zerwaniu z nim, a zaręczeniu się z Warem. Mówił jej:
„Lecisz na ogień, ale w nim spłoniesz. Gdybym mógł cię wyrwać z pod jego uroku i ocalić, oddałbym życie“.
Spaliła się w tym uroku jak ćma!
— Jak ćma! — powtarzała sobie Dada z okrucieństwem. — Gdyby nie Jerzy, możebym teraz mniej cierpiała!
Zaczęła chorobliwie szukać pracy, jako jedynego ratunku dla siebie. Ale ze znalezieniem posady było trudno.
Pewnego wieczoru Dada wróciwszy z dłuższego spaceru, była w lepszem niż zwykle usposobieniu, zachłysnąwszy świeżego powietrza na polach pod Wilanowem, zatęskniła za wsią, za lasem. Ale tęsknota jej nasunęła bardziej optymistyczne myśli. W pensjonacie Dada grała długo na fortepianie, głównie melodje, które lubił War i które grywała mu w Uchaniach podczas pierwszego ich spotkania. Oczami duszy widziała jego postać przed sobą, gdy oparty o pulpit patrzał na nią, widziała go przy sobie, gdy grywali razem, lub gdy ona słuchała jego muzyki. Te niedawne wspomnienia ożywiły ją znowu. Serce młodej kobiety, pomimo zgnębienia i udręki duchowej, zabiło ufniej, jakby ockniętą na nowo nadzieją i wiarą w przyszłość. Grała długo, powierzając klawiszom swe myśli, w których jednakże odnajdywała czasem zupełnie mimowoli i niespodziewanie dla niej samej oczy Strzełeckiego, wtedy, gdy jeszcze nie zaćmione były chmurą bólu, z jej przyczyny. Dada wreszcie rozgniewana za te napływy jaśniejszych marzeń, idących ku niej z przestrzeni, poszła do siebie. Niespokojna, wzburzona, chodziła po pokoju, ściskając skronie. Była w niej walka jakaś niepojęta, jakieś zmaganie się duszy młodej i zapalnej, pełnej wiary i pragnącej życia, z męką i niepewnością obecną, z goryczą, która truła jej duszę, nie mogąc jej zabić.
W owej minucie wręczono jej list od Zebrzydowskiego.
Dada stała chwilę bez ruchu, z listem w ręku, zanim przemogła się mężnie, by z pozornym spokojem, pomimo burzy wewnętrznej, przeczytać ten wyrok na siebie.
„Droga mi bardzo. Wybacz, jeśli możesz, brutalność mego czynu. Jestem zrujnowany do szczętu! Jestem niepoczytalny, nie władam sobą! Pochleby wystawiono na licytację, ocalił je Lolek Kmietowicz; sprzedał las i wziął w dzierżawę majątek. Wrócił mi tylko życie! Wyjeżdżam w świat, bo nic tu po mnie! — Mówiłaś mi zawsze, że społeczeństwo polskie potrzebuje ludzi tęgich energją, twórczością, czynem i pracą. Ani jednego składnika owej tężyzny nie posiadam w sobie. Mam natomiast energję słabości własnej i niezmiernie twórczy brak wiary w samego siebie. Wyjeżdżam przeto z kraju, z głębokiem przekonaniem, że nikomu tem krzywdy nie wyrządzę. Jestem powojennym rozbitkiem i destruktorem. — Dawno odczuwałem, że prysnął czar, który w oczach Twoich ubierał mnie urokiem od chwili naszej sielanki w puszczy, na kresach. A gdy prysnął, jęłaś patrzeć na mnie innym wzrokiem, krytycznym. — Mnie to nazbyt bolało, bo czułem Twoją krytykę, ale zmienić się nie potrafię. Nie wiem — bo ja już teraz nie wiem nic, co się mnie tyczy — lecz zdaje mi się, że Ty jedna, jedyna mogłaś mnie ratować od siebie samego. Ale nie chciałaś, czy nie umiałaś, pomimo Swego czaru i najlepszych pragnień. Przy mnie wszystkie Twoje marzenia dawno rozwiały się. czuwałem to aż nadto. Byłem złym duchem Twego życia, a stać bym się mógł nieszczęściem. — Nie mam wyrzutów i co do Pochlebów, wypadłbym z nich nie dziś to jutro, jak orzech, który rozsadziłby skorupę, bo mu w niej było ciasno. Zgasiłem już w sobie wszelkie ideały. Musi mi teraz wystarczyć pospolita realność życia. Czasem i ona bywa piękna, gdy się jest bogatym, tak, jak byłem ongi. — W Paryżu zamierzam uczęszczać do szkoły nauk politycznych. Przygotowanie prawne mam, zaczerpnięte na studjach w Cambridge, resztę zrobią stosunki, jakie posiadam i dobre chęci, może nawet pragnienia, by się kształcić w tym kierunku. Trochę jestem tylko za biedny i to będzie dużym minusem. Marzą mi się szerokie zakresy czynów, ale nie przy pługu i nie w Pochlebach...“
— I nie przy mnie! — szepnęła Dada, opuszczając bezwładnie list na kolana.
Podniosła głowę i patrząc przed siebie trochę mętnie, rzekła głośno, jakby do kogoś trzeciego:
— On pojechał do księżniczki Czhangirani!...





Minęły dwa lata.

W dużym gabinecie we dworze w Kryszynie, siedziała Dada Turowa przy biurku, zarzuconem stosami papierów. Pisała.
Obok, w głębokim fotelu wnurzony, pan Kryszyński, dyktował jej jakiś urzędowy list. Był to człowiek już w wieku poważnym, białowłosy, o rozumnych oczach i siwych staropolskich wąsach. Ręka jego prawa, podtrzymywana czarnym temblakiem, spoczywała na oparciu fotela bezwładnie.
Głębokie oczy starego człowieka zatrzymywały się często z serdecznym wyrazem na postaci piszącej sekretarki. Dada była pochłonięta pracą. Z szerokiego, białego kołnierza wywiniętego na sukni, wychylała się jej smukła szyja i ładnie na niej osadzona główka. Ciemne, lśniące włosy, rozdzielone na przodzie, wiązały się na karku sutym węzłem. W wyrazistych brwiach, zagiętych w górę, znać było skupienie myśli, w błękitnych ocienionych oczach czaiło się zmęczenie, które widniało także na wdzięcznych ustach, lekko pobladłych.
Nareszcie pan Kryszyński skończywszy dyktowanie listu, rzekł z uśmiechem:
— Na dziś dosyć. Pani już jest zmęczona! Pracujemy bardzo długo. Niechże pani nie idzie już na te kursą do domu ludowego, lecz odpocznie. Do czego to podobne zamęczać się taki
Dada zaśmiała się swobodnie.
— Jestem zdrowa i silna, mogę, muszę i chcę pracować. Ale dziś kursów moich niema. Pani Kryszyńska ma wykład w świetlicy dla gospodyń i o pszczelarstwie, więc moich kursistów naturalnie zwolniłam.
— Bardzo szczęśliwie! Te wykłady pani i odczyty popularne przy pracy biurowej, wycieńczają panią. To nie dobrze, pomimo zadowolenia, jakie to pani daje, zanadto jest męczące. Pani nam zmizerniała.
— Ale gdzież tam! Moje kursy i odczyty są dla mnie tylko przyjemnością wielką, jaką sprawia przeświadczenie, że się ma wyraźny cel jakiś — mówiła Dada, układając papiery i księgi na biurku.
— O, tak, cel swój osiągnęła pani w stopniu wysokim. Wszak to już dwa lata z górą, jak pani jest w Kryszynie sekretarką takiego jak ja nudziarza. Pani jest stworzona do pracy społecznej. Posiada pani zdolności i zamiłowanie do takich czynów i umiłowanie ze strony swoich słuchaczy. To może najważniejszy atut do powodzenia, jakie towarzyszy pani działaniom. Sympatja pani dla nich zjednała najbardziej nieufnych. Wszak robotnicy z gorzelni, młyna i tartaku i fornale, wszystko to rozsadza dom ludowy, gdy pani ma wykład lub pogadankę. Podziwiam panią serdecznie. Moja żona jest i była zawsze wielką propagatorką oświaty, no i to, co jest w Kryszynie, to jej zasługa. Ale nie ma tego zmysłu, czy jak to nazwać, który porywa i zapala słuchaczy. A to ważne i to jest wrodzone, tego się nauczyć nie można.
— Owszem, ja się tego nauczyłam.
— Od pana Jerzego Strzełeckiego, czy tak? — spytał Kryszyński z uśmiechem.
Dada spojrzała mu śmiało w oczy.
— Tak. On przed dwoma laty skierował mnie do państwa, kiedy byłam bardzo nieszczęśliwa. On, wyzbyty z wszelkiego egoizmu stał się dla mnie kierownikiem duchowym, wskazał mi cele życia i jego piękno, nakłaniając umysł mój i zapał do takich właśnie idei. Tylko jemu zawdzięczam, że mogę być pożyteczną.
— Wierzę, że pan Strzełecki sam działacz i pracownik dużej miary, będąc przyjacielem pani, tak gorąco jej oddanym, mógł nakłonić panią do czynów społecznych i pracy na tem polu. Ale nie zdołałby chyba obudzić w pani zamiłowania do niej i serca dla tych sfer.
— On ich również umiłował, we mnie zaś odnalazł odpowiedni do tego grunt. Pan zna moje życie, otóż mój pobyt na Sarnach i obcowanie z ojcem Turem usposobiło mnie do tych sfer tak ujmująco i ufnie, że to w naturze mojej pozostało jako zarodek, który teraz rozwinął się i rozwija coraz bardziej. Widocznie przeznaczenie moje szło w tym kierunku. Burza wojny wyrzuciła mnie na taki teren, by poznać i ocenić owe niższe sfery, które sercem i uczciwością przewyższają bardzo często — najwyższe.
— Wszak pani w małżeństwie swem nie była szczęśliwą?
— To co innego, proszę pana, tu nie było winy, z obu stron, tu inne czynniki rozdzielały i niszczyły życie. Byłam wtedy jakby pisklęciem ciśniętem brutalnie w zupełnie obce dla siebie gniazdo, ale nie wrogie. Znalazłam tam serca i nawet delikatność uczuć, które oceniłam dopiero potem.
— Zawsze pani jest idealistką, pani Magdaleno droga, i pełną zapału bojowniczką swoich ideałów. A pomimo to i realistką, bo do każdej pracy przypija się pani z taką upartą wytrwałością i werwą, tyle wkłada pani duszy w nią i życia, że tem samem dokonać pani może bardzo wiele.
Dada zarumieniła się ze szczerej radości na tę pochwałę starego obywatela, którego szanowała głęboko.
— Pragnę całem sercem, aby tak było istotnie. Ale to nie moja zasługa, tylko najpierw pana Jerzego, powtarzam, a potem państwa. Strzełecki jak prawdziwy przyjaciel, podał mi rękę i pomógł wydźwignąć się z mojej biedy duchowej. Państwo dali mi u siebie odczuć dom rodzinny i tyle serca.
— W stosunku do pani bardzo to było dla nas łatwe i miłe. A co do Strzełeckiego, nie przeczę, że mu pani dużo zawdzięcza. To człowiek mocny duchem i charakterem. Jego działalność w Zdołczycach imponuje mi. Teraz, gdy jest administratorem odpowiedzialnym w Zdołczycach, a plenipotentem całego klucza Poturzyckich, teraz szerszą rozpocznie działalność. Tęga głowa! Szkoda, że taki człowiek utracił własne tereny dla swych poczynań. Gdyby miał większą możność, szeroko rozwinąłby skrzydła. Okolice Zdołczyc zasklepione w sobkostwie i sybarytyzmie, poruszyć i wskazać cele ogólne, to był czyn! Napracował się rzetelnie, lecz już teraz opada z tamtejszych obywateli ziemian ta powojenna psychoza, która dotąd dawała im tylko nieustanną pobudkę do wyrzekania na ciężkie czasy, oraz do żalów nad sobą samym i nad Polską. Wszystko zaś to przy akompanjamencie zabaw, szampana, pijatyk i karciarstwa, na co szły tysiące, włóki na parcelację, a często całe majątki. Nie pojmowali, że w rękach ziemian spoczywa pośrednio odbudowa państwa polskiego. Nie orjentowali się, jakie olbrzymie znaczenie posiada praca solidarna obywateli ziemian wespół z ludem naszym w tej świętej idei budowy naszej przyszłości.
Dada oparła głowę na ręku i patrząc na Kryszyńskiego, rzekła z promiennym uśmiechem:
— Tego zdaje się nie uznają nie tylko okolice Zdołczyc, ale i wiele innych rejonów kraju. Wiem to od Pobogów, którzy także są zwolennikami pracy nad ludem i z ludem.
— Pobóg Roman? ho, ho! to nieprzeciętna jednostka, dzielny człowiek! Widzi, droga pani, u nas jeszcze się wielu nie orjentuje, powtarzam, a wielu nie chce w to wierzyć, że lud nasz, włościański i, sfery robotników agrarnych i fabrycznych, to potęga przyszłości, to fundament, na którym oprą się zawsze twórcze poczynania nasze. Wielu uważa lud za balast, za złą moc, konieczną, lecz odpychającą, często nienawistną, dlatego głównie, że dąży także do własnych praw, zupełnie słusznych i przynależnych im, takim samym synom ojczyzny jak i możnowładcy. Z pośród tego ludu wyłoni się nowa inteligencja przyszłości Polski i nowe twórcze siły społeczeństwa, które narasta. A tymczasem przyjaźń i zbliżenie się z ludem bywa przez niektórych uważane za socjalizm, anarchizm, nawet utajony bolszewizm. Poprostu nie rozumieją tej spójni. Inni znowu są tak zagrzęźli w kabotyństwie, że wierzą tylko we własną kieszeń i własny żołądek.
— Będzie już takich coraz mniej — zawołała Dada. — Czasy nadchodzą inne, nie sprzyjające podobnym mamutom.
— Daj Boże! Więcej by trzeba ludzi, którzy potrafiliby łamać zardzewiałe wrota egoizmu i obskurantyzmu takich właśnie mamutów. Młodzi rosną już pod znakiem i wróżbą innych, nowych konstelacji, więc ci zakrzepli w swych skorupach muszą z konieczności dążyć za młodymi, ot, za takimi, jak pani, jak Strzełecki, Pobóg. Muszą iść, zbierając nogi za pas, z jękiem wprawdzie i skargą, ale muszą iść! Gdy staną, zgniecie ich nowa era, której jutrzenka już nam świeci. Od was, młodych, zależy, by ta jutrzenka zabłysła wreszcie wielkim blaskiem. Wierzę, że tacy jak pani i Strzełecki, jak Pobogowie, nie pożałujecie rąk i pracy, wespół z nowym zastępem najmłodszych, aby wznosić i budować Polskę w miarę sił i możności. Wszyscy jesteśmy nowymi pionami i pionkami odrodzonej ojczyzny.
Wszedł do pokoju, stary służący z naręczem drzewa.
— Zapalić w kominku? — spytał nosowym głosem.
— A owszem, owszem! Co tam na dworze, Marcinie?
— Śnieg, panie dziedzicu.
— Śnieg! — Dada skoczyła do okna. — Prawda! jak biało, jak ładnie. Ale oto już i mrok.
— Zagadaliśmy się z panią i nie zauważyliśmy, że wieczór zagląda do pokoju i że śnieg pada.
— Juści! Albo to wieczór, toć czwarta godzina dopiero! Jeno, że listopad obdarł drzewa z liści to mu wstyd takich nagusów oświetlać i dlatego prędko dzień gasi. Ot i ogień jest! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki! — odrzekli Kryszyński i Dada.
Stary obywatel spojrzał na młodą sekretarkę z figlarnym uśmiechem.
— Mówiliśmy przed chwilą o ludziach — nowych — do nich pani należy. Otóż w ustach moich i Marcina to staroświeckie pozdrowienie przy zapalaniu ognia nie razi, choć może jest przeżytkiem. Ale pani może się to wydaje także zwyczajem z epoki mamutów.
— Znam ten zwyczaj z Dawidówki, więc nie tylko nie razi mnie, lecz zawsze przenosi w kochane ściany natszego domu. Ojciec Tur także zachowywał ten dawny obyczaj polski.
Marcin cisnął parę szczap drzewa na ogień i z irytacją rzekł mrukliwie:
— Pan dziedzic myśli, że pani Magdalena, dlatego że młoda, to już ma o Bogu zapominać, tak, jak nauczycielowa ze szkoły, w miasteczku, której dzieci niechrzcone i pacierza nie umieją dotąd, choć mają po dziesięć lat?... Wiadomo, że komu się mózg we łbie do góry nogami przewróci, temu się zdaje, że jest taki wielki, że mu i Boga nie potrzeba.
Pan Kryszyński zamienił z Dadą uśmiech porozumiewawczy.
— A tymczasem na tego nauczyciela, to już ludzie skarżą, bo mówią, że jak on Boga swoim dzieciom odebrał, to wydrze Go i z duszy dzieci, których uczy. Zbierają się chłopy wyrzucić tych poganów ze szkoły. Poco taka zaraza, co niewiarę sieje, ma dzieciom serca zatruwać na całe życie? Poszły już prośby do szkolnych władz, żeby tych niedowiarków usunąć. Jak nie usuną, to nasi robotnicy pójdą ławą, razem z mieszczanami i wyrzucą precz, na bruk, całą familję! Co im kto zrobi? Jak oni śmieli Boga do szkoły nie przyjąć, to ludzie ich mają cierpieć? A nie doczekanie! Ot i pani dziedziczka jest!
Ukazała się w drzwiach osoba starsza, drobna i energiczna.
— Pani Dado, idzie pani ze mną do świetlicy?
Młoda kobieta zerwała się z krzesła.
— Z przyjemnością! A czyż to już czas?
— Jeszcze nie, ale prosiłabym, aby mnie pani wyręczyła przy przezroczach podczas pogadanki o pszczelarstwie. Toby mi ułatwiło bardzo. Więc chcę panią obznajmić z tematem i kolejnością obrazów.
— Ależ moja droga, pani Dada jest przemęczona. Mieliśmy moc pracy. Daruj jej te przezrocza! Myślałem, że mi pani poczyta trochę albo pogra, a tu znowu świetlica! Mnie się też coś należy.
— Teraz długie wieczory, jak wrócę, będę panu czytała i grała — rzekła Dada wesoło.
— A kiedyż pani odpocznie po pracach?
— Będzie i na to czas!
— A o wschodzie słońca znowu hajda na spacer ze zgrają psów.
Młoda kobieta strzepnęła rękoma po sukni i zawołała z brawurą i wdziękiem:
— Hajda! do lasu! na pola! W świat!
— A juści, psy ino czekają takiej uciechy, a od świtu skomlą pod pani oknem, a machają ogonami, a piszczą że i nie wyśpisz człowieku — zagderał Marcin, patrząc na Dadę radosnym wzrokiem.
— Oj młodość, młodość! Bodaj to! — śmiała się pani Kryszyńska. — Śniegu napadało dużo i wciąż pada, niechże pani jutro nie wstaje tak rano. Jest za chłodno, łatwo się przeziębić.
A Kryszyński rzekł z tajemniczym uśmiechem.
— Ej, pani Magdaleno, poskarżę się ja na panią przed Strzełeckim. Niech on tu przyjedzie i postrofuje przyjaciółkę za takie niesforne szafowanie własnemi siłami.
Wtem Marcin zerwał się od kominka i złapał się rękoma za głowę.
— O dla Boga, rety! a cóżem ja zrobił najlepszego!
— Co się stało? — spytali wszyscy troje.
— A toż telefonem podali z poczty telegram od pana Strzełeckiego, że raniutko jutro przyjeżdża.
Dada zapłonęła gwałtownym rumieńcem. Zdawało się, że w tym rumieńcu stanęła cała jak w pożodze ognistej.
Kryszyńscy patrzyli na nią z serdcznym uśmiechem. On zaś zwrócił się nagle do Marcina.
— A ty długi języku babski! ty dziadu obrzydły! nie mogłeś mnie samemu wiadomości tej udzielić?
Stary pan wyciągnął zdrową rękę do Dady.
— Ot i nie udała się niespodzianka! Zaprosiłem pana Jerzego na nasze zebranie rolnicze i na eksperta w sprawie meljoracji folwarków, i na polowanie także. Wykręcał się jak węgorz w gorącej wodzie, ale nareszcie obiecał przyjechać. Chcieliśmy to tak ładnie zaaranżować a tu masz! język Marcinka wszystko popsuł. Nie widzieliście się państwo od dwuch lat, toż się przecie spotkajcie!
Dada uścisnęła rękę Kryszyńskiego z bladym uśmiechem bez słowa. Rumieniec wolno spływał z jej twarzy. Oczy pociemniały, jakby w nich skoncentrowało się wrażenie, jakiego doznała.
W chwilę potem szła z panią Kryszyńską do świetlicy, panując dzielnie nad niespodziewanem dla niej samej podnieceniem.
Na progu domu ludowego oddano jej dwa listy, jeden od Teresy Pobożyny, drugi z Paryża przeadresowany do Kryszyna z Uchań.
Dada poznała pismo Zebrzydowskiego i nowa fala krwi zalała jej twarz. Od dwóch lat nie było od niego ani słowa i oto dziś... Dlaczego właśnie dziś?
Dada zmuszała się, aby ze spokojem i równowagą duchową dopomagać pani Kryszyńskiej w jej pogadance. Potem czytała Kryszyńskiemu jak codziennie, ale gdy on poprosił ją o muzykę, zaczęła plątać melodje, z czego powstawały warjacje tak roztrzęsione i dziwaczne, że Kryszyński zrozumiał. Słuchał jednakże, obserwując młodą kobietę z zainteresowaniem. Ale Dada zerwała się od fortepianu z wypiekami na twarzy.
— Nie mogę! pan wybaczy!
— Jestem stary tyran! To pani niech mi wybaczy, pani Magdaleno droga, że panią zamęczam i zanudzam. Idź dziecko, wypocznij, a jutro bądź nam znowu wesoła jak ptak. Rozweselaj nasz dom sobą. Niech i twój przyjaciel odczuje to ciepło i blask, którem promieniujesz.
Młoda kobieta znalazłszy się w swoim pokoju, po długiem wahaniu otworzyła najpierw list Tereni.
Czytała:
„Posyłam ci, Daduś, list Wara do ciebie, który nadszedł do nas. Przyznam ci się, że niesłychanie zaciekawił mnie, tembardziej, iż rozmawiałam o nim niedawno z Mohyńskim. Wrócił z Paryża i opowiadał mi dużo.
Otóż Edward, jak wiesz, szalejąc za Olgą, nie dopiął celu jednakże. Ona bawi się z nim tak samo, jak podobno z wieloma innymi, którzy ją tam otaczają. Kokietuje Wara, wabi go, ale na tem kończy się wszystko! Mohyński zbadał dobrze całą tę historję, bo i jemu zdaje się także Olga zawróciła głowę. On twierdzi, że Olga mści się na tych swoich ofiarach za... doznany zawód. W każdym razie War nie spodziewał się takiej porażki. Traci pieniądze ku rozpaczy Kmietowicza, który Pochleby postawił już nieźle i de facto one już są jakby jego własnością. Szczęście, że to przyjaciel Wara prawdziwy i prawy człowiek nie wykorzysta sytuacji. Edward podobno uczęszcza do szkoły nauk politycznych, Olga jednak w tem go podtrzymuje, namówiona przez Mohyńskiego. Ona sama jakoby tęskni do Gruzji i jest już znudzona pustotą swego życia, pomimo tryumfów jakie tam święci. Wśród jej wielbicieli War zajmuje dominujące stanowisko platoniczne, lecz to mu zapewne nie wystarcza, skoro oczekiwał innego. Mohyński mówił, że Edward jest zazdrosny o kuzyna Olgi, księcia Arczyłła Czarawdżadze, którego Olga wydobyła z niewoli bolszewickiej, a który wkrótce ma przyjechać do Paryża. Hrabia August przypuszcza, że ów książę wyrwie Olgę z odmętu paryskiego, i że ona podświadomie za tem tęskni.
Wszak ta księżniczka to także powojenny rozbitek, sobie i nam rozbiła życie. Ona, czy los dokonał tego, ale fakt faktem.
My oboje z Romanem nie przetrawiliśmy w naszych sercach męczącego niepokoju o powrót naszego szczęścia, które nie jest dawnem i szczerem odbiciem tętna duszy. Dwa lata przeżyte znowu razem nie powróciły nam jednakże w całej pełni dawnego spokoju i pogody. On w moich oczach odczuwa nieufność i ja to widzę, pomimo, że niema we mnie braku wiary w niego, ale jest nad wszelki wyraz bolesny lęk i dręcząca męka, czy tamto wszystko nie pozostawiło po sobie śladów w duszy i sercu Romka ukochanego, bo wszak on jest mi wszystkiem. Odczuwam, że ten sam lęk i taka sama męka o moje dla niego uczucie, jest z nim. Ja biorę to za co innego, on zaś moją udrękę rozumie inaczej. Kiedy wyzbędziemy się ciężkich wątpliwości duchowych, kiedy i czy odzyskamy znowu dawne, niepokalane i cudowne w swem pięknie i uroku szczęście nasze — niewiem!
Może lat potrzeba na to, by ta mara nużąca od nas odpadła i abyśmy byli odrodzeni na nowo. Już nie powojenni rozbitkowie duchowi i moralni bankruci po zachwianem przez silny huragan szczęściu, lecz powojenni, ale nowi i mocni zdobywcy ideałów swoich i szczęścia, z którrem pójdziemy w dalsze życie, jakby z nowo zapalonym stosem ognia w duszach. Wierzę, że to nastąpi po dzisiejszych rozterkach, bo wierzę zawsze w zwycięstwo ideału — rodziny. — Oboje dążymy do jednego celu. Romek rozpoczął szeroką działalność społeczną, jego zapał staje się twórczym. Tyle ma projektów, tyle silnej woli i niespożytej energji. Korespondują i spotykają się z Jurkiem Strzełeckim na terenach swoich działań. Rom chciał ściągnąć Jurka do Krąża, ze Zdołczyc, jak wiesz, ale stanowisko takie dla niego za małe. Ganiewicz wystarcza, naturalnie przy głównym kierunku Romka. No i Jurek już wzleciał! Placówka u Poturzyckich i tu, w centrum kraju, to horyzont rozległy. Romek także pracuje bardzo i z zapałem wiecznie żywym. Uchanie i Krąż powracają pomału do dawnej kultury, silna wola Romka sprawia cuda.
Teraz Romek rozwinął starania o odzyskanie Sławohory nad Dunajcem. Trudności wielkich nie będzie, ponieważ wszystkie dokumenty po dziadku Hradec-Hradeckim, są odszukane i w porządku, jak również mogę udowodnić moje prawa spadkobierczyni. Ale ja, idąc w myśl zastrzeżeń dziada Halmozena (Hradeckiego) w jego testamencie, nie chcę, by nasza rodzina posiadała Sławohorę. Romek zgadza się z tem, jednakże twierdzi, że tamten piękny zakątek Beskidów to gleba rodzinna Hradeckich, zatem nasza, więc poco mają posiadać ją obcy ludzie? Romek ma jakieś swoje projekty co do Sławohory, której odzyskanie jest już na dobrej drodze. Co do mnie wolałabym utracić majątki, byle powróciło w pełni dawne szczęście nasze i nasza droga rodzinna harmonja, ta rodzina w najidealniejszem pojęciu, którą stworzyliśmy i którą nam wojna przyćmiła, która jest ideałem ustroju społecznego. Ta rodzina, droga moja Daduś, dla nas i dla dzieci naszych była i da Bóg będzie najwspanialszym darem Bożym, hojnym darem prawdziwego szczęścia“.
Przeczytawszy list Teresy, Dada zamyśliła się. Ale myśli jej były w niesłychanej rozbieżności z sobą. Zwichrzyły się jak liście różnych drzew porywane i unoszone wichrem i zamętem burzy. — Po długiej chwili zadumy takiej, Dada z zagadkowym uśmiechem na ustach otworzyła teraz list Zebrzydowskiego.
„Bardzo droga Pani. Dwa lata minęło od paru miesięcy, jak dwa dni czy jak wiek?... Nic nie piszę o sobie, bo nie mam o czem, nie pytam o Panią, bo nie mam prawa! A jednak muszę dziś do pani pisać, bo mię do tego popycha pragnienie, silniejsze nad wszelkie prawa. Może chcę tylko pomarzyć przed Nią, ale niestety inaczej, niż to bywało wtedy, przed dwoma laty. — Zdziwi się droga Pani, gdy przeczyta o czem marzę. Sam się zdumiewam, że tak jest, a jednak to prawda!
Uciekam z Paryża daleko na obce pola i patrząc na nie, uczuwam w duszy jakiś ogrom, który wyrywa się z mego ducha mocą nieznaną i ulatuje daleko, bardzo daleko, bo aż na moje pola w Pochlebach. Na te przepiękne rozwite pola, gdzie w czerwcu plonuje żyto, tumanem zbożnym otulając łany. Gdzie nad polem czerwonej koniczyny brzęczą roje pszczół i dzwoni w powietrzu skowronek. Gdzie zapachy miodne uderzają do głowy jak wino, którym można się odurzyć aż do zachwytu i rozkoszy istnienia. Przeniesiony tęsknotą, widzę Pochleby, dalekie odemnie, a jakieś wyjątkowo drogie i swojskim czarem owiane. Tam w starym dworze skrzypią uginające się posadzki, a w blaskach elektrycznych lamp widnieją na ścianach przypylone portrety pradziadów moich. Na kominku płonie ogień, a z poza okien, teraz, w listopadzie, huczą odwieczne drzewa w parku. Tak tam cicho, słodko! Widzę siebie w tym dworze i swoją żonę. Po — błękitnej pogodzie — jaką ona roztacza dokoła, odgaduję w niej — Panią!
Śmiałe, ale pełne czaru są moje wizje, może obłędne halucynacje człowieka chorego na nostalgję duszy i serca? Jakże często znudzony, zmęczony i przesycony uciekam wprost z wesołej wrzawy, muzyki, tańców, pieśni, z chaosu i pieniącego się nurtu życia znowu pod ciemne roziskrzone gwiazdami niebo wsi odległej, by odszukiwać tam swoje najdroższe tęsknoty. Pragnę powietrza, które wchłaniam pełną piersią, pragnę marzeń o ziemi mojej i o moim domu, o — pogodzie błękitnej — utraconego szczęścia.
Dlaczego dawniej, gdym błądził po całym świecie, nie nawiedzały mnie nigdy podobne tęsknoty?...
Dziś kocham to wszystko, co mię tam przenosi do owej, pamięta droga Pani, wyszydzanej „habendy“... Czy ja tam powrócę i kiedy? Myśli te nawiedzają mnie coraz natarczywiej. Czuję w nich upór może-atawistyczny, po ojcu i dziadach; jestem wszakże „kość z kości starej szlachty polskiej“ — tak mi ktoś kiedyś powiedział. A może to są natchnienia wyrosłe i zbudzone przez drogą panią, przed dwoma laty, których wtedy nie doceniłem. Czem się tłomaczy, że ja teraz rozbitek powojenny, zaczynam się czuć Polakiem, nie kosmopolitą i jestem dumny i szczęśliwy z posiadania kawała ziemi polskiej i do niej tęsknię?...
Czem to się dzieje?“
Dada oderwała oczy od listu i spojrzała w okno ciemne w powłoce śnieżnej, szyby przy blasku lampy miały tony oksydowanego srebra.
— Tem się dzieje, że duszę masz polską, która zwalczy wszystko inne, rodząc tęsknotę do ojczyzny — szepnęła Dada.
...Jeżeli on teraz już o domu swoim marzy — myślała młoda kobieta — wierzę, że się już tej złotej przędzy z duszy nie pozbędzie, a z czasem ideał ten rozrośnie się w nim i da mu najlepsze natchnienia! On nie znalazł jeszcze własnych, dla siebie stworzonych szranków i dlatego męczy się, bo szuka; gdy znajdzie swój cel, dotąd nieznany, wtedy odrodzi się duchowo, wróci do kraju i założy uczciwą polską rodzinę! Każdy człowiek ma zawsze w duszy, czasem może w nieświadomym dla samego siebie zakamarku, jaki taki kwiat piękna....
Umilkła myśl Dady o Edwardzie, bo oto usłyszała we własnej duszy dziwny głos, który nieśmiało dopominał się o coś dla siebie samej, który jej mówił, że pomimo zadowolenia z losu i pracy obecnej, pomimo ukojenia serca po rozterkach i walkach przeżytych, jest w niej głucha tęsknota, jakby przestrzeń jakaś niczem nie zapełniona. Dada nie zagłębiała się w te uczucia, znała ich treść, więc poco mącić pozorny spokój? Poco wprowadzać do serca zarzewie niepokoju, może buntu?...
Dada westchnęła. Patrzyła tęsknie na list trzeci, dawniejszy, z przed paru tygodni, wydobyty machinalnie z teczki. Niejako usposobiata się duchowo do odczytania tak dobrze znajomego listu. Ten dopiero był dla niej próbą ogniową, którą zwalczyć w sobie musi, jeśli chce osiągnąć spokój niezmącony marzeniem.
Zaczęła czytać:
„Praca nasza jednoczy nas z sobą i skuwa pokrewieństwem dusz. Tak! mam duże zadowolenie z powodu, że zdołałem wywrzeć pewien wpływ na ziemian tutejszych i oni wyrwani z bezczynu swego, sami rwą się już do działań szeroko społecznych. Pan Kryszynski zapewne przecenia moje zasługi w tej dziedzinie. Uważałem to sobie za obowiązek drogi i za szczęście, że mogę tak pracować, jak zawsze pragnąłem i pracowałem w Nowosiółkach. Zgryzłem tu dużo gorzkich pigułek, ale je zmogłem i teraz jestem pewny, że ziarno mojej wiary rzucone tu, zaplonuje z czasem obficie. Pan Y: o którym pisałem drogiej pani, dzielny — obywatel i mądry człowiek, uważany tu dawniej za dziwaka i oponenta z zasady, dlatego, że go nie rozumieli, który był zniechęcony i usuwał się celowo od wszelkiej działalności, teraz niezmordowanie pracuje, idziemy ręka w rękę z pełnem zadowoleniem, że się trudności przebrnęło.
Cieszę się niezmiernie, że i Ty, najdroższa pani, rozmiłowałaś się w takiej pracy i że Cię ona porywa. Pan Kryszyński pisał mi o pani z najwyższem uznaniem i szacunkiem. Jest pani wedle jego zdania dobrym duchem Kryszyna. Podobno szkoła, ochrona i dom ludowy są pod natchnieniem dobrego ducha pani. Twoja działalność, Twoje zbliżenie się z ludem i zjednanie sobie sympatji ludu w Kryszynie, sprawia mi radość niewysłowioną i uszczęśliwia mnie. Widzę bowiem, odczuwam, że ideały moje stały się Twoimi. My oboje z kresów polskich, rzuceni przez wojnę w serce polskiej ziemi, potrafiliśmy jednakże wyzbyć się dawnych nawyków i... koron naszych. Staliśmy się ludźmi nowymi, pomimo, że tradycje nasze, powiedzmy tradycje polskie, są nam zawsze drogie, a często stają się wskaźnikiem duchowo-etycznym. Można więc jedno z drugiem połączyć!
Świadomość naszej spójni duchowej jest moim najdroższym klejnotem życia.
Kiedyż panią zobaczę? Jakże dawno już, jak dawno od naszego rozstania! Nie ukrywam, że dziś pragnąłbym być w Kryszynie. Tylokrotnie proszony przez pp. K: zwlekam, stale zwlekam, gdyż listy drogiej pani to co innego niż osoba Jej. Jaką zastałbym panią teraz? W listach odczuwam panią, słyszę dźwięk Jej głosu, widzę spojrzenie, każdy ruch... Czy taką samą odnajdę kiedy, przy osobistem spotkaniu?..
List wypadł z ręki młodej kobiety. Dada powstała z miejsca, uniesiona porywem, który w jej duszy obudził najżywotniejsze struny uczuć.
Ramionami oplotła ramę okna i promieniem oczów wnurzyła się w blado siną srzeżogę głębokiej nocy, przysłoniętej rozpyłem śnieżnej zaćmi na szybach.
Pierś jej falowała szybko i szeroko, jakby chłonąc w siebie i chcąc stopić w płomieniu serca tę noc przestrzenną, która odgradzała ją od jutrzejszego dnia.
Jak długo Dada przemarzyła pod tą zaśnieżoną:, zimną szybą, nie mogłaby sama określić. Wyobraźnią goniła w ciemnych przestrzeniach pociąg pędzący w stronę Kryszyna, odszukała w nim sylwetkę jadącego. Promiennym błękitem źrenic, w których palił się żar młodej, uzdrowionej duszy, rozjaśniała mroki.
I znowu płynęło wspomnienie z przed dwuch lat, gdy niewypowiedzianie zgnębiona świadomością, że War Zebrzydowski pojechał za tamtą, przyjęła pierwszą lepszą, bardzo skromną i nieodpowiednią posadę. Wtedy zjawił się nagle Strzełecki, z ofertą pana Kryszyńskiego. Opierała się, nie chciała nic od Jerzego. Dotąd pamięta mękę i walkę, jaką stoczyła z sobą. Posada była dla niej wymarzoną, ale otrzymywała ją z rąk Jerzego, którego tak bardzo skrzywdziła, a on jednakże wyrwał ją z odmętu jej duszy. Jego stanowczość i wola wyrażona niesłychanie delikatnie, z nietajonem uczuciem dla niej, skłoniła ją do przyjęcia jego propozycji.
Widzieli się godzinę tylko w pensjonacie pani Renaty Palickiej. Gdy odjeżdżał, żegnając ją, pochylony do niej, patrzał jej głęboko w oczy, chmurą swoich źrenic i mówił niskim przyciszonym głosem:
„Niech pani zawsze i w każdej sprawie liczy na mnie i na moją opiekę nad panią. Niech mnie pani uważa za przyjaciela wiernego i oddanego sobie na całe życie. Ja cię nie zawiodę — nazbyt mi jesteś pomimo wszystko drogą“.
Dada pamięta, że w momencie ich pożegnania oczy jej zaszkliły się łzami, dlaczego — nie potrafiłaby, sobie wytłomaczyć.
Ale potem stały się łącznikiem ich listy i nawiązały serdecznie przyjacielski kontakt między nimi. W tych listach nie poruszali nigdy drażliwych dla obojga przeżyć, jednakże w tych listach on utwierdzał Dadę coraz bardziej w przekonaniu, że przeszła obok swego szczęścia, ale odwróciła się od niego, by polecieć na płomień jaskrawy szału dla Wara. Jak ćma! Jerzy jej to przepowiedział. Lecz gdyby nie rozczarowanie, jakiemu uległa, może dawne wspomnienie sielanki z puszczy, nosiłaby w duszy całe życie i onoby psuło jej szczęście? Tą myślą Dada często pocieszała zbolałe swe serce. Z siły woli Jerzego brała własną moc i podążyła szlakiem jego ideałów, jego pracy, choć w skromnym zakresie.
Ciemna śnieżna noc unosiła obecnie myśl Dady od cichego pokoju we dworze kryszyńskim do pociągu pędzącego przez mroczne tumany.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wschód słońca rozbłysnął jaskrawem zalewiskiem blasków i oświetlił przeczystą niepokalaną biel pierwszych śniegów. Świat wyglądał jakby oczyszczony z mgławic i mroków jesiennych.
Wszystko okryła nowa, świeża biel, radosna, ciesząca oczy i serce!
W Kryszynie, do stołowego pokoju, zalanego złotym promieniem wschodu, wszedł prędko Jerzy Strzełecki. Zatrzymał się na widok Dady.
Była sama!
Długą chwilę patrzyli na siebie wzajemnie oczami, w których było wszystko, co może usta ich nie zdołałyby jeszcze wypowiedzieć. W tym jednym momencie zrozumieli się. Podeszli do siebie nagle, prędko, oboje równocześnie. Jerzy wyciągnął ręce, Dada oddała mu obie dłonie. W oczach jego było szczęście.
Ujrzała jego ciemną głowę blisko, tuż przy sobie. On słyszał bicie jej serca mocne i radosne, rozumiał wymowę pociemniałego błękitu jej oczów.
Gdy przywarł ustami do jej rąk, oddanych mu serdecznie, nie potrzebowali słów, by wiedzieć, że oboje składają w tej chwili śluby, na całe wspólne, drogie życie.


Kuchary 1928 r.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.