Powrót do gniazda/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powrót do gniazda |
Podtytuł | Powieść z podań XVI. wieku |
Wydawca | Księgarnia Wilhelma Zukerkandla |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Wilhelm Zukerkandel |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie było może naówczas w całej Rzeczypospolitej dwóch domów mniej do siebie podobnych nad Rochów i Zalesie rochowskie, choć oba do rodzonych należały braci.
Jak życie, jak ludzie, tak dwory się różniły, i kto w jednym sobie podobał, pewnie drugiegoby nie zniósł. Pan pisarz zrazu, gdy jeszcze był żonatym i spodziewał się, że rodzinę mieć będzie, chciał sobie na wzór zagraniczny, bo wiele po obcych krajach bywał, wystawić dwór z kamienia i cegły wspaniały, i nic na to nie żałował. Sprowadził był nawet kamieniarza Florentczyka, który włoskim stylem pałac budować rozpoczął. Szło z tem bardzo trudno, bo nie tylko ludzi, ba i kamienie i cokolwiek do domu potrzebowano, zdaleka sprowadzać musiano. Cegłę nawet od Torunia wieziono a kafle z Gdańska. Znudziło się to w końcu panu i Włochowi, który zatęskniwszy za krajem, wrzekomo na czas odjechał a potem więcej nie wrócił. Został więc pałac poczęty, w którym i jednej izby mieszkalnej jeszcze nie było. Później drugi się budowniczy trafił, który kawał muru, bo już o całym mowy nie było, wspaniale dokończył. Ale to nie starczyło na liczny zawsze dwór p. pisarza i jego upodobanie w przepychu a zbytku. Kazał więc po domowemu na fundamentach jakie pozostały, dalej murować, a że nie po myśli szło, tyle prawie walono co budowano. Były lata że się nie robiło nic i słomą pokryte ściany czekały; to znów z całą siłą i pospiechem gromadzono robotników, aby co prędzej fantazyi pańskiej dogodzić.
Z tych robót około dworu w Zalesiu wyrosło coś osobliwego, co do niczego nie było podobnem. Założono też i wirydarze wielkie, wydarłszy kawał lasu, z którego tylko większych nieco drzew pozostało. Kopano kanały i wodę sprowadzono; chciał bowiem mieć pisarz fontanny jak we Włoszech, do których trytony i posągi z daleka przywozić kazał; a stało to suche, bo woda nie starczyła i do góry iść nie chciała. A że się łacno zrażał, co prędko zaczęto, jeszcze prędzej porzucano.
I trzeba było może nie jednego życia ludzkiego, aby dokończyć to co pozaczynano.
Miasteczko u brzegu rzeki spławnej położone miało się nie źle i zabudowane było dość porządnie, ale w nim różnego narodu siedziało wiele, który się z sobą nie bardzo godził.
Z pana pisarza człowiek był dobry dla drugich, najgorszy dla siebie. Z kolei porywał go kto chciał, czynił z nim co mu się podobało, aż doprowadził do tego, że go trzeba było wypędzić. Wszelakiego rodzaju obieżyświaty i forfanty wędrowali, jakby sobie znak dali, do Zalesia; przyjmowano ich wszystkich gościnnie, wpijali się tu łatwo, ale potem wyrzynać ich trzeba było jak kleszcze. Pisarz z kolei to w domu siedział i tu się gorąco zajmował wszystkiem, nawet tem bez czegoby się obejść mógł, to jeździł nigdzie miejsca nie zagrzewając. Od czasu zwłaszcza gdy nowiny religijne w Polsce się zjawiły, spokoju nie miał. Wszystkich sekt próbował i z kolei do niemal każdej należał, ale w końcu, lub dla rzeczy lub dla człowieka, rzucał każdą z nich. Nie było bezprzykładnem, że odrzuciwszy którą, wracał do niej; a co dziwniej, mimo tych wyboczeń, nie chciał nigdy przyznać żeby z kościołem stanowczo zerwał — i widywano go, podług starego obyczaju w katolickich kościołach płaczącego, gdy pieśni dawne nucone słyszał. Był to, jak się naówczas wyrażono, człowiek osobliwego nabożeństwa, a najbiedniejszy z ludzi, bo nigdzie i nigdy spokoju sobie nie znajdował.
Już zdala patrząc na Zalesie widać było, że tam nie zwyczajny szlachcic ani pan gospodarował. Dwór od miasteczka dzieliła tylko ulica, przed laty kilkudziesięciu wysadzona drzewami, które się pięknie rozrosły. Stały tam dawniej figury murowane, ale je potem nowatorowie pod pozorem bałwochwalstwa pozdejmowali i tak próżne słupy zostały. Podwórzec szeroko był zakreślony, a w pośrodku jego miała być fontanna; ale tylko kamienia na nią nazwożono i trawa na nim rosła i krzaki a bryły się pokruszyły, poczerniały od słoty i słońca. Dalej wznosiły się mury, które do koła podwórzec obejmować miały, z prawej strony dokończone i wspaniałe, z lewej ledwie odrosłe od ziemi, w pośrodku nietynkowane i słomą okryte. W prawo też była kaplica, w której począwszy od katolików, ewangelicy, nowochrzczeńcy, bracia czescy i aryanie gościli. Poza gmachem ciągnęły się wirydarze, pięknie zarysowane, ale zarosłe i zdziczałe...
Tuż obok pałacu stajnie i budowy dla dworu licznego z drzewa były na prędce poklecone, niepokaźne i obrukane.
Wszedłszy wewnątrz, ten sam nieład uderzał. Sale były od marmuru kosztownego jedne, zawieszone przednimi obrazami, a obok podkończone ledwie izby z prostą podłogą z tarcic, w których oprócz stołów i ław z sosnowego drzewa nic nie było. Jak u wojewody na wszystko godziny ściśle oznaczono, tak tu ledwie nie codzień żyło się inaczej. Wieczerza czasem przychodziła po północy, a obiad wieczorem... Spieszyli się wszyscy a na nic czasu nie było. Sług mnóstwo a usługi pasz. Nikt nie wiedział co miał robić, dworscy czasem do formalnych bitw przeciwko sobie występowali, że ich wodą oblewać musiano, aby poskromić. Pisarz wiecznie zajęty na nic czasu nie miał; gdy mu to dojadło, zaprzęgać kazał do kolebki lub na konia siadał i z domu się wynosił.
Pomiędzy ludźmi dosyć takich było, co tu po kilka razy służbę porzuciwszy wracali, jeden tylko Borzykowski, marszałek dworu, do siwego włosa wytrwał; ale ten się z pisarzem codzień ujadał, a że człowiek uczciwy był, choć się z nim kłócił pan, w końcu go ściskał, obdarzał i przepraszał.
Borzykowski, prawdę rzekłszy, więcej tu panem był niżeli sam pisarz. I szczęściem, że się go nieco obawiano, boby dwór dawno do góry nogami się wywrócił.
Miał pan pisarz wolę wyjechawszy z Rochowa udać się do Poznania, ruszył był nawet gościńcem ku temu miastu; ale o milę drogi ziewnął i zawrócić kazał, a potem spieszył już tak do Zalesia, że o mało koni nie poochwacano.
Przybywszy do domu i zjadłszy, położył się spać; kilkanaście godzin smacznym snem wypocząwszy, dopiero w ręce klasnął, aby Borzykowski przychodził.
Musiał nań jednak poczekać, bo właśnie był jeden z dworzan drugiemu szpetnie głowę rozpłatał i zaszywano ją, a Borzykowski dozorował, bo mu chłopca żal było.
Pan pisarz nieodziany, w kożuchu popielicowym, boso, u komina siedząc palcami kręcił, jak miał zwyczaj, gdy się bardzo nudził.
Gdy Borzykowski wszedł, zerwał się do niego, uściskał, bo go lubił i tęsknił za nim.
— Otóż i powróciłem — rzekł wzdychając, — u pana brata byłem... Syn mu z zagranicy przybył, po długiej niebytności... Zhasałem się okrutnie. Co u waszmości słychać?
Borzykowski minę zrobił zafrasowaną.
— A kiedy tu u nas co dobrego? — rzekł — bez mała sądny dzień. Jaworowi Papuski głowę wszetecznie rozbił, ledwieśmy mu ją zalepili i zszyli.
— Głowa! to mu nic nie będzie! — rzekł pisarz — u nas głowy twarde; byle uchowaj Boże nie brzuch i nie nogi.
— Nasz duchowny Zaranek do ślubu się sposobi.
— A z kimże? — spytał pisarz.
— Z mieszczanką; sam blizko pięćdziesiątletni dobrał sobie taką, która nie wiem czy szesnasty skończyła.
Pan pisarz ramionami ruszył.
— Rozumny człek, teolog nie pospolity, a codzień głupstwo zrobi.
— Gdyby tylko głupstwo, toby go jeszcze było znieść można, ale niezdarne rzeczy. Nie dość że staremu proboszczowi kościół odebrał, jeszcze mu pokoju nie daje i lud przeciwko procesyom buntuje. Mieszczan to jeszcze łatwo, a no jak się wieśniacy dowiedzą, jeszcze go kiedy gotowi doraźnym sądem ukarać. Człek niespokojny. Od kilku dni sobie jeszcze z Krakowa kompana dobrał, który tylko po niemiecku szwargocze a na żyda wygląda — i kościół poczęli na nowy sposób przerabiać.
Borzykowski westchnął. Po chwili dodał:
— Przybłędów mamy dosyć.
— A kto tam taki!
— Flamski, człek, który szczury wyprowadza; Niemiec, który cudowne wody i oleje sprzedaje, i Włoch, który się opowiada muzykantem. A no — zapomniałem... jest też jeden z Rusi, który z samym panem pisarzem mówić chce, bo ma coś tajemnego bardzo do objawienia.
— Pewnie do sakwyby rad zajrzał — rzekł pisarz — niech poczeka, tegom nie ciekaw.
— Jest też pątnik, który nam tu całe wieczory o podróżach opowiada, człowiek bardzo rozumny. Dziesięć lat na galerze u korsarzy robił.
— Tego mi na wieczór dacie — dodał gospodarz — ale, posłuchaj mnie, Borzykowski. W Rochowie się gotują bodaj wielkie rzeczy: ojciec z synem pewno się nie pogodzą; gdzież Januszowi refugium szukać jeśli nie u mnie? Czuje to dusza moja iż tu przybędzie, bo tam nie wytrwa. Przysposóbcież mu mieszkanie, jakby dla własnego dziecięcia.
— A gdzie? — zapytał Borzykowski.
— Ty wiedzieć musisz.
— Pytam, bo zaprawdę nie wiem — mówił marszałek — miejsca u nas niema.
Pisarz się mocno oburzył.
— Jak to miejsca niema? w takich gmachach?
— Ja go nie widzę.
— To znajdź, szukaj, zrób, postaw, niepotrzebnych powyrzucaj, a miejsce musi być, bo chłopca ino nie widać. Buchnie tam prędzej niż się spodziewają, i nie będzie dlań rady tylko uchodzić.
Borzykowski szepnął:
— Ze dżdżu pod rynnę — ale tego pisarz nie posłyszał.
Tak się rozmowa skończyła, a że pora była obiadowa, kazano dawać jeść, chociaż kucharze zaklinali się że nie gotowo. Stół zwykle zastawiany był w nieskończonej jeszcze sali, której połowa okien zabita była deskami a zamiast podłogi tok tylko ubity służył. Ławy z tarcic cienkich uginały się pod gośćmi. Nie był też pan pisarz na powszedni dzień zbyt trudnym w zastawie. Cyna i glina starczyły i łyżki musieli mieć wszyscy; piwo ze dzbanami stawiano dla pospolitych biesiadników, a wino tylko dla jegomości, który niem raczył dostojniejszych wedle własnego wyboru.
Dwór barwę niegdyś miał; ale ta z powodu częstych bojów nie w najlepszym była stanie i młodzież wyglądała w niej bardzo biednie.
Do tej izby jadalnej zebrało się ludu bożego bardzo wiele, prawdziwa uczta ewangieliczna. Z miasteczka przyszedł ks. Zaranek, wiodąc za sobą ryżego Niemca, który nie kim innym był jeno znanym nam Tiliusem. Oprócz nich znalazł się Włoch, muzykant i pątnik i dużo innych figur samemu gospodarzowi nieznanych. Wszystko to, gdy pan pisarz miejsce swe zajął, hurmem ławy przekraczać zaczęło i miejsca swarząc się zabierać. Szczęściem Borzykowski trochę mógł utrzymać porządku grozą.
Najbliżej wielkiego ołtarza siedział ks. Zaranek, któremu z oczów nie ciekawie patrzało. Lisowato wyglądał, uśmiechająco się, pochlebsko, i jeno skinienia pańskiego zdawał patrzeć aby mu wtorować. Z drugiej strony usiadł ów pątnik, w płaszczu czarnym oszytym skorupami, z tykwą u boku; ale brudny i zszarzany nad podziw, co się chyba długą peregrynacyą tłómaczyć mogło. Chociaż dwór był cały nowej wiary i z pielgrzymów do miejsc świętych drwiny sobie strojono, on się wcale ich lękać nie zdawał. Człek był i silnie zbudowany i języka mu nie brakło.
Poczęła się rozmowa, czysta wieża Babel, bo co para, to inny język brzmiał.
— A wyście się tu do nas skąd dostali? — zapytał pan pisarz pątnika.
— Po długiej pielgrzymce do domu powracam, — rzekł pątnik, — byłem w ziemi świętej u grobu Zbawiciela, w Compostelli, w Lorecie, w Rzymie.
— Hm! hm! — odchrząknął Zaranek, — pewnie i odpustów dostaliście.
— Dobrze żem dla siebie u trybunału pod łaską wyrobił rozgrzeszenie, — odparł pątnik, — z tegom rad, bom ciężki grzech miał na sumieniu, o drugich nie myślałem.
— Więc choć relikwie i agnuski mieć musicie? — począł szydersko Zaranek.
— I tego nie mam, bo mnie zbójcy dwakroć w drodze do skóry odarli, — mówił pielgrzym, — a gdybym i miał, tobym się z tem nie popisywał, bo tu inny mnie odór dochodzi.
— A jakiż? — spytał Zaranek.
— Spalenizna — rzekł pątnik — szczególniej od was. Niech mi pan pisarz przebaczy iż tak otwarcie mówię, ale wiem że choćby z nowotnymi trzymał, ze starych drwić u siebie nie dopuści. Wolno każdemu duszę zbawiać jako chce, ale z tego w co kto wierzy szydzić, jest rzeczą nikczemną!
Zaranek zmilkł i w talerz głowę spuścił, pisarz się uśmiechnął.
Trzeba było rozmowę niebezpieczną odwrócić, bo z pątnikiem widocznie zła sprawa. Jął więc Zaranek polecać jako teologa Tiliusa, dodając iż właśnie z synowcem pana pisarza do Krakowa przybył.
— Dobrze tylko że nie do Rochowa — dodał gospodarz — boby go tam mój brat nieochybnie wyświecił z miasteczka niepocześnie.
— A cóż z synem uczyni? — spytał Zaranek szydersko się uśmiechając — boć i synowczyk pański tej wiary co i my.
— Jak? co i my? — rzekł pisarz, — albo to waszmość wiesz jakiej ja, albo ja wiem jakiej waszmość? A wreszcie i za jutro nie ręczyć, bo to się teraz mieniają konfesye jak koszule. Ja waści podejrzywam że i koszuli nie masz i konfesyi też.
Zarumienił się Zaranek, a drudzy śmiać się zaczęli. Purpura gniewu zabiegła mu twarz bladą i pomścić się było mu pilno.
— Zatem rewokuję co się rzekło — odparł — ale przy tem stoję, że do sakramentu jednego wielką ma skłonność — począł złośliwy Zaranek. — Com się to nasłuchał od Tiliusa o jego amorach z piękną jak anioł córunią złotnika.
Pisarzowi łyżka wypadła z ręki. Szlachcicem był do kości. Spojrzał na mówiącego i wargę zamykając dodał:
— Mój teologu, wiele ty pięknych rzeczy wiesz z nauk świętych, a no w świeckich znać jesteś nieuk. Gdzieś ty słyszał aby polski pan o sakramencie mógł myśleć, kręcąc się około córki plebejusza i rzemieślnika. Myślał ci, ale o rozpuście, nie o ołtarzu!
Zaranek chwilę zmilkł.
— Przepraszam pana pisarza a osobliwego benefaktora mojego, com rzekł to trzymam. Owa córka złotnika nie pospolitego rzemieślnika dzieckiem jest. Ojciec cesarskim się urzędnikiem zowie i szlachectwo otrzymał, a ludzie o nim powiadają, że w skrzyniach złota ma tyle, iżby nie jedno księstwo mógł kupić.
— Gdyby dziesięćkroć tyle miał, — oburzył się pisarz, — nie wiesz co mówisz, teologu!! A no! wara!! Kto ci to plótł, kłamał lub potwarz prawił.
Znowu Zaranek zmilkł, ale w pisarzu wrzało, bo rzecz była przy świadkach i dla jego rodu i domu nie miła.
— Niech się wasza miłość nie gniewa — począł zwolna pątnik, — inna to rzecz u nas rzemieślnik, artifex, a inna w tamtych krajach. Przecież tam i mieszczanin często szlachtę prześciga znaczeniem i majątkiem. Było się po drodze w Augsburgu u Fuggerów, a nigdzie pono takiej wspaniałości nie widziałem jako tam. Pałac przy Winnym Rynku królewskiemu równy; albo i drugi na uboczu w ulicy nie pośledniejszy. A co złota i drogocennego sprzętu! Może być ów złotnik od Fuggerów nie gorszy.
— Niech sobie i lepszym będzie, a niedoczekanie jego, żeby Rochitę do córki zwabił.
Perzył się pan pisarz mocno, ale go ciekawość paliła.
— Splotłeś mi baję — rzekł do Zaranka grożąc.
— Jeszczem nie dopowiedział całej prawdy — podchwycił Zaranek. — Panna ma być nad podziw piękna i uczona a u ojca jedynaczka. Wojewodzic mieszkał w ich domu i prawie od nich nie wychodził. Co za dziw, iż głowę stracił, albo że się Niemcom przyśniło, że go zięciem będą mieli. Ojciec przecie w swojem mieście senatorem.
Pisarz ofuknął: — Milczałbyś...
Stało się więc milczenie, bo z nim też pod dobry czas można było sobie poczynać jak kto chciał, ale gdy się rozgniewał, mijać go bezpieczniej radzono.
Pątnik widząc, że z tamtej strony kwas powstał, korzystał z tego i opowiadać począł, jakie cuda widział po świecie. Słuchano go w milczeniu. Bryznął kilka razy przeciw nowatorom, to mu uszło.
Po pielgrzymie zagadnął gospodarz Włocha, który na skrzypcach był grajkiem i z niemi się po dworach pańskich popisywał; potem swoich ludzi po jednemu na słowo wyzywał, karcąc i głaszcząc jak mu fantazya przyszła. Siedział tam w kątku zaszyty Papuski, który owemu Jaworowi głowę rozpłatał i pańskiego oka unikał kryjąc się za drugich. Dostrzegł go pan pisarz.
— Papuski! — zawołał — a ty coś to tu nabroił?
Pokazała się twarz szyderska winowajcy.
— Ja? — zapytał — a no nic, chciałem jeno dowiedzieć się, czy u Jawora mózg jest w głowie, bo to tam różnie o tem sądzili ludzie.
Wszyscy się śmiać poczęli, a pan pisarz także rozchmurzył się nieco.
Stół dostatni niewytworny był. Gdy dworzanie pieczone mięsa do kości ogryźli, poczęto wstawać. Nie było się już po nich czem pożywić, i chleba nawet kruszyny nie zostało, tak dobrze wszystko wymietli.
Ruszył się tedy pan pisarz do drugiej izby wołając Zaranka, szepnąwszy mu ażeby Tiliusa zatrzymał. Nie umiejąc języka niemieckiego, a ciekaw się jeszcze dokładniej o przygodzie synowca dowiedzieć, która go wielce zafrasowała, zmuszony był tym tłómaczem się posłużyć.
— Mój teologu, — odezwał się pisarz surowo — dałem ci wolność nawracania i modlenia się jako chciałeś, hanc veniam damus petimusque vicissim; Pana Boga chwal ale mi nie drwij z nikogo, bo tego nie ścierpię.
Popatrzał nań chytry człowieczek i znać rozważył, że się rozpierać z nim nie pora była. Skłonił się tylko.
— To jedno — rzekł pisarz, — a na tem nie koniec: naplótłeś bai o Januszu, chcę wiedzieć jak rzeczy stoją; Tiliusa tego weź tu, niech mówi, a ty mi będziesz tłómaczył.
— Niema potrzeby, — odezwał się Zaranek. — Nasłuchałem się jego opowiadania, a ze swegom nic doń nie dodał. Mogę powtórzyć, zmienić nie potrafię...
— Toć klęska! — zawołał pisarz — ale chłopięcego bałamuctwa brać na seryo nie można.
Zaranek spoważniał.
— Z tego com słyszał od Tiliusa, nie na żadne to bałamuctwo wygląda. Wojewodzic w tym domu rok mieszkał, panna jak anioł piękna, młodziusieńka... Ojciec znać nie był od tego.
— A no, spodziewać się — mruknął pisarz.
— Rok takiego pokuszenia w sercu młodzieńca niezatarte zostawuje ślady. Tilius, który za odprawę w Krakowie bodaj trochę niechęci ma do wojewodzica, rozwodzi się nad tem i dodaje, iż przez ciekawość ostatniego dnia, gdy się żegnać mieli na przechadzce, za mur się skrywszy, podpatrywał ich i widział na swe oczy, jak pierścienie mieniali, a każde z nich swój na piersiach zawiesiło.
— Dosyć! dosyć! — zawołał w pasyę znowu wpadając pan pisarz — z mieszczańską dziewką żeby się Rochita mógł zaręczyć, przy zdrowych zmysłachby nie był. Oszalał! Dali mu chyba się napić jakiego licha! Oczarowały go baby. Zapomniał kim jest, i że z nami obu, z ojcem i ze mną nie da sobie rady, bo mu na taką obrzydliwość nie pozwolimy.
Pisarz chodził po izbie ręce łamiąc.
— A temum ja winien i to mi słusznie wojewoda w oczy rzucać może, bom go namawiał aby dziecko słał do tego kraju, gdzie promiscue ludzie żyją, żadnej różnicy między sobą nie znając. Sodoma i Gomora!
Nie rychło się pan pisarz uspokoił — a zręczny Zaranek już i słowa nie wtrącił więcej. Chcieli się rozchodzić owi goście „zbierana drużyna“, ale gospodarz ich nie puścił, bo mu czas się długim wydawał. Zaproszono więc Włocha aby grał, pątnika by opowiadał, a jednemu z dworzan potem przy lutni pieśni światowe śpiewać kazano.
Przyniesiono wino z korzeniami i cukrem gotowane, rozpalono ogień wielki na kominie, dworzanie przyszli pod drzwi cisnąć się, słuchać.
Pisarz siadł wygodnie w krześle szerokiem i tak się już do nocy a raczej do wieczerzy zabawiano. Nie potrafił jednak nikt, nawet ów pielgrzym, biednego gospodarza rozchmurzyć, tak go powieść o córce złotnika zgryzła i ponurym uczyniła. Ten jednak zagadkowy podróżny, co się Zarankowi pokąsać nie dał, najwięcej tego wieczora miał miru. Śmiało mówił i patrzał jakby nie w obszarpanej opończy, ale w złotogłowach wszedł na pokoje; miał też pańską minę, nie żebraczą, i pisarz go polubił, tak że go na kilka dni odpoczynku zaprosił.
Pieśni po pieśniach następowały, aż się wreszcie stary pan niemi upoił i ciężkiego frasunku zapomniał.