Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga piąta/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Nazajutrz we czwartek, niedaleko od St. Malo, przy cyplu Decollé, zdarzył się tragiczny wypadek w miejscu, gdzie skały wzdłuż brzegów są najwyższe, a morze najgłębsze.
Wysunięty w morze zrąb skały kształtu żelezca od dzidy, łączy się tam z lądem przez wąskie międzymorze, przedłuża w wodzie i nagle kończy się śpiczastym złamem, jakiemu podobnych wiele pobudowało morze. By się dostać z lądu na szczyt tej śpiczastej skały, trzeba iść pochyłością po dość stromych wzgórzach.
Właśnie na jednym z takich szczytów, około czwartej po południu, stał mężczyzna owinięty płaszczem mundurowym i prawdopodobnie uzbrojony, co łatwo można było poznać po prosto i kończasto ułożonych fałdach jego płaszcza. Wierzchołek, na którym stał ten człowiek, był dość obszerną płaszczyzną tu i owdzie zarzuconą ziarnkami skał, tworzących wąskie przejścia zarosłe gęstą murawą. Od stony morza płaszczyzna kończyła się spadzistym, pionowym prawie zrębem, który na wysokości sześćdziesięciu stóp nad powierzchnią morza zdawał się być ściosanym pod ołowiankę. Wszelako lewy kąt zrębu usunął się w morze i tworzył naturalne schodki na granitowych skałach; schodki niebardzo wygodne, bo wymagały niekiedy olbrzymich kroczeń i małpich skoków. Nie trudno tam było kark skręcić. Na upartego jednak, mogłeś tamtędy zsunąć się do morza i pod ścianę skały wsiąść w łódkę.
Wiatr zadął. Mężczyzna owinięty płaszczem, mocno trzymając się na nogach, lewą ręką podparł prawy łokieć, zmrużył jedne oko, a do drugiego przyłożył lunetę. I zdawał się patrzeć z wytężoną uwagą. Kilka zaledwie kroków dzieliło go od przepaścistej krawędzi; stał tam nieruchomy z wzrokiem utkwionym w widnokrąg. Przypływ morza był zupełny, fale uderzały pod nim o ściany skały.
Przedmiotem, w który wpatrywał się ten człowiek był okręt na otwartem morzu, robiący w istocie dziwne manewra.
Okręt ten przed godziną zaledwie wypłynął z portu St. Malo, a teraz zatrzymał się za skalistemi ławami. Był trzymasztowy. Nie zarzucił kotwicy i usiłował jedynie bieg swój powściągnąć.
Mężczyzna, który był strażnikiem nadbrzeżnym, jak to wskazywał jego płaszcz mundurowy, bacznie śledził manewry trzymasztowego okrętu i zdawał się notować je w pamięci. Okręt powstrzymał swój pęd, rozpuszczając żagle w dwóch przeciwnych kierunkach, i posuwał się zaledwie pół mili francuskiej na godzinę.
Było jeszcze zupełnie widno, zwłaszcza na otwartem morzu i na szczycie skały. U dołu przy brzegach zmrok zapadał.
Strażnik na czatach, sumiennie szpiegując manewry na otwartem morzu, nie pomyślał o zrewidowaniu skał po obu stronach i pod sobą. Plecami obrócony do schodków, które łączyły wierzchołek skały z morzem, nie spostrzegł, że tam coś się poruszyło. Na tych schodkach, za jednem zagięciem ściany skały, ukrył się człowiek, prawdopodobnie jeszcze przed przyjściem strażnika. Kiedy niekiedy głowa jego wysuwała się z poza ściany, patrzyła w górę i szpiegowała szpiega. Głowa ta ocieniona szerokim amerykańskim kapeluszem, należała do owego kwakra, który przed dziesięcioma dniami rozmawiał z kapitanem Zuela na żwirowem wybrzeżu Małego Bey.
Nagle strażnik podwoił baczność. Szybko otarłszy rękawem szkło lunety, z nową energję skierował ją na okręt trzymasztowy.
Jakiś czarny punkcik oddzielił się od statku.
Owym czarnym punkcikiem, który na morzu zdawał się być mrówkę, była łódź.
Łódź zbliżała się do lądu, silnie popychana wiosłami kilku marynarzy.
Po kilku ukośnych zwrotach, łódź skierowała się ku cyplowi Decollé.
Baczność strażnika doszła do najwyższego stopnia wytężenia. Ani jedno poruszenie łodzi nie uszło jego uwagi. I zbliżył się jeszcze parę kroków do przepaścistej krawędzi.
W tej chwili człowiek wysokiego wzrostu, kwakier, stanął na ostatnim schodku w tyle za strażnikiem. Strażnik go nie widział.
Człowiek zatrzymał się chwilę, opuściwszy ręce z zaciśniętemi pięściami, i okiem myśliwca celującego do zwierzyny, spojrzał na plecy strażnika.
Cztery tylko kroki ich dzieliły; człowiek wysunął jednę nogę i zatrzymał się; potem wysunął drugą, i znów się zatrzymał; tylko jego nogi poruszały się idąc, bo reszta ciała była nieruchomą jak posąg; stopy bez szelestu dotykały murawy. Tak zrobił trzy kroki i zatrzymał się znowu, dotykając już prawie strażnika, który wciąż stał nieruchomy z lunetą przy oku. Człowiek zwolna podniósł zaciśnięte ręce do wysokości szyi strażnika, i nagle dwie te pięści, jakby wystrzelone, uderzyły w dwie tamtego łopatki. Cios był fatalny. Strażnik nie miał nawet czasu krzyknąć i spadł głową ze szczytu skały w morze. Dwie jego podeszwy zaledwie mignęły w przelocie. Rzekłbyś, kamień rzucony w wodę. Otchłań zamknęła się nad nim.
Dwa lub trzy wielkie koła utworzyły się na powierzchni posępnej wody, i zniknęły.
Pozostała tylko luneta, która z rąk strażnika wypadła na murawę.
Kwakier schylił się nad brzegiem przepaścistego zrębu, popatrzył na znikające na wodzie koła, poczekał parę minut, i wyprostowawszy się, zanucił pod nosem:
Straciwszy życie.
I znów się schylił. Nic nie ukazało się na powierzchni. Tylko w miejscu, gdzie zatonął strażnik, utworzyła się gęsta brunatna masa, którą rozciągały kołyszące się fale. Prawdopodobnie strażnik rozbił czaszkę o którą ze skał podwodnych. Krew jego, wypływając na powierzchnię zafarbowała pianę. Kwakier, patrząc na czerwony plaster, znów zanucił.
Był jeszcze...
I nie dokończył, gdyż w tejże chwili usłyszał za sobą głos łagodny, który odezwał się w te słowa:
— A, to wy, Rantaine? Dobry wieczór. Zabiliście, jak widzę, człowieka.
Zabójca obrócił się i piętnaście kroków za sobą zobaczył na ścieżce w rozpadlinach skał, niskiego wzrostu mężczyznę z rewolwerem w ręku.
— A tak, odpowiedział. Dobry wieczór, mości Clubin.
Mały człowieczek zadrżał.
— Poznaliście mię? zapytał.
— Czemu nie, przecie i wyście mnie poznali, odparł Rantaine.
Szmer uderzających o wodę wioseł dolatywał od strony morza. To łódź, którą śledził strażnik, zbliżała się do brzegu.
Imcipan Clubin rzekł półgłosem, jakby do siebie:
— Prędkoś się uwinął.
— Czego sobie życzycie? spytał Rantaine.
— Bagateli. Podobno dziesięć lat już upływa, jak was nie widziałem. Musieliście się zbogacić. Jakże zdrowie?
— Dziękuję, zdrów jestem, rzeki Rantaine. A wy?
Rantaine postąpił krok ku niemu.
Lekki suchy dźwięk doleciał jego uszu. To imci pan Clubin odwodził kurek rewolwera.
— Rantainie, jesteśmy o piętnaście kroków od siebie. Przestrzeń dogodna. Zostańcie na swojem miejscu.
— Ach, ach, ostrożni jesteście, jak widzę, rzeki Rantaine; czegóż odemnie chcecie?
— Przychodzę pogawędzić z wami.
Rantaine nie ruszył się z miejsca, a imci pan Clubin odezwał się znowu:
— Zamordowaliście strażnika.
Rantaine uchylił nieco kapelusza i odrzekł:
— Raz już miałem zaszczyt słyszeć to od was.
— Ale wtedy nie dość jasno się wyraziłem. Powiedziałem tylko: człowieka, a teraz mówię: strażnika. Ten strażnik miał numer sześćset dziewiętnasty. Był ojcem rodziny. Została po nim żona i pięcioro dzieci.
— Tak zwykle bywa, rzekł Rantaine.
Nastała chwila milczenia.
— Ludzie to wyborowi, ci strażnicy nadbrzeżni, odezwał się znów Clubin; wszyscy prawie dawni marynarze.
— Zauważyłam, iż zwykle zostawia się żonę i pięcioro dzieci, wtrącił Rantaine.
— Zgadnijcie, ile mię kosztował ten rewolwer, spytał imci pan Clubin.
— Piękne cacko, odpowiedział Rantaine.
— Ile je cenicie?
— Bardzo wysoko.
Kosztował mię sto czterdzieści cztery franki.
— Musieliście to kupić w sklepie na ulicy Coutanchez.
Clubin znów się odezwał:
— Ani pisnął. Nagłe spadnięcie tamuje oddech.
— Mości Clubin, będzie wicher tej nocy.
— Ja jeden znam tajemnicę.
— Czy ciągle mieszkacie w oberży Jana? spytał Rantaine.
— Tak. Tam wcale nieźle.
— Przypominam sobie, że jadłem tam smaczną kwaśną kapustę.
— Musicie być nadzwyczajnie silnym, Rantaine. Macie ogromne barki. Nie chciałbym dostać od was szczutka. Co do mnie, przychodząc na świat byłem tak wątłym i słabowitym, iż zwątpiono czy się uchowam.
— A jednak szczęśliwie was uchowano.
— Tak jest, ciągle mieszkam w starej oberży Jana.
— Mości Clubin, czy wiecie z czego was poznałem? Z tego, że wyście mię poznali. Zaraz sobie pomyślałem: tylko Clubin ma taką pamięć.
I postąpił krok ku niemu.
— Wróćcie się na dawne miejsce, Rantaine.
Rantaine cofnął się, mrucząc do siebie:
— Człek głupieje wobec tej piekielnej machinki.
Imci pan Clubin tak mówił dalej:
— Rozważmy położenie. Po prawej stronie od St. Enogat, stąd o trzysta kroków, mamy drugiego strażnika, numer sześćset ośmnasty, strażnik ten żyje; a po lewej stronie od St. Lunaire, mamy wartę celników. To znaczy, że siedmiu ludzi zbrojnych może tu przyjść za pięć minut. Skała będzie otoczoną, wąwóz obsadzą. Niepodobieństwo uciekać. A przytem zważcie, że trup leży u stóp skały.
Rantaine spojrzał z ukosa na rewolwer.
— Tak, tak, dobrzeście powiedzieli mości Rantaine: piękne to cacko może nabite jest tylko prochem. Ale cóż to stanowi? Dość strzelić w powietrze, by zbiegli się tu ludzie zbrojni. A mogę sześć razy wystrzelić.
Odgłos uderzeń wioseł stawał się coraz wyraźniejszym. Łódź była już niedaleko.
Ogromny mężczyzna z potężnemi barkami dziwnie spojrzał na małego człowieka. Imci pan Clubin mówił coraz spokojniej i coraz łagodniej.
— Rantaine, ludzie łódki, która przybija do brzegu, wiedząc, coście przed chwilą zrobili, pewnie pomogliby do aresztowania was. Zapłaciliście kapitanowi Zuela dziesięć tysięcy franków za przewóz. Mimochodem mówiąc, zrobilibyście daleko lepszy interes z kontrabandzistami z Plainmont; ale oni powieźliby tylko do Anglji, a zresztą nie możecie się narażać na wylądowanie Guernesey, gdzie mieszkańcy mają zaszczyt znać was osobiście. Wracam do obecnego położenia. Jeśli wystrzelę, natychmiast was aresztują. Płacicie Zueli za ułatwienie ucieczki dziesięć tysięcy franków. Daliście mu już pięć tysięcy zaliczki. Zuela weźmie pięć tysięcy i pojedzie sobie. Takie jest położenie. Rantaine, przebraliście się wyśmienicie. Ten kwakrowski kapelusz, to śmieszne ubranie i te kamasze dziwnie was zmieniają. Zapomnieliście jednak włożyć okulary. Szkoda też, żeście nie zapuścili brody.
Rantaine skrzywił usta do uśmiechu, ale ten uśmiech był podobny do zgrzytania zębów. Clubin tak mówił dalej:
— Rantaine, macie spodnie amerykańskie z dwiema kieszeniami. W jednej jest zegarek. Możecie go sobie zatrzymać.
— Dziękuję, mości Clubin.
— W drugiej jest pudełko z kutego żelaza, otwierane i zamykane sprężyną. Jest to stara żeglarska tabakierka. Wyjmijcie ją z kieszeni i rzućcie do mnie.
— Ależ to kradzież!
— Wolno wam przywołać straż.
Clubin i Rantaine bystro spojrzeli sobie w oczy.
— Posłuchajcie, mess Clubin... rzekł Rantaine, postępując krok naprzód i wyciągając dłoń otwartą.
Mess było pochlebstwem.
— Pozostańcie na swojem miejscu, Rantaine.
— Mess Clubin, wejdźmy w układy. Daję wam połowę.
Clubin założył na krzyż ręce i wysunął lufę rewolweru.
— Rantaine, za kogoż to mię macie? Jestem uczciwym człowiekiem.
I dodał po chwili milczenia:
— Oddajcie wszystko.
Rantaine mruknął pod nosem.
— Mocna szkuta; niech go licho porwie!
Oko Clubina zapalało, głos stał się przenikliwym i ostrym, jak stal. I zawołał:
— Jak widzę, nie poznajecie się na mnie. Wy to nazywacie się Kradzieżą, a ja jestem Restytucją. Posłuchajcie, Rantaine. Przed dziesięciu laty uciekliście w nocy z Guernesey, zabrawszy z kasy stowarzyszenia pięćdziesiąt tysięcy franków, które były wasze, i zapomniawszy zostawić pięćdziesiąt tysięcy franków, które były cudze. Owe pięćdziesiąt tysięcy franków, któreście ukradli swemu wspólnikowi, zacnemu i czcigodnemu mess Lethierry, tworzą dziś wraz z procentem składanym w ciągu lat dziesięciu osiemdziesiąt tysięcy sześćset sześćdziesiąt sześć franków i sześćdziesiąt centymów. Wiem, że byliście u wekslarza. Powiem wam jego nazwisko: Rebuchet, ulica St. Vincent. Złożyliście u niego siedemdziesiąt sześć tysięcy franków w biletach banku francuskiego, a on dał wam za to trzy banknoty angielskie, każdy po tysiącu funtów szterlingów, i jeszcze kilka funtów. Banknoty te włożyliście do tabakierki żelaznej, a tabakierkę żelazną do kieszeni po prawej stronie. Te trzy tysiące funtów szterlingów tworzą sumę siedemdziesiąt pięć tysięcy franków. W imieniu mess Lethierry poprzestanę na niej. Jutro odjeżdżam do Guernesey i oddam mu tę kwotę. Rantaine okręt trzymasztowy, który zatrzymał się na morzu, jest to Tamaulipas. Tej nocy posłaliście tam swoje rzeczy. Macie zamiar opuścić Francję. I słusznie. Udajecie się do Arequipa. Łódź przybija do brzegu, żeby was zabrać. Czekacie tu na nią. Słyszę, jak się zbliża. Odemnie tylko zależy puścić was, lub zatrzymać. Dość próżnych słów. Rzucajcie tabakierkę i jedzcie z Bogiem.
Rantaine sięgnął do kieszeni, wyjął tabakierkę i cisnął ją Clubinowi. Była to tabakierka żelazna.
Clubin schylił się ku ziemi, nie spuszczając głowy, podniósł tabakierkę, mając wciąż utkwione w Rantaine‘a swe oczy i sześć lufek rewolwera.
Potem zawołał:
— Przyjacielu, obróćcie się plecami do mnie.
Rantaine był posłuszny.
Imci pan Clubin włożył rewolwer pod pachę i nacisnął sprężynę tabakierki. Pudełko otworzyło się.
Były w niem cztery banknoty: trzy po tysiąc funtów, a jeden dziesięciofuntowy.
Clubin złożył trzy bilety tysiąco-funtowe, schował je do tabakierki, zamknął i wsunął do kieszeni.
Potem wziął z ziemi kamyk, obwinął go biletem dziesięcio funtowym i rzekł:
— Obróćcie się teraz twarzą.
— Rantaine obrócił się.
— Powiedziałem wam, mówił dalej Clubin, że poprzestanę na trzech tysiącach funtów. Jakoż zwracam wam dziesięć funtów.
To mówiąc, cisnął mu kamyk obwinięty biletem.
Rantaine kopnął nogą i strącił kamyk wraz z biletem do morza.
— Oho! rzekł Clubin: Jesteście, widać, bogaci. Mniejsza o to.
Szelest wioseł ucichł. Znaczyło to, że łódź przybiła do skały.
— Powóz wasz czeka na dole. Możecie jechać, Rantaine.
Rantaine zwrócił się ku schodkom i zsunął się niemi.
Clubin ostrożnie zbliżył się nad brzeg przepaści, wychyliwszy głowę, patrzył.
Łódź zatrzymała się przy ostatnim schodku, właśnie w miejscu, gdzie utonął strażnik.
Patrząc na zbiegającego na dół Rantaina, Clubin mruczał pod nosem:
— Poczciwiec ten numer sześćset dziewiętnasty! Myślał, że jest sam jeden. Rantaine myślał, że ich dwóch tylko, a ja wiedziałem, że jest nas trzech.
Zobaczywszy na trawie lunetę, którą upuścił strażnik, Clubin podniósł ją.
Szelest wioseł znowu się rozległ. Rantaine wskoczył do łodzi i wypłynęli na otwarte morze.
Gdy znacznie oddalili się do skały, Rantaine wyprostował się, okropnie namarszczył czoło, i grożąc pięścią krzyknął:
— Ha, sam djabeł jest podłym łajdakiem!
W kilka sekund później Clubin, stojąc na szczycie skały i skierowawszy lunetę na łódź, wyraźnie słyszał następujące słowa wymówione doniosłym głosem pośród szumu morza:
— Mości Clubin, jesteś uczciwym człowiekiem; a więc pozwolisz że, napiszę do Lethierry’ego i zawiadomię go o wszystkiem. Patrzaj, ta łódka rybacka z Guernesey powróci do St. Mało wraz z Zuelą i zaświadczy, że wam oddałem dla Mess Lethierry trzy tysiące funtów szterlingów.
Był to głos Rantaine’a.
Clubin nic nie robił na pół. Stojąc nieruchomy w tem samem miejscu, w którem przed godziną stał strażnik nadbrzeżny, przyłożył lunetę do oka i ani na chwilę nie spuścił spojrzenia z łódki. I widział jak malała na falach, jak znikała i ukazywała się znowu, jak się zbliżyła do oczekującego okrętu i jak Rantaine stanął na pomoście okrętu Tamaulipas.
Gdy wciągniono łódź na most i złożono na rusztowaniu, Tamaulipas puścił się w dalszą drogę. Wicher zaświszczał od strony lądu i wydął wszyśtkte żagle; luneta Clubina wciąż była zwrócona na okręt, który malał coraz bardziej, aż wreszcie, w pół godziny później stał się czarnym punkcikiem — i zniknął w zmierzchu sinego nieba.