<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Gdy Janusza wyprowadzono, wojewoda nie wyszedł za nim; jak skamieniały stał zrazu w zamyśleniu głębokiem. Ocucił się z niego nie rychło. Nie było przy nim nikogo. Podstarości zwlókł się do pierwszej izby i tu głowę na rękach położywszy płakał a jęczał. Józiak drżał i przytomność cale stracił.
Po krótkim namyśle wojewoda zawołał chłopca, rozglądając się po pustej kunie. Wszystkie tłómoki podróżne Janusza nagromadzone tu stały, nie było czasu tknąć ich. To co z sobą z Wittenbergi przywiózł, przed wojewodą leżało. Skinął, natychmiast nakazując rozwiązywać juki. Posłuszny chłopak, choć ręce mu służyć nie chciały, jął się czynić co kazano.
Z niecierpliwością odrzucił stary wszystko, wołając o papiery i księgi. Tych spory był zasób w istocie. Wyrzucono na podłogę pargaminowe folianty i wiązki notat ręką Janusza pisanych i mnogie listy towarzyszów jego i co tylko życie nagromadzić mogło. Były tu ślady stosunków z głównymi koryfeuszami reformy, i dowody przyjaźni z Hennichenem i listy Frydy i piosnki dla niej pisane. Na jaw przez te zdradzieckie papiery wychodziło wszystko; lecz wojewoda, który miał męstwo zajrzeć w głąb tego co mu śmiertelny cios zadawało, po kilku rzutach oka na siłach opadł. Popchnął nogą księgi, usiadł na stołku i wsparty na ręku, patrząc oczyma osłupiałemi na stos leżący przed sobą, pozostał zamyślony bezprzytomnie.
Potrzebował rozmysłu nad tem co dalej pocznie, i zimnej rozwagi do tego sądowego badania przeszłości syna. U nóg jego leżały najdroższe pamiątki tej miłości niewinnej z Frydą, na które surowy starzec patrzał z obrzydzeniem i zgrozą. Długi pobyt w Zachodnich Prusach dał mu znajomość nieszczęsną języka, w którym listy dziewczęcia pisane były. Kilka z nich pochwycił i popchnął nogami, chcąc je w proch zetrzeć. Czoło okrywało się to purpurowym gniewem, to bladością śmiertelną. Lecz niczem były te dowody płochości chłopięcej obok zgrozy, jaką go napełniały księgi, które zaledwie wziąwszy w ręce rzucał ze wściekłością o ziemię i ściany. Był to zbiór w istocie najjadowitszych paszkwilów i najobrzydliwszych potwarzy przeciw temu kościołowi, którego on był wyznawcą. Trucizna więc z nich weszła już w serce i życie jego dziecięcia.
Nie było więc może na straszną chorobę ratunku.
Kubek Hennichena zgniótł wojewoda pod butem, domyślając się w nim jakiejś pamiątki. Zapisane papiery, które stanowiły dowody winy syna, odsunął na bok; ale księgom nie mógł przebaczyć niecierpliwy starzec. Wyszedł natychmiast, wołając ludzi głosem, któryby martwych pobudził. Pachołkom nadbiegłym rozkazał pobrać wszystko co znalazł i wynieść w podwórze przed drzwi kaplicy.
Uniesiony jakimś szałem biegł za nimi sam, rozkazując je ułożyć na stos i suchem obrzucić drzewem.
Ludzie co go zawsze spokojnym i panem siebie, ale groźnym znali i widzieli, strwożeni kryli się po kątach. Strach padł na zamek cały. Co żyło, z drżeniem spełniało rozkazy. Przyniesioną żagwią wojewoda sam podpalił stos nałożony i na kolana rzucił się u drzwi kaplicy. Na modlitwie spędził tu czas, dopóki ostatni szczątek ksiąg heretyckich nie spłonął. Odetchnął dopiero, gdy zobaczył garść popiołów, które wiatr rozwiewał. Rozżarty jeszcze nieuhamowanym na modlitwie gniewem, powlókł się wojewoda do zamku. W sieniach zatrzymał się chwilę, jak gdyby się namyślając, i skierował ku mieszkaniu żony.
O wszystkiem co się stało, mało kto z otoczenia wojewodziny wiedział, a nikt i słowem oznajmić się jej nie ważył. Biedna matka oczekiwała z obawą śmiertelną wiadomości o synu. Godzina ta spłynęła w trwodze i we łzach, a gdy chód wojewody posłyszała w sali, powiększył się jeszcze strach ten, bo w długiem życiu nauczyła się poznawać stan duszy męża nawet po ruchu jego i chodzie. Nigdy jeszcze nie słyszała go tak niespokojnym krokiem idącego ku sobie. Wojewoda unikał tego, by się przed żoną pokazywać, dopókiby nie ochłódł i nie oprzytomniał. Tym razem pamięć go i wszelki wzgląd na nią opuścił. Dopiero w sali sam opamiętał się, że nad biedną ofiarą litość mieć powinien.
Zamiast wnijść zaraz do niej, padł na siedzenie, rozmyślając co ma poczynać, jak się przed nią wytłumaczyć, co odpowiedzieć, jeśli go spyta o dziecię.
Dobra chwila minęła w tych myślach, których ani skupić nie mógł, ani ich opanować. Obowiązek ojca walczył w nim z powinnością męża oszczędzenia męczarni żonie. Znał wątłe jej zdrowie, które już wprzódy sam niepokój o Janusza nadwerężył. Wyżej jednak nad to wszystko widział swe obowiązki chrześcijanina i wiernego syna kościoła. Pobłażanie i powolność zdawały mu się zbrodnią, czuł że inaczej postąpić nie mógł.
Gdy się to działo na zamku, choć żywa dusza nie dała poznać po sobie, iż oko obce padło na wojewodę, że był świadek jego gniewu i czynności, wszyscy niewymownym strachem ogarnięci i litością nad losem syna, którego kochali, naradzali się w ciszy co począć, jak go ratować. Nie rozumiano spełna skąd gniew powstał, widziano tylko straszne jego skutki: Janusza zamkniętego w więzieniu, spalone księgi i wojewodę w roznamiętnieniu bezprzykładnem.
Podstarości, który się już za odprawionego i nienależącego do dworu uważał, szukając ratunku, zbiegł natychmiast na plebanię do księdza. Staruszek spokojnie pacierze po mszy rannej odprawiał, gdy ujrzał go wpadającego bez czapki i ze śladami łez świeżych na twarzy. Przeląkł się niewymownie, spiesząc przeciw niemu.
— Co ci jest? co się stało?
— A! ojcze! — zawołał przybyły — sądny dzień na zamku. Wojewoda syna do więzienia wrzucić kazał! książki znać heretyckie, które w jego jukach znalazł, spalił sam na stosie. Miotał się niemal jak szalony. Co się stanie z biedną panią naszą, gdy ona o losie dziecka się dowie! Znasz wojewodę, w surowości nie ma miary. Idź! powagą swą, miłosierdzia wyrazami przywiedź go do opamiętania. Ratuj też dziecko nasze to jedyne!
Ksiądz za głowę się chwycił.
— Cóż ja tam poradzę! i jakiem prawem wnijdę między ojca a dziecię!
— Prawem duchownego, mój ojcze! alboż ci potrzeba się tłómaczyć, z czem i dlaczego przychodzisz? Idź, proszę a błagam!
Staruszek choć się wahał, dał się jednak nakłonić. Po krótkim rozmyśle narzucił płaszcz i poszedł, postanawiając po drodze wnijść tak jakoby nie wiedział o niczem.
Właśnie wojewoda siedział jeszcze w sali nie śmiejąc wnijść do żony, gdy siwa głowa staruszka ukazała się w progu. Nigdy ona pożądańszą nie była dla wojewody. Pośpieszył ku niemu, obejmując go rękami drżącemi.
— Bóg mi cię zesłał — rzekł — przychodzisz w porę, abyś pocieszył i wlał męstwo. Wielkie nieszczęście na dom mój spadło. Syn, syn, jedyne dziecko wrócił mi zepsutym, zuchwałym, obcym. Zaraza heretycka doń przystała. Dziecka mojego nie poznaję.
Staruszek słuchał w milczeniu, ze spokojem wielkim.
— Panie wojewodo, uspokójcie się! Młodość przyjmuje łatwo, lecz zło nie wrasta w nią. Może ono nie zaszło tak daleko, tak głęboko jak sądzicie. Powolnością, łagodnością zwyciężyć je można.
— Grzechemby było pobłażanie — przerwał wojewoda. — Dowody winy jawne: pogardził ofiarą świętą, przyznał mi się sam. Spaliłem obrzydłe księgi, które przywiózł z sobą, do więzieniam go wtrącić kazał.
— Do więzienia? wy? dziecko wasze? — zapytał ksiądz ręce łamiąc.
— Niech cierpi by się upamiętał!
Po twarzy staruszka przebiegło drżenie bolu.
— Cóż męczeństwo pomoże? — zawołał — utwierdzicie go w uporze!
— Cofnąć się nie pora — rzekł wojewoda.
— Pozwólcie mi do niego znijść — począł staruszek chwytając ręce wojewody.
— Idźcie!
Cała ta rozmowa odbywała się w sali, z której głos nie dochodził do wojewodzinej; szmer jej tylko słyszała, nie poznawszy nawet po dźwięku mowy staruszka.
Szybko zawrócił się on zaraz, nie wiedząc sam dokąd ma iść; przeprowadził go aż do drzwi stary, i oddawszy w ręce sługi, sam na swe miejsce w sali powrócił. Nie spieszył do żony, chciał czekać powrotu plebana. Z rozkazem otworzenia mu więzienia towarzyszący sługa poszedł aż do burgrabiego, który pańskie dziecko osadziwszy w lochu, czekając co chwila spodziewanego uwolnienia, jak padł był na progu, tak na nim pozostał.
Sklepiony ów loch przy bramie od niepamiętnych czasów za więzienie służył. Była to sklepiona izba z jednem oknem małem u góry, które chwasty i krzaki zewnątrz zakrywały. Ciemna, wilgotna, bez podłogi, śmieciem zawalona, nie miała nic oprócz ławy z muru do koła biegącej, która za łoże i siedzenie służyła. W środku sparta na jednym słupie, podtrzymującym sklepienie, miała jeszcze u niego pozostałe z dawnych czasów rdzawe kolce żelazne, do których więźniów przykuwano. Tu winowajców osadzano. Gdy wojewodzic wszedł tu i usłyszał drzwi zatrzaskujące się za sobą, w ciemności począł się zwolna rozpatrywać i rozmyślać o swoim losie. Tak mu spłynęła ta godzina do przyjścia staruszka.
Drzwi odryglowywać się zaczęły i zdziwiony ciemnicą tą i opuszczeniem więzienia, ksiądz ukazał się na progu, z burgrabią. Nie chciał naprzód oczom wierzyć, ażeby do tej wilgotnej jamy ojciec syna wrzucić kazał. Tłómaczył się wystraszony burgrabia, że innego więzienia nie było a wojewoda wyraźnie mu to wskazał.
Wszedł więc rozpatrując się w tym lochu.
— Dziecko moje — zawołał — cóż się to stało? mów mi? coś przewinił!
— Ja się winnym nie czuję — odparł Janusz. Gniew ojca począł się od tego, żem modlić się z innymi razem nie chciał.
— Modlić się? — łagodnie spytał siadając przy nim staruszek, — dlaczegoż? Nie czujeszże potrzeby modlitwy? nie znaszże tego Boga, w którym żyjemy wszyscy?
— Mój ojcze — rzekł Janusz — nauczyłem się czystszej modlitwy, nie do obrazów i posągów ręką ludzką czynionych, ale do Ojca w niebiesiech.
— Alboż my się do obrazów modlimy? zapytał ksiądz. — One nam tylko uprzytomniają pamiątki wiary naszej i jej dzieje. Dziecię moje! więc dla pochwalenia się z tem, iż lepszą sobie gdzieś znalazłeś naukę niż ta, którą my i kościół żyliśmy wieki, z pokolenia w pokolenie podając ją sobie; dla poświadczenia o tej smutnej prawdzie, iż niema nic, na coby się rozum ludzki nie targnął, — wyzwałeś mściwą rękę rodzica i zakrwawiłeś serce matki. Postąpiłżeś w duchu ewangelii nauki Chrystusowej?
— Mój ojcze — rzekł Janusz — zdaje mi się, żem uczynił co kazało sumienie. Co wyznaję, tom jawnie poświadczył.
— Moje dziecię, zdumiewam się twej cnocie; lecz jestżeś ty tak pewny, że zrodzona od niewielu lat prawda, a przez cię od niedawna przyjęta, jest nią istotnie? że to nie obłęd ludzkiej dumy i próżności, która choćby światem wstrząsnąć miała, szuka gdzieby świeciła i rozgłosu nabyła?
Janusz zamilkł chwilę.
— Mój ojcze — rzekł — próżnobyście mnie nawrócić pragnęli. Z ewangelii uczyłem się wiary takiej, jaką ją niepopsutą podały wieki, i tej trzymać się będę.
— I my też w ewangelii czytamy — odparł staruszek — ale się podpieramy doświadczeniem wieków i tem co przeszło w żywem słowie od uczniów Chrystusa aż do nas. Czy sądzisz, że pisane więcej zawiera niż to, które brzmi lat półtora tysiąca jednym dźwiękiem po dni nasze?
Zamilkli. Staruszek westchnął.
— O mój Boże! — rzekł po chwili — jakże to płonne ludzkie nadzieje! Myśmy z radością dnia powrotu twego czekali; serce matki poiło się nadzieją, a tyś je żółcią napoił. Cóż ci była winna ta święta, biedna, tylu już cierpieniami wypróbowana niewiasta, żeś jej taką boleść zadał? Moje dziecię — pomnij na matkę.
— Ależ ja ją kocham nad życie — przerwał Janusz — przecież ona odemnie ofiary sumienia wymagać nie może.
Wstał Janusz rozgorączkowany.
— Mój ojcze, — rzekł — ja nie chcę być nawróconym, i proszę was, przestańcie o tem. Szanuję władzę rodzica i będę jej posłuszny, ale żelazna jego dłoń mnie nie złamie. Jeśli chce, bym zgnił w więzieniu, niech się dzieje wola jego.
Staruszek pomieszany był wyraźnie.
— Nic ci nie powiem więcej — rzekł, — ale przeczytaj ewangelię i przypomnij stary zakon o poszanowaniu rodziców. Matki zdrowie i życie może w rękach twoich!
— Cóż trzeba, bym uczynił? abym skłamał? bym się zaparł prawdy? odwołał to com wyznał? Ojcze, ja tego uczynić nie mogę.
Nie miał już co począć więcej staruszek, powietrze więzienne go dusiło, a dziwny upór Janusza zdumiewał; chciał co prędzej powrócić do wojewody, spodziewając się stąd wyrwać więźnia. Pożegnał go więc słowy łagodnemi.
Wojewoda czekał nań wyszedłszy z sali we drzwiach sieni, niespokojny.
— Coś uczynił, panie wojewodo, — począł niedochodząc do niego staruszek. — Sądzę że omyłką się stało zamknięcie syna waszego w tej jamie smrodliwej.
— Więzienie jest jedno, innego nie mam, a com uczynił, to się stało — porywczo odparł wojewoda. — Chcieliżeście bym zuchwałemu wygodne słał łoże! Niech cierpi!
Ksiądz spojrzał, wojewoda łzy miał na oczach, ale gniewem trzęsły mu się wargi.
— Czy obiecał poprawę? czy się kaja? — zawołał.
— Nic nie wiem — cicho odezwał się starzec, — nie miałem siły mówić z nim o tem, tak przerażony byłem tym lochem.
— Zmieńcie mu więzienie! — dodał błagając.
— Nigdy wyroku nie zmieniam — odezwał się wojewoda twardo.
Kapłan zdjął czarną czapeczkę przed nim i nie mówiąc słowa powlókł się na plebanią. Sam jeden, zostawiony sobie, wojewoda rozmyślał co uczyni z żoną, i jak jej wyrok swój oznajmi.
Ona czekała nań. Wahał się jeszcze, czy ma iść do niej; lecz czas upływał, milczenie dłuższe byłoby słabością. Poszedł.
Na widok wchodzącego pana, co było kobiet przy wojewodzinie, pierzchnęło; została sama, w pokorze i rezygnacyi, wyczekując co jej oznajmi. Stary usiąść musiał, ochłonął znacznie.
— Moniko moja, — odezwał się — serce ci zakrwawię. Janusz wiary odstąpił, powrócił nam obcym, chlubi się swem odstępstwem, głośno wyznaje winę swą jak cnotę. Musiałem być surowym. Osadziłem go w więzieniu.
Wojewodzina załamała ręce.
— W więzieniu! — krzyknęła.
— Nie mogłem inaczej; albo go się wyrzec i wygnać, lub go poprawić muszę. O dziecku nie zwątpiłem, nie trwóż się, módl się i miej nadzieję.
Domawiał tych słów, gdy postrzegł, że biedna kobieta, która bolu swego wypowiedzieć nie mogła, pochylona na siedzeniu, omdlała.
Stało się tedy wielkie zamięszanie w domu, bo pan wojewoda do żony bardzo był przywiązany, a nie mniej wszyscy co jej służyli. Zawołał zaraz na Dubrowinę, bo sam sobie począć nie umiał z kobietą osłabłą, i strach go zdjął o nią. Nadbiegła pani starsza z krzykiem, a głowę straciła ze strachu, że nie wiedziała jak trzeźwić. Inne też popłoszone sługi, które przytomność wojewody onieśmielała, biegały z jednej komnaty do drugiej, ręce tylko łamiąc i lamentując. Nieskoro dopiero jedna z młodszych wodą twarz skropiła i wódek przyniesiono, tak, że wojewodzina z omdlenia wyszła, a postrzegłszy co się z nią stało, zawstydzona była słabością swą. Zobaczywszy iż wracała do przytomności, wojewoda kilka słów cichych przemówił do niej i wyszedł.
Dzień to był na zamku tem pamiętny, iż wszystko z powodu tych wypadków z klubów wyszło i godzin oznaczonych nie pilnowano. Wojewoda do stołu nie siadł, nie było i samej pani, dworscy tylko w milczeniu siedli i nie wiele też posiliwszy się, w milczeniu się rozeszli po swoich kątach, tak że na zamku jakby wymarło. Trwoga poszła po wszystkich.
Józiak w izbie na górze łamał ręce, nie wiedząc co dalej pocznie; a że był do pana przywiązany i myślał że mu się na coś przydać może w więzieniu, pobiegł do burgrabiego prosić, aby go z Januszem razem zamknął. Na to nie mógł się o własnej sile stróż ważyć. Józiak więc poszedł do wojewody i prosił aby o nim oznajmiono. Stary był w swojej sypialni, kazał chłopca wpuścić.
— Moje miejsce — rzekł Józiak — tam gdzie pana mojego, prosiłem się do lochu, ale mnie bez przykazania pańskiego burgrabia dopuścić nie chce. Proszę więc, aby i mnie zamknięto.
Skłonił głowę — wojewoda popatrzał nań.
— Sług w więzieniu niema — rzekł — idź i czekaj. Gdybyś potrzebnym był, kazałbym ci był z nim iść.
Dostawszy odprawę Józiak, a wiedząc że z wojewodą się spierać nie godziło a prosić go byłoby próżno, w milczeniu za drzwi się wysunął. Poszedł jednak błądzić około bramy. Burgrabia sam siedział na straży. Przez drzwi mówić z Januszem było nie podobna, bo choćby nie broniono, głosby żaden przez okute dębowe podwoje dojść nie mógł do wnętrza. Powlókł się więc chłopak do koła rozglądając, i tak na okno od lochu natrafiwszy odezwał się do Janusza. Ale nie rychło otrzymał odpowiedź; zamyślony Janusz nie prędko usłyszał że nań wołano, podszedł więc do swego towarzysza.
— Panie — odezwał się Józiak — prosiłem się u stróża i u samego pana wojewody, aby mnie z wami zamknięto, ale mnie nie dopuszczono. Chciałem byście o tem wiedzieli, aby mi na sumieniu lżej było. Powiedzcie co mam czynić i czy czego nie potrzebujecie?
— Opatrzą mnie tu w to czego mi wolno potrzebować, — odparł spokojnie Janusz. — Wola Boża; ciężki i smrodliwy loch, ale cięższa niepewność. Co najgorszego stać się mogło, stało się. Spokojniejszy jestem. Idź i spocznij.
Józiak zapłakał i tak przy kracie pozostał.
Czasu obiadu zawołano burgrabiego do dworu, wojewoda krótkiemi słowy nakazał: dzbanek z wodą, chleb do więzienia dać, więcej nic; na posłanie wór ze słomą i derę końską.
Nikomu na myśl nie przyszło od spełnienia rozkazu się wyłamywać. Zaniesiono więc co nakazane było, więcej nic.
Stary burgrabia, który sam musiał wykonywać rozporządzenia pańskie, przyszedłszy ze dzbanem, chlebem i pościelą, zapłakał, przepraszając Janusza, iż narzędziem się stał męczarni dla niego.
— A cóż mam począć? — zawołał ręce podnosząc — dzieci, żona, wnuki, wszystko na łasce pana naszego. Muszę posłusznym być, a gdybym się oparł, cóż to pomoże? znalazłby się inny, któryby gorzej może dał się we znaki.
Janusz mu nic nie odpowiedział.
Burgrabia nędzny ów loch trochę oczyścił z wiekuistych śmieci i brudów, chociaż kąt tylko jeden nieco się dał znośniejszym uczynić.
Tak nadszedł wieczór. Zamek cały milczał wśród głuchszej jeszcze niż zwykle ciszy. Ludzie opowiadali sobie, iż wojewodzina była chora i że do łóżka ją zanieść musiano.
Jednakże o zwykłej godzinie modlitwy zwlekła się, aby z dworskimi ją odprawić i nie okazać się słabą na duchu. Wyszedł i wojewoda, ale bez rozmowy już rozstał się z żoną i zamknął w swej sypialni.
Nikt pewnie religijniej nie spełniał woli pana domu nad świętą tę niewiastę, której życie spłynęło na tym zamku wśród cichej pracy i modlitwy. Poddawała się ona i teraz mężowskiemu wyrokowi, ale serce matki ma prawa swoje. Pierwszy raz w życiu zdało się jej, iż nie pytając wojewody mogłaby starać się zbliżyć do syna i los jego osłodzić a skłonić go do ulegania posłusznego ojcu, do powrotu do religii, od której nie chciała nawet wierzyć, aby mógł odstąpić.
Tłumaczyła sobie postępowanie płochością i butą młodzieńczą i myślała w duchu, iż może wojewoda na ten raz za gwałtownie z dziecięciem postąpił. Pragnęła widzieć je, mówić z niem, a prosić o to nie śmiała. Już z rana wojewoda mówiąc z nią oświadczył, iż pociechę widzenia matki odjąć musi skazanemu, bo się jej stał niegodnym. Starczyło to za zakaz myślenia nawet o dostaniu się do więzienia. Nigdy w życiu wojewodzina nie marzyła nawet o tem, aby jej coś bez wiedzy męża czynić i przedsiębrać przyszło. Teraz, między dwoma obowiązkami rzucona, sama przed sobą tłumaczyła się, a pragnęła koniecznie widzieć syna. Była pewna, że jej słowa go nawrócą i spokój a szczęście domowi dadzą.
Gdy Dubrowina krzątała się koło niej wieczorem, nakłaniając do spoczynku, wojewodzina wyciągnęła ręce ku niej i szepnęła:
— Ja go widzieć muszę; idź, proś, czyń co chcesz: gdy zapadnie noc, ja pójdę, choćbym tylko przez okno od lochu mówić z nim miała. Ale pan wojewoda nic o tem wiedzieć nie ma. Dubrowino! życie moje, ja widzieć go muszę, a nie, to umrę.
Wylękła sługa, uspokoiwszy ją kilku słowami, wybiegła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.