Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga piąta/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Nocne kupna i sprzedaże.

Clubin nie był w Oberży Jana przez cały wieczór wtorkowy; nie było go także i we środę wieczór.
Tego wieczora o zmroku dwóch ludzi weszło na uliczkę Coutanchez i zatrzymało się przed Jacressardą. Jeden z nich zastukał w szybę. Drzwi sklepu otworzyły się. Ludzie weszli. Kobieta z drewnianą nogą powitała ich uśmiechem przeznaczonym tylko dla panów obywateli. Świeca paliła się na stole.
Ludzie ci w istocie byli obywatelami.
Ten, który zastukał, rzekł: — Dobry wieczór jejmości. Przychodzę w wiadomym interesie.
Kobieta z drewnianą nogą znów się uśmiechnęła i wyszła tylnemi drzwiami, które prowadziły na podwórko ze studnią. Po chwili, tylne drzwi otworzyły się i ukazał się w nich mężczyzna w czapce i bluzie, z pod której sterczał jakiś przedmiot. Źdźbła słomy tkwiły w fałdach bluzy, a spojrzenie miał człowieka, którego tylko co obudzono.
Zbliżył się. Spojrzeli po sobie. Mężczyzna w bluzie z miną głupkowatą i zarazem chytrą, rzekł:
— To pan puszkarz?
Ten, co zastukał, odpowiedział:
— Tak. A wy Paryżanin?
— Zwany Czerwoną skórką. Tak.
— Pokażcie.
— Proszę.
Mężczyzna wyjął z pod bluzy rewolwer, broń dość rzadką w Europie na owe czasy.
Rewolwer był nowy i połyskujący. Dwaj obywatele przyjrzeli mu się z uwagą. Ten, który zdawał się znać Jacressardę i którego mężczyzna w bluzie nazwał puszkarzem, wypróbował mechanizm rewolwera i podał go drugiemu, który mniej podobny do obywatela miejskiego, stał teraz plecami obrócony do światła.
Puszkarz znów się odezwał:
— Ile za to? Mężczyzna w bluzie odpowiedział:
— Przybywam z tem z Ameryki. Inni przywożą małpy, papugi i bydło, jakby Francuzi byli barbarzyńcami. Ja przywiozłem tę machinkę. Użyteczny wynalazek.
— Ile za to? — powtórzył puszkarz.
— Pistolet z walcem ładunkowym, ruchomym.
— Ile?
— Paf! pierwszy strzał. Paf! drugi strzał. Paf.., leci to, jak grad! Doskonały instrument.
— Ile za to?
— Ma sześć lufek.
— Gadajcież, ile za to?
— Sześć lufek, więc sześć ludwików.
— Dam pięć ludwików?
— Niepodobna. Po ludwiku od kuli. Ostatnia cena.
— Jeśli mamy robić interes, to trzeba coś ustąpić.
— Powiedziałem umiarkowaną cenę. Przypatrz-no się tylko, panie puszkarzu.
— Już oglądałem.
— Walec ładunkowy wykręca młynka, jak pan Talleyrand. Możnaby go pomieścić w słowniku chorągiewek. Istny klejnocik.
— Widziałem go.
— Co do lufek, robota hiszpańska.
— I to spostrzegłem.
— Dziwerowane. Powiem panu, jak się to dziweruje. Wsypujesz w piec stare żelaztwo z dziadowskiego kosza. Stare gwoździe, stare zamki, stare podkowy...
— I stare sierpy i kosy.
— Właśnie miałem to powiedzieć, panie puszkarzu. Wszystko to rozgrzewasz do potu i masz wspaniały materjał żelazny...
— Zapewne, ale ten wspaniały materjał może się skrzywić i popękać.
— Zaradzą temu małe obrączki; zawijasz je, rozpalasz razem dwukrotnie aż do potu, kujesz wielkim młotem, wyciągasz między walcami, i masz wyśmienite żelazo, z którego wyrabiają się takie lufy.
— Jak widzę, znacie się na rzemiośle?
— Znam się na wszystkich rzemiosłach.
— Lufy mają kolor niebieskawy.
— To stanowi ich piękność, panie puszkarzu. Niebieskawy połysk nadaje się, smarując je masełkiem antymonowem.
— Mówiliśmy tedy, że damy wam pięć ludwików?
— A ja pozwolę sobie przypomnieć panu, że miałem zaszczyt powiedzieć sześć ludwików.
Puszkarz zniżył ton głosu.
— Posłuchajcie, Paryżaninie. Korzystajcie ze sposobności i pozbędźcie się tej machiny. Taka broń na nic wam się nie przyda, a zwraca tylko uwagę.
— Prawda, że trochę widoczna, — rzekł Paryżanin. — Bezpieczniej, gdy jest w kieszeni obywatela.
— Weźmiecie pięć ludwików.
— Nie, sześć. Po jednym od lufy.
— No, sześć napoleonów?
— Powiedziałem sześć ludwików.
— Więc nie jesteście Bonapartystą? wolicie Ludwika, niż Napoleona?
Paryżanin zwany Czerwoną Skórką, uśmiechnął się.
— Napoleon wart więcej, — rzekł — ale Ludwik lepiej dziś popłaca.
— Sześć napoleonów?
— Sześć ludwików. To stanowi dla mnie różnicę dwudziestu czterech franków.
— Więc nie zrobimy interesu.
— Dobrze. Schowam cacko.
— Schowajcie sobie.
— Co! miałbym spuszczać z ceny! Nie! Nikt mi nie zarzuci, żem się za bezcen pozbył rzeczy, która jest świetnym wynalazkiem.
— A zatem dobranoc.
— Ma to ogromną wyższość nad pistoletem; Indjanie Chesapeaku nazywają to Nortay-u-Hah.
— Damy złotem pięć ludwików.
— Nortay-u-Hah, to znaczy krótka fuzja. Nie każdy wie o tem.
— Damy pięć ludwików i talara w dodatku.
— Powiedziałem już panu sześć ludwików.
Mężczyzna, który stał obrócony plecami do świecy i nic nie mówiąc podczas tej rozmowy, obracał walec ładunkowy, teraz zbliżył się do puszkarza i szepnął mu do ucha:
— Czy dobry ten rewolwer?
— Doskonały.
— Dam sześć ludwików.
W pięć minut później Paryżanin zwany Czerwoną skórką, chował sześć luidorów do tajemnej kieszonki w bluzie pod pachę, a puszkarz i nabywca z rewolwerem w kieszeni, wyszli z uliczki Coutanchez.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.