Powszechne braterstwo/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
Wycieczka na obczyznę.

Tymjana Dallison, śród zajęć swego pracowitego życia, znalazła czas na spisywanie swoich wspomnień i myśli ha pustych kartkach zeszytów szkolnych. Nie rozpoczęła tego pamiętnika z żadnym określonym zamiarem, nie czuła też potrzeby ulgi ani pociechy w rozkoszowaniu się własnemi uczuciami — wydrwiłaby takie pragnienie, jako przestarzałe i niedorzeczne. Stało się tak z nadmiaru młodocianych sił życiowych i z chęci wypowiedzenia się, która „leżała w powietrzu“. Ta chęć istniała wszędzie: śród jej koleżanek, śród znajomych młodzieńców w bawialni jej matki i w pracowni ciotki. Tem, czem uczuciowość i małżeństwo było dla młodej panny z epoki wiktoriańskiej, tem był dla Tymjany obowiązek wypowiadania się i, idący z nim ręka w rękę, obowiązek spędzenia wesołej młodości, wykorzystania jej uciech.
Nie odczytywała nigdy spisanych myśli, nie chowała ich pod klucz, wiedząc, że jej wolność, rozwój umysłowy i jej przyjemności są rzeczami świętemi i nikomu nie wpadnie do głowy je naruszać; wtykała zapisane zeszyty w szufladę między chustki do nosa, krawaciki, wstążki i bluzki, wraz z kawałkiem, wiecznie trwającego, ołówka.
W tym dzienniku, pisanym naiwnie i niedbale, skreślone były bezładnie wrażenia, jakiemi odbijały się wypadki bieżące w jej umyśle.
Wczesnym rankiem dnia 4-go maja młoda dziewczyna w nocnej koszuli, siedziała w nogach białego łóżka, bazgrząc gorączkowo w dzienniku swoim i, w zapale wypowiadania się, trąc bose stopy jedną o drugą; kasztanowate włosy spadały w rozwichrzonych zwojach na jej szyję, oczy miała roziskrzone, lica jeszcze od snu zaróżowione. Od czasu do czasu przerywała w środku zdania i spoglądała w okno, lub tai przeciągała się z rozkoszą, jakgdyby życie jej było takie pełne uciech i radości, że nie mogła przy niczem trwać zbyt długo.
„Byłam wczoraj u dziadka, słuchałam jak dyktował małej modelce. Ten mój dziadek, to dla mnie cudowny człowiek. Marcin twierdzi, że idealista jest gorszy niż człowiek bezużyteczny; ludzie, mówi, nie mogą marnować czasu na marzenia i fantazje. Idee dziadka nazywa przedpotowemi. Nie cierpię jak dziadka wyśmiewają. Marcin jest taki zabójczo pewny siebie. Zdaje się, że znajdzie niewielu ludzi osiemdziesięcioletnich, którzy przez cały okrągły rok kąpią się w rzece, sprzątają sami swój pokój, gotują sobie jedzenie i utrzymują się z dziewięćdziesięciu funtów rocznie, a resztę pensji, wynoszącej trzysta funtów, rozdają. Marcin mówi, że takie postępowanie jest szkodliwe, a „Książkę Powszechnego Braterstwa“ nazywa stekiem głupstw. Wszystko mi jedno, choćby tak było; w każdym razie piękna jest ta ciągła praca nad nią, to całodzienne pisanie dziadka. Marcin to przyznaje. Najprzykszejsze w Marcinie jest to, że on taki chłodny; nie można go wcale przeniknąć; wydaje się zawsze, że cię krytykuje; niekiedy bywam zupełnie stropiona i nie wiem, co począć...
„Ta maja modelka to beznadziejny głuptas. Jabym zrobiła to wszystko o połowę prędzej. Przerywała co chwila i patrzyła przed siebie z ustami nawpół otwartemi, jakgdyby miała jeszcze cały dzień przed sobą. Dziadek jest taki zajęty, że wcale tego nie zauważył; lubi odczytywać raz wraz to, co napisze, bo chce słyszeć jak to brzmi w słowach. Ta dziewczyna nie byłaby zdolna, zdaje mi się, do jakiejkolwiek pracy, prócz „do pozowania“. Ciocia B. mówiła zawsze, że pozuje dobrze. Jest w jej twarzy coś szczególnego; przypomina mi trochę Madonnę Botticellego w Galerji Narodowej — tę en face, nietyle w rysach, ile w wyrazie — jest prawie głupi, a chwilami znów taki, jakgdyby mogły jej się zdarzyć różne rzeczy. Ręce i ramiona ma ładne, a nogi mniejsze od moich. Jest starsza odemnie o dwa lata. Spytałam się jej, dlaczego została modelką, to przecież taki ohydny zawód. Powiedziała, że była rada, iż mogła chociaż cośkolwiek zarobić! Spytałam się jej dla — czego nie idzie do służby albo nie przyjmie miejsca w sklepie. Nie odpowiedziała odrazu, tylko dopiero po chwili powiedziała, że niema żadnych rekomendacji — że nie wie jak się do tego zabrać; poczem nagle spochmurniała i powiedziała, że ma ochoty...“
Tymjana przerwała i naszkicowała ołówkiem profil małej modelki...
„Miała na sobie naprawdę ładną sukienkę, zupełnie skromną i dobrze zrobioną — kosztowała napewno trzy albo cztery funty. Widocznie nie jest znów w takiej nędzy, albo ktoś jej tę suknię darował“.
Tymjana przerwała ponownie.
„Wyglądała daleko ładniej niż w tej starej, bronzowej spódnicy, zdawało mi się... Stryj Hilary był u nas wczoraj na obiedzie. Mówiliśmy o sprawach społecznych; rozprawiamy zawsze o takich kwestjach jak do nas przyjdzie. Strasznie lubię stryja Hilarego, ma takie dobre oczy i taki jest łagodny, że nie można nigdy rozgniewać się na niego. Marcin nazywa go słabym i nieudolnym, dlatego, że stryj nie styka się z życiem rzeczywistem. Mnie się zdaje, ze on nie mógłby zmusić nikogo do jakiejkolwiek pracy; myślę, że widzi dwie strony każdej sprawy i nie umie się na nic zdecydować. Jest może taki, jakim mógł być Hamlet, tylko,, że dzisiaj nikt nie wie, jakim Hamlet był istotnie.
„Powiedziałam mu, co myślę o niższej klasie. Z nim można rozmawiać o wszystkiem. Nie cierpię tych głupich żartów ojca, jakgdyby nie należało nic brać na serjo. Powiedziałam, że, mojem zdaniem, niema sensu brać rzeczy powierzchownie; powinniśmy zbadać wszystko, do gruntu. Powiedziałam, że pieniądze i różnice klasowe to dwa przestarzałe pojęcia, których musimy się pozbyć. Marcin mówi, że, gdy trzeba zająć się poważnie sprawami społecznemi i ubogimi, okazuje się zawsze, że wszyscy nasi znajomi są dyletantami. Powiada, że powinniśmy otrząsnąć się ze wszystkich starych sentymentalnych poglądów i kierować się w naszej pracy i naszych wysiłkach tylko względami zdrowia. Ojciec nazywa Marcina „sanitystą“, a stryj Hilary mówi, że, gdyby chciano myć lud, na mocy przepisów prawa, wszyscy byliby znów równie brudni nazajutrz...“
Tymjana ponownie przestała pisać. Pośród drzew na skwerze rozległ się przeciągły, cichy, chychocący świergot kosa. Pobiegła do okna i wyjrzała. Ptak siedział na platanie, wyciągnął szyjkę, a z żółtego dziobka wybiegało przedziwne wypowiadanie się jego „ja“. Zdawało się, że śpiewa hymn pochwalny na cześć wszystkiego — nieba, słońca, drzew, pokrytej rosą trawy, samego siebie!
„Ty cudna ptaszyno!“ pomyślała Tymjana i wstrząsnął nią dreszcz rozkoszy.
Cisnęła zeszyt do szuflady, zrzuciła koszulę i pobiegła do kąpieli.
Tego samego ranka wysunęła się cichaczem o godzinie dziesiątej. W sobotę była wolna, nie miała lekcji, ale natomiast matka dopominała się o jej towarzystwo albo ojciec żądał, żeby jechała z nim do Richmondu i grała w golfa. W sobotę bowiem Stefan opuszczał zawsze progi gmachu sądowego przed trzecią. A wtedy, jeśli zdołał nakłonić żonę albo córkę, żeby mu towarzyszyła, grał z nią kilka partji golfa, przygotowując się na niedzielę; w niedzielę bowiem wyruszał o pół do jedenastej i grał przez cały dzień. Jeżeli Cecylja i Tymjana nie dopisały mu, szedł do swego klubu, gdzie czytał czasopisma, śledząc wszelkie objawy ruchu społecznego.
Tymjana szła z głową podniesioną wysoko, i z głęboką zmarszczką na czole, jakgdyby pogrążona w poważnej zadumie; jeżeli rzucano na nią, pełne podziwu, spojrzenia, zdawać się mogło, że ich nawet nie zauważyła. Nieopodal domu Hilarego skręciła w główną aleję parku i przeszła nią do końca.
Na poręczy ogrodzenia, wyciągnąwszy przed siebie długie nogi, siedział jej kuzyn, Marcin Stone i przyglądał się przechodniom. Wstał na widok zbliżającej młodej dziewczyny.
— Znów się spóźniłaś, — rzekł. — Pójdź!
— Dokąd najpierw pójdziemy? — spytała Tymjana.
— Możemy zwiedzić dzisiaj tylko dzielnicę Notting Hill, jeżeli mamy znów pójść do pani Hughs. Popołudniu muszę być w szpitalu.
Tymjana zmarszczyła brwi.
— Zazdroszczę ci, że mieszkasz sam, Marcinie. To tak głupio mieszkać z rodziną.
Marcin nie odpowiedział, ale jedno nozdrze jego długiego nosa wzdęło się a Tymjana zauważyła to w milczeniu. Szli przez kilka chwil między wysokimi domami, rozglądając się. Poczem Marcin rzekł:
— Same Purcey’e tu dokoła.
Tymjana skinęła głową. I znów zapadło milczenie; ale nie było w niem zakłopotania ani nawet świadomości, że to jest milczenie, a oczy ich — te młode, niecierpliwe, ciekawe oczy — rozglądały się bacznie.
— Linja graniczna. Niebawem będziemy na miejscu.
— A tam czarno? — spytała Tymjana.
— Tylko ciemno... czarno dalej.
Szli długą, szarą, krętą ulicą, której wąskie, posępne, niepomalowane domy świadczyły o rozpaczliwem ubóstwie. Gnane powiewem wiatru wiosennego wirowały w rynsztokach źdźbła słomy i skrawki papieru; zdawało się, że, śród oślepiającego blasku słońca, wre zacięta, okrutna walka. Tymjana rzekła:
— Widok tej ulicy przejmuje mnie uczuciem pustki.
Marcin skinął głową.
— To gorsze niż istotna nędza. I tak trwa przez pół mili.[1] Tu wszędzie toczy się zacięta walka. Dalej już zajechali walki.
I szli w milczeniu krętą ulicą, pełną nędznych sklepów, i bezgranicznie ponurego smutku.
Na rogu poprzecznej ulicy Marcin rzekł;
— Skręćmy tutaj.
Tymjana stanęła i skrzywiła nos. Marcin spojrzał na nią.
— Już stchórzyłaś!
— Nie stchórzyłam, Marcinie, tylko nie mogę znieść tych wyziewów.
— Będziesz musiała się przyzwyczaić.
— Tak, wiem; ale... ale zapomniałam zabrać chustkę z eukaliptusem.
Młodzieniec wyjął czystą chustkę do nosa, jeszcze nawet złożoną.
— Masz, weź moją.
— Doznaję takiego uczucia, jakgdyby... wstydzę się, ze ci zabieram... — i wzięła podaną chustkę.
All right, — rzekł Marcin. — Pójdź dalej!
Domy na tej wąskiej ulicy wydawały się pełne kobiet wewnątrz i zewnątrz. Niejedna trzymała dziecko na ręku; zajęte były jakąś robotą albo wyglądały oknem, lub też plotkowały stojąc, czy siedząc w progu drzwi. A wszystkie umilkły i ścigały bacznym wzrokiem przechodzącą młodą parę. Tymjana spojrzała ukradkiem na towarzysza. Szedł ciągle tym samym długim krokiem; twarz jego była, jak zwykle, blada i zachowała zwykły badawczy, szyderczy wyraz.
Trzymając kurczowo ściśniętą dłonią chustkę w pogotowiu i usiłują naśladować obojętne zachowanie się Marcina, Tymjana spojrzała na grono pięciu kobiet w najbliższych drzwiach. Trzy siedziały na stopniach a dwie stały. Jedna z nich, młoda kobieta, o otwartej okrągłej twarzy, była w stanie poważnym, bliskim rozwiązania; druga, o twarzy małej, smagłej, o włosach siwych, barwy żelaza, rozwichrzonych, paliła fajkę. Z trzech siedzących, jedna, bardzo młoda, miała twarz taką szarawo-białą, jak brudna chusta, i podbite oko; druga, w odpiętej, podartej bluzce, karmiła niemowlę; trzecia w środku, na najwyższym stopniu, zwróciła twarz, noszącą piętno pijaństwa, ku sąsiadowi w oknie naprzeciwko, czerwonemi rękoma ujęła się pod boki, i wykrzykiwała wesoło plugastwa.
W sercu Tymjany zerwał się namiętny krzyk: „jakie to wstrętne! jakie wstrętne“ — skoro jednak nie śmiała tego wypowiedzieć, zacięła usta i odwróciła od tych kobiet, odczuwając z całą zgrozą młodej dziewczyny tę z własnej płci. Kobiety wpatrywały się w nią uparcie i można było w tych twarzach, stosownie do ich różnorodnego temperamentu, wyczytać zrazu tę samą nieokreśloną, baczną ciekawość, z jaką Tymjana im przyglądała się początkowo, potem tę samą skrytą niechęć i krytykę, jakgdyby i one odczuwały, że za sprawą dziewiczej czystości tej młodej dziewczyny, jej zarumienionych lic i niezbrukanej odzieży, one zostały przez własną płeć zdradzone. Pogardliwymi ruchami ust i postaci wyrażały niezachwianą wiarę w cnotę i prawo bytu własnego istnienia i w występek i bezprawie natrętnej obecności tej intruzki.
— Dajcie tę lalusię Billowi; już on nauczy tę... — brutalne przezwisko zginęło w wybuchu śmiechu.
Marcin wykrzywił usta.
— A tu wszystko na czerwono, — rzekł.
Lica Tymjany płonęły szkarłatem.
Na końcu ulicy Marcin przystanął przed sklepem.
— Wejdź tutaj, — rzekł, — zobaczysz jak wygląda miejsce, gdzie kupują żywność.
W drzwiach stał chudy bronzowy wyżeł, drobna, jasnowłosa kobieta z wysokiem, łysem czołem, z którego wsystkie włosy zgarnięte były w papierowe papiloty, i mała dziewczynki. dotknięta jakąś chorobą skórną.
Skinąwszy obojętnie głową, Marcin usunął je na bok. Sklep, miał dziesięć stóp kwadratowych objętości; wzdłuż dwóch ścian stały lady z miskami, pełnemi ciastek, kiełbasek, starych kości od szynek, cukierków miętowych i mydła do prania; był tam też chleb, margaryna, tłuszcz w garnkach, cukier i śledzie wędzone — mnóstwo śledzi wędzonych — suchary okrętowe i różne inne rzeczy. Na ścianie wisiało kilka nieżywych królików. Wszystko to stało bez przykrycia, tak, że wszelkie muchy, jakie były dokoła, obsiadły te przysmaki, żywiąc się socjalistycznym systemem.
Za ladą stała siedemnastoletnia dziewczyna i obsługiwała kobietę o wychudłej twarzy — trzymając silną brudną ręką ser, piłowała go na kawałki nożem. Na ladzie, obok sera siedział cicho kot.
Wszyscy dokoła patrzyli na młodą parę, która stała i czekała.
— Proszę najpierw skończyć z tym serem, — rzekł Marcin, — a potem dać mi buldegomów za trzy penny.
Dziewczyna gwałtownym wysiłkiem skończyła krajać ser. Kobieta o wychudłej twarzy, zabrała swój sprawunek, zakaszlała ponad nim i wyszła. Dziewczyna, która nie mogła oderwać oczu od Tymjany, wyjęła teraz buldegormy palcami ze słoika, bo się zlepiły, zawinęła je w kawałek gazety i podała Marcinowi. Młodzieniec, który przyglądał się temu obojętnie, trącił zlekka Tymjanę w łokieć. Stała dotychczas z oczyma spuszczonemi; teraz odwróciła się. Wyszli i Marcin podał buldegomy dziewczynce, dotkniętej chorobą skórną.
Uliczka zamieniała się odtąd na szeroką drogę, utworzoną przez małe niskie domki.
— A tu czarno, — rzekł Marcin; — na całej drodze... robotnicy przygodni, przestępcy, próżniaki, pijaki, suchotnicy. Spojrzyj na te twarze!
Tymjana posłusznie podniosła oczy. Na tej głównej drodze było inaczej niż na bocznej uliczce — tutaj zwracały się na młodą dziewczynę spojrzenia obojętne albo ponure, o ile wogóle zabłąkały się ku niej. W niektórych domach stały na parapetach okiennych doniczki z wynędzniałem! roślinami; w jednem oknie śpiewał kanarek. Z kolei, na skręcie, weszli w czarniejszą toń ludzkiej fali. Tutaj stały szopy, domy z wybitemi oknami, domy z oknami zaryglowanemi, sklepy ze smażonemi rybami, niskie szynkownie, domy bez drzwi. Mężczyźni przeważali tu liczebnie nad kobietami; pchali oni wózki pełne, albo nawet niepełne, gałganów lub też stali przed szynkowniami po trzech czy czterech, to gawędząc to kłócąc się; inni znów chodzili wolnym krokiem wzdłuż rynsztoków lub po bruku, jakgdyby chcąc sobie przypomnieć, czy też żyją istotnie. Od czasu do czasu przechodził młodzieniec o zaciętym gwałtownym wyrazie twarzy i, rozpaczliwym ruchem zniecierpliwienia pchał wózek przed sobą. A tu i owdzie, ze sklepu ze smażonemi rybami lub z żelaztwem, wychodził mężczyzna w brudnym fartuchu, chcąc się trochę wygrzać na słońcu i popatrzeć dokoła; i zdawało się, że w tem otoczeniu nie znajduje nic, co mogłoby go przygnębić.
Śród tego płynącego nieustannie, zmiennego potoku przechodniów, ukazywały się kobiety, niosące żywność, owiniętą w gazety, lub węzełki pod chustkami. Twarze tych kobiet nie były ani nadmiernie czerwone i szpetne, ani też sinawo-białe; malował się na nich wyraz istot, które wiedzą, że prowadzą takie życie, jakie im przeznaczyła Opatrzność. Na tych obliczach nie ujawniał się nigdy bunt ani zdumienie, ani przestrach, ani wstyd; zamiast tych uczuć, okazywały tylko głuchą, obojętną uległość, albo też mechaniczną, brutalną wesołość. Załatwianie sprawunków, chodzenie w koło gospodarstwa, było ich codziennem zajęciem; należało spełniać te obowiązki bez szemrania. Ponieważ nie miały żadnej nadziei, że kiedykolwiek będzie inaczej, nie mogąc wcale wyobrazić sobie innego trybu życia, nie trwoniły nawet sił na łudzenie się nadzieją lub na marzenia.
Tu i owdzie przechodzili też starcy i staruszki, wlokąc się, jak pszczoły zimowe, które w jakiejś osobliwej i złej chwili, zapomniały skonać, śród blasku słonecznego znojnej pracy, i, za stare już, niezdatne do roboty, zostały wygnane ze swego ula, by ginąć powoli w zimnym mrocznym schyłku swych dni.
Tymjana ujrzała, że ze środka ulicy nadjeżdża wóz browarny, ciągniony przez trzy konie, z zaplecionym w warkoczyki ogonem, z przystrojoną wstęgami grzywą; miedziana uprząż lśniła się w blasku słonecznym. Wysoko, niby bożek, siedział woźnica, a oczy jego między wązkiemi szparami powiek, patrzyły nieruchomie z ponad olbrzymich czerwonych policzków, na grzywy koni. Za nim toczył się, z wolnym, nieustającym zgrzytem, wóz, naładowany okseftami, na których leżał śpiący towarzysz woźnicy. Niby milczące wyobrażenie jakiejś wielkiej potęgi, toczył się wóz, dumny, że jego potworne cielsko zawiera wszystkie rozkosze i wszystkie uciechy, jakich zaznawały kiedykolwiek te cienie uliczne.
Młoda para stanęła teraz w miejscu, gdzie droga rozchodziła się na wschód i na zachód.
— Przejdziemy tutaj, — rzekł Marcin, — a później dalej do Kensingtonu. Niema tu już teraz nic zajmującego, dopókinie dotrzemy do Hound Street. W tej dzielnicy istnieją tylko sami Purcey’e dokoła.
Tymjana otrząsnęła się.
— Marcinie, pójdziemy jakąś drogą, gdzie jest trochę powietrza. Mam wrażenie, że jestem taka brudna!
Przycisnęła dłoń do piersi.
— Tu mamy taką drogę, — rzekł Marcin, Zwrócili się na lewo, w ulicę wysadzoną drzewami. Teraz kiedy mogła znów oddychać i rozglądać się dokołą, Tymjana podniosła głowę i wyprostowała ramiona.
— Marcinie, tu trzeba coś zrobić!
Młody lekarz nie odpowiedział; blada twarz jego zachowała zwykły, szyderczy, baczny wyraz. Z uśmiechem, na pół pogardliwym, przycisnął ramię Tymjany.




  1. Angielskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.