Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga siódma/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka minut po krótkiej rozmowie z imcipanem Landoys, Gilliatt poszedł do St. Sampson.
Gilliatt był niespokojny, prawie wylękły. Cóż więc takiego zaszło?
W St. Sampson szepty, gwar, wrzawa, jakby rój pszczół spłoszono. Pełno ludzi przed drzwiami domów; słyszałeś wykrzyki kobiet; gromady otaczały kilku ludzi, którzy zdawali się coś opowiadać, machając rękami. Co chwila prawie rozlegały się głosy; Mój Boże, co za nieszczęście! Niektóre twarze uśmiechały się.
Gilliatt nikogo nie pytał, — nie lubił wypytywać, a zresztą był zbyt wzruszonym, by rozmawiać z obojętnemi ludźmi. Nie ufając opowiadaniom, wolał odrazu wszystkiego się dowiedzieć; poszedł więc prosto do Bravèes.
Niespokojność jego była tak wielką, że bez strachu wszedł do tego domu.
Zresztą drzwi sali na dole były naoścież otwarte. Tłum mężczyzn i kobiet stał przed progiem. Wszyscy wchodzili, wszedł więc także.
Wchodząc spotkał we drzwiach imcipana Landoys, który szepnął doń pogłosem:
— Zapewne teraz już wiesz o ważnej nowinie? — Nie.
— Nie chciałem krzyczeć głośno na ulicy, niby ptak zwiastujący nieszczęście.
Cóż więc się stało?
— Duranda stracona.
W sali było pełno ludzi.
Gromadki szeptały z cicha, jak w sypialni chorego.
Goście, sąsiedzi, przechodnie, ciekawi, pierwsi lepsi z ulicy, z pewną obawą cisnęli się przy drzwiach od sieni, zostawiając próżnię w głębi, gdzie obok siedzącej we łzach Deruchetty, stał mess Lethierry plecami wsparty o ścianę.
Marynarska czapka spadała mu na oczy. Kosmyki siwiejących włosów spływały po policzkach. Nic nie mówił. Ręce zwisnęły nieruchome, usta zdawały się nie mieć oddechu. Wyglądał, jak martwy sprzęt oparty o ścianę.
Patrząc nań czułeś, że w duszy tego człowieka zamarło życie. Nie było Durandy i Lethierry nie miał już celu dla swego istnienia. Dusza jego była na morzu i dusza ta rozbiła się. Co począć teraz? Wstawać co rano i kłaść się co wieczór. Nie oczekiwać już Durandy, nie patrzeć już na jej odjazd, nie widzieć już jej powrotu. Co robić przez resztę istnienia bez celu? Jeść, pić, a potem? Człowiek ten uwieńczył wszystkie swe prace arcydziełem, a wszystkie trudy i poświęcenia — wielkim postępem. Postęp zniweczony, arcydzieło umarło. Na co się zdało żyć jeszcze lat kilka próżnych, jałowych? Nic już nie mógł przedsiębrać. W jego latach nie rozpoczyna się zawodu; a zresztą był przywiedziony do ubóstwa. Biedny starowina!
Deruchetta, siedząc przy nim zapłakana, trzymała w obu rękach pięść mess Lethierry. Jej ręce były złożone, jego pięść zaciśnięta. W tem tkwiła różnica ich smutku i znękania. Ręce złożone wyrażają jeszcze pewną nadzieję; ale w ściśniętej nie ma już żadnej.
Mess Lethierry bierny, nieczuły, opuścił bezwładnie ramię w ręce Deruchetty. Życia w nim pozostało tyle tylko, ile go mieć może człowiek rażony piorunem.
Bywają położenia, w których tak zagłębiasz się w przepaściach twej duszy, iż zdajesz się znikać z pośrodka żyjących. Ludzie wchodzą do twego pokoju, wychodzą, a ty zaledwie ich spostrzegasz; trącają cię łokciami, ty ich nie czujesz, nie mogą dostać się aż do ciebie. I jesteś dla nich niedostępnym, i sam nie możesz się do nich zbliżyć. Szczęście i rozpacz nie oddychają na jednem i tem samem miejscu; zrozpaczony zdala patrzy na życie drugich, nie domyśla się prawie ich obecności, traci świadomość własnego istnienia, i choć jest z ciała i kości, przestał czuć rzeczywistość swego bytu. I staje się dla samego siebie snem, widmem.
W spojrzeniu mess Lethierry czytałeś, że był w takiem właśnie położeniu.
Gromadki ludzi szeptały opowiadając sobie szczegóły smutnej nowiny. Opowiedzmy je w kilku słowach.
Poprzedniego dnia, podczas mgły, na godzinę przed zachodem słońca, Duranda rozbiła się o skałę Douvres. Z wyjątkiem kapitana, który nie chciał opuścić swego okrętu, cała osada uratowała się na szalupie. Po mgle zerwał się wicher południowo-zachodni, o mało nie rozbił ich powtórnie i zapędził na otwarte morze zdala od Guernesey. W nocy szczęśliwym trafem spotkali okręt Cashmere, który zabrał ich na pokład i zawiózł do portu St. Piotra. Wszystkiemu był winien sternik Tangrouille, którego wtrącono do więzienia. Clubin dał dowody wielkiej wspaniałomyślności.
Sternicy, których nie brakło w tych gromadkach ze szczególnym przyciskiem wymawiali te wyrazy, Szkopuł Douvres. — Niegodziwa oberża, wtrącił z nich jeden.
Na stole leżała paczka papierów i rejestrów oraz busola; zapewne busola Durandy i papiery, które Clubin złożył na ręce Imbrancama i Tangrouille’a w chwili odjazdu szalupy. Wspaniałomyślne zaparcia się człowieka, który ocalał nawet papiery wówczas, gdy sam skazywał się na śmierć dobrowolną! Drobny szczegół wymownie świadczący o wielkości jego duszy; szczytne zapomnienie o sobie samym.
Jednomyślnie podziwiano Clubina, a zresztą jednomyślnie sądzono, że ocalał. Kutter Shealthiel przybył w kilka godzin po statku Cashmere, i on to przyniósł ostatnie wiadomości. Dwadzieścia cztery godzin przepędziwszy na tych samych wodach, co Duranda, przeczekał cierpliwie, aż mgła opadnie i lawirował podczas burzy. Zawiadowca Shealthiela należał do jednej z gromadek w sali.
W chwili, gdy wszedł Gilliatt, zawiadowca ten właśnie opowiedział mess Lethierry’emu całą historję. Opowiadanie było prawdziwym raportem. Zrana, gdy ucichła nawałnica i wiatr złagodniał, zawiadowca usłyszał ryczenie bydła na morzu. Sielskie te głosy pośrodku bałwanów zdziwiły go; skierował więc w tę stronę swój kutter, i zobaczył Durandę, utkwioną między skałami Douvres. Morze tyle się już uspokoiło, że mógł się zbliżyć. Gdy przez trąbę zaczął wypytywać się o rozbitków, jedyną odpowiedzią było ryczenie wołów, które się topiły na spodzie okrętu. Zawiadowca Shealthielu upewnił się, że na pokładzie Durandy nie pozostał ani jeden człowiek. Rozbity okręt mógł jeszcze służyć za schronienie podczas burzy, i pomimo jej gwałtowności, Clubin przepędziłby noc bezpiecznie. Wszelako nie było go już na pokładzie, więc ratował się ucieczką. Kilka szalup i małych statków kupieckich z Granville i St. Malo, gdy mgła opadła, krążyły poprzedniego dnia wieczorem dość blisko szkopułu Douvres; to nie ulegało wątpliwości. Oczywiście, jeden z nich zabrał kapitana Clubin. Należy sobie przypomnieć, że szalupa Durandy była przepełnioną, gdy opuszczała rozbity okręt, że mogłaby zatonąć, jeśliby jeszcze jeden wsiadł do niej człowiek, i że to nadewszystko skłoniło Clubina do pozostania na rozbitej Durandzie; skoro jednak spełnił swój Obowiązek, a zdarzyła się później sposobność ratowania się, Clubin oczywiście korzystał z niej bez skrupułu. Można być bohaterem, ale nie idzie za tem, by posuwać heroizm aż do głupoty. Samobójstwo byłoby tem niedorzeczniejsze, że Clubin nie miał sobie nic do wyrzucenia. Jedynym winowajcą był Tangrouille — nie Clubin. Wszystko to było oczywiste i przekonywające; zawiadowca Shealthiela widocznie miał słuszność i wszyscy oczekiwali bliskiego powrotu Clubina. Już nawet przemyśliwano nad tem, jak go obnosić w tryumfie.
Opowiadanie zawiadowcy dowiodło niewątpliwie dwóch rzeczy: że Clubin ocalał, i że Duranda była straconą.
Co do Durandy należało oswoić się z jej stratą; nie było sposobu zaradzenia fatalnemu nieszczęściu. Zawiadowca Shealthiela był świadkiem ostatecznego jej rozbicia. Ostra skała, na której uwięzła Duranda, jakby gwoźdźmi do niej przybita, przez całą noc opierała się natarczywości burzy, nie chcąc wypuścić swego łupu; nad ranem jednak, gdy Shealthiel przekonawszy się, iż nie ma nikogo do uratowania miał się już oddalić od Durandy, nagle zerwała się wściekła nawałnica, podniosła Durandę, wydarła ją ze szkopułu — i cisnęła jak strzałę między dwie skały Douvres. Słyszeliśmy djabelskie trzeszczenie, dodał zawiadowca. Duranda znów została przygwożdżona, ale mocniej niż na szkopule podwodnym, i tak zawisnęła pośrodku dwóch skał, pastwą wichrów i bałwanów morskich.
Według zeznań osady Shealthiela, Duranda była już w trzech czwartych częściach strzaskaną. Oczywiście zatonęłaby w nocy jeśliby jej nie zatrzymał szkopuł. Zawiadowca z pomocą lunety obejrzał rozbity statek, i teraz z marynarską dokładnością opisał szczegóły nieszczęśliwego wypadku. Dno z prawego boku wybite, maszty połamane, żagle rozdarte, łańcuchy, liny, drabinki — wszystko porwane; kajuty zgniecione upadkiem rej, kopuła magazynu zapasowego rozbita, rusztowania szalupy wywrócone, dylowania rozsadzone, listwy obdarte, tułów zdruzgotany. Wściekłe spustoszenie nawałnicy! Przybita do przedniego masztu winda, wraz z blokiem i łańcuchami zniknęła bez śladu. Duranda była rozbita, woda rozbierze teraz wszystkie jej szczątki i za kilka dni ani śladu nie pozostanie z parowca.
A jednak burza prawie nie tknęła maszyny — rzecz godna zastanowienia i zarazem dowodząca doskonałości jej budowy. Zawiadowca Shealthiela zapewniał, że korba rudla, nic prawie nie ucierpiała, że wprawdzie maszty rozpadły się, ale komin maszyny pozostał. Żelazne poręcze mostku na przodzie statku pogięły się tylko, a koła nie straciły ani jednej listewki. Machina pozostała nietkniętą. Takie było przekonanie zawiadowcy Shealthiela. Podzielał je i palacz Imbrancam. Murzyn ten pojętniejszy od wielu białych, podziwiał maszynę. Podniósłszy ręce rozszerzył dziesięć swych palców i rzekł do milczącego Lethierry: „Panie mój, mechanika żyje.”
O ocaleniu Clubina nie wątpiono; a ponieważ tułów Durandy został zniszczony, machina była teraz przedmiotem rozmów ludzi, którzy się zeszli u mess Lethierrego. Maszyna ta zajmowała wszystkich, niby żyjąca osoba. Podziwiano jej piękne postępowanie. — Tęga dusza! mówił majtek francuski. — Djable wytrwała! wołał rybak guerneseyski. — W istocie musiała mieć djabła w sobie, kiedy wyszła cało, trochę tylko podrapana, — przyświadczył zawiadowca Shealthiela.
Wkrótce maszyna stała się jedynym przedmiotem ogólnego zajęcia. Umysły zapalały się, były opinje za i przeciw. Maszyna miała gorących przyjaciół i skrytych przeciwników. Nie jeden właściciel starego żaglowego kuttra, spodziewając się zabrać klijentelę Durandy, nie gniewał się, że szkopuły Douvres zniweczyły nowy wynalazek. Szepty stawały się coraz gwarniejsze. Rozprawiano prawie w głos, niekiedy tylko tłumiąc zbyt wrzaskliwe wybuchy przez szacunek dla grobowego milczenia mess Lethierry.
Ogólnej rozmowy rezultat był taki:
Maszyna rzecz najważniejsza. Okręt można odbudować, ale drugiej takiej maszyny nie da się zrobić. Maszyna to jedyna w swoim rodzaju. Do zbudowania podobnej zbrakłoby pieniędzy, a bardziej jeszcze zbrakłoby robotnika. Przypomniano sobie, że inżynier, który budował tę maszynę już nie żył. Kosztowała ona czterdzieści tysięcy franków. Nikt nie zaryzykuje pieniędzy na tak niepewną spekulację, zwłaszcza, iż teraz przekonano się, że statki parowe mogą się rozbijać tak dobrze, jak wszystkie inne; obecny wypadek z Durandą zatopił całe jej przeszłe powodzenie. A jednak boleśnie było pomyśleć, że ta maszyna była jeszcze całą i w dobrym stanie i, że nim pięć lub sześć dni upłynie, prawdopodobnie potrzaska się jak okręt. Dopóki istniała, rzec prawie można, iż okręt się nie rozbił. Tylko strata maszyny była niepowetowaną. Ocalić maszynę, było to powetować klęskę doznaną.
Ocalić maszynę — łatwo to powiedzieć; ale kto się podejmie? czy rzecz jest możebną? Łatwo jest chcieć, ale wykonać jest trudno; można marzyć, ale trudno spełnić marzenia. Owoż jeśli było jakie niewykonalne, szalone marzenie, to chyba zamiar ocalenia machiny, która uwięzła w skałach Douvres. Byłoby niedorzecznością posyłać na te skały okręt i robotników! ani myśleć o tem. Pora roku była burzliwa; przy pierwszej nawałnicy łańcuchy kotwic porwałyby się na podwodnych rafach, a okręt potrzaskał o szkopuły. Nie byłaby to więc pomoc, ale raczej rozbicie dwóch okrętów zamiast jednego — W wydrążeniu na szczycie skały, gdzie niegdyś, jak niesie podanie, schronił się rozbitek i umarł z głodu, było miejsce mogące pomieścić zaledwie jednego człowieka. Jeśli i przeto chciano ocalić maszynę, powinienby jeden tylko człowiek udać się do skał Douvres, udać się sam, sam jeden na to morze, sam jeden w tę pustynię; sam jeden w odległości pięciu mil od brzegu, sam w tej strasznej pieczarze, sam przez całe tygodnie, sam wobec przewidzianych i nieprzewidzianych wypadków; bez nowych zasiłków, gdy srogi głód i pragnienie dokuczą, bez pomocy w razie niebezpieczeństwa, bez innego śladu ludzkiej istoty prócz owego legendowego, rozbitka, który tam skonał z nędzy; bez innego towarzysza prócz tego nieboszczyka. A zresztą, jak się zabrać do ocalenia tej maszyny? Musiałby być nietylko żeglarzem, ale i kowalem. A przez ile prób przechodzić! Człowiek, coby się o to pokusił, byłby czemś więcej niż bohaterem, byłby szaleńcem. Albowiem w pewnych olbrzymich przedsięwzięciach, do których potrzeba sił nadludzkich, szał jest potężniejszym od męstwa! Nie! nikt nie pójdzie do skał Douvres. Trzeba się wyrzec maszyny, jak się wyrzekło reszty okrętu. Nie znajdzie się taki coby ją ocalił. Bo i gdzież go znaleźć?
Taka mniej więcej była treść szeptów tłumu.
Zawiadowca Shealthiela, który niegdyś był sternikiem, streścił myśl wszystkich, tym głośnym wykrzyknikiem:
— Nie! próżno o tem myśleć. Niemasz na święcie człowieka, coby tam poszedł i zabrał maszynę.
— Skoro ja tam nie idę, dodał Inabrancam, to oczywisty dowód, że tam iść nie można.
Zawiadowca Shealthiela, silnie machnął ręką, wyrażając tym giestem przekonanie o niemożliwości przedsięwzięcia — i znów się oderwał.
— Jeśliby taki człowiek istniał...
Deruchetta obróciła głowę.
— Zaślubiłabym go, rzekła.
Nastało milczenie.
Jakiś mężczyzna nadzwyczajnie blady wystąpił z gromady i rzekł:
— Zaślubiłabyś go, miss Deruchetto?
Był to Gilliatt.
Wszystkich oczy zwróciły się ku niemu. Mess Lethierry wyprostował się, a w jego zamglonych źrenicach dziwnie błysnęły światła.
Rzuciwszy na podłogę marynarską czapkę, uroczyście spojrzał przed siebie, nie widząc nikogo z obecnych i rzekł:
— Bóg świadkiem, Deruchetta zaślubi go. Daję na to święte słowo honoru.