Powszechne braterstwo/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
Druga pielgrzymka na Hound Street.

Przybywszy na Hound Street. Marcin Stone i jego towarzyszka udali się prosto do frontowego pokoju pani Hughs. Zastali ją przy praniu — rozwieszała właśnie przed skąpym ogniem część tej szczupłej ilości bielizny, jaka zbrudziła się w ciągu tygodnia. Ręce miała obnażone, twarz i oczy zaczerwienione; para, zmieszana z ługiem mydlanym, wywołała zapalenie powiek.
Przywiązane do materacyka ręcznikiem, siedziało niemowlę pod bagnetem ojca i olejodrukiem, wyobrażającym Narodziny Zbawiciela. W powietrzu unosił się zaduch, złożony z wyziewów dziecka, wilgotnych ścian, prania i smażonych śledzi. Młoda para usiadła na parapecie okna.
— Czy możemy otworzyć okno, pani Hughs? — spytała Tymjana. — A może to dziecku zaszkodzi?
— Nie, panienko.
— Co to pani ma na rękach? — zapytał Marcin.
Szwaczka okryła ręce bielizną, którą płukała w mydlinach i nie odpowiedziała.
— Proszę tego nie zasłaniać, tylko pokazać mi.
Pani Hughs wyciągnęła ręce; były w kostce opuchnięte i posiniaczone.
— Co to za zwierzę! — krzyknęła Tymjana.
Młody lekarz mruknął.
— To świeże... z wczorajszego wieczora. Czy jest arnika w domu?
— Nie, panie.
— Naturalnie. — Położył sześć pensów na parapecie okna. — Proszę kupić i natrzeć ręce. Tylko trzeba uważać, żeby skóra nie zeszła.
— Dlaczego pani go nie porzuca? Dlaczego pani żyje z takim brutalem? — wybuchnęła Tymjana.
Marcin zmarszczył czoło.
— Czy mieliście jaką nową kłótnię, czy też poszło o zwykłe sprawy? — spytał.
Pani Hughs zwróciła się twarzą do skąpego ognia. Ramiona jej podnosiły się i opadały kurczowo.
Tak minęły trzy minuty, poczem zaczęła znów trzeć namydloną bieliznę.
— Jeżeli to nie przeszkadza, zapalę fajkę — rzekł Marcin. — Jak na imię temu bębnowi? Bill? Masz, Bill! — Wetknął mały palec w rączynę dziecka. — Pani karmi sama?
— Tak, panie.
— Które to z kolei?
— Straciłam troje; teraz żyje tylko jeszcze jego brat, Stanley.
Co rok jedno?
— Nie, panie. Dwa lata podczas wojny, opuściłam oczywiście.
— Hughs był raniony?
— Tak, panie... w głowę.
— Aha! I miał gorączkę?
— Tak, panie.
Marciu stuknął fajką w czoło.
— Najmniejsza kropelka wódki idzie mu zaraz tu, co?
Pani Hughs przerwała płukanie obrusa; na twarzy, łzami zalanej, odmalowała się uraza, jakgdyby wykryła usiłowanie, zmierzające do usprawiedliwienia jej męża.
— Nigdy nie obchodził się ze mną tak, jak teraz, — rzekła.
Stali we troje dokoła łóżeczka, na którem prezydowało niemowlę, patrząc dokoła uroczystym wzrokiem.
— Mniejsza oto, co było. Gdybym była panią, nie pozostałabym tu ani jednego dnia dłużej. To obowiązek pani, jako kobiety, — rzekła Tymjana.
Usłyszawszy o swoim obowiązku, jako kobiety, pani Hughs odwróciła się; na wychudłej twarzy odbiła się chęć zemsty.
— Zapewne, panienko, — rzekła, — ale nie wiem, co począć.
— Zabrać dzieci i odejść. Na co czekać dłużej? Dam pani pieniędzy, jeżeli będzie trzeba.
Ale pani Hughs nie odpowiedziała.
— I cóż? — rzekł Marcin, puszczając kłąb dymu.
Tymjana wybuchnęła ponownie:
— Musi pani odejść, skoro tylko malec wróci ze szkoły. Hughs nie powinien wiedzieć, gdzie się pani ukryje, nie powinien pani nigdy odnaleźć. Będzie miał dobrą naukę. Żadna kobieta nie może pozwalać na to, na co pani pozwala; to poprostu słabość.
Jakgdyby ten wyraz wtargnął prosto do jej serca i rozpętał naraz żar krwi, twarz pani Hughs przybrała nagle barwę pomidorów, a z ust posypały się wyrazy:
— I pozostawić go tej dziewczynie... pozostawić go w grzechu i występku! przecież przez osiem lat byłam jego żoną, dałam mu pięcioro dzieci! Porzucić go po tem wszystkiem, com dla niego zrobiła! Ja tam nigdy nie życzyłam sobie lepszego męża, dopóki ona nie przyszła z tą swoją bladą twarzą i tem wyzywającem obejściem, i... z temi ustami, co to po nich zaraz widać, że jest nicpoń. Niechby sobie została przy tem swojem zajęciu... pozwala malować się nago... do tego jest dobra... a potem przychodzi do porządnych ludzi. — I, wyciągając posiniaczone ręce ku Tymjanie, która cofnęła się przerażona, pani Hughs krzyknęła: — Nie bił mnie, jeszcze nigdy. Oberwałam te siniaki za jej nowe suknie!
Niemowlę, słysząc matkę, mówiącą z takiem niezwykłemu niesieniem, zaczęło płakać. Pani Hughs umilkła i wzięła je na rękę, a przyciskając dziecko do zapadłego łona, spojrzała ponad maleńką główką na Tymjanę i Marcina.
— Te sińce na rękach zrobił mi wczoraj, jak się z nim mocowałam. Przysięgał, że sobie odejdzie, że mnie porzuci, ale ja go zatrzymałam... tak, zatrzymałam go... I niech państwo nie myśli, że ja go kiedy puszczę, że pozwolę mu pójść do tej dziewczyny... chyba, że mnie przedtem zabije!
Po tych słowach zgasła w niej cała namiętność. Była znów tą samą, nieśmiałą, cichą kobietą, co zwykle.
Podczas jej wybuchu Tymjana cofnęła się do drzwi i stała ze spuszczonemi oczyma. Teraz podniosła wzrok na Marcina, mówiąc wyraźnie spojrzeniem, że pragnie już odejść. Marcin nie odwracał oczu od pani Hughs, paląc w milczeniu. Teraz wyjął z ust fajkę i wskazał nią niemowlę.
— To wszystko nie może wyjść na dobre temu młodzieńcowi — rzekł.
Oczy wszystkich trojga skierowały się na dziecko. Drobne piąstki i nosek, a nawet bose pokurczone nożęta, tuliły się całą swoją słabą siłą do matczynego łona, jakgdyby usiłując wejść tu w jakąś bezpieczną kryjówkę i schronić się przed życiem. W tem nieudolnem usiłowaniu odnalezienia drogi do miejsca, z którego przyszło, był niby jakaś milcząca rozpacz. Główka, pokryta brudnym puszkiem, drżała z wysiłku w tem szukaniu ucieczki. Tak krótko żyło biedactwo, a już miało życia dosyć. Marcin włożył znów do ust fajkę.
— Moja pani Hughs, tak dalej być nie może, — rzekł. — Malec tego nie wytrzyma. Proszę na niego spojrzeć! Jeśli pani nie przestanie go karmić, nie dam za niego jutro nawet tyle! — Strzepnął czubkami palców dużego i wskazującego. — Pani sama najlepiej może osądzić, co panią czeka, jeżeli to rozdrażnienie potrwa dłużej!
Poczem, skinąwszy na Tymjanę, zeszedł ze schodów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.