<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powojenni |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Ludwik Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Roman i Olga przebyli parę dni w swojej skrytce leśnej, oczekując ciągle strasznej chwili odkrycia ich i ujęcia. Wypełzali ze swojej jamy tylko w nocy z największą ostrożnością, nasłuchując długo i płosząc się najlżejszym szmerem. Raz jeszcze usłyszeli w blizkości tętent koni, Olga dowodziła, że w tej głuszy leśnej mogła to być tylko wznowiona pogoń za nimi. Przez długie godziny oboje, przyczajeni cicho ani drgnęli. Gdy wreszcie minęło trzy dni, wszelkie obawy wydały się im zbytkiem ostrożności, tembardziej, że trzeba było uciekać dalej i przezwyciężać jeszcze mnóstwo niebezpieczeństw. Szli tedy tylko nocami, cierpiąc głód, ponieważ zapasy żywności skończyły się i reszta suchego chleba musiała wystarczyć aż do Zruba. Tam Olga obiecywała sobie odpocząć i pożywić się u starej swej niańki, Chazmary, Tatarki. Szli tedy wytrwale przedzierając się lasami i polami pod nieustającą grozą, wycieńczeni, głodni. Wreszcie po dziesięciu dniach tej strasznej wędrówki Olga rozpoznała okolice Zruba. Pozostał wedle jej obliczenia jeden dzień drogi. Nazajutrz o świcie, idąc polną dróżką, spotkali chłopa, jadącego wozem, zaprzężonym w jednego konia. Zatrzymali go, pytając dokąd jedzie, okazało się, że do wsi blizkiej Zruba. Olga bez wahania wsiadła na wóz i Romanowi wskazała miejsce przy sobie. Chłop patrzył na nich z podełba i minę miał nieobiecującą. Gdy Olga kazała mu zboczyć do ruin pałacu kniazia, chłop przestraszył się.
— A wy tam czego? Tam nikogo niema — rzekł po rosyjsku. — Kniazia jenerała „towariszczi“ zabili, doczkę jego komisar wziął dla siebie, gadają, że się na niej ożenił. Dwór spalili, służba przystała do bolszewików, a kto nie chciał to i po nim. Tak skończyło się panowanie kniazia na Zrubie.
Olga słuchała opowiadania chłopa, jakby nowej dla siebie wieści. Wreszcie spytała o starą Chazmarę.
Chłop wytrzeszczył na nią oczy, poczem zmrużył je złośliwie i rzekł ponuro.
— Chazmara jeżeli i jest w Zrubie, to z czortem w parze. Ja was tam nie zawiozę i wam nie radzę jechać. My chcemy wróżby, ona sławnie wróży — rzekła Olga
— Czort jej pomaga. A jakiejże wy chcecie wróżby?
— To już my jej samej powiemy, tobie bat‘ku nie można, bo by wróżka nie miała siły potem.
— A wy od bolszewików uciekli — spytał chłop znienacka.
— My nie uciekali, bo my sami bolszewicy i w swoim kraju jesteśmy — rzekła Olga rezolutnie.
Chłop zaśmiał się chrypliwie, z wyraźną ironią.
— Tego to wy gadać nie potrzebujecie bo ja nie uwierzę.
— Dlaczego?
— He, he, nie wyglądacie wy na towariszczi, prędzej na takich, którzy od nich uciekają. Ale czego wy jedziecie do Zruba? A, a?
— Mówiłam przecie dlaczego.
— I w to ja nie wierzę. Co wam do Chazmary, kiedy, wy na wielkich panów wyglądacie. Ta i co że chude, zmizerowane i obdarte. Gęba mówi swoją prawdę i ona nie łże jak język. A ty, panienka, ty taka podobna do kniazia gienierała, że ot i powiedziałby prawo jego doczka, kniażna Olga. Ja tak miarkuję, że wy od komisarza Borysa uciekli. To pewno twój żenich, ale on nie ruski. Polak libo Francużanin jaki. Tak to i jest, powiedzcie prawdę. Tylko, że poco wam do Zruba droga, nie zagranicę, tego nie wymiarkuję,
Chłop, mówiąc to wyszczerzył zęby chytrze i śmiał się niby dobrodusznie. Jednak w tym uśmiechu było coś tak złowrogiego, że Olgę i Romana przeniknął dreszcz nad wyraz przykry. Nieznacznie zamienili z sobą spojrzenie porozumiewawcze, lecz zauważyli odrazu, że chłop to spojrzenie ich pochwycił. Sytuacja stawała się bardzo niewyraźna. Wtem ujrzeli przy drodze kamienny obelisk. Olga zawołała odruchowo:
— Ot i nasza kapliczka! Zrub! Za tym laskiem już polana pałacowa.
Oczy jej zapłonęły, na twarz śniadą wystąpiły jaskrawe plamy rumieńca.
— A, a, a! tak wy tutejsza, kiedy tak dobrze znacie Zrub! Tak ja wam teraz powiem kto wy, panienka. Wy samaż że kniażna Olga, doczka gienierała. Ot jak! a, a! ot jak! Ja odrazu wiedział, że to wy mnie różne bajuszki opowiadacie. Nu, teraz to ja wierzę, że wy do Chazmary Tatarki jedziecie, tylko, że nie po wróżby żadne a po skarby gienierała, których ona pilnuje. Ech! — machnął ręką — ale i wid‘ma i jej brat czort nie poradzi, jak tu przyjdą towariszczi po te skarby.
Olga zmrużyła oczy i spytała przeciągle:
— Czemuż towariszczi nie zabrali odrazu owych skarbów od Chazmary, wtedy gdy palili zamek i mordowali kniazia.
Chłop wzruszył ramionami.
— A kto ich wie? Pewno nie wiedzieli o skarbach, że one są.
— Skądże teraz wiedzą?
— A... wiedzą! — zaśmiał się chłop cynicznie, pokazując spróchniałe zęby.
— Ty im powiedziałeś?
— Jeszcze nie powiedziałem, ale mogę powiedzieć. Chyba, że...
— Mów!
— Jak dacie połowę tych skarbów, to będę milczał.
— Durny ty, czemuż ty odrazu o tych skarbach bolszewikom nie powiedziałeś?
— Ehe! ja nie durny kniażna! Mało to te swołocze nabrali dobra różnego a bogactwa z pałacu dla siebie? A nas mużyków, jak my chcieli co wziąć to odpędzali won. To im wolno a nam nie? Nu tak my i milczeli, że skarb kniaziowski u Chazmary jest. Ale my się zbierali sami tam pójść taj skarb zabrać dla siebie. Tylko że...
Zaczął przeżuwać wargami i krzywić się potwornie.
— Że co? — podchwyciła Olga.
— Chazmary się bali. — Ona i czort to jedno, Zbierali my się wid’mę kiedy na kociubę wziąć i spławić w jeziorze, ale kiedy wy jedziecie do Zruba tak już inna sprawa.
Zaśmiał się znowu głupowato i rzekł:
— Dacie mnie połowę, to będę milczał przed towariszczami i przed naszymi. A jak nie... Ale wy dacie, bo wy dobrze wiecie co to komisar Borys znaczy. On by za diengi i z rodzonego ojca skórę zdarł, nie dopiero ze swojej niestety libo żynki. Oho! ten Borys to zwier. Nu, dacie kniażnia, ha, co?
— A skądże my wiemy, że ten skarb tam jeszcze jest, może nie znajdziemy go już.
— To nieprawda, bo on jest i wy po niego jedziecie.
Zatrzymał konia.
— Ja dalej nie pojadę nawet z wami. Ja się boję Tatarki. Czort z nią nie ja! Twój żenich niech zostanie tu ze mną a ty kniażna idź do Chazmary i jak ty ją „usmirisz“ to pójdziemy wszyscy po skarb.
— Jedźmy razem, Chazmara przy mnie nic tobie nie zrobi.
— Nie chcę! Ale żeby ty kniażna wróciła tu, tak ja żenicha twego zatrzymam przy sobie, wtedy nie uciekniesz.
— No dobrze, ale złaź i ty z woza kiedy tak — zawołała Olga groźnie.
Chłop zeskoczył trzymając lejce w dłoniach. Głos Olgi podziałał na niego niezwykle. Spojrzał na dziewczynę zdumiony i jakby nieco strwożony.
— Ale ty kniażna do gienierala podobna no, no!!!
Gdy Roman zeskoczył również, Olga rzekła do niego po rosyjsku.
— Idź na brzeg polany i zobacz czy nikogo niema przy ruinach. Stąd jeszcze czas uciekać, gdyby tam kto był.
— Ot prawdu każe! Ty mądra kniażna — rzekł chłop.
Pobóg, zdziwiony trochę, odszedł w stronę otwartego wylotu lasu.
— Piękny twój żenich, kniażna... mądra ty, że wolała jego od Borysa. A on co, kniaź może jaki, a?
— Kniaź — odrzekła Olga głucho.
— A czego ty tak na mnie patrzysz strasznie?! — spytał chłop z nagłym niepokojem.
— Tam ktoś w lesie — szepnęła Olga zmienionym głosem — patrz, na lewo, może to oni?
Chłop odwrócił głowę w tę stronę gwałtownie, wypatrując bacznie.
Dał się słyszeć suchy trzask i... ciało chłopa opadło martwe jak wór u stóp Olgi.
Gruzinka wystrzelony browning schowała z flegmą do kieszeni zasunąwszy bezpiecznik.
Pobóg, który usłyszał strzał zawrócił i podszedł krokiem prędkim. Zatrzymał się nagle, oczy utkwił w trupie chłopa z przestrzeloną skronią.
— Co to znaczy? — spytał drewnianym głosem, chwytając swój rewolwer.
Oglądał się zdumiony.
— Kto go zabił?
— Ja! — odrzekła Olga blada jak widmo.
— Ty?
— Ja.
— Olga! dlaczego to zrobiłaś?
— Jeszcze się pytasz? Ha, ha! Widzisz ja przeczułam, że ty gotów byłbyś przeszkodzić w usunięciu tego chachłaka z naszej drogi. Przecie jutro Borys wiedziałby o nas napewno. A ty z twoją naturą lacką oszczędziłbyś go narażając własne życie. Ja nie taka! Zresztą o jedną swołocz mniej w matuszce Rasiji! Niema oczem mówić. Pomóż mi odsunąć tego draba dalej w gąszcze, z drogi. Wóz nam także niepotrzebny. Najwyżej koń przydać się nam może.
— To podłość, coś ty zrobiła, podłość! — zawołał Pobóg oburzony.
Gruzinka dźwignęła ramiona w górę.
— W obronie swego życia można popełnić nawet podłość. Powtarzam, pomóż mi odsunąć chłopa w gąszcze, bo ciężka bestja, uf!
Pobóg zaciął usta, w milczeniu odsunął trupa daleko w zagaj jodłowy.
— Może jest szpadel na wozie, idź zobacz — rzekł tępo.
— Chcesz go pochować? może mu jeszcze krzyż zaczniesz strugać i modlitwy nad nim odmawiać.
— Milcz! — syknął Pobóg i tak spojrzał, że Olga spuściła oczy.
— Nie mamy za dużo czasu — rzekła cicho, ostrzegająco.
Pobóg nakrył zwłoki gałęźmi jodeł, przeżegnał je i sam się przeżegnał. Poczem wóz podsunął także w gąszcze i wyprzągł konia. Wziął go za uzdę, milcząc poszedł za Olgą w stronę Zruba.
Gdy zbliżali się do zwalonych ruin pałacu, Olga odwróciła się do Poboga, spojrzała mu prosto w oczy i rzekła prawie pokornie:
— Gniewasz się na mnie?
Wzruszył ramionami lekceważąco.
— Roman, co tobie? czy ty naprawdę żałujesz tego chachłaka? Jakiż ty oficer i żołnierz.
— Ten chłop nic mnie nie obchodzi, tylko nie lubię zostawiać za sobą ofiar niepotrzebnych.
— Dobry sobie jesteś, wolałbyć, żeby nam uniemożliwił dalszą ucieczkę i żeby po tylu męczarniach wpaść znowu w ręce Borysa?
— Można było chłopu dać cośkolwiek z twoich skarbów i jeszcze byłby nam pomocą.
— Żebyś mu oddał wszystko, byłoby zawsze za mało. Ty ich nie znasz. Nawet obdarowany hojnie, uciekłby do bolszewików, żeby od nich dostać nagrodę za denuncjację.
— Można go było związać i pilnować do czasu.
— Eee! żaden sznur ani łańcuch nie jest taki pewny jak kula we łbie. Musimy o sobie myśleć nie o tym mużyku. My jeszcze nie w Paryżu, my teraz jak muchy na nosie tygrysa, którego drażnimy i wzywamy, a on może lada chwila capnąć nas zębami i zdruzgotać nas na wieki. No, nie gniewaj się ty na mnie, romantyku drogi, ja wiem, że kosztem tego draba uratowałam nasze życie i przyszłość. Patrz, Chazmara! —
Przed nimi stała kobieta wysoka, mizerna i okropnie chuda, o twarzy płaskiej, żółtej i oczach jak sztylety. Ubrana była po chłopsku, ale na ramionach miała zarzuconą pelerynę sobolową, wytartą i nabitą kurzem. Biała, niegdyś atłasowa podszewka wystrzępiona, zwisała brudnemi łachmanami z pod cennego futra. Oczy małe, czarne, jak dwa gwoździe z ostrym wyrazem, skierowała na Poboga. Spojrzała na Olgę i uśmiech szeroki rozchylił jej usta od ucha do ucha.
— Księżniczka Olga! Ot i wróciła!
Olga poklepała ją po ramieniu.
— Jak się masz, stara nianiu. A co, nie spodziewałaś się mnie.
— Spodziewać się, spodziewałam — odrzekła Tatarka chrypliwie — nie z takich ty, żeby cię do niewoli brać. Ty pewno Borysa zabiła, gdzie on?
— Borysa? nie! Twój kum czort zrobi ta za mnie.
— A kto strzelał na drodze? Ja słyszałam strzał, jakby z rewolweru.
— Dobre ty masz uszy, nianiu, kiedy tak. Zastrzeliłam chłopa, który nas tu wiózł, gdyż poznał mnie i chciał się dzielić skarbem.
— Jakim skarbem?
— No tym, którego ty pilnujesz, o czem ludzie już opowiadają bajki.
— A to jego koń?
— Jego. Dziękuj ty mnie, Chazmarka, bo choć tu ciebie za czarownicę mają, ale chłopi się zbierali ciebie spławić a skarb odebrać.
— No i co oni mnie zrobili?
— Nic nie zrobili, bo ja chłopa zabiłam.
— No, to na kogo padła czarna godzina?
Olga zaśmiała się.
— A ten pan kto jest — spytała Tatarka, wskazując Poboga.
— Towarzysz niewoli, któremu Olga ułatwiła ucieczkę — odrzekł prędko Pobóg.
Olga spojrzała na niego przeciągle. Pobóg zrozumiał ten wzrok, patrzył na nią mocno przez zmrużone powieki, sugestjonując ją i nakazując swoją wolę. Olga po długiej chwili tej niemej obserwacji, spuściła oczy.
— Co wy przedemną ukrywacie, czego wy tak na siebie patrzyli. Ja dużo w waszych oczach widziałam, dużo. Czy on może twój narzeczony, albo kochanek? Czego ty przed nim tak „strusiła“ co, ha? mów. —
Olga wstrząsnęła się. Spojrzała na Poboga prawie nienawistnie i rzekła szorstko do Chazmary.
— Spraw ty, babo, żeby on o swojej żonie i swoich dzieciach zapomniał i moim tylko został a ja tobie połowę moich klejnotów oddam. Uciekniesz z nimi w świat i będziesz żyła jak carowa.
Rzekłszy to księżniczka odeszła szybko, a Chazmara zaśmiała się jakoś dziwnie. Cynizm, ironia, gniew i jakby melancholja była w tym okropnym śmiechu baby. Zapiszczała z chichotem.
— Carowa! Ha, ha! Carowa?! Ja teraz szczęśliwsza jak carowa. Bóg był bliżej ludzi niż car, a teraz co? gdzie car? Łapa podleców ściągnęła cara w dół da i propał! Da i truchło odarte ze sławy i wielkości. Ot jak zrobili z nietkniętym carem samodierżawcą. Tak samo jak i z gienierałem kniaziem na Zrubie. A Chazmara była, da i będzie dokąd jej Bóg rozkaże. Ha, ha! Ot i jak! Ty kto taki, bolszewik? — zwróciła się do Poboga — „towariszcz“? Żeby wam czort „towariszczom“ był całe wieki. Gadaj kto ty.
— Jestem polskim żołnierzem — odrzekł Pobóg z dumą, patrząc prosto w oczy strasznej babie.
— Nu, to tak? i ty pan był w niewoli u Borysa i ty żyw od niego wyszedł?
— Powtarzam, Olga mnie ocaliła od rozstrzelania i ułatwiła ucieczkę.
— Ona ciebie miłuje, ja to czuję, ja to odrazu zobaczyłam w jej oczach jak patrzyła na ciebie. A ty pan ją? Mów!
— Mam dla niej wdzięczność na całe życie i miłą mi jest — odrzekł Pobóg — ale...
— Wiem, masz żonkę i dzieci i mężem Olgi zostać nie chcesz! Nu, tymczasem wspólny los was złączył, żonka daleko nu? to i co tobie o niej myśleć? Olgę ty kochaj teraz kiedy ona chce i ciebie miłuje. A potem przyjdą inne wiatry, albo was złączą, albo odrzucą precz, co teraz można wiedzieć co kogo spotka?
Westchnęła ciężko, machnęła znamiennie ramionami i nagle rzekła ciszej, patrząc na niego uważnie.
— A ty pan już ją miał swoją? co?
Pobóg milczał, tylko zaciął zęby i zmarszczył brwi.
— To jak ty ją już miał, tak ty o niej nie zapomnisz — rzekła Chazmara z najgłębszem przekonaniem i odeszła do Olgi.
Pobóg został sam. Machinalnie przywiązał konia do drzewa i rozejrzał się dokoła. Przed nim rozciągała się ogromna przestrzeń, okolona gęstym zwałem boru. W środku tej olbrzymiej polany sterczały ponure ruiny pałacu, osmolone od pożaru. Straszne szczątki dawnej, wspaniałej budowli. Szeroka u osady, widocznie ongi wysoka bardzo baszta była w gruzach. Z boku sterczał szczyt jakiejś wieżyczki z okienkiem zasłoniętem firanką. Na szybach okienka igrały czerwone refleksy zachodu. Szczególnie wyglądało to okienko, widocznie zamieszkałe a przyczepione jak gniazdko do wątłego cokółu ruin. Dokoła tych potężnych zwalisk, rozsypywało się ogromne rumowisko cegieł opalonych, kamieni, odciosy granitu, złomy marmuru oraz przesmutna poręba wyciętego parku dokoła. Gdzieniegdzie tylko stały nietknięte grupy jodeł i buków olbrzymich. Blisko ruin tuliła się do siebie skupina srebrnych świerków, z których odarta gałęź ukazywała białą ranę i w blasku zachodu płakała zda się gorącemi łzami bursztynowej żywicy. Mnóstwo drzew, krzewów leżało zmasakrowanych, zarówno jak i krata żelazna, stanowiąca widocznie ogrodzenie pałacu, była przełamana, zdruzgotana, stercząc gdzieniegdzie ostrą igłą żelaza. Wycięte aleje leżały pokotem, niektóre drzewa na pół ścięte, pochylone, wsparte o siebie obejmowały się konarami jakby w okrzyku rozpaczy. Cała sadyba wyglądała jak jedno wielkie cmentarzysko. Widok był potworny i groźny. Odczuwało się dziką siłę, która tędy przeszła niszcząc po barbarzyńsku jakieś dzieło sztuki. Pobóg zamyślił się głęboko. Zorze zachodu gasły na skłonie nieba rzucając smugi jaskrawe na bezbarwny, zimowy jeszcze krajobraz. Las zwarty, okalający polanę, był cały w czerwonych łunach gasnącego słońca. Korony drzew prześwitywały delikatną mgiełką purpury. Zapach wyłączny, znamienny jaką wydaje wilgoć leśna w połączeniu z wonią niedawnego pogorzeliska, drażnił nozdrza Poboga. Roman zapatrzył się w ten las, obcy dla siebie i przeniósł się myślą do Uchań, do Krąża. Już dziesięć miesięcy nie był w domu. Wyjechał na front ponownie w kwietniu, a oto już początek stycznia. Całą duszą i sercem stęsknionem był tam przy swoich. Przeżywał tu godzinę zapomnienia o troskach i smutnej teraźniejszości. Ale powrót do niej był mu tem przykrzejszy, że czuł, iż zabrnął bardzo niebezpiecznie. Stosunek z Olgą stał mu się wyrzutem. Pomimo pożądania, jakie w nim wzbudzała, czuł niesmak z powodu zbliżenia się do tej żywiołowej Gruzinki. Ostatni wypadek z chłopem, jakkolwiek traktowany z zimną logiką może i słuszny, może konieczny dla bezpieczeństwa ich obojga, zraził go jednak do Olgi. Coś było w tem tak dzikiego dla Romana, tak niekobiecego, że wszystkie jego uczucia zostały zadraśnięte i Olga, którą idealizował w swej wyobraźni, przedstawiła mu się w świetle mniej dodatniem. Miał wrażenie, że z chwilą gdyby odsunął ją od siebie, jako kochankę, wówczas życia swego nawet nie byłby już pewny. I jednak pomimo to, urok, jaki posiadała dla niego Olga, nie rozwiał się, pożądanie pozostało jakby zaostrzone tembardziej i niesłychanie silne, urągające jego uczuciom, jego dumie i wszelkim ujemnym wrażeniom. Duma nakazywała mu zerwać ten stosunek choćby narażając się na utratę życia, ale Pobóg wyczuwał w sobie wybornie, że te nakazy zmilkną odrazu, gdy tylko ujrzy oczy Olgi skierowane na siebie z tym jej wyrazem, który obudzi w nim podłą, nizką, zwierzęcą żądzę ciągnącą go ku niej bez ratunku. Pobóg postanowił sobie bronić się przed tą hydrą żądzy, która go teraz w jego przekonaniu upokorzała. Zgnębiony był i moralnie rozbity. Duch jego odłączył się jakby od ciała, pozostawiając mu świadomość jego nicości przy rozbudzonej tem silniej etyce krytycznej.
Zamyślony posępnie usłyszał szmer obok siebie. Księżniczka dotknęła jego ramienia. Drgnął, spojrzał na nią niechętnie. Pochyliła się nad nim, poczuł jej usta gorące na swojem czole. Ręka jej wsunęła się delikatnie w jego dłoń. Usłyszał szept przymilny.
— Roman, chodź na posiłek. Chazmarka coś tam zgotowała, trzeba zjeść i wywczasować się, aby mieć siły do dalszej wędrówki. Czeka nas jeszcze dużo trudu, a już teraz tak jestem zmęczona.
Prawie dziecinna skarga zabrzmiała w tonie jej głosu. Pobóg spojrzał na nią łagodniej. Olga usiadła obok niego na głazie i nagle zawołała z lekkim okrzykiem.
— Mój kamień! moje ulubione miejsce marzeń za dobrych czasów, gdy żył ojciec.
Załkało jej w piersi, głos załamał się. Roman spojrzał na nią z pod rzęs, trochę nieufnie. Wtem Olga oparła czoło na jego ramieniu i tuląc się całą postacią do niego, szepneła słodko.
— Romek, czy ty mnie kochasz naprawdę, powiedz miły? bo ja bez ciebie życia już nie rozumiem. Zawsze marzyłam o takiej miłości i żeby znaleźć takiego mężczyznę, któryby mi sobą zasłonił cały świat. No i znalazłam go w tobie.
— Olgo — rzekł Roman głucho — bądź rozsądną i zrozum mnie.
— Nie chcę nic wiedzieć — krzyknęła — nie, nie! Zwłaszcza dziś, po tym wypadku z chłopem nie mów mi nic. Głupia byłam, że cię pytałam właśnie teraz. Tyś się do mnie zraził. Ale ty mnie musisz kochać! Rozumiesz! ja cię przykuję do siebie takiemi łańcuchami, że sam ich rozerwać nie zechcesz. Ale teraz nie czas mówić o kochaniu. Nad nami groza zemsty Borysa. On jest już blizko. On nas szuka i szukać nieprędko przestanie. A on ma długie ręce, dobry węch! i dobry słuch. Chodźmy, Chazmara czeka na nas.
Poszli w stronę ruin.
Olga szła pierwsza cicho i zwinnie, przesuwając się jak cień przed oczami Romana. Gdy ją spytał dlaczego takie ostrożności, odrzekła, że na każdym kroku może się czaić niebezpieczeństwo. Roman uczuł znowu w piersiach ciężar niepokoju jaki go przygniatał przez całą zimę w chorobie i w niewoli. Jednocześnie spadło nań zniechęcenie tak silne, że było mu nawet wszystko jedno czy go teraz złapią czy nie, byle już zabili na miejscu, byte już nie cierpieć, nie tęsknić tak strasznie i takich mąk nerwowych nie przechodzić. Szedł za Olgą obojętny na wszystko, nie starając się nawet tłumić swoich kroków. Przy narożnej, zwalonej baszcie pałacu Olga wciągnęła go za jakiś węgieł. Schodzili prawie po omacku po krętych schodkach w dół, przeciskając się przez głazy, w których schodki ginęły i były tak niewyraźne, że trzeba się ich było raczej domyślać. Trwało to długo, szli w zupełnej ciemności co nerwowało Romana. Gdy chciał zapalić lampkę elektryczną, którą miał w kieszeni, Olga zatrzymała jego rękę.
— Stąd jeszcze blask może przemknąć nazewnątrz, idź za mną, ja znam dobrze to przejście.
— Ależ czego się lękasz? jeśli kto jest w pobliżu to już nas widział i słyszał.
— Ale jeszcze nas nie ujął — syknęła Olga — a o to chodzi nam najwięcej. Tu gdzie idziemy nikt nie trafi choćby go i sam djabeł prowadził. Mogą całe ruiny zdeptać, nas nie dostaną a my wtedy uciekniemy im z przed nosa.
— Którędy?
— Podziemnem przejściem.
Szli w milczeniu. Wreszcie po niezliczonych zakrętach i korytarzach, w jakiejś szyji długiej, piwnicznej błysnęło światełko. Ujrzeli Chazmarę, trzymała nad głową latarnię i śmiała się do Olgi.
— Nu, ot i trafiła sokoliczka nasza, ot i nie zapomniała! Chodzi, wieczerza ostygnie.
Weszli do izby sklepionej, niezbyt obszernej, ale nie ciasnej. W żelaznym piecyku palił się ogień, na stole duża lampa naftowa rzucała żółte światło dokoła. Było ciepło i jasno. Zapach prażonego mięsa i fasoli przypomniał Romanowi głód dotkliwy. Chazmara zapraszała do stołu. Podeszli bliżej i Pobóg zdziwił się. Stół nakryty był śnieżnym obrusem z wytkanemi cyframi i insygniami książęcemi. Nakrycie przygotowane dla dwuch osób składało się z przepięknej porcelany, srebrnych sztućcy i kryształowych puharów. Z butli omszałej, mchem porosłej, Chazmara nalała wino, maślacz odwieczny, gęsty jak złota oliwa, z którego woń rozniosła się upajającym aromatem po całej izbie.
— Wypijcie duszki, za zdrowie wasze, na sławę i szczęście — rzekła baba podając Oldze i Pobogowi puhary.
Wzięli je do ręki i spojrzeli na siebie. Oczy Olgi pałały ogniem jak dwie pochodnie, oczy Romana przyćmione rzęsą miały w sobie stalowe błyski i zagadkę.
— Patrzysz jak szatan — szepnęła Olga — do piekła temi oczami mocarnemi zaprowadzić mnie potrafisz, albo do mogiły.
— Albo pod wieniec, co daj wam, Chryste! — rzekła Chazmara z powagą.
Pobóg uczuł dreszcz niemiły, ale pod mocą słodkiego wzroku Olgi wychylił maślacz jednym tchem. Uśmiech szczególny błąkał się na jego ustach. Olga nie przeczuła, że uśmiech ten był odbiciem wspomnienia wywołanego jej słowami o jego oczach: „Masz w oczach moc upiorną“ zaszeptał mu najdroższy głos Tereni. I jednocześnie przypomniał mu się może przez pewną analogję tajemniczości Krąż, Paschalis... przeżyte chwile, zda się, już przed wiekami. Męka ostatnich czasów odsunęła tamte czasy daleko w mrok.
Księżniczka nie spuszczała z Romana swoich pałających źrenic.
— I uśmiech masz na ustach szatański. W oczach chmura, na czole gromy, a na ustach... och! Roman I o czem ty teraz myślisz, gdzieś ty stąd odleciał?
Pobóg milczał, bał się wybuchnąć, więc zacisnął usta, nakazał sobie spokój i spojrzał na dziewczynę wzrokiem tak przenikliwym, że zamilkła. Ale Chazmara patrząc na Poboga zagadała znowu jakby do Olgi i jakby sama do siebie.
— On jest orzeł, lata myślą, gdzie sam chce i gdzie go skrzydła poniosą.
Poczem zmieniając ton rzekła uprzejmie.
— Jedzcie panie! nic lepszego nie mam, tylko to co dla siebie warzę a co mi jeden chłop, który się mnie boi, dostarcza. Pijcie za to wino, takie i na carskiem stole nie często bywało. Z winnic kaukazkich ono, z naszej Gruzji, z pod Tyflisu, gdzie majątek rodziców naszej księżnej Milicy, nieboszczki, Tataryjsk. Ale to wino, kiedy ono jeszcze rosło w gronach tak wtedy i o Ekatierinie wielkiej, nikt w Rosji nie słyszał, nietylko, że naszej księżnej nie było na świecie i jej dziada. Pijcie gołąbki a zamroczy w głowie, tak się prześpicie zdrowo przed podróżą. Wy tu bezpieczni, że i w Paryżu nie będziecie lepiej.
— Ale że takie wino ukryliście przed bolszewikami? — rzekł wreszcie Pobóg, aby coś rzec i własne myśli stłumić.
— Ha, ha! — zaśmiała się baba. — Ot, towariszczi jakby się do niego dorwali a spili się niem, takby gotowi mnie, starą czarownicę Chazmarę za carycę ogłosić i piękną mołodycą by mnie widzieli da i całowali. Ale ja i carycą nie chcę zostać i dać im tego wina nie durna! Nie dla wrażego gardła Borysa taki napitek. Jak Olga się urodziła, to sto takich butelek pękło a goście, bez ubliżenia i nasz kniaź, jak barany spite leżeli. Hej! toż to były chrzciny! Następca tronu w Petersburgu lepszych nie miał. Jabym takie wino bolszewikom dała? Za nic w świecie, żeby nawet mieli od niego pozdychać. Już to wino tak schowane, że jego i sam czort bezemnie nie znajdzie, a przyjdą lepsze czasy tak ono się jeszcze przyda i znowu pokotem położy najcześniejszych gości.
Nalała powtórnie pełne puhary.
— Ale i my się upijemy — rzekł Pobóg — a nam uciekać trzeba na trzeźwo.
— Już wy się nie bójcie, pan, wywczasujecie się i pójdziecie jak będzie pora.
Baba jęła opowiadać o napadzie na zamek, o rabunku, wreszcie rzekła:
— To co oni stąd zabrali, to starczy im wszystkim do końca życia na dobrobyt wielki, ale to co oni tu jeszcze zostawili, ho, ho! i dla was sokoły wystarczy jak przyjdzie pogoda.
— Kiedyż to nastąpi — spytała Olga.
Chazmara podniosła dłoń do góry i patrząc mocno w oczy księżniczki rzekła uroczyście:
— Wtedy, kiedy Borysa nie stanie, kiedy nie szatan a Chrystus zapanuje na ziemi.
Zapadło milczenie jakby imię wymówione rzuciło swój urok wszechmocny na tych ludzi, niedolą zgnębionych. Wtem Olga rzekła do Poboga, wskazując na Tatarkę:
— I tę kobietę oni uważają za służebnicę złego ducha i boją się jej.
Chazmara usłyszawszy te słowa powstała ze swego zydla, podeszła prędko do głównej ściany i odsunęła zasłonę koronkową, przez którą prześwitywał słaby brzask lampki.
Pobóg i Olga ujrzeli obraz Chrystusa wznoszącego dwa palce jak do błogosławieństwa. Słodkie oblicze i oczy wymowne wizerunku, malowanego przez znakomitego malarza, patrzały na obecnych z taką plastyką wyrazu i życia, że dreszcz przeniknął Poboga i rumieniec gorący okrasił jego smagłą, ciemną twarz.
— Ot mój Pan — rzekła Tatarka — ot moja wiara! ot temu ja Duchowi służę i wierzę, że On zwycięży. On skruszy złość dzisiejszą, która Mu Oblicze Najświętsze zasłania. Wtedy ci wszyscy co z Niego teraz drwią, wszystkie Borysy ujrzą swoje własne grzechy i własna podłość zabije ich, bo na świecie On będzie rządził, Jego Duch.
Chazmara stojąc przed obrazem Chrystusa wyglądała jak prorokini. Oczy jej płonęły zapałem, twarz miała w ogniu a głos nizki, prawie męski, rozbrzmiewał niby dzwon śpiżowy. Z twarzy Chrystusa bił jakiś blask niesamowity, wzrok Jego spływał na obecnych łaskawy, głęboki, do dusz ludzkich wnikający. Zdawało im się, że wzrok ten mówił:
„Powstańcie!“
Coś było takiego w onej minucie, w całem jej nastroju, że jednocześnie Olga i Pobóg zgięli kolana i pochylili głowy. Nad klęczącymi zawisnął ten wzrok boski i czarem przedziwnym ich objął. Po chwili silnej sugestji duchowej, jakby po odczutem tchnieniu Boga, zabrzmiał znowu cichy głos Chazmary.
— Przed tym obrazem dziad i ojciec kniazia nieboszczyka i on sam chrzcili się, księże Arczyłł brał przed nim ślub z kniahiną Milicą. Przed tym obrazem chrzcili Olgę, przed tym obrazem umarła kniahinia i kniaź gienerał skonał.
Księżniczka podniosła na nią oczy zdziwione, pytające.
— Tak — odrzekła Chazmara, zrozumiawszy ten wzrok — bolszewiki strzelili do kniazia a ciebie porwał Borys. Odeszli! Trupa kniazia gienerała zostawili na posadzce w sali gdzie padł. Ale księże jeszcze żył. Z kaplicy pałacowej, gdzie nie było jeszcze nikogo z łotrów, ten obraz przyniosłam. Kniaź mówić już nie mógł, patrzał tylko na oblicze Chrystusa i łzy mu się z oczu polały, ostatnie. Dwa razy ja tylko łzy kniazia widziałam, wtedy jak my kniahinię Milicę chowali i wtedy jak on sam konał, wiedząc, że ty kniażna w rękach Borysa. Zgarnęła ja te łzy z powiek konającego i złożyła je ot tu, na sercu Chrystusa. Kniaź zaraz cicho skonał.
Pobóg i Olga powstali z kolan. Ona miała oczy pełne łez, on westchnął do swojej własnej idei, którą powierzał Obliczu Zbawiciela.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na tapczanie w kącie izby Roman Pobóg pomimo zmęczenia zasnąć nie mógł. Patrzał na koronkową zasłonę prześwitującą blaskiem lampki. Moment przed odsłoniętym wizerunkiem Chrystusa targnął jego sercem i wyrwał je z apatji, odrzucił precz poprzednie zniechęcenie. Całym zasobem wiary, jaki pozostał mu w duszy wzmocniony przez Terenię, modlił się o wyzwolenie z obieży, o powrót do ojczyzny i rodziny, bo czuł, że ona jest dogmatem jego życia. Doznawał wrażenia, że opadły z niego wszelkie inne pokusy, że oczy Chrystusa odsłoniły w nim ten dogmat jedyny, który pod wpływem przeżytych miesięcy, bólu, rozpaczy i nędzy duchowej popychał go do pożądań niebezpiecznych. Zrozumiał teraz, że pożądanie, jakiem pałał do Olgi, było przemijającym orkanem, który szarpiąc jego fizyczną istotą i niosąc go w odmęty nie unicestwił w nim miłości dla żony. I z refleksji nad własną psychologją przeszedł nagle do zagadnień ogólnych, które usta Chazmary wypowiedziały tak prosto a które Pobóg powtarzał sobie teraz jak Ewangelję. „On skruszy złość obecną, która Mu Oblicze Najświętsze zasłania, wtedy wszystkie Borysy ujrzą swoje grzechy i własna podłość zabije ich, bo na świecie On będzie rządził... Jego Duch“. I oto próbował zastosować znaczenie tych słów do samego siebie i wydało mu się, że Olga to owa złość obecna, która mu oblicze jego prawdy zasłania i wszystko zło ujrzał jakby w słowie Borys zawarte, bo gdy Borysa nie stanie, wtedy nie szatan lecz Chrystus zapanuje nad światem. Wydało mu się, że wszyscy ci, którzy tworzą ideę Borysa są opętani taką samą mocą szatańską jak on jest opętany przez namiętność swoją dla Olgi. Wierzył w tej chwili, że prorocze słowa Chazmary będą urzeczywistnione, gdyż wierzył przedewszystkiem, że dusza jego opętana wyzwoli się wkrótce z jarzma zmysłów. I patrząc w przymglony blask lampki palonej przed Obliczem Boga, widział swoją umiłowaną Terenię jak szła ku niemu z wyciągniętemi rękami, dobra, uśmiechnięta, przebaczająca. Zaczął modlić się do niej ożywionym płomieniem serca i z tą modlitwą na ustach zasnął.
W zacisznym kątku sklepionej izby, za kotarą, Olga leżąc na łóżku rozmawiała szeptem z klęczącą obok niej Chazmarą. Niańka patrzyła na swą księżniczkę z bezmierną miłością i mówiła:
— Powtarzam ci doniu, że on to orzeł i z orlego gniazda pochodzi. Poleci gdzie sam chce i gdzie go skrzydła szerokie poniosą. Ty jemu, Olga, nie przeciw się w niczem, ty sokół ale on orzeł, ty jego do siebie nie nakłonisz, jemu skrzydeł nie zwiążesz.
— Chazmara, ja jego miłuję bez pamięci, on musi być mój na całe życie.
Baba gładziła rękę Olgi łagodnie i patrzyła w jej oczy prznikliwie, a smutno.
— Nie będzie on twój na całe życie, lubko, nie będzie! I ty jego nie zabieraj tamtej kobiecie.
— Nieprawda! on mnie miłuje. On mi to sam powiedział.
— Sokolico ty moja! Prawa dziecina z ciebie. Każdy mężczyzna jak chce posiąść pożądaną kobietę, to jej mówi, że miłuje, i miłuje, ale jej ciało tylko.
— On mnie nie chciał posiąść, ja mu się sama oddałam wtedy jak z „czeki“ od Borysa uciekliśmy. On jak w salonie się ze mną obchodził choć ja mu sama lazłam w ręce, nieszczęsna, widziałam, że on się męczy, że mnie pragnie.
— Taj, gdzie miał cię brać, w łapach Borysa? Ha, ha!
— Eh, babuszko, jakby chciał, to by mnie miał miijon razy. Ale nie chciał. Wtedy wiedziałam, że mnie miłuje.
— Jak siostrę, co? ha? tak gadał?
— Nie, tego nie mówił i ja, sama czułam, że inaczej i chcę, żeby mnie miłował jak kochankę. Niech moje ciało tylko miłuje, to mi wystarczy, a zechce to niewolnicą jego będę, byle mnie nie rzucał, byle był ze mną.
— Ty niewolnica? Księżniczka Olga Czhangirani! To nie dla ciebie I Ty gruzinka...
— A moja matka, pamiętasz? Samaś mi opowiadała: dumna księżniczka, bogata ze sławnego rodu Czarawdżadzów, porwana przez ojca mego, bo mu jej dać nie chcieli, choć on był też kniaź i gruzin. Miłowała go tak bardzo i niewolniczo, że kiedy on podjudzony przez wroga posądził ją o zdradę i w szale rozpaczy i gniewu rękę na nią podniósł, Milica, matka moja, upadła mu wtedy do nóg i buty jego całowała.
— Tak i jest — westchnęła Tatarka. — Kniaź ją biedną w furji uderzył po białych plecach szpicrutą, a ona woła: „Bij mnie, Arczyłł, kiedy mnie nie wierzysz, tylko nie odpychaj od siebie i miłuj mnie zawsze jednakowo.“
— Ot i widzisz! Tak i ja Romana miłuję a ty chcesz, żebym...
— Czekaj, ty o jednem, sokoliczko, zapomniała, że co innego było tam, a co innego tu.
— Wiem co chcesz powiedzieć, — rzuciła się Olga — że ojciec, był mężem Milicy.
— No i to, ale to nie najważniejsze, jest, doniu, jeszcze coś innego...
— Chcesz mówić, że Roman ma żonę?
— To ważne, bo Chrystus nie pozwala rozrywać małżeństwa! Ale najważniejsze to, że twój ojciec miłował Milicę tak, że świata za nią nie widział. Miłował nietylko jej ciało przepiękne, ale jej duszę, jej serce, każdą jej myśl, każde jej tchnienie. A jak ona biedna chorowała długo po tobie, to nie tknął jej przez cały rok prawie, choć był mężczyzną młodym i silnym i żadnej innej kobiety nie znał. Ona była dla niego jak święta, a poza nią nikt! Prawda, że była jego niewolnica dobrowolna, ale i on jej niewolnik z miłości.
Olga spuściła oczy i zacisnęła mocno powieki, po chwili z pod jej rzęs czarnych wypłynęły wielkie, ciężkie łzy. Długo trwało milczenie, bardzo długo. Już Chazmara myślała, że Olga usnęła. Wtem zaszemrał jej szept zdławiony:
— On musi być mój! Ja poczęta jestem z wielkiej, szalonej miłości i sama noszę w sobie tę siłę straszną, On musi być mój! Zabiorę go tamtej kobiecie i prędzej życie stracę, niż on odemnie odejdzie.
— A jak odejdzie?
— To przez trupa mego przestąpić będzie musiał. Inaczej nie!
— Ej Olga, Olga! Ty od Borysa siły tej szatańskiej nabrała. Ty Chrystusa słuchaj nie tego, co Borys uczy!
— Kłamiesz, babo! Gdybym ja szła za ideą Borysa, ja bym Romana zabiła raczej niż bym się go dla tamtej wyrzekła. Ale on dla mnie Bóg i siebie tylko dla tej miłości zabić potrafię.
Chazmara westchnęła. Znowu nastała głucha cisza.
— Chryste, zbaw nas grzesznych — zaszemrał cichy głos Chazmary.
— Chryste, zbaw nas — powtórzyła szeptem Olga.
— Ot, tak ty i mów doniu, sokolico ty nasza, gruzinko! Ot tak i mów zawsze a On zbawi.