Powszechne braterstwo/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.
Pod wiązami.

Wiosna zapanowała w sercach ludzi i ich strzelistych współtowarzyszów — drzew. Ich troski, dążenie do powstrzymania wzajemnego rozwoju i tym podobne sprawy stały się narazie beż znaczenia. Wiosna chwyciła ich w objęcia. Za jej sprawą starcy odwracali się i ścigali wzrokiem młode kobiety. Za jej sprawą młodzież — mężczyźni i kobiety, szli razem, tuląc się tkliwie do siebie, a każdy ptak na gałęzi nastrajał do śpiewu gardziołko. Przelotne blaski słoneczne padały złotemi plamami na drgające liście i różowiły lica kulawych chłopców, którzy, utykając, przechadzał, się w ogrodach, aż wreszcie ich blade twarze dzieci wielkomiejskich rozjaśniały się niezwykłym rumieńcem.
W głównej alei, pod wiązami — a są to drzewa niebezpieczne — siedzieli ludzie, wygrzewając się na słońcu: jenerałowie za pan brat z piastunkami, duchowni z bezrobotnymi. W górze, pod powiewem wiatru wiosennego, gałęzie wiązów kołysały się, szumiały, skrzypiały zcicha, prowadząc odwieczne rozhowory — mądre rozmowy bez słów o sprawach ludzkich. Przedziwny był widok tyaiącokrotnych ruchów miljonów drobnych, pojedynczych listków, każdy był innego kształtu, każdy drgał i obracał się inaczej a wszystkie były posłuszne jednemu duchowi swojego własnego drzewa.
Tymjana i Marcin siedzieli na ławce pod największym wiązem. Nie byli już teraz tacy obojętni i pewni siebie; jak przed dwiema godzinami, gdy wyruszyli na wycieczkę wywiadowczą z przeciwległego krańca: alei. Marcin zaczął:
— Zdenerwowałaś się! Poraz pierwszy ujrzałaś krew i jesteś taka sama, jak wszyscy inni!
— Nieprawda, Marcinie. Jak możesz tak mówić«, szkaradny jesteś!
— Nie zapieraj się! Macie tyle poczucia estetycznego i etycznego, ty i całe twoje otoczenie... tyle szlachetnych zamiarów... ale ani odrobiny zmysłu praktycznego i energji.
— Nie obmawiaj mojej rodziny; wszyscy moi mają równie dobre serce jak ty!
— Nie przeczę; serce mają dobre, widzą też na czerń polega zło. Nie to ich powstrzymuje od czynu. Ale twój stary jest typowym urzędnikiem. On ma takie poczucie tego, czego robić nie powinien, że nigdy nic nie robi; tak samo, jak Hilary, który ma taką świadomość tego, co robić powinien, te i on nigdy nic nie robi, Poszłaś dzisiaj rano do tej kobiety, z gotowym planem, byłaś zdecydowaną dopomódz jej, nawet wbrew jej woli, a teraz, kiedy przekonałaś się, że rzeczy nie mają się tak, jakeś sobie wyobraziła, już zupełnie nie wiesz co począć.
— Nie można zupełnie wierzyć temu, co oni mówią. A ja tego nienawidzę. Myślałam, że Hughś zbił ją poprostu. Nie mogłam przecież wiedzieć, że jej zazdrość...
— Oczywiści. Czy sądzisz, że ci ludzie zwierzają się z czemkolwiek, jeżeli nie są zmuszeni?
— Brzydzę się tą całą sprawą... takie straszne brudy!
— Ach, mój ty Boże!
— Brudy, powtarzam! Nie mara ochoty dopomagać kobiecie, która może żywić takie obrzydliwe uczucia i opowiadać o nich... ani tej dziewczynie, ani nikomu z nich!
— Kogo obchodzi, co oni czują i mówią? nie o tę bynajmniej idzie. Tu przemawiać powinien jedynie zdrowy rozsądek. Twoja rodzina umieściła tam tę dziewczynę i teraz musi się postarać, żeby ją stamtąd jaknajśpieszniej zabrać... Tu chodzi o to, co jest celowe dla zdrowia.
— Wiem, że jakiekolwiek stosunki z nimi są dla mnie bezcelowe i niezdrowe, to też nie chcę ich wcale. Sądzę, że ludziom można dopomódz tylko wtedy, gdy chcą tej pomocy.
Marcin zaczął pogwizdywać.
— Wiesz co, jesteś nieco brutalny, — rzekła Tymjana.
— Poprostu brutalny, nietylko „nieco“. W tem cała różnica.
— Na twoją niekorzyść!
— Nie sądzę, Tym! Nie było odpowiedzi.
— Spojrzyj na mnie.
Tymjana bardzo wolno skierowała wzrok na niego.
— No, co? — Należysz do nas, czy nie?
— Należę! naturalnie.
— Nieprawda!
— Należę.
— Nie będziemy się o to spierali. Daj mi rękę.
Objął jej dłoń uściskiem. Różową łuną zajaśniały lica Tymjany. Nagle wyrwała dłoń.
— Patrz, stryj Hilary!
Istotnie nadchodził Hilary, poprzedzany przez drepcącą Mirandę. Ręce miał założone na plecach, twarz spuszczoną ku ziemi. Młoda para na ławce siedziała, śledząc go wzrokiem.
— Pogrążony w zadumie nad sobą — szepnął Marcin; — zawsze tak chodzi. Pomówię z nim o tej sprawie!
Rumieńce na licach Tymjany z różowych stały się purpurowe.
— Nie!
— Dlaczego?
— Bo... to nowe... — Nie mogła wymówić wyrazu „ubranie.“ Zdradziłaby się ze swemi przypuszczeniami.
Hilary zmierzał ku ławce, lecz Miranda, spostrzegłszy Marcina, zatrzymała się, jakgdyby mówiła: „To człowiek czynu. Taki mógłby mnie targać za uszy...“ I, zawracajac, niby nieumyślnie, usiłowała poprowadzić Hilarego w inną stronę. Pan jej wszelako zobaczył już siostrzenicę. Zbliżył się i usiadł na ławce obok niej.
— Mówiliśmy właśnie o tobie, — rzekł Marcin, — patrząc na niego bacznie, tak jak spogląda młody pies na psa starego odmiennej rasy. — Byliśmy z Tymjaną u Hughs’ów, na Hound Street. Stosunki tam coraz bardziej naprężone i grożą katastrofą. Kto umieścił u nich tę dziewczynę powinien ją ztamtąd zabrać jaknajprędzej.
Hilary błyskawicznie zamknął się w sobie.
— No, opowiedz, — rzekł, — cóż się tam dzieje?
— Żona jest o nią zazdrosna; w tem całe nieszczęście!
— Czyż?... w tem całe nieszczęście? — spytał Hilary.
Tymjana rzekła półgłosem:
— Nie widzę bynajmniej dlaczego stryj Hilary miałby się o to troszczyć. Skoro są tacy wstrętni... wyobrażałam sobie ludzi z klasy ubogiej zupełnie inaczej. Nie posądzałam ich o takie niskie uczucia. Jestem pewna, że ani ta dziewczyna, ani ta kobieta nie są warte naszej opieki.
— Nie powiedziałem, że na nią zasługują — mruknął Marcin. — Kwestja tylko, co tu jest celowe dla zdrowia.
Hilary spoglądał kolejno na swoich towarzyszów.
— Rozumiem — rzekł. — Sądziłem, że może chodzi o sprawy subtelniejsze.
Marcin wydął usta.
— Ach, ta wasza wieczna delikatność i subtelność! Co z; niej dobrego wynikło? To przekleństwo, które nas wszystkich dręczy. Dlaczego nie zabierzecie się do czynu? Zastanawiać się nad sprawą można i potem.
Zapadłe policzki Hilarego zarumieniły się zlekka.
— Czy ty się nigdy nie zastanawiasz przed zabraniem się. do czynu, Marcinie?
Marcin podniósł się i, stojąc, patrzył z góry na Hilarego.
— Widzisz, ja się nie znam na waszych subtelnościach — rzekł, — posługuję się własnemi oczami i własnym nosem. Widzę też jasno, że ta kobieta nie zdoła karmić w, dalszym ciągu dziecka, będąc w takim stanie zdenerwowania. Jest to kwestja zdrowia dla obojga.
— Czy dla ciebie wszystko jest tylko kwestją zdrowia?
— Tak. Bo rozważ jakąkolwiek sprawę. Zastanów się ot, zaraz, nad warunkami bytu klasy ubogiej... Czego im brak? Zdrowia. Niczego na świecie tylko zdrowia! Odkrycia i wynalazki minionego stulecia zniweczyły podstawę starego porządku rzeczy; musimy tedy dać podstawę nową i właśnie już ją tworzymy; oprzemy wszystko na... zdrowiu. Tłum nie widzi jeszcze czego mu brak, ale już zaczął szukać, a skoro tylko ukażemy tę podstawę przyszłości, chwyci się jej pożądliwie.
— Ale kimże „wy“ jesteście?
— Kim jesteśmy? Gdy wszyscy reformatorzy czubią się między sobą, my działamy cicho, spokojnie i opanujemy tłum. My, poprostu, zrozumieliśmy zasadniczy fakt, że teorje nie mogą być podstawą dla reform. Kierujemy się naszemi oczami i nosami; jeżeli to, co widzimy i wąchamy jest złe, usiłujemy zło usunąć środkami praktycznymi i naukowymi.
— Czy chcesz to zastosować i do natury ludzkiej?
— Pragnienie zdrowia leży w ludzkiej naturze.
— Czyżby! Narazie nic tego nie wskazuje.
— Weźmy sprawę tej kobiety.
— Tak, — rzekł Hilary, — weźmy sprawę tej kobiety. Nie sądzę, żebyś zdołał wyjaśnić mi ją należycie, Marcinie.
— Ona, wynędzniała jest bezużyteczna. On również; człowiek, zraniony w głowę, który w dalszym ciągu pije, jest do niczego. I ta dziewczyna jest też bezużyteczna, prawdziwy lekkomyślny typ, uganiający się za zabawą.
Tymjana oblała się purpurowym rumieńcem, co spostrzegłszy, Hilary zagryzł usta.
— W tym wypadku na uwagę zasługują jedynie dzieci. Przedewszystkiem niemowlę... Otóż, jak powiedziałem, główna rzecz polega narazie na tem, żeby matka mogła wykarmić je należycie. Weź to pod rozwagę i odrzuć do djabła wszystkie inne fakty.
— Wybacz mi, ale dla mnie trudność polega właśnie na odłączeniu kwestji zdrowia niemowlęcia od wszystkich innych okoliczności tej sprawy.
Marcin uśmiechnął się drwiąco.
— I jestem pewien, że to właśnie weźmiesz za pretekst, żeby nic dla nich nie uczynić.
Tymjana wsunęła dłoń w rękę Hilarego.
— Jesteś brutalny, Marcinie, — szepnęła.
Młodzieniec zwrócił na nią spojrzenie, mówiące wyraźnie: „Niepotrzebnie zarzucasz mi, żem brutal; jestem z tego dumny. Zresztą, wiesz dobrze sama, że nie masz mi tego za złe.“
— Lepiej być brutalem, niż dyletantem — rzekł.
Tymjana, tuląc się do Hilarego, jakgdyby potrzebował jej opieki, zawołała:
— Marcinie, jesteś naprawdę ordynarny!
Hilary uśmiechał się, ale twarz jego drgała.
— Bynajmniej — rzekł. — Istota djagnozy, stawianej przez Marcina, przynosi mu zaszczyt.
I, uchyliwszy kapelusza, oddalił się.
Młodzi którzy teraz stali, ścigali go wzrokiem. Twarz Marcina wyrażała ciekawą walkę pogardy ze skruchą, na obliczu Tymjany malował się lęk, była bliska płaczu.
— Nic mu to nie zaszkodzi — szepnął młodzieniec. Doda mu bodźca do czynu.
Tymjana rzuciła towarzyszowi wrogie spojrzenie.
— Nienawidzę cię niekiedy — rzekła. — Jesteś taki gruboskórny.
Dłoń Marcina spoczęła na jej ręce.
— A ty masz skórę jak bibułka. Wy, dyletanci, jesteście wszyscy jednakowi — rzekł.
— Wolę być dyletantką, niż gburem.
Marcin poruszył osobliwie szczęką, poczem uśmiechnął się. Ten uśmiech wytrącił zupełnie z równowagi Tymjanę. Wyrwała rękę z dłoni Marcina i pobiegła za Hilarym.
Marcin spokojnie śledził ją wzrokiem. Wydobył fajkę, napełnił tytoniem i powoli, małym palcem, wtłaczał w otwór złotawe nitki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.