<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Jak na wszystko w Rochowie, tak na ranne wstawanie postanowione były zimą i latem godziny. Stosował się do nich pierwszy sam wojewoda; a jak opóźnić się nikomu nie godziło, tak też uprzedzić chwilę pobudki nie było wolno bez przyczyny.
Stosowali się i obcy mniej więcej do obyczaju dworu. Dzień się poczynał wcześnie, a kończył też z nocą prawie nadchodzącą; przed północą wszystko spało, przed brzaskiem się budziło. Jeden tylko pan pisarz, ilekroć bywał w Rochowie, jak to był człowiek samowolny i życia wielce nieregularnego, bo czasem we dnie sypiał a po nocach światło u niego gorzało, — nie stosował się do zwyczajów wojewody. Nie śmiano mu nic rzec. Następnego dnia nie zdziwił się też nikt, gdy go ujrzano w kożuchu, bo poranek był chłodny i wilgotny, przechodzącego podwórce zamkowe po cichu. Właśnie stróże nocni odchodzić mieli na miasto, gdy się pan pisarz z sypialni swej wymknął, obejrzał pilno do koła i pod murem, cichaczem ku bramie pociągnął. Tu jeszcze spało wszystko, i z nikim się nie spotkawszy do drzwi kuny dostał się niepostrzeżony.
Na noc ich tam nie potrzebowano ryglować, stały więc na klamkę ledwie zawarte; bez przeszkody wszedł pan pisarz, Jóźka spiącego głęboko pominął i do drugiej izby, rozglądając się ciekawie wsunął po cichu. Sądził, że i Janusza śpiącym jeszcze zastanie; zdziwił się mocno ujrzawszy go w całem ubraniu siedzącego na posłaniu. W istocie noc mu tak przeszła na rozmysłach i walce wewnętrznej, na półśnie, na marzeniach, na wspomnieniach może o tej Frydzie, której obraz z szarymi murami strasznego jak więzienie zamczyska nie mógł się pogodzić.
Ujrzawszy wchodzącego — stryja, Janusz podniósł się zwolna, zdziwiony, równie jak on, iż go czuwającego zastał.
— Cóżeś to jak przyszły rycerz, nie zrzucając odzieży na czatach noc przebył? — spytał drzwi od pierwszej izby przemykając pan pisarz. — Mnie też sen nie brał, nie wiedziałem co zrobić z sobą, zwlókłem się do waszeci.
Siąść chciał pan pisarz, ale za stołkiem, któryby go bezpiecznie mógł strzymać, napróżno się oglądał — nie było go w mieszkaniu całem, i rozmyśliwszy się przysiadł na posłaniu.
— Coś tu się u was na burzę zabiera — począł usadowiwszy się wygodnie — ojciec na waści krzywo patrzy, a z nim ciężka sprawa. Chciałem go wczoraj wybadać, co na was ma w sercu, ale mi się to nie udało; wojewoda się nie spowiada nigdy, chyba przed księdzem. Musieli cię donieść przed nim, domyślam się więcej niż wiem. Co tam było? — zapytał pisarz — mów mi otwarcie!
Na to pytanie, życzliwe pewnie, lecz natarczywe do zbytku, Janusz, znając stryja, odpowiedzieć nawet nie mógł. Najlepszego serca pan pisarz był gadułą i języka, gdy się raz rozpaplał, utrzymać nie mógł. Wojewodzic więc ruszył ramionami i rzekł:
— Ja nie wiem, co mi tam zarzucać mogą!
— Już to pewnie naprzód żeś się z heretykami kumał, bo to największy grzech w oczach wojewody — począł pisarz. — U nich się wszystko herezyą nazywa, co tylko nie w starą kolej idzie. Ale to darmo, mospanie — dodał bijąc ręką po kolanie — cały świat już chce swobody sumienia i uwolnienia z tej niewoli i ciemnoty, my też się w tyle od innych zostać nie chcemy. Jeżeliś tam tego ducha nowego zachwycił, trzeba wytrwać.
Spojrzał na Janusza, który milczał posępnie.
— Nie idzie o to, — począł znowu — aby zrywać z katolickim kościołem, ale aby oczyścić go i do pierwotnej nauki Chrystusowej powrócić. Ja jestem duszą i sercem z tymi, co nad tem pracują. Cieszyć się będę, gdy i was znajdę na tej drodze — ale potrzeba w niej wytrwać!
Janusz z przyznaniem się jeszcze wahał.
— Co! ty milczysz? — przerwał pisarz, — tu już z Wittenbergi pisano, ciesząc się, iż cię zjednali dla reformy. Wiem ja o tem, wiedzą nasi koryfeusze; być może, iż się i wojewoda dowiedział. Inde irae. Gniewają się i on i jemu podobni, bo wiedzą, że nie zwyciężą. W senacie mało już kto nieprzyjacielem nowej nauki; znajdziesz jej zwolenników w biskupich krzesłach, po kraju nawracanie idzie gorąco i skutecznie; wielu się już oczy otworzyły.
— Jam i za młody i samowolny nie jestem, ażebym się czynnie mógł do czego przykładać, — rzekł wreszcie Janusz. — a ojcu się opierać...
— W rzeczy sumienia starszy Pan Bóg niż ojciec! zawołał pisarz. — Nie masz się co lękać, wytrwać potrzeba.
— To też wytrwam, spodziewam się — rzekł Janusz.
— I jawnie mu opowiedz konfesyę swoją — dodał stryj — przy pierwszej zręczności. Nic nie pomoże milczenie i udawanie, lepsza już walka jawna.
Janusz westchnął.
— A! ale matka, matka moja! — szepnął cicho.
— Matka za tobą stanie, bo cię kocha — mówił pisarz, — stanę i ja w potrzebie; może też złamiemy wojewodę, choć z nim trudna będzie sprawa. U mnie już zbór nowy w Zalesiu, namnożyło się ich wszędzie: w Poznaniu, w Lesznie, w Krakowie, w Wilnie; duchownych z sobą mamy wielu. — Tu westchnął pan pisarz.
— Prawdę rzekłszy — dodał — nie wiele oni wszyscy warci i lepszegom się zastępu dla prawdy spodziewał. Dotąd samo śmiecie i oszarpańcy jej służą, tacy co się z kucharkami pożenili lub coby radzi bezkarnie suknię kapłańską szarzać. To bieda nasza!! Mój Zaranek gdyby niebył nowatorem, toby go wyśmienicie pod pręgierzem postawić można. — Zamyślił się pan pisarz. — Wszędzie początki trudne — szepnął — no a ty co myślisz?
— Do duchownej falangi jać przecie się zaciągać nie myślę — odezwał się Janusz. — Jeśli ojciec, jak wczoraj mówił, każe na koń siąść, temu się sprzeciwiać nie mogę.
— Rachuje na to, że ci z głowy wywietrzeje nauka — dodał pisarz, — a no, czyń jako chcesz. Nic nie powiem, z tego com tu widział i przeczuwam, wnoszę, że moje położenie między wami przykreby było a nikomu nie pożyteczne. Pojadę więc dziś, gdy ludzie powstają, albo do Zalesia lub do Poznania. Dłużej tu nie mam co gościć. Tylkom ci to chciał powiedzieć, abyś na mnie rachował, bo ci krzywdy uczynić nie dam; masz do mnie ucieczkę i opiekuna we mnie. A więcejże mi tam nic do powiedzenia nie masz? — uśmiechnął się pisarz.
Janusz począł dziękować, do zwierzeń nie był skłonnym; chciał też wprzód obmyśleć sposób postępowania, nimby z ojcem wystąpił do walki, w której cale się nie spodziewał zwycięstwa. Nie miała naówczas władza rodzicielska ograniczenia żadnego, sprzeciwienie się jej, jako płynącej z prawa Bożego, wszyscy zarówno potępiali, do jakiegobykolwiek należeli kościoła.
Nie odbierając odpowiedzi, pisarz zwolna ruszył się z siedzenia i począł wyciągać; wstał i Janusz by go pożegnać.
— Czas mi się przekraść do mojej izby — szepnął pisarz odglądając się, — słyszę że tam się już ludzie na zamku ruszają. Więc zdrów mi bywaj, mój Januszu, a jeśli cię z domu rodzicielskiego bieda wygna, boć wszystko to może być z wojewodą, mój ci za przytułek służyć będzie.
Janusz w rękę go pocałował. Pisarz uścisnął synowca z uczuciem gorącem, na które nieszczęściem wcale rachować nie było można. Kochał on łatwo, ale wyjechawszy za wrota ostygał prędko, a wojewodzic znał go już z dawnych czasów.
Tak się rozstali. W pierwszej izbie już Józiak na pacierzach klęczał; na zamku ruch się poczynał. Pisarz więc, mimo starania ażeby się przekraść napowrót niepostrzeżonym, widziany był w podworcu przez ludzi i donieść się to musiało do wojewody, że synowca odwiedzał. Jakoż w chwilę po powrocie do izby swej doczekał się tam brata.
Nie spytał go wojewoda o nic, ano znać było, że o wszystkiem wiedział. Chłodny był jak zawsze i surowy. Gdy mu pisarz zapowiedział, że jechać chce zaraz z rana i konie sposobić kazał, nie zatrzymywał go wcale.
— Słuchaj, braciszku — ozwał się w końcu starszy — o jedną cię rzecz obligować będę dla własnego dobra twojego; dla Janusza nie bądź ostrym.
— Zostaw mi to — krótko odparł wojewoda.
— Ojcem jesteś, masz prawa, — mówił pisarz — przecież ich nadużywać się nie godzi. Wiem ja co na sercu masz, papistą jesteś zagorzałym, w synu przeczuwasz nowatora, ale siłą go nie przerobisz.
— W synu? w dziecku mojem — gwałtownie oburzając się zawołał wojewoda — miałbym się kacerza domyślać! Wcale nie! przypuścić tego nie mogę nawet, by dziecię Moniki i moje, prawowiernie wychowane, dlatego że na chwilę między zarażonych wpadło, miało chorobska obrzydliwego dostać! To poprostu być nie może. Dosyć już w rodzinie nieszczęśliwości żeś waćpan indyferentny lub gorzej, boć o herezyę cię nie posądzam, dość tego że panowie Górkowie poszaleli, mój syn...
— Twój syn, wojewodo, rozumniejszym będzie od ciebie — przerwał pisarz śmiejąc się.
Starzec odstąpił krok od brata.
— Żal mi cię, — rzekł, — starszym jesteś odemnie a na podziw płochym. Rzecby można iż sobie z wiary świętej czynisz igraszkę, że cię to zabawia iż się o nią wojna domowa zaweźmie. Opamiętaj się, panie pisarzu. Serce twe znam, dobre jest i szlachetne, ale się ludziom i lada błyskotliwym myślom dajesz wodzić po dziecinnemu. Ażeż ty tego nie widzisz, że my tu na rubieżach chrześcijaństwa zgodą i jednością stoimy tylko? że u nas siać domową waśń to kryminał i przepowiednia śmierci — że to matkobójstwo jest!
Pisarz się namarszczył.
— Co ty mi wyrzucasz? — krzyknął — my od kościoła nie odrywamy się, ale Chrystus przekupniów z niego precz gnał i my to czynimy; oczyścić potrzeba kościół.
— Słuchaj, bracie, przecieżby do tego dzieła czystemi też rękami brać się potrzeba — począł wojewoda — wasi doktorowie, teologowie i reformatory, to hałastra chleba chciwa a nie prawdy, blichtr wam w oczy rzucają. Lecz mniejsza o to, duchownych to sprawa, myśmy dzieci kościoła, nie ojcowie, co nam o tem sądzić?
— A od czegoż rozum? — zaburczał rozgniewany pisarz — ale ja się z tobą o to rozpierać nie myślę, zostawmy to na boku; o dziecko mi twe idzie, boć to i moje jakoby adoptowane, po coś się z nim wczoraj tak obszedł?
— Jak obszedł? co? — spytał wojewoda.
— Przyjąłeś go gdyby obcego i do kuny zapakował. Co przeciw niemu masz?
— Przeciwko niemu dotąd nic — gwałtownie i stanowczo rzekł wojewoda — gdybym co miał, nie do kuny tej, alebym go do lochu wrzucić się nie wahał. Któż za dziecko odpowiedzialny przed Bogiem i ludźmi?
— Nic więc przeciw niemu na sercu nie masz?
Wojewoda zamilkł chwilę.
— Jedno to — dodał — że mi się na rozkazanie w porze nie stawił, a nieposłuszeństwa nie cierpię.
Namarszczyła mu się brew i począł się żywo przechadzać po komnacie.
— Pomiędzy mnie a dziecię moje nawet tobie nie dopuszczę się mięszać — odezwał się po przestanku.
— Chcesz, by po mnie dziedziczył, prawda? — zawołał pisarz — toć mi też prawa pewne daje.
— Jeśliby one z mojemi wejść miały w kollizyą — rzekł wojewoda — nie chcę dla syna dziedzictwa, bobym je kupił upokorzeniem dla siebie. Masz waszmość rozwiązane ręce.
Ten zwrot rozmowy zmięszał nieco pisarza, który choć gorączka był, łatwo nad sobą silniejszemu charakterowi dawał panować. Zmilkł pisarz, łagodząc sprawę i mitygując.
— Co ci to? co! — zawołał — jużeś się zaperzył; przecież po twą władzę nie sięgam i nie uzurpuję jej, a że za dzieckiem proszę, toć nie wina.
— Nic mu się nie stało i prosić o co niema — mówił ponuro wojewoda. — Winy na nim dotąd innej nad opieszałe i gnuśne posłuszeństwo nie znajduję; gdyby istotnie się okazała, od kary go ani nawet rodzona nie wymodli matka.
To rzekłszy wojewoda zamilkł, a pisarz też odzywać się już nie śmiał. Zawołał tylko swych ludzi nie zwlekając.
— Konie gotowe? — zapytał.
— Stoją u drzwi — rzekł zawołany.
Pisarz za czapkę wziął.
— Polewkę ci przyniosą — ozwał się gospodarz.
— Jużeś mnie nią napoił, panie bracie — odezwał się pisarz — mam jej dość. A zatem, Bogu was polecam i żegnam.
Wojewoda zmilczał, dumniejszym tylko się stał i chłodniejszym jeszcze. Nie pożegnali się uściskiem ani podaniem dłoni. Pisarz skłonił się i za próg kroczył. Lecz że to od ludzkich oczów i plotek trzeba było się obronić, wojewoda nie dając nic znać po sobie, odprowadził brata aż do drzwi i stanął, gdy na konia siadał, żegnając go tak, aby nikt się sporu domyśleć nie miał prawa. Pisarz też zachował pozory, i choć w sercu się burzył, pozdrawiając brata uprzejmie ruszył z Rochowa.
Właśnie gdy do bramy dojeżdżał, zaczęto dzwonić na domowe wspólne nabożeństwo. Kapliczka była otwarta. Wojewodzina pragnąc Bogu za powrót syna podziękować, chciała mieć mszę na zamku. Staruszek proboszcz przysłał wikarego. Sygnowano więc w mały dzwonek zawieszony u baszty, a na znak ten co żyło w zamku gromadzić się zaczynało. Ile razy ze mszą świętą kapłan się zjawiał, by w tej kapliczce Św. Wawrzyńca nabożeństwo odprawić, nikt ze dworu od stawienia się na znak dzwonka wolnym nie był.
Janusz, który noc całą spędził bezsennie, zaraz po wyjściu stryja rzucił się na posłanie i twardym snem zdjęty usnął. Później już dzwonka nie słyszał lub słyszeć nie chciał, bo Józiak kilka razy budzić go próbował, wiedząc o obowiązku; wkońcu nie mogąc tego dokazać, sam przynajmniej do kaplicy pośpieszył. Była ona tak mała, iż zaledwie przedniejszych ze dworu i starszyznę objąć mogła. Czeladź i milicya stawała rzędami w podwórzu naprzeciw wielkiego ołtarza i tak mszy z odkrytemi głowami słuchała. Po drugiej sygnaturze przybyła wojewodzina, zgromadzili się dworscy, zajmując każdy miejsce swoje, — tylko Janusza, który powinien był stanąć za ojcem, nie było. Kilka razy obejrzał się pan wojewoda niespokojnie: wreszcie przy klęczniku swym na kolana padł i tak ze złożonemi rękami na modlitwie gorącej, jakby oderwany od świata, pozostał do końca.
Wojewodzina z większem jeszcze przerażeniem szukała syna oczami niespokojnemi; książka wypadła jej z rąk drżących, nie mogła się modlić, a gdy do Sanctus Janusz się nie zjawił, zesłabłszy niemal, blada opadła tak, iż ją ochmistrzyni, dostrzegłszy to, podchwycić musiała i podeprzeć. Resztę mszy spędziła z głową na klęczniku spartą, płacząc po cichu. Parę razy, jakby jeszcze nadzieję miała słabą że syn nadejdzie, rzuciła przelękłe wejrzenie ku miejscu, które powinien był zajmować, ale to pustem zostało do końca.
Po odśpiewaniu pieśni pobożnych powstali wszyscy, służba i dworscy odpływać zaczęli, jeden tylko wojewoda pozostał przy swym klęczniku. Ksiądz przyniósł mu patenę do pocałowania; głowę ku niej podniósł, schylił ją potem i jakby ruszyć się nie mógł, dał wszystkim wynijść.
Wojewodzina blada stała we drzwiach kapliczki czekając na męża; kilka słów szepnęła Jóźkowi, który znikł. Sparłszy się o drzwi z głową spuszczoną nie ruszyła się, aby przy wnijściu zaraz spotkać się z wojewodą. Wiedziała jak straszliwym gniewem musi przeciwko synowi wybuchnąć; pragnęła więc, choć część jego jakimkolwiek środkiem odwrócić. Serce się jej ściskało, bo czuła winę dziecięcia, którego bronić musiała.
Po długiem wyczekiwaniu wojewoda jak sprężyną żelazną poruszony wstał, twarz jego blada była jak marmur, ale spokojna; zmarszczenie brwi tylko i zacięte usta zwiastowały burzę wewnętrzną. Powiódł oczami po kapliczce, zobaczył żonę stojącą i zwolna, przykląkłszy przed ołtarzem, począł iść ku drzwiom. Tu stała stara kamienna kropielnica, na której dnie wyschłej wody kilka kropel pozostało. Wojewoda długo szukał ich palcami drżącemi, przeżegnał się i stanął przy żonie. Nie mógł mówić, usta krzywiły mu się dziwnym konwulsyjnym bolu wyrazem.
— Janusz chory! — pośpiesznie, nie witając go nawet, odezwała się matka.
— Daj Boże, by obłożnie chorym był, — odparł ojciec — inaczej nieprzebaczonem jest to lekceważenie religii, ofiary świętej i rodzicielskiej boleści. Daj Boże, by chorym był nie występnym! — powtórzył ojciec.
— Panie mój! — szepnęła drżącym głosem wojewodzina — chory jest.
— Moniko! powracaj do swojej komnaty! idź — rzekł wojewoda chmurno — idź, zostaw ból mnie. Com powinien, uczynię. Idź, proszę — idź, rozkazuję.
Błędnemi oczyma nieszczęśliwa matka potoczyła do koła, chcąc wiedzieć, czy mają świadków. Z podwórca wszyscy byli znikli. Szybko przybliżyła się do męża i pochwyciła go za rękę...
— Bądź litościw nad dziecięciem — zawołała — mnie w serce uderzysz, bądź litościw!
Nic już nie odpowiadając, wojewoda ujął ją pod rękę i prowadził ku zamkowi. Przez całą tę krótką drogę nie mówili z sobą. Wojewodzina płakała po cichu. U wnijścia do dworu czekała na panią Dubrowina. Tej powierzywszy wejrzeniem żonę, wojewoda jakby odetchnąć chciał, zatrzymał się w progu. Wnet jednak, przypominając obowiązek, krokiem śmiałym poszedł ku bramie.
Janusz w czasie mszy się przebudził, wstał i odzienie zmieniwszy czekał zadumany, ażali go nie wezwą. Wiedział on pono, co czynił i co nań spaść miało.
Po skończonej mszy nadbiegł Józiak z oznajmieniem iż wojewodzina chorym go uczyniła, ażeby słabością się tłumaczył. Janusz zmilczał. Chwila stanowcza zbliżała się. Wojewoda znać unikając rozmowy we własnem mieszkaniu, gdzie łacno przez młodzież z kancelaryi podsłuchanymi być mogli, zwolna szedł na bramę sam do syna. Kroki jego były hamowane i powolne, znać przed ludźmi wielkiego poruszenia okazać nie chciał. Po chodzie poznał ojca Janusz. Siedział na łóżku przy stoliku, gdy wojewoda wszedł. Na widok jego powstał. Chciał się do ręki zbliżyć, ruchem nakazującym odepchnął go stary.
— Co ma znaczyć, żeś z nami nie był na mszy? mów! — odezwał się.
Janusz pomilczał chwilę.
— Modliłem się tu, rzekł, bom się opóźnił.
— Czy ci wspólna modlitwa kościoła wstrętliwa już jest? — zapytał ojciec głosem drżącym — czyś przestał być synem kościoła, czyś chciał mi pokazać, że zrywasz najświętszy węzeł jaki cię wiąże z nami? mów.
— Nie zmażę ust kłamstwem, — począł nabierając śmiałości Janusz — nauczyłem się inaczej modlić, a do modlitwy przed obrazami ręką człowieka stworzonymi mam wstręt i odrazę. Dlatego nie poszedłem do kaplicy.
Wojewoda zbladł i zatrząsł się cały.
— Nie jesteś przy zmysłach — zawołał — tobież sądzić co przesądziły wieki! tobież odrywać się od nas, zapierać Boga naszego dla mrzonek i szaleństw ludzkich!! Nie będę z tobą dysputował; dziecięciem mojem jesteś i grzech twój spada na mnie a poprawa moim obowiązkiem. Tego nie ścierpię.
Odwrócił się ku drzwiom, za któremi stał Józiak wylękły.
— Podstarościego mi wołaj! — krzyknął.
Janusz stał jak wryty.
— Zeznajesz się więc kacerzem?
— Jeśli kacerstwem jest wierzyć w czystą ewangelię Chrystusową, jam nim — rzekł Janusz.
— A ty i tobie podobni nauczą nas co czystem jest! i mądrzejszymi będą od tradycyi wiekowych! — łamiąc ręce odparł wojewoda. — Szał jest i obłąkanie.
Pośpieszny chód podstarościego słychać było na wschodach do kuny wiodących. Wystraszony starzec przywlókł się do progu.
Wojewoda stał blady czekając nań.
— Uczynisz ze mną co chcesz, ojcze a panie — odezwał się wojewodzic — pozostanę przy wierze mej i nie ulegnę.
Straszny wewnętrznym gniewem, nie odpowiadając na głos syna, wojewoda otworzył drzwi ku podstarościemu, wskazując Janusza.
— Więźnia masz — zawołał — syn mój obraził ojca i więcej niżeli ojca, winien sądu i kary. Do lochu z nim, na chleb i wodę.
Podstarości słysząc to, załamał ręce.
— Panie — począł.
— Milczeć — przerwał ojciec. — Do lochu z nim, rozumiesz. Wy mi za niego odpowiadacie. Rozkazy moje poszanowane być powinny. Sędzią tu jestem i władzcą, i przed Bogiem tylko odpowiadam za to co czynię. — I raz jeszcze powtórzył: — Do lochu z nim!
Janusz nie odzywał się, stał w miejscu jak go zastał ojciec, głowę spuścił, milczał. Podstarości zakrywając sobie oczy, lamentował.
— Odpraw mnie pan, ale ja stróżem dziecka waszego nie będę.
I padł na kolana.
Potrącił go ze wzgardą wojewoda, wyszedł do pierwszej izby i przez okno głosem wielkim burgrabiego zamkowego wołać począł.
Stary klucznik na głos ten co sił po wschodach biedz zaczął. W progu czekał nań coraz straszniejszy gniewem wojewoda i drżącą ręką pokazując mu syna, wołał jakby nieprzytomny:
— Więzień wasz, do lochu z nim, na chleb i na wodę; głową mi zań odpowiesz, rozumiesz.
Stojący dotąd nieruchomie Janusz poruszył się i w milczeniu zbliżył do burgrabiego.
— Prowadź mnie — zawołał.
Nie odwracając się już więcej i poprzedzając starego klucznika spuścił się po wschodach.
Cała ta scena odbyła się w krótkim przeciągu czasu, gdy wojewodzina powróciwszy do izby swej modliła się i czekała, a kobiety widząc ją omdlewającą cuciły. Żaden hałas i oznaka tego co się tu działo, nie wyszedł po za obręb bramy.
Wnijście do lochu, który za więzienie służył, też było u wrót. Burgrabia posłuszny szedł za Januszem, który z niecierpliwością jakąś wyprzedzał go ku temu miejscu i ręką we drzwi zaparte uderzył. Musiał je odemknąć burgrabia i nie wiedząc sam co czyni, wpuściwszy pańskie dziecko do lochu, zatrzasnął za niem podwoje, a sam padł nieprzytomny w progu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.