Powszechne braterstwo/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
Łodzie, gnane prądem.

Hilary, zgodnie z sądem starego kamerdynera o jego wyglądzie, czuł się taki młody, że, zamiast udać się do domu, wsiadł w omnibus i pojechał do swego klubu, noszącego miano „Pióro i Atrament“, a to jedynie dlatego, że człowiek, który go założył nie mógł narazie znaleźć innej nazwy. Literat ten, wkrótce po otwarciu, wystąpił z klubu, powziąwszy do tej instytucji nagłą niechęć. Klub zdobył niejaki rozgłos, skutkiem złej kuchni a wszyscy członkowie żalili się, że ilekroć kto przyjdzie, zastanie zawsze kogoś znajomego. Mieścił się przy Dover Street. W przeciwieństwie do innych klubów, używany był głównie do wymiany myśli; przedsięwzięto też specjalne zarządzenia dla zabezpieczenia parasoli oraz tych książek, które nie znikły jeszcze z bibljoteki; nie dlatego, oczywiście, żeby śród członków ujawniały się nieuczciwe skłonności, lecz dlatego, że członkowie ci, po ożywionej wymianie myśli, wychodzili długim szeregiem a każdy z nich zabierał jakiś przedmiot uchwytny. Służba klubowa nigdy też nie spuszczała ciemnö-bronzowych rolet, gdyż członkowie, w zapale dyskusji, zawsze spuszczali je sami.
Na ogół członkowie nie lubili się wzajemnie; każdy się pytał, poco tamci piszą a gdy triu przysłano ich utwory duchowe — czytał je z zawiścią. Jeśli zdarzyło się kiedy, że zniewoleni zostali do wydania wzajemnie o sobie opinji, mówili, że niewątpliwie „taki a taki“ ma „duży talent”, ale nigdy jego dzieł nie czytali! Postanowiono bowiem niebawem, jako zasadę podstawową członkostwa kluby, żeby nie czytać nigdy pism cudzych, o ile autor nie umarł, bo inaczej mogłoby się zdarzyć, że trzeba by powiedzieć komuś w oczy, że dzieło jego nie ma żadnej wartości.
Członkowie klubu bowiem przestrzegali surowo czystości swego literackiego sumienia. Wyjątek stanowili zawodowi krytycy literaccy, gdyż ich sądy były czytywane przez wszystkich ze zmiennym uśmiechem i pewnem podrażnieniem umysłowem. Od czasu do czasu jakiś członek, wbrew wszelkiemu poczuciu przyzwoitości, powziął gwałtowne upodobanie do książek innego członka, i wyrażał swój zachwyt głośno, ku wielkiemu niezadowoleniu kolegów, którzy, z niemiłym chłodem w żołądku, zapytywali siebie zdziwieni dlaczego właściwie nie ich książki tak chwali.
Co roku prawie, i to przeważnie w marcu, odzywały się w klubie echa pewnych aspiracji; członkowie zapytywali siebie wzajemnie dlaczego — nie istnieje Brytańska Akademja Literacka; dlaczego nie przedsięwzięto dotychczas wspólnych kroków, celem, ograniczenia produkcji książek innych autorów; dlaczego nie jest ustanowiona doroczna nagroda za najlepsze dzieło. Przez krótki czas zdawało się niemal, że ich interesy osobiste są w niebezpieczeństwie; ale, pewnego poranka otwarto okna szerzej niż zwykle i wszystkich skrycie ogarnęło wrażenie człowieka, który połknął moskita, co go przez całą noc dręczył — doznali ulgi ale byli nieco zakłopotani. W stosunkach towarzyskich uprzejmi byli dla siebie wzajemnie — jako ludzie przeważnie mili i dobrze wychowani — a każdy z nich miał własny aparat sławy, przy którym można było widzieć go co rano, w porze otrzymywania dzienników! listów; siedział i kontrolował, czy sława jego wzrasta.
Hilary pozostał w klubie do pół do dziesiątej; poczem, nie chcąc brać udziału w rozpoczynającej się właśnie dyskusji, wziął własny parasol i skierował się ku domowi.
Była to chwila spokoju na Piccadilly; fala ludzka odpłynęła do teatrów i nie zaczęła jeszcze przypływać z powrotem. Ciche drzewa wyciągały liściaste gałęzie daleko wzdłuż wybrzeża tęgo szerokiego potoku życiowego;; odpoczywały, miały chwilę wytchnienia, uwolnione od śledzenia tragikomedji odgrywanych pod niemi, na powierzchni potoku, przez ludzi, ich nikłych towarzyszów. Ciche westchnienia, ulatujące z pierzastych zarośli, wydawały się wyrazami najpobłażliwszej mądrości. Nieopodal ich pni rozpościerał się ciemny aksamit, w którym tonęły pojedyńcze postaci, niby dzikie ptaki, znikające w przestrzeni albo dusze ludzkie, wracające do łona Matki.
Hilary szedł, nie słysząc szeptów mądrości, nie widząc aksamitnego mroku, pogrążony w zadumie. Sam fakt sprawienia komuś przyjemności, wystarczył do wywołania przyjemnego uczucia w człowieku takim dobrym z natury. Ale w umysłach, posiadających samokrytycyzm i chwiejnych, uczucie takie nie trwa długo. To też i w duszy Hilarego zagościła niebawem pustka i rozczarowanie, jakgdyby wystawił sobie bez powodu chlubne świadectwo.
Po drodze był Hilary celem strzał wysyłanych z oczu licznych kobiet, które mijały go szybko, niby łodzie, gnane prądem. Osobliwa nieśmiałość jego oblicza nęciła te kobiety, przywykłe do innych twarzy. A jakkolwiek zaledwie rzucał na nie przelotne spojrzenie, niemniej budziły w nim wzamian współczującą, bierną ciekawość, jaką ludzie, prowadzący występne życie, wywołują w refleksyjnych umysłach.
Jedna z tych kobiet zbliżyła się do niego, wyszedłszy z bocznej ulicy. Jakkolwiek wyższa i tęższa, z uróżowaną twarzą, ufryzowanymi włosami, w kapeluszu z piórem, niemniej była jakby odbiciem małej modelki — ten sam kształt twarzy, szerokie kości policzkowe, usta zlekka rozchylone; te same błękitne oczy i krótkie czarne rzęsy, tylko wszystko pospolitsze i bardziej uwydatnione, tak jak sztuczność banalizuje i uwydatnia linje życia. Spoglądając zuchwale w zdumioną twarz Hilarego, roześmiała się. Hilary drgnął i podążył śpiesznie dalej.
Przyszedł do domu o pół do jedenastej. Lampa paliła się w pokoju pana Stone’a a okno jego było, jak zwykle otwarte; niezwykłe wszakże było to, że w sypialni Hilarego również paliło się światło. Wszedł po cichu na górę. Przez uchylone drzwi ujrzał, ku swemu zdumieniu, postać żony. Siedziała w fotelu, łokcie oparła na poręczach a dłonie ścisnęła czubkami palców. Na jej twarzy, o żywych kolorach, ostrym profilu, okolonej ciemnymi włosami, snuły się cienie; głowę miała pochyloną, jakgdyby do kogoś, który był obok niej; szyja jej jaśniała bielą. Nieruchoma, tonąca w cieniu, podobna była do kobiety, która siedzi obok własnego życia, rozważa je, krytykuje, śledzi jego bieg, lecz nie bierze w niem udziału. Hilary nie wiedział, czy ma wejść, czy wymknąć się temu osobliwemu gościowi.
— Ach! to ty, — rzekła.
Hilary zbliżył się. Pomimo, że sama wyszydza własne wdzięki, ta żona jego posiada jednak niezwykły urok... Po latach dziewiętnastu, w ciągu których miał czas poznać każdą linję jej twarzy i postaci, każdą tajemnicę jej natury, wymyka mu się jeszcze ciągle; a ta jej nieuchwytność, która początkowo pociągała go takim czarem, zdenerwowała go w końcu i zgasiła płomień, jaki roznieciła.
Tylokrotnie usiłował zajrzeć w głąb jej duszy i nigdy nie zdołał. Dlaczego ma taką naturę? Dlaczego drwi zawsze z siebie, z niego i ze wszystkiego? Dlaczego jest taka bezlitośnie surowa względem własnego życia, taka wroga własnemu szczęściu? Leonardo da Vinci mógł był ją odmalować, mniej zmysłową i okrutną, niż jego kobiety, niespokojniejszą i nie taką harmonijną ale fizycznie i duchowo czarującą a niweczącą ten swój czar, nie chcąc się poddać duszy swojej ani też zmysłom.
— Nie wiem właściwie dlaczego tu weszłam, — rzekła.
— Przepraszam cię, że nie wróciłem na obiad.
Hilary nie znalazł lepszej odpowiedzi.
— Czy wiatr zmienił kierunek? Zimno u mnie w pokoju.
— Tak, dmie teraz z północnego wschodu. Zostań tutaj.
Dłoń jej dotknęła jego ręki; ten ciepły, niespokojny uścisk był podniecający.
— Dobry jesteś, że mi to mówisz; ale lepiej nie zaczynajmy tego, w czem nie zdołamy wytrwać.
— Zostań tutaj — powtórzył Hilary, klękając nagle obok fotelu.
I zaczął okrywać pocałunkami jej twarz i szyję. Czuł, że oddaje mu pocałunki; przez chwilę trzymali się w namiętnym uścisku. Poczem, jakgdyby za wspólną zgodą, objęcia ich rozwarły się, oczy spoglądały lękliwie, jak oczy dzieci, które namówiły się wzajemnie do kradzieży łakoci, na ustach zaś zagościł najbledszy z bladych uśmiechów. Zdawało się, że usta te mówią: „Tak, ale przecież nie jesteśmy na wskroś zwierzętami!“
Hilary wstał i usiadł na łóżku. Bianka pozostała w fotelu, patrzyła prosto przed siebie, nieruchoma, głowę przechyliła w tył, jej biała szyja jaśniała, na ustach i w oczach migotał ten sam blady uśmiech. Nie zamienili już ani jednego słowa, ani jednego spojrzenia.
Poczem Bianka wstała, bez najlżejszego szelestu, minęła męża i wyszła.
Hilary miał w ustach taki smak, jakgdyby żuł popiół. I ukształtowało się na jego ustach zdanie — jak to nieraz człowiekowi się zdarza pomyśleć słowa bez powodu i związku: „Dom zgody!“
Poczem poszedł pod drzwi jej sypialni i nasłuchiwał. Nie dobiegł go najlżejszy odgłos. Gdyby płakała — gdyby się śmiała — wołałby stokroć niż tę ciszę. Przycisnął dłonie do uszu i zbiegł ze schodów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.