Pracownicy morza/Część druga/Księga druga/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wiatr był niewielki, ale wiał od zachodu. Niedobry to zwyczaj wiatru wiejącego podczas porównania dnia z nocą.
Przypływ morza, stosownie do wiejącego wiatru rozmaicie się zachowuje przy skałach Douvres. Według jego kierunku fale wchodzą w cieśninę od wschodniej lub zachodniej strony. Jeżeli morze wchodzi od wschodu, jest dobre i łagodne; jeżeli od zachodu, jest gwałtowne. Pochodzi to stąd, że wiatr wschodni, przybywający od lądu mniej ma siły — podczas, gdy wiatr zachodni, który przeleciał Atlantyk przynosi ze sobą całą potęgę, jakiej nabrał na ogromnem przestworzu. Nawet bardzo słaby pozornie, jeżeli dmie z zachodu, jest niepokojący. Toczy bowiem ze sobą wielkie bałwany z niezmierzonej przestrzeni i więcej ich naraz wpędza w cieśninę.
Woda, wpadająca między skały, jest zawsze przerażająca. Dzieje się z nią to samo co z tłumem. Tłum jest jak płyn, gdy ilość, mogąca wejść jest mniejszą od ilości chcącej wejść, powstaje w tłumie tłoczenie się, a w wodzie miotanie. Dopóki panuje wiatr zachodni, choćby najsłabszy, skały Douvres dwa razy na dzień wytrzymują taki szturm. Morze się podnosi, przypływ naciska, skała opiera się a wejście skąpo się udziela; fala siłą wciskana podskakuje i ryczy i rozhukane bałwany uderzają na obie wewnętrzne ściany uliczki. Tym sposobem skały Douvres przy najmniejszym wietrze zachodnim, przedstawiają szczególny widok: zewnątrz na morzu między skałami burza. Ten ruch miejscowy nieograniczony niema cech wichru, jest to tylko wrzenie fal, ale okropne. Co do wiatrów północnych i południowych, te uderzają o skały wpoprzek i tylko małe wzruszenie sprawiają w wąskiej uliczce. Wejście od wschodu (ten szczegół trzeba sobie przypomnieć) leży tuż koło opoki Człowieka; straszliwy otwór zachodni leży na przeciwnej stronie przy dwóch skałach.
W tym to zachodnim otworze znajdował się Gilliatt z rozbitą Durandą i osadzoną na kotwicy krypą.
Klęska zdawała się być nieuchronną. Nieuchronność zaś klęski pochodziła właśnie z wiatru; nie był on silny, ale dosyć mocny, żeby nabroić.
Za kilka godzin, wydęte przypływem, morze miało rozpocząć wielką walkę w cieśninie między skałami Duvres. Pierwsze fale już szemrały. Wzdymanie się to miało za sobą cały Atlantyk. Żadnego wichru, żadnej oznaki gniewu, — tylko prosta potężna fala, zawierająca w sobie siłę rozpędu, która poczęta w Ameryce, dosięgała Europy rzutem na dwa tysiące mil długim. Ta fala, olbrzymi wał oceanu, napotka roztwór w rafach, a powstrzymywany przy dwóch skałach Douvres, tych wieżach wchodowych, tych słupach cieśniny, wydęty przypływem, oburzony zawadą, odtrącony przez skałę, zawrócony siłą wiatru, zrobi gwałt skale; naciskiem dręczony, rzuci się z całym szałem krępowanej fali pomiędzy dwie skały, znajdzie tam krypę i Durandę — i rozbije je!
Przeciw takiej przygodzie potrzebny był puklerz; Gilliatt go miał.
Trzeba było powstrzymać nagłe wpadanie przypływu; przepuszczając go, należało nie dozwolić się potrącać; opierać się i ustępować zarazem; zapobiedz naciskowi fal do wąskiej szyi — co właśnie stanowiło niebezpieczeństwo; wprowadzeniem dobrowolnem zastąpi gwałt wtargnięcia; odjąć fali jej zapalczywość i niesforność, zmusić tę furję do łagodności. Należało zastąpić przeszkodę drażniącą, uspokajającą przeszkodą.
Gilliatt ze swoją zręcznością, silniejszą od siły, dokonywającą zwrotów takich jak wielbłąd w górach i małpy w lesie, umiejąc przechodzić niebezpiecznemi skokami z najmniejszej wypukłości kamienia na drugą to rzucając się w wodę, to wynurzając się z niej, przepływając wir, gramoląc się na skałę z liną w zębach, młotkiem w ręku, odwiązał sznur, którym u stóp mniejszej skały Douvres przymocowany był kawał ściany od przodu Durandy. Z kawałków liny zrobił rodzaj zawiasów i zawiesił kawał ten ściany na wielkich gwoździach wbitych w granit; podniósł na zawiasach całą tę płytę z desek, podobną do zasuwy szluzy; postawił krawędzią — jak się to robi ze sterem, naprzeciw fali, która drugi jej koniec popchnęła i przycisnęła do brzegu większej skały Douvres, podczas, gdy sznurowe zawiasy przytrzymywały drugą jej stronę przy skale mniejszej. Potem za pomocą gwoździ dawniej już przygotowanych, przywiązał drugi brzeg płyty do większej skały. Przymocował ją zatem do dwóch przodowych filarów wejścia i skrzyżował na tej zaporze łańcuch, jak przepaskę na pancerzu. W mniej niż w godzinę wystawił taką przegrodę przypływowi; zamknął uliczkę między skałami jakby bramą.
Ta potężna zasuwa, ciężka masa z belek i desek utworzona, która na płask leżąc byłaby tratwą, a stojąc wyglądała jak ściana, przy pomocy fal obracana była przez Gilliatta ze zręcznością skoczka na linie. Nożna było prawie powiedzieć, że wypłatano tego figla przypływowi pierwej aniżeli się zdołał spostrzec.
Był to jeden z tych wypadków, w których Jan Bart powiedziałby to, czem odzywał się zwykle do morskich fal, gdy rozbicia uniknął: złapałeś się, Angliku! Wiadomo, że gdy Jan Bart chciał zelżyć ocean, nazywał go Anglikiem.
Zatarasowawszy cieśninę Gilliatt zajął się krypą. Popuścił dostatecznie liny obu kotwic, by krypa mogła podnosić się wraz z przypływem morza. Gilliatt nie dał się wziąść niespodzianie; wszystko było przewidziane. Człowiek, znający się na rzeczy, poznałby to po dwóch blokach osadzonych ukośnie z tyłu krypy, a przez które przechodziły dwie liny, końcami połączone z kółkami dwóch kotwic.
Tymczasem przypływ wzrastał; doszedł już do połowy; w takiej chwili nawet łagodne uderzenia fal jego są silne. Spełniło się to, co Gilliatt przygotował. Fale gwałtownie toczyły się ku zaporze. Zewnątrz było parcie, wewnątrz wsączanie się. Gilliatt wynalazł coś w rodzaju kaudyńskiego jarzma na morze. Przypływ był zwyciężony.