Pracownicy morza/Część druga/Księga druga/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Raczej nagła zmiana, a nie rozwiązanie..

Groźna chwila nadeszła.
Szło teraz o spuszczenie maszyny do łodzi.
Przez niejaki czas Gilliatt stał zamyślony, oparłszy czoło na lewej ręce, a łokieć jej na dłoni prawej.
Potem wszedł na pudło Durandy, którego jedna część, maszyna, miała się oddzielić, a reszta pozostać.
Przeciął cztery pętle, któremi do prawego i lewego boku Durandy przymocowane były cztery łańcuchy od komina. Pętle te były z powrozów, łatwo więc sobie z niemi nożem swym poradził.
Cztery łańcuchy odcięte w jednym końcu, zwisły wzdłuż komina.
Z Durandy przeszedł do przyrządu ponad nią ustawionego; nogą spróbował jak się trzymają belki, obejrzał podkłady, rozpatrzył bloki, dotknął lin, zbadał sznury idące od nich, zapewnił się, że części niesmołowane nie były zbytecznie zamoczone, przekonał się, że nic nie brakło i nic się nie usuwało. Potem, zeskoczywszy z górnego pomostu, stanął koło głównej windy na tej części Durandy, która miała pozostać przyczepioną do dwóch skał. Tu był jego roboczy posterunek.
Poważny, wzruszony tylko ile potrzeba, rzucił raz ostatni wzrokiem na liny przewodnie, potem wziął pilnik i począł piłować łańcuch, na którym wszystko było zawieszone.
Zgrzytanie pilnika zlewało się z hukiem morza.
Łańcuch windy przymocowany do wału, ruch regulującego, znajdował się niedaleko, tuż pod ręką Gilliatta.
Wtem rozległ się trzask. Ogniwo łańcucha kąsane przez pilnik, więcej jak do połowy podcięte, zerwało się; cały przyrząd zakołysał się. Gilliatt ledwie zdołał rzucić się ku windzie.
Zerwany łańcuch uderzał o skałę, ośm lin wyprężyło się, cała część odcięta i odpiłowana wyrwała się z pudła, brzuch Durandy rozwarł się i żelazny blat maszyny, zawieszony na linach, okazał się pod dnem.
Gdyby Gilliatt nie pochwycił na czas windy, ciężar byłby zleciał. Ale potężna jego ręka była w pogotowiu — ciężar został spuszczony.
Gdy brat Jana Barta, Piotr Bart, ten pijak potężny i pyszny, ten biedny rybak z Dunkierki, który mówił ty do francuskiego wielkiego admirała, uratował galerę Langeron, ginącą w zatoce Ambleteuse; gdy dla wydobycia tej ciężkiej pływającej masy z pomiędzy podwodnych skał w rozszalałej zatoce, skręcił wielki żagiel w wałek i powiązał go mokrą trzciną; gdy postanowił, że ta trzcina łamiąc się sama z siebie, sprawi, że wiatr nadmie żagiel — spuścił się wtedy na przełamanie tej trzciny, jak Gilliatt na zerwanie łańcucha. Było to toż samo dziwaczne zuchwalstwo uwieńczone takim samym zdumiewającym skutkiem.
Winda pochwycona przez Gilliatta trzymała się dobrze i działała doskonale. Czynność jej, jak czytelnik pamięta, polegała na tem by łagodzić siły zbiorowe, wspólnie działające. Było to podobne do bocznych sznurów, regulujących żagiel; tylko że tu zamiast żagla, trzymał w równowadze mechanizm.
Gilliatt, stojąc z ręką na windzie, dotykał, że tak powiemy, pulsu całego mechanizmu.
Tu wynalzczy duch jego zabłysnął.
Utworzyła się szczególna zgodność sił.
Podczas gdy maszyna Durandy oddzielona w jednej sztuce, spuszczała się ku krypie, krypa podnosiła się ku maszynie. Szczątki rozbicia i łódź zbawcza dopomagały sobie nawzajem, dążyły jedno ku drugiemu. Szukały się i oszczędzały tem połowę roboty.
Woda wzrastała bez hałasu pomiędzy dwiema skałami, podnosiła statek i przybliżała go do Durandy. Przypływ był więcej jak zwyciężony. Był ułaskawiony. Ocean stanowił część mechanizmu.
Podnosząca się woda podnosiła zarazem krypę bez wstrząśnień, łagodnie prawie z ostrożnością, jakgdyby statek był z porcelany.
Gilliatt zespolił i ustosunkował dwie siły: wody i swego przyrządu. Stojąc przy windzie jak groźny posąg, któremu wszystkie naraz ruchy są posłuszne, stosował powolność spuszczania się maszyny do powolności podnoszącego się morza.
Żadnego wstrząśnienia na wodzie, żadnego drżenia w linach. Dziwne to było współdziałanie wszystkich sił przyrody shołdowanych. Z jednej strony ciążenie, spuszczające maszynę; z drugiej przypływ morza, podnoszący krypę. Przyciągająca siła gwiazd sprawiająca przypływ, a przyciągająca siła ziemi to jest ciążenie, zdawały się porozumiewać z sobą, by służyć Gilliattowi. W powolności ich nie było ani wahania się ani oporu wola ducha jednego zrobiła z tych dwóch sił biernych, czynnych sprzymierzeńców. Dzieło postępowało co chwila; przestrzeń między krypą a maszyną malała nieznacznie. Zbliżanie odbywało się w milczeniu i z pewnem rodzajem trwogi ze strony obecnego przy tem człowieka. Rozkazano żywiołom — i były posłuszne.
W tej samej prawie chwili, gdy przypływ przestał podnosić powierzchnię wody, liny przestały się odkręcać. Bloki zatrzymały się nagle, lecz bez wstrząśnienia. Maszyna, jakby ręką postawiona osiadła w krypie. Stała ona tam, prosto, nieruchomo mocno. Blat opierał się czterema swemi bokami prostopadle na samem dnie krypy.
Rzecz była dokonana.
Gilliatt powiódł błędnemi oczami.
Radość nie popsuła tej biednej istoty. Niezmierne szczęście ugięło go. Czuł on, jak mu słabną wszystkie członki i on, który dotąd ani razu się nie zmieszał, drżeć począł wobec swego tryumfu.
Spoglądał na krypę pod maszyną i na maszynę w krypie. Zdawało się, jakby tem u nie wierzył. Rzekłbyś, że nie spodziewał się tego co zrobił. Z rąk jego wyszedł cud, a on nań patrzał ze zdumieniem.
Niedługo trwał ten zawrót.
Gilliatt, jakby się przebudził, pochwycił piłę, odciął ośm lin, potem, oddzielony już od krypy, dzięki podniesionemu morzu, na dziesięć stóp zaledwie, skoczył w nią; wziął pęk włókna, zrobił cztery pętle, przesunął je przez kółka zawczasu przygotowane i przywiązał po obu bokach krypy cztery łańcuchy od komina maszyny, przed godziną jeszcze przymocowane do boków Durandy.
Po przymocowaniu komina, Gilliatt wyswobodził górną cześć maszyny. Część pokładu Durandy przyczepiła się do niej. Gilliatt powyjmował gwoździe i tym sposobem krypa pozbyła się desek i balów, ciążących na niej, które zrzucił na skałę. Pożyteczne to było ulżenie.
Zresztą krypa, jak należało przewidywać, mocno się trzymała pod swym ciężarem. Zagłębiła się tylko w miarę. Maszyna Durandy, chociaż ciężka, nietyle jednak ważyła co kupa kamieni i działo przywiezione niegdyś przez tę krypę z Herm.
Wszystko więc było ukończone. Nie pozostawało, jak odpłynąć.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.