Powszechne braterstwo/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powszechne braterstwo |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc. |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Bronisława Neufeldówna |
Tytuł orygin. | Fraternity |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Minąwszy swój gabinet, Hilary zatrzymał się przed drzwiami pokoju p. Stone’a; myśl o tym starcu, który, wobec wszelkich wydarzeń zewnętrznych, kroczył tak wytrwale, w oderwaniu od wszystkiego, własną drogą, miała dlań pierwiastek ożywczy.
P. Stone, w bronzowym wełnianym szlafroku, siedział z oczyma utkwionemi w coś, umieszczonego w rogu pokoju, skąd unosił się lekki, wonny obłok pary.
— Zamknij drzwi, — rzekł; — przyrządzam kakao; napijesz się filiżankę?
— Przeszkadzam może? — spytał Hilary.
P. Stone spojrzał nań bystro, zanim odpowiedział:
— Zauważyłem, że jeśli pracuję po wypiciu kakao, mam ucisk w wątrobie.
— A więc, jeśli pan pozwoli, dotrzymam pana towarzystwa przez chwilę.
— Gotuje się, — rzekł p. Stone.
Zdjął rondelek z ognia i, wydąwszy zapadłe policzki, zaczął dmuchać. Poczem, gdy para osnuła jego śnieżną brodę, przyniósł z szafy dwie filiżanki, napełnił jedną z nich i spojrzał na Hilarego.
— Chciałbym, — rzekł, — żebyś posłuchał kilku stronic, które»właśnie skończyłem; może będziesz miał coś do zarzucenia albo zrobisz jaką uwagę.
Postawił rondelek z powrotem na ogniu i wziął do ręki napełnioną filiżanką.
— Wypiję kakao i przeczytam ci.
Podszedł do biurka, i stojąc, dmuchał w filiżankę Hilary podniósł kołnierz żakietu, chroniąc się od powiewu wiatru nocnego, wpadającego do pokoju, i spojrzał na pustą filiżankę — zaczynał bowiem być głodny. Naraz dobiegł go szczególny dźwięk: p. Stone dmuchał sobie na język. Pragnąc coprędzej rozpocząć czytanie, wypił za duży łyk wrzącego jeszcze kakao.
— Sparzyłem sobie usta, — rzekł.
Hilary zbliżył się doń śpiesznie.
— Czy bardzo? boli? Niech się pan napije zimnego mleka.
P. Stone podniósł do ust filiżankę.
— Kiedy niema, — odparł i zaczął znów pić.
„Co jabym dał,“ pomyślał Hilary, „żebym posiadał jego prostotę serca!“
Odezwał się twardy odgłos postawionej filiżanki, poczem, z pośród szelestu papieru, wzniosło się jakby brzęczenie:
— „Proletarjat z cynizmem, który jest właściwy tym wszystkim, co są w istotnej potrzebie, i istnieje ukryty nawet śród ich przywódców, skoro tylko zdobędą pewne stanowisko w oczach ogółu — zapragnął faktycznie dobrobytu bez pracy, jaki przypadł w udziale jego bogatszym sąsiadom; wszelako śród długiej nocy walki o byt, znalazł tylko siłę do sformułowania najpilniejszych potrzeb z dnia na dzień. Stał się ciężką, wzbierającą falą istot, która, nieświadomie, bez właściwego kierownictwa, spiętrzała się stopniowo powolnym ruchem, by przekroczyć granice wybrzeża i ukształtować życie społeczne na nową modłę; a na szmaragdowym tonie...“ — P, Stone przerwał. — Źle przepisała, — rzekł; — powinno być „na szmaragdowem łonie.“ Otóż. „A na szmaragdowem łonie tej fali płynęła flota srebrzystych muszli, unoszonych tchnieniem tych, których nie gnał wicher nędzy. Podróż tych srebrzystych muszli, przodujących bez przerwy, była w istocie rzeczy postępowym ruchem owego czasu. Przy sterze każdego z tych maleńkich statków, siedział, dmąc w żagle, twór uboczny przyjętego systemu. A teraz rozważmy bliżej te uboczne twory.“
P. Stone zamilkł i spojrzał w filiżankę. Na spodzie zostało nieco osadu. Wychylił filiżankę do dna i ciągnął dalej:
— „Bratobójcza zasada, głosząca, że silny winien przeżyć słabszego, a będąca w owych czasach nauką moralności w Anglji, uczyniła z kraju jedną olbrzymią jatkę. Śród zwłok niezliczonych ofiar nabrali ciała i czerstwych rumieńców liczni rzeźnicy, czerpiąc siłę fizyczną w zapachu krwi i trocin. Ci rzeźnicy zapłodnili całe rzesze dzieci. Zgodnie z prawami Natury, zapobiegającemi przesytowi, część tych potomków narodziła się z uczuciem wstrętu do krwi i trocin; niektórzy z nich, zmuszeni dla zarobku uprawiać w dalszym ciągu praktyki ojców, czynili to niechętnie; inni, dzięki gorliwości rzeźniczej ojców, mieli możność zaniechania ich zawodu; ale i ci, którzy pracowali i ci, którzy pędzili życie bezczynne, mieli wspólną cechę charakterystyczną: wstręt do zapachu krwi i trocin. Rozwijały się w nich zalety dotychczas mało znane i powszechnie pogardzane, nie bez powodu, jak to niebawem zobaczymy. Samowiedza, estetyzm, wstręt do marnotrawstwa, nienawiść do niesprawiedliwości w połączeniu z wrodzoną ludziom żądzą dokonania czegoś — były im bodźcem do czynu.
— „Ci, których konieczność zmuszała do pracy, zniewoleni byli, wobec ówczesnego mechanizmu życia społecznego, do działania w obrębie humanitarniejszych i mniej wymagających dziedzin rzezi, jak w dziedzinie sztuki, wychowania, praktyk religijnych i medycznych, oraz płatnego przedstawicielstwa swoich bliźnich. Ci zaś, którzy nie byli do pracy zmuszeni, zadawalali się obserwowaniem istniejącego stanu rzeczy i ubolewaniem nad nim.
— „Z każdym rokiem zwiększała się liczba wypływających z portu muszli srebrzystych, a policzki tych, którzy dmuchali w żagle, wydymały się coraz gwałtowniej. Patrząc z perspektywy na tę, podróż, widzimy przyczynę, dla której statki nie mogły płynąć dalej, lecz, osadzone na szmaragdowem łonie fali, skazane były na wieczne wnoszenie się i opadanie, jeden ponad drugim, na tem samem miejscu. Przyczyna tkwiła, w krótkich słowach w tem, że: „Człowiek, który dmuchał, powinien był być na morzu, a nie na statku.“
Brzęczenie ustało. Hilary zauważył, że p. Stone wpatrywał się bacznie w arkusz papieru, jakgdyby udatne zredagowanie ostatniego zdania było dlań niespodzianką.
Brzęczenie niezwłocznie rozpoczęło się na nowo:
— „Zarówno w wysiłkach społecznych jak i w wydarzeniach fizycznych w Przyrodzie istniał, zdawien dawna, jeden jedyny czynnik zapładniający — owa tajemnicza i przedziwna moc przyciągająca, znana jako Miłość. Z niej, z tego zespolenia się z jednej istoty z drugą — wynika cała stopniowa zmiana formy istnienia, znanej przez człowieka pod nazwą Życia. Tego bodźca, tej tajemniczej, instynktownej Miłości, brakło właśnie tym, którzy usiłowali kierować ową flotą. Mieli rozum, sumienie, pełni byli niecierpliwości, pogardy, buntu, ale nie kochali swoich bliźnich. Nie mogli sami rzucić się w falę. Serca ich płonęły; ale wiatr, który żar w nich wzniecał, nie był, zaprawionym solą morską, wszechświatowym zefirem: był to pustynny wicher wzgardy. Podobnie jak na kwiat aleosu — tak długo oczekiwany, ataki osobliwy i przelotny, gdy wreszcie raz się rozwinie — człowiek musiał jeszcze czekać na porywający pęd do Powszechnego Braterstwa, do zapomnienia swego Ja.“
P. Stone skończył i stał wpatrzony w swego gościa oczyma, których wzrok wybiegał daleko. Hilary nie miał odwagi spotkać się z tym wzrokiem i utkwił własny w pustej filiżance. Ci, którym p. Stone czytał swój rękopis, nie mieli nigdy zwyczaju, słuchając, patrzyć starcowi prosto w twarz. Stał tak długo, pogrążony we własnych myślach, że Hilary w końcu podniósł się i zajrzał do rondelka. Był pusty. P. Stone ugotował kakao tylko tyle, że starczyło na jedną osobę. Zamierzał poczęstować i gościa ale zapomnienie przeszkodziło temu.
— Czy pan wie, co się staje z aleosem, gdy przekwitnie? — spytał Hilary, drwiącym zlekka tonem.
P. Stone poruszył się ale nie odpowiedział.
— Umiera, — dodał Hilary.
— Nie, — odparł p. Stone; — spoczywa w spokoju.
— A kiedyż to „Ja“ zaznaje spokoju? Jednostka jest równie nieśmiertelna jak wszechświat. Wszak to jest właśnie odwieczna komedja życia.
— Co takiego? — spytał p. Stone.
— Walka między nimi.
P. Stone stał przez chwilę, patrząc badawczo na zięcia, poczem położył arkusz rękopisu.
— Czas teraz na moje ćwiczenia, — rzekł i przy tych słowach rozwiązał sznury szlafroka, którymi był przepasany.
Hilary pośpieszył ku drzwiom, tu przystanął i obejrzał się.
P. Stone, bez szlafroka, zwrócony w stronę okna, podnosi? się się już na czubkach palców, wyciągał ręce, dłonie miał złożone, jak do modlitwy, spodnie zesuwały mu się powoli.
— Raz, dwa, trzy, cztery, pięć! — i nagle zabrakło mu tchu;
W korytarzu na piętrze, zalanym blaskiem księżycowym, wpadającym przez narożne okno, Hilary przystanął, nasłuchując ponownie. Jedynym dźwiękiem, jaki go dobiegał, było lekkie chrapanie Mirandy, która spała w pokoju kąpielowym, nie chcąc spoczywać w niczyim pobliżu. Hilary udał się do swojej sypialni i przez długi czas siedział, pogrążony w zadumie; poczem, otworzywszy boczne okno, wychylił się. Poświata księżycowa opuściła się na drzewa sąsiedniego ogrodu i na skośne dachy stajen i oficyn, niby rój mleczno białych gołębi, które, z rozpostartemi skrzydłami, drgając zlekka, jakgdyby jeszcze w ruchu, pokrywały wszystko. Nic się nie poruszało. Zegar jakiś wybił drugą. Po za tym rojem mlecznie białych gołębi, wznosiły się czarne mury, jeszcze pogrążone w zupełnym mroku.
Nagle zdało się Hilaremu, że, śród tej ciszy, odzywa się odgłos przejmującego, cichego oddechu jakiegoś potwora, albo odległego, przytłumionego warczenia bębnów. Zdawało się, że wybiega z każdej strony, mrocznego, śpiącego miasta i dąży ku chłodnemu blaskowi księżyca. Odgłos przycichał i wzmagał się, znużonym, ciężkim rytmem, niby jęk zrozpaczonych i głodnych. Dorożka zaturkotała na High Street; Hilary słuchał z natężeniem niknącego stopniowo tententu kopyt. Skonał; zaległa cisza. Hilary usłyszał znów bicie owego potężnego serca — przypełzło bliżej, kołatało coraz silniej, ze szmerem, który wzmagał się i potęgował. Serce Hilarego zakołatało również szybszem tętnem. Poczem, rozróżnił śród tego posępnego głuchego jękukn zgrzyt, i uświadomił sobie naraz, że nie było to przytłumione echo walk ludzkich, lecz tylko odgłos wozów, jadących na targ Covent-Garden.