Prawda (Zola)/Część pierwsza/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Prawda
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1909
Druk Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Verité
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Powróciwszy do Jonville z początkiem roku szkolnego, Marek, prócz udręczeń z powodu sprawy Simona, musiał jeszcze na swoją rękę prowadzić walkę. Proboszcz Cognasse, chcąc dokuczyć nauczycielowi, starał się podbić mera, chłopa Martineau przez pośrednictwo jego pięknej żony.
Ksiądz Cognasse, wysoki, chudy, kanciasty, z podbródkiem oznaczającym upór, z ostrym nosem i nizkiem czołem pod gęstą, czarną czupryną, strasznym był człowiekiem. Oczy błyszczały mu wojowniczym ogniem a zrzadka myte, węzłowate ręce były jakby stworzone do skręcania karku ludziom opornym. W czterdziestym roku życia miał przy sobie jedyną służącę, Palmirę, sześćdziesięcioletnią starą, pannę, garbatą, złą i skąpą. Jeszcze groźniejsza niż proboszcz, była postrachem okolicy a broniła swego pana, warcząc i szczerząc zęby, niby brytan. Opowiadano, że ksiądz Cognasse dochowywał ślubu czystości, ale jadł i pił obficie, chociaż nie upijał się nigdy. Jako syn chłopa, ograniczony i uparty, stosował się ściśle do katechizmu, twardo rządził parafianami, surowo pilnował praw a przedewszystkiem wymagał, aby mu płacono; nie darował grosza, nawet najbiedniejszym. Usilnie też pragnął owładnąć merem, aby stać się tym sposobem prawdziwym panem gminy, rządzić nią w duchu religii i powiększyć zarazem swe dochody. Spór między nim a Markiem powstał z powodu trzydziestu franków, które gmina płaciła rocznie nauczycielowi za dzwonienie w kościele. Marek pobierał tę sumę, ale stanowczo odmówił dzwonienia.
Niełatwo przecież było zdobyć sobie mera, gdy czuł jakie poparcie. Był to człowiek tego samego wieku, co proboszcz, rozrosły, o twarzy kwadratowej, rudych włosach i jasnych oczach, małomówny i podejrzliwy. Uważano go za najbogatszego rolnika w gminie; rozległe grunta zjednały mu wielki szacunek, tak, iż od dziesięciu lat stale wybieranym był na mera w Jonville. Umiał zaledwie czytać i pisać; politykę swą opierał na trzymaniu się na uboczu, to też nie lubił wybierać między kościołem i szkołą, chociaż koniec końcem brał zawsze stronę silniejszego. W głębi ducha sympatyzował raczej z nauczycielem, gdyż we krwi miał odwieczną urazę chłopa do księdza, co próżnuje a używa życia, nic nie robi a każe sobie płacić, opanowuje żony i zniesławia córki — wszystko w imię niewidzialnego, złego i zawistnego Boga. Chociaż nie wypełniał obowiązków religii, nigdy jednak nie występował sam przeciw proboszczowi, bo uważał, że księża są, bądź co bądź, porządnie mocni. Trzeba było dopiero spokojnej energii Marka, jego inteligencyi i silnej woli, aby skłonić na swoją stronę Martineau, który pozwolił mu działać, sam zaś trzymał się na uboczu.
Wówczas ksiądz Cognasse powziął myśl użyć pośrednictwa ładnej pani Martineau. Nie była wprawdzie jego penitentką, bo i ona nie spełniała praktyk religijnych, regularnie jednak bywała w niedziele i święta w kościele. Mocna brunetka, z dużemi oczami i świeżemi ustami, miała sławę kokietki i była nią w istocie: lubiła przywdziewać nowe suknie, koronkowe czepeczki i złote klejnoty. Ztąd też pochodziła jej gorliwość do nabożeństw, gdyż kościół był jedynem miejscem schadzek i rozrywki, gdzie można było pokazać się samej i zrobić przegląd sąsiadek. W wiosce, liczącej zaledwie osiemset mieszkańców, gdzie nie było żadnego miejsca zebrań, żadnych balów, ani zabaw, mała, wilgotna nawa kościoła, w czasie mszy, pospiesznie zwykle załatwianej, przedstawiała zarazem salon, teatr, miejsce przechadzki, słowem, jedyną wspólną, rozrywkę dla żądnych przyjemności kobiet. Wszystkie też niemal inne kobiety wyznawały, podobnie jak piękna pani Martineau jedyną wiarę a mianowicie — chęć pokazania się i rozrywki. A zresztą, to samo robiły matki, to samo robią i córki, taki jest zwyczaj, tak więc robić trzeba. Zwabiona i ugłaskana przez księdza Cognasse’a, pani Martineau starała przekonać męża, że w sprawie trzydziestu franków proboszcz miał słuszność. Ale Martineau krótko i węzłowato kazał jej milczeć i pilnować krów, był bowiem mężem starej daty, co nie pozwalali kobietom mieszać się do interesów męzkich.
Historya trzydziestu franków sama przez się była bardzo prosta. Od czasu jak wieś Jonville posiadała nauczyciela, pobierał on trzydzieści franków rocznie za dzwonienie w kościele. Marek, który nie chciał się tego podjąć, namawiał radę gminną, aby przeznaczyła na inny cel tę sumę, utrzymując, że proboszcz może sam opłacać dzwonnika. A właśnie trzydziestu franków rocznie żądał zegarmistrz miejscowy za naprawianie i regulowanie starego zegara kościelnego, który się wciąż psuł i opóźniał. Marek z pewną przekorą popierał sprawę zegara a chłopi starali się wymacać, co będzie dla nich korzystniejsze, czy żeby dzwoniono im na mszę, czy żeby zegar pokazywał dokładną godzinę, zaś do zawotowania nowych trzydziestu franków, aby wystarczyło i na jedno i na drugie, o tem nawet myśleć nie chcieli, mieli bowiem za zasadę nie obciążać budżetu gminy niepotrzebnemi wydatkami. Zaczęła się tedy wspaniała walka władzy proboszcza z władzą nauczyciela, który ostatecznie zwyciężył, gdyż ksiądz Cognasse, pomimo piorunujących kazań i przekleństw na bezbożników, co chcą „zagłuszyć głos Boga“, ostatecznie musiał ustąpić. Ale, po miesiącu milczenia, pewnego niedzielnego poranku dzwonnica nagle odzyskała głos i rozbrzmiała po wsi całej wściekłemi dźwiękami. Stara, okrutna służąca, Palmira, ciągnęła swemi krótkiemi rękami za dzwon z całą zajadłością.
Od tej pory ksiądz Cognasse, zrozumiawszy, że mer mu się wymykał, stał się ostrożniejszy, odzyskał giętkość męża stanu duchownego, pomimo, iż wrzał ciągle gniewem. Marek zaś poczuł się panem położenia, gdy mer zaczął coraz częściej zasięgać jego rady, uznając siłę rąk, którym się powierzył. Jako sekretarz merostwa — Marek doszedł do tego, że kierował zcicha radą miejską; oszczędzał ambicye innych, pozostawał sam zawsze w cieniu, silny inteligencyą, rozumem i zdrową, prawą wolą, którą wpływał na chłopów, żądnych przedewszystkiem pomyślności i spokoju. Za jego przyczyną dzieło wyzwolenia robiło postępy, oświata szybko się rozszerzała, wnosząc wszędzie światło, niszcząc głupie przesądy, wypędzając wraz z nędzą umysłową, nędzę i brud z biednych mieszkań, gdyż niema bogactwa po za wiedzą. Nigdy jeszcze wioska Jonville nie była równie oczyszczoną, do tego stopnia, że stawała się najbogatszą i najszczęśliwszą z gmin departamentu. Co prawda dużo w tej pracy pomagała Markowi panna Mazeline, nauczycielka szkoły dziewcząt, oddzielonej tylko murem od szkoły chłopców. Nauczycielka była nizką brunetką, nieładną, ale posiadała wiele wdzięku; twarz miała szeroką, duże, dobre usta i prześliczne czarne oczy, błyszczące pod wypukłem czołem tkliwością i poświęceniem. Równie jak Marek silna inteligencją, rozumem i zdrową, prawą wolą, urodzona była na wychowawczynię i wyzwolicielkę powierzonych jej dziewczynek. Ukończyła nauki w Fontenay-aux-Roses, w szkole normalnej, gdzie zasady i serce znakomitego mistrza wydały cały zastęp doskonałych pionierek, z misyą przygotowywania żon i matek przyszłości. Mając zaledwie lat dwadzieścia sześć, posiadała już własną szkołę dla tego, że rozumni przełożeni, jak Sylvan i Le Barazer, liczyli na jej pożyteczną pracę. Obcięli ją wypróbować w tej wiosce, niespokojni nieco o jej postępowe przekonania, pełni obawy, aby nie zraziła rodziców wychowaniem antiklerykalnem i gorącą wiarą w to, że kobieta dopiero wówczas, gdy się uwolni z pod wpływu księży, zapewni szczęście ludzkości. Postępowała jednak rozsądnie a zarazem pogodnie. Chociaż nie prowadziła wychowanek do kościoła, opiekowała się niemi tak po macierzyńsku, uczyła je i pielęgnowała tak czule, że zyskała sobie uwielbienie chłopów. W ten sposób pomagała Murkowi w przeprowadzeniu jego zadania i dawała przykład okolicy, że można nie chodzić na mszę, mniej wierzyć w Boga, niż w pracę i w sumienie ludzkie a być, pomimo to, najlepszą, najrozumniejszą i najpoczciwszą dziewczyną w świecie.
Sparzony w Jonville, ksiądz Cognasse wyładowywał gorycz i gniew w Moreux, drobnej, sąsiedniej gminie, którą obsługiwał, gdyż nie miała własnego proboszcza. Wieś Moreux, zaludniona przez dwustu zaledwie mieszkańców, położona była między wzgórzami a niewygodne drogi odgradzały ją od reszty świata. Nie należała jednak do okolic biednych, nie widać w niej było ani jednego ubogiego, przeciwnie każda rodzina posiadała żyzne grunta i żyła w sennym spokoju rutyny. Mer wioski Saleur, gruby, krępy chłop, o wołowej twarzy, z głową wciśniętą między ramiona, był niegdyś hodowcą bydła a zbogacił się nagle, drogo sprzedawszy swoje łąki, zagrody i bydło towarzystwu akcyjnemu, które utworzyło syndykat hodowli całego okręgu. Od czasu tej sprzedaży przerobił swój dom na zamożną willę i stał się kapitalistą, mieszczuchem, którego syn, Honoryusz, chodził do lyceum w Beaumont, aby następnie odbyć studya w Paryżu. Chociaż mieszkańcy Moreux zazdrościli mu i nie lubili go wcale, przy każdych jednak wyborach mianowali go merem, z tego jedynie powodu, że nie mając nic do roboty, mógł się z łatwością zajmować sprawami gminy. On zaś zrzucał wszystko na nauczyciela Férou, któremu sekretaryat merostwa przynosił rocznie sto osiemdziesiąt franków a obowiązywał go do ogromnej pracy redagowania listów, raportów, różnej pisaniny i sprawiał mu ciągłe kłopoty. Saleur, człowiek bez żadnego wykształcenia, zaledwie umiejący się podpisać, ciężki i grubiański, chociaż niezły w gruncie, traktował Férou jak prostą maszynę do pisania, pełen spokojnej pogody, że nie potrzebował tyle umieć, aby zdobyć majątek i żyć dostatnio. Miał do niego zresztą urazę za to, że zerwał z księdzem Cognassem, odmawiając prowadzenia uczniów do kościoła i śpiewania różańca. Sam nie był pobożnym, bywał na mszy jedynie w imię porządku; żona jego, szczupła, ruda kobieta, ani dewotka ani kokietka, uważała również bywanie w kościele za obowiązek spanoszonej chłopki. Gniewała go jednak buntownicza postawa nauczyciela, gdyż zaostrzała ciągłe kłótnie proboszcza z Jonville z mieszkańcami Moreux. Żalili się bez przerwy, że nie doznają należnych względów, że jakby z litości dostają kawałek mszy, ze dzieci posyłać muszą do Jonville’u na katechizm i do pierwszej komunii; proboszcz zaś odpowiadał ze złością, że kto chce korzystać z Pana Boga powinien mieć proboszcza U siebie. Kościół w Moreux, zamknięty w dnie powszednie, wyglądał jak ponura, pusta stodoła. A ksiądz Cognasse, chociaż bywał w nim tylko na pół godziny w niedzielę, wpadał tam jak huragan, przerażał wszystkich, gnębił gminę kaprysami i gwałtownością.
Marek, znając dobrze położenie, myślał o Férou ze szczerą litością. We wsi tak zamożnej jeden tylko nauczyciel nie mógł codziennie zaspokoić głodu. Straszna nędza biednego nauczyciela przedstawiała mu się w tragicznej grozie. Rozpoczął zawód już w dwudziestym czwartym roku życia, jako pomocnik w Maillebois z pensyą dziewięciuset franków. Teraz, po sześciu latach pracy, jako rzeczywisty nauczyciel, wydalony został za przewrotny umysł do tego zapadłego kąta i dostawał zaledwie tysiąc franków rocznie, co, po odtrąceniu na emeryturę, wynosiło właściwie siedemdziesiąt dziewięć franków miesięcznie, czyli dwa franki i sześćdziesiąt centimów dziennie. Musiał za to wyżywić żonę i trzy córeczki. To też w starej, wilgotnej ruderze, służącej za szkolę, panowała straszna nędza, gotowano zupę gorszą niż dla psów, dzieci nie miały trzewików a matka sukni. A mimo to rosły długi, groźne, śmiertelne długi, które gubią tylu nędznych urzędników! Jakże bohaterskiej potrzeba było odwagi, aby jaknajlepiej kryć tę nędzę, ukazywać się zawsze w tużurku, chociażby zniszczonym, utrzymywać się na poziomie uczonego pana, któremu przepisy zabraniają zajmować się handlem, czy jakim innym zarobkiem po za szkolą! Walka, ponawiana codziennie, była cudem woli i energii. Férou, syn pasterza, z wrodzonym żywym i niezależnym umysłem, wypełniał zadanie swe z zamiłowaniem, ale często opornie. Zona jego tłusta, miła blondynka, niegdyś sklepowa, którą poznał u jej ciotki, owocarki w Maillebois a potem, jako uczciwy chłopiec poślubił, gdy mu powiła pierwszą córkę, pomagała mu nieco, zajmowała się dziewczętami, uczyła je czytać i szyć, kiedy on miał na głowie całą klasę urwisów, źle wychowanych, tępych i złych. Jakże miął nie uledz powoli zniechęceniu do niewdzięcznej pracy, nagłym buntom przeciw cierpieniu? Urodził się biednym i znosił zawsze biedę, złe pożywienie, odzież łataną i na szwach wyszarzaną, ale teraz, kiedy był panem, ubóstwo stawało się straszliwie gorzkiem. Otoczony był ludźmi szczęśliwymi, chłopami, którzy posiadali grunta, jedli dobrze i pysznili się zebranym groszem. Większa ich część byli to grubianie, umiejący zaledwie policzyć dziesięć palców, potrzebujący jego pomocy dla napisania listu. A on, jedyny śród nich z inteligencyą, wykształceniem i cywilizacyą — nie miał często franka, aby sobie kupić kołnierzyk lub naprawić obuwie. Obchodzili się z nim jak ze służącym, gnębili go wzgardą za to, że nosił podarty surdut, którego mu zazdrościli w duchu. Najopłakańszem jednak było porównanie, jakie bezwiednie czynili między nauczycielem a proboszczem: nauczyciel mało płatny, ubogi, znoszący nieuszanowanie dzieci i wzgardę rodziców, nie popierany przez przełożonych, nie miał żadnej powagi; przeciwnie, proboszcz, daleko lepiej wynagradzany, gdyż obok pensyi dostawał różne podarki, miał poparcie u biskupa i był pieszczony przez dewotki, przemawiał w imieniu swego groźnego pana, władcy gromów, deszczu i słońca. W ten sposób ksiądz Cognasse, choć często się kłócił, panował zawsze w Moreux, gdzie ludzie przestali wierzyć i prawie nie spełniali obowiązków religii. Tak tedy nauczyciel Férou, dręczony nędzą, pojony żółcią, stawszy się z konieczności rzeczy socyalistą, pozyskał złą opinię, wygłaszając zasady groźne dla porządku społecznego, który skazywał go na śmierć głodową, jego, co przedstawiał inteligencyę i wiedzę, podczas, kiedy wokoło niego głupota i nieuctwo żyło w dostatkach i używało życia.
Nastała zima bardzo ciężka. Śnieg zasypał Jonville i Le Mareux już w listopadzie. Marek dowiedział się, że Férou ma dwie córeczki chore i że w te okropne zimna często nie może dać im nawet rosołu. Starał się przyjść mu w pomoc, ale że sam nie był zamożnym, musiał dopuścić pannę Mazeline do swego dobrego uczynku. Pobierał również tylko tysiąc franków, lecz miejsce sekretarza merostwa było lepiej płatne, przytem obszerna szkoła chłopców i dziewcząt, przerobiona, odnowiona i powiększona z dawnej plebanii, posiadała lepsze warunki hygieniczne. Dotychczas zresztą mógł związywać koniec z końcem jedynie dzięki hojności babki swej żony, pani Duparque, która dawała to sukienki dla dziecka, to bieliznę dla żony, to drobne sumy na święta. Od czasu sprawy Simona przestała ich obdarzać swą łaską a Marek poczuł prawie ulgę, tak zawsze cierpiał nad ostremi słowami, które dodawała do podarunków. Ale jakież ztąd kłopoty w gospodarstwie, jak trzeba było zdwajać pracę, wytrwałość i oszczędność, aby utrzymać się z godnością na stanowisku! Marek, który lubił swe zajęcie, zabrał się do niego z bolesnym zapałem a kiedy pracował w klasie, spełniając akuratnie wszystkie obowiązki w te pierwsze chłody zimowe, nikt nie byłby się domyślił ponurego smutku, często okrutnej rozpaczy, którą zazdrośnie krył pod maską spokojnego bohaterstwa.
Wstrząśnięty i zbolały od czasu skazania Simona, nie mógł się uspokoić po tej potwornej niesprawiedliwości. Bezustannie popadał w ciężką zadumę a o uszy Genowefy obijał się ciągle jego okrzyk:
— „To straszne! Myślałem, że znam moją ojczyznę a nie znałem jej wcale“!
Bo jakże podobna hańba mogła być popełnioną we Francyi, w tej Francyi, co wydała wielką rewolucyę, w kraju, który zawsze uważał za obrońcę wolności i sprawiedliwości na świecie? Kochał go namiętnie za wszystkie czyny swobodne, szlachetne i wielkie. I ta Francya pozwalała, żądała nawet skazania niewinnego, powracała do starych niedorzeczności, do pierwotnego barbarzyństwa! Boleść i wstyd, z których nie mógł się uleczyć, prześladowały go, jak popełniona zbrodnia. Przytem miłość prawdy, potrzeba zdobycia jej i narzucenia wszystkim dręczyły go na widok tryumfującego kłamstwa, którego nie mógł zwalczyć i zniszczyć i ogłosić światu tę prawdę, tak bardzo pożądaną! Przeżywał myślą sprawę, szukał wciąż, ale nie mógł nic znaleźć śród zawikłanego motka, który niewidzialne ręce splątały umiejętnie. Gdy wieczorem odpoczywał przy lampie, po ciężkiej, nauczycielskiej pracy, miewał chwile niemej rozpaczy i takiego przygnębienia, że Genowefa, jak on milcząca, podchodziła cichutko, brała męża w objęcia i całowała czule, pragnąc pocieszyć go nieco.
— Zachorujesz jeszcze, mój biedaku drogi; nie myśl o tych smutnych historyach.
Wzruszony do łez, pieścił ją również.
— Tak, masz słuszność, nie trzeba się zniechęcać. Ale, cóż chcesz, nie mogę sobie zabronić myśleć. To straszne udręczenie.
Z uśmiechem na ustach, prowadziła go do łóżeczka śpiącej Ludwiki. Myśl o naszej dziecinie, powiedz sobie, że jej damy szczęście, gdy sami mieć je będziemy.
— Zapewne, tak byłoby najrozsądniej. Ale czy szczęście nas trojga nie zależy od szczęści wszystkich ludzi?
W czasie sprawy Genowefa okazywała wiele rozsądku i uczucia. Cierpiała nad zachowaniem się matki a szczególniej babki względem męża, z którym nawet służąca Pelagia unikała rozmowy. To też, kiedy młode małżeństwo opuszczało domek przy placu Kapucyńskim, rozstanie było bardzo zimnem i od tej pory Genowefa odwiedzała te panie zrzadka, tyle jedynie, aby zupełnie nie zerwać stosunków. Powróciwszy do Jonville, przestała bywać na mszy, nie chcąc okazywaniem pobożności ośmielać księdza Cognasse a do walki z mężem. Chociaż nie interesowała się sporem między szkołą a kościołem, zawsze kochała Marka, była mu oddana całą istotą, pomimo, że odziedziczone przekonania i katolickie wychowanie nie zawsze jej dozwalały podzielać jego poglądy. Niezupełnie także była jego zdania w sprawie Simona, ale wiedziała, że jest prawy, szlachetny i sprawiedliwy, więc nie mogła ganić go, iż postępuje podług sumienia. Jednakże, jako kobieta rozsądna, pozwalała sobie czasem nawoływać go zlekka do ostrożności. Cóżby się stało z nimi i z dzieckiem, gdyby się skompromitował i stracił miejsce? Po za tem, tak się dotychczas kochali, że żadna niezgoda, żadna, ich sprzeczka nie przybierała poważnych rozmiarów. Po najlżejszej niesnasce następowały uściski i wszystko się kończyło dreszczem rozkoszy, ulewą gorących pocałunków.
— Droga moja, kto raz się oddaje, to już na zawsze.
— Tak, najdroższy, jestem twoją na wieki, taki jesteś dobry, rob ze mną, co ci się podoba!
Marek pozostawiał jej swobodę. Gdyby chciała bywać na mszy, nie miałby siły zabronić jej tego, pod pozorem szanowania wolności przekonań. Gdy Ludwika przyszła na świat, nie pomyślał nawet, aby się oprzeć chrzczeniu dziecka, tak bardzo jeszcze był pod wpływem ogólnych zwyczajów i wpojonych zasad. Zaczynał niekiedy uczuwać głuche wyrzuty sumienia... Miłość przecież nagradzała wszystko, doprowadzała zawsze, mimo najgorszych zajść, do porozumienia, kiedy wieczór łączył ściśle ciała i dusze.
Sprawa Simona prześladowała Marka ciągle, gdyż nie przestawał się nią zajmować. Przysiągł sobie, że nie spocznie, dopóki nie odkryje prawdziwego winowajcy i dotrzymywał słowa, kierowany bardziej jeszcze namiętnością, niż poczuciem ścisłego obowiązku. Jak tylko miał we czwartek wolne popołudnie, biegł do Maillebois odwiedzić Lehmanów w ciemnym, ponurym sklepie, przy ulicy du Trou. Skazanie Simona spadło na nich, jak uderzenie piorunu; nienawiść powszechna wykreśliła z liczby żyjących nietylko rodzinę skazańca, lecz jego przyjaciół a nawet znajomych, którzy pozostali mu wiernymi. Cała klientela opuściła żydowskiego krawca i lękliwy Lehman wraz z żoną byliby, w tak rozpaczliwej rezygnacyi, umarli z głodu, gdyby nie znaleźli taniej roboty do wielkich składów w Paryżu. Nadewszystko jednak, żona Simona, zbolała Rachela, oraz jej dzieci, Józef i Sara, cierpieli okropnie z powodu dzikiej nienawiści, która ich otaczała. Dzieci nie mogły chodzić do szkoły, gdyż towarzysze lżyli ich i rzucali kamieniami, tak, że raz chłopiec przyszedł z rozciętą wargą. Matka, przybrana w żałobę, jeszcze piękniejsza w wiecznie czarnej sukni, po całych dniach płakała i wyglądała cudownego jakiegoś ratunku. Śród całego opustoszałego domu, śród beznadziejnego smutku, jeden tylko Dawid nie upadał na duchu; milczący a czynny, ciągle poszukiwał i nie tracił nadziei. Postanowił sobie nadludzkie zadanie ocalenia i zrehabilitowania brata; widząc go po raz ostatni, przysiągł, że odtąd żyć będzie po to jedynie, ażeby przeniknąć straszną tajemnicę, wykryć prawdziwego mordercę — wyjaśnić prawdę. To też powierzył ostatecznie kopalnię kamieni i piasku zaufanemu rządcy, rozumiejąc, że brak pieniędzy sparaliżowałby wszelkie poszukiwania. Sam zaś oddał się całkowicie poszukiwaniom, ciągle czychając na najmniejsze wskazówki, czatując na nowe fakty. Gdyby gorliwość jego mogła osłabnąć, to listy, które bratowa od czasu do czasu otrzymywała z Kajenny, wystarczyłyby dla pobudzenia jego wytrwałości. Odjazd Simona, podróż z innymi nędzarzami, ohydna żegluga, przybycie na okropne miejsce ciężkich robót, wszystkie te palące wspomnienia wzburzały go i nieustannie dreszczem przejmowały. Teraz znowu przybywały listy, obcinane przez administracyę, czuć jednak było w każdem ich zdaniu nieznośną torturę, bunt niewinnego, co przeżuwa bez końca swój rzekomy występek i nie jest w stanie zrozumieć, jakim sposobem pokutuje za zbrodnię cudzą. Czy ta żrąca męka nie może się skończyć szaleństwem? Simon mówił ze słodyczą o swoich towarzyszach, złodziejach i mordercach a łatwo się było domyśleć, że całą nienawiść zwracał ku dozorcom, katom, którzy, żyjąc bez kontroli po za światem cywilizowanym, powracali do stanu jaskiniowców i z rozkoszą dręczyli swych bliźnich. O tym świecie krwi i błota opowiadał raz Dawidowi pewien ułaskawiony skazaniec w obecności Marka, i obu przyjaciół zdjęła tak przeraźliwa i bolesna litość, że krzyczeli z bólu, uniesieni wściekłem oburzeniem.
Na nieszczęście, Marek i Dawid, którzy działali wspólnie, nie osiągnęli pożądanych rezultatów, mimo że prowadzili ciągłe, ostrożne a uparte poszukiwania. Postanowili nadewszystko czuwać nad szkołą braciszków a mianowicie nad Gorgiaszem, którego ciągle podejrzewali. W miesiąc jednak po procesie, trzej pomocnicy, braciszkowie: Izydor, Łazarz i Gorgiarz, zniknęli razem, wysłani do innego zgromadzenia, na drugi kraniec Francyi a dyrektor, braciszek Fulgenty, dobrał sobie trzech nowych zakonników. Z tego przecież faktu ani Marek ani Dawid nie mogli nic wywnioskować, było bowiem we zwyczaju, że braciszkowie przenosili się z klasztoru do klasztoru. Zresztą, ponieważ wysłano wszystkich trzech, w jaki sposób dojść było można, który z nich spowodował tę zmianę? Co najgorsza, skazanie Simona zadało straszny cios szkole świeckiej, wiele rodzin odebrało ztamtąd dzieci, aby je umieścić w szkole braciszków. Nabożne damy robiły wiele hałasu koło tej obrzydliwej historyi, jakgdyby szkoła gminna, szkoła bez Boga, była przyczyną wszelkich brudów i zbrodni. Nigdy szkoła braciszków nie zaznawała podobnej pomyślności; uszczęśliwiony zakon tryumfował a w Maillebois spotykało się tylko zwycięzkie oblicza księży i zakonników. Na domiar złego nowy nauczyciel, mianowany na miejsce Simona, blady, wątły człowieczyna, imieniem Méchain, nie wyglądał wcale na zdolnego do walki z nawałnicą. Chory podobno na piersi, cierpiał niezmiernie z powodu ciężkiej zimy i najczęściej zdawał swoją klasę na pomocnika, Mignota, a ten, bezradny od czasu do czasu, gdy stracił kierownictwo dyrektora, poddawał się radom panny Rouzaire, coraz więcej oddanej partyi klerykalnej, panującej nad okolicą. Czyż nie zyska przez to podarunków od rodziców, pochwał Mauraisma i awansu? Namówiła go, aby prowadził dzieci na mszę i zawiesił w klasie duży, drewniany krucyfiks. W sferach miarodajnych patrzano przez szpary na takie postępowanie, spodziewając się, że sprawi dobre wrażenie na rodzicach i spowoduje powrót dzieci do szkoły gminnej. W istotne, cale miasto przechodziło na stronę klerykałów i przesilenie stawało się nadzwyczaj poważnem. Rozpacz Marku wzrastała, w miarę, jak się przekonywał o duchu strasznej ciemnoty, który panował w okolicy. Nazwisko Simona stało się wyrazem takiej zgrozy, takiego postrachu, że wystarczało je wymówić, aby doprowadzać ludzi do szału, gniewu i strachu. Było to nazwisko przeklęte, przynoszące nieszczęście, nazwisko, które wyrażało dla tłumu wszelkie ludzkie zbrodnie. Należało milczeć, nie dopuszczać się nigdy żadnej aluzyi, pod grozą ściągnięcia na kraj najstraszniejszych klęsk. Od czasu procesu było wprawdzie kilka osób o umyśle prawym i rozsądnym, które się chwiały, przypuszczając niewinność skazańca, lecz wobec ogromu wściekłej fali, nie otwierały ust i nawet doradzały milczenie. Po co protestować, dochodzić sprawiedliwości? po co gubić się samowolnie, dać się zmieść jak słomka, bez pożytku dla nikogo? Za każdym nowym dowodem, który mu nastręczały okoliczności, Marek stawał osłupiały, bezsilny, widząc zatrucie, kłamstwo i błąd, w jakich ludność grzęzła, jak w zgniłem, coraz bardziej szerzącem się bagnie. Przypadkiem spotkał chłopca Bongarda, potem robotnika Doloira i urzędnika Savina i poczuł, że wszyscy trzej mieli wielką ochotę odebrać dzieci ze szkoły rządowej, aby je umieścić u braciszków a jeżeli się nie ośmielili na ten krok, to jedynie ze strachu, aby nie zaszkodzić sobie w oczach władzy. Bongard był milczący, nie chciał mówić o sprawie: bąknął, że to nie jego rzecz, że niewiadomo teraz, czy trzymać z księżmi, czy z rządem; dodał wreszcie, iż żydzi rzucali chorobę na bydło w okolicy, czego był zupełnie pewnym, bo jego malcy, Ferdynand i Anielka widzieli, jak człowiek jakiś wsypywał biały proszek do studni. Doloir unosił się, prawił, że międzynarodowcy chcą zniszczyć armię; dawny kolega z pułku wytłómaczył mu, iż z powodu sprawy Simona utworzył się syndykat z celem sprzedania Francyi Niemcom. Następnie oświadczył, iż wypoliczkuje nowego nauczyciela, jeżeli jego synowie, August i Karol, przyniosą mu jakie brzydkie wieści o nieszczęsnej szkole, w której znieprawiano dzieci. Savin zaś stał się jeszcze zimniejszym i jeszcze bardziej zgorzkniał, czuł wieczną urazę tużurkowego nędzarza, bredził, jak i dwaj poprzedni, prześladowany maniacką myślą, że wegetował nędznie dlatego, iż nie chciał być wolnomularzem. Żałował skrycie, że się nie oddał Kościołowi i dawał do zrozumienia, ile bohaterstwa mieściła jego ofiara dla republikanizmu, przez którą odpychał względy spowiednika swej żony. Co zaś do sprawy, wszystkim było wiadomo, że urządzono komedyę, poświęcając jednostkę, aby pokryć niegodziwości wszystkich szkół we Francyi, tak świeckich, jak zakonnych,, to też zamierzał odebrać Hortensyę, Achillesa i Filipa i nie dawać im żadnego wykształcenia, wychowywać podług praw natury.
Marek, wysłuchawszy wszystkiego, odchodził z szumem w głowie, z bólem w sercu, nie mogąc pojąć, jak ludzie o zdrowych zmysłach, nie będący ostatecznemi bydlętami, mogą dojść do takiego stopnia obłędu. Taki stan umysłów doprowadzał Marka do rozpaczy; czuł w nim coś straszniejszego, czuł naleciałość pospolitych bzdurstw, liczne i głębokie pokłady grubych przesądów, nagromadzony jad zabobonów i legend, podkopujących rozum. W jaki sposób przedsięwziąć pracę uzdrowienia, jak doprowadzić do normalnego stanu inteligencyę i moralność tego zatrutego ludu? Najgłębszego jednak wzruszenia doznał, gdy zaszedł raz, aby kupić książkę szkolną do sklepu pań Milhomme, przy ulicy Courte. Zastał je obie z dziećmi, panią Aleksandrowę z Sebastyanem i panią Edwardowę z Wiktorem. Zajęła się nim ta ostatnia, trochę zmieszana na jego widok, wkrótce jednak zapanowała nad sobą, a na jej czole wystąpiła twarda zmarszczka egoistycznego uporu. Pani Aleksandrowa powstała drżąca i zabrała z sobą Sebastyana, pod pozorem, że musi umyć mu ręce. Ucieczka jej poruszyła Marka, widział w niej potwierdzenie swoich domysłów, że w domu tym panował niepokój od czasu skazania niewinnego. Miałażby prawda wyjść kiedy z tego ciasnego sklepu? Odszedł wzruszony bardziej niż kiedykolwiek, wysłuchawszy, jak pani Edwardowa, chcąc pokryć słabość bratowej, opowiadała mu nadzwyczajne historye: jak pewna podeszła dama widywała często we śnie ofiarę Simona, małego Zefiryna z palmą męczennika w ręku i jak szkoła braciszków, odkąd rzucono na nią podejrzenie, była zabezpieczoną od piorunów, które spadały w sąsiedztwie, nie dotknąwszy jej nigdy.
Raz Marek, przy widzeniu się z merem Darrasem, z powodu jakiejś sprawy administracyjnej, zauważył jego zakłopotanie, gdy go przyjmował w merostwie. Darras uchodził za zdecydowanego simonistę a nawet w czasie procesu otwarcie okazywał swe sympatye. Był jednak urzędnikiem a przez to zmuszonym do zupełnej neutralności. Odrobina tchórzostwa powiększała jego dyskrecyę, lękał się bowiem narażać większości swoich wyborców i stracić mandat mera, z którego tak był dumnym. To też, gdy po ukończeniu interesu, Marek ośmielił się stawiać mu pytania, wzniósł ręce do góry. Zapewniał, że nie ma władzy, że jest niewolnikiem położenia, wpośród tuk różnorodnej rady miejskiej, w której napewno klerykali dojdą do większości po przyszłych wyborach, jeżeli się będzie drażniło ludność. I ubolewał nad nieszczęsną sprawą Simona, która dała Kościołowi takie cudowne pole walki, gdzie zaciekle wyzyskiwano łatwe zwycięstwa nad tłumem prostaczków, zatrutych kłamstwami i fałszem. Dopóki będzie trwał ten orkan szaleństwa, nie można się o nic kusić, lecz z pochyloną głową oczekiwać przejścia burzy. Darras wymógł nawet na Marku obietnicę, że nie powtórzy nikomu, tego co mówił. A odprowadzając go do drzwi, aby okazać sympatyę, blagał go jeszcze, żeby nie robił żadnych kroków i bezczynnie czekał lepszych czasów.
Kiedy Marka tak napojono rozpaczą, i wstrętem, jedyną miał tylko ucieczkę i otuchę u Salvana, dyrektora szkoły normalnej w Beaumont. Odwiedzał go często, szczególniej podczas ciężkiej zimy, gdy Fèron umierał z głodu w Moreux, walcząc z księdzem Cognassem. Rozmawiali o oburzającej nędzy biednego nauczyciela, tak mało płatnego, gdy proboszcz był hojnie uposażony. Zgadzali się z Salvanem, że nędza bywała głównie powodem stopniowego obniżenia wartości miejsca nauczyciela elementarnego. Do szkól normalnych wstępowano niechętnie, bo otrzymywać dwa franki sześćdziesiąt centymów dziennie, w trzydziestym roku życia, gdy się nosi tytuł rzeczywistego nauczyciela, nie wabiło już nikogo. Zbyt głośne były zawody, przykrości i skryta nędza położenia nauczyciela. Pragnący uniknąć pługa synowie chłopów, śród których szkoła i seminaryum głównie rekrutowały uczniów, woleli teraz być drobnymi urzędnikami, w mieście zdobywać majątek. Jedynie tylko uwolnienie od służby wojskowej, wzamian za zobowiązanie do dziesięciu lat służby nauczycielskiej skłaniało ich jeszcze do podjęcia pracy, gdzie mieli mało pieniędzy i mało zaszczytów, dużo zaś udręczeń i wzgardy. A przecież rekrutować nauczycieli ze szkól normalnych było kwestyą zasadniczą, od której zależała oświata kraju, siła jego i zbawienie. Równie ważną była kwesty a przyspasabiania nauczycieli przyszłości, zapalanie w ich głowach płomienia rozumu i logiki, zagrzewanie ich serc żarem prawdy i sprawiedliwości. Rekrutowanie zależało od większego, rozsądnego przynajmniej wynagrodzenia, któreby pozwoliło im żyć z godnością a zawodowi nadało cechę wyższej szlachetności; w wychowaniu zaś i kształceniu kandydatów na nauczycieli trzeba było przeprowadzić całkiem nowy program. Słusznie twierdził Salvan, że od wartości nauczyciela początkowego zależała wartość nauczania i umysłowość prostaczków, tworzących ogromną większość narodu a ostatecznie i cała przyszłość Francyi. Była to kwestya życia. Zadanie zaś Salvana polegało na przygotowywaniu nauczycieli, którym możnaby powierzyć dzieło wyzwolenia narodu. Dotychczas nie robiono z nich apostołów, opierających się jedynie na metodzie doświadczalnej, odrzucających dogmaty objawione, kłamliwe legendy, niezmierny stek fałszów, które od wieków utrzymują ubogich duchem w nędzy i niewoli. Po większej części byli to ludzie poczciwi, republikanie nawet, dostatecznie wykształceni, zdolni nauczyć czytać, pisać, trochę radować, nieco historyi, lecz niezdolni do wychowywania obywateli i ludzi. W nieszczęsnej sprawie Simona, wszyscy prawie trzymali stronę kłamstw klerykalnych, jedynie z powodu niezdolności do rozumowania, z braku metody i logiki, nie potrafili miłować prawdy; dość było powiedzieć im, że żydzi zaprzedali Francyę Niemcom, aby wprowadzić ich w szał. Gdzież jest ten święty zastęp nauczycieli ludowych, którzyby oświecali lud francuski blaskiem naukowo dowiedzionych pewników, aby go wyrwać z odwiecznych ciemności i uczynić zdolnym do uczuć prawdy, wolności i sprawiedliwości!
Pewnego poranku Marek otrzymał list od Sułtana, z prośbą o jaknajprędsze przybycie. Zaraz też następnego czwartku udał się do Beaumontu, do szkoły normalnej, w której progi wchodził zawsze ze wzruszeniem, pełen wspomnień i nadziei.
Dyrektor oczekiwał go w gabinecie, wychodzącym na ogródek, ozłocony już ciepłemi promieniami kwietniowego słońca.
— Otóż, drogi panie, rzecz jest taka... Wie pan, w jak opłakanem położeniu znajduje się Maillebois. Nowy nauczyciel, Méchain, którego niesłusznie mianowano w tak trudnych warunkach, nie jest człowiekiem złym, sądzę nawet, że trzyma z nami, ale to umysł słaby, który w przeciągu kilku miesięcy pozwolił się zupełnie ubezwładnić; chory jest przytem i podał właśnie prośbę o tranzlokacyę, bo chciałby dostać miejsce na południu... Dla Maillebois potrzeba kogoś z mocnym umysłem i silną wolą, słowem, nauczyciela z inteligencyą i energią, jakich wymaga obecne położenie. Pomyślano przeto o panu.
Wiadomość była tak nagłą, tak niespodziewaną, że Marek wykrzyknął:
— Jakto, o mnie!
— Tak. Pan jedynie znasz doskonale okolicę i straszliwy kryzys, którego jest ofiarą. Od czasu skazania nieszczęśliwego Simona, szkoła gminna jest jakby wyklęta a szkoła braciszków zabiera jej miejsce, nabierając mocy z jej ruin. Jest tam coraz bardziej rosnące ognisko klerykalizmu, ciemnych przesądów, ogłupiającego wstecznictwa, które grozi pochłonięciem wszystkiego, jeżeli nie podniesiemy walki. Ludność cofa się do nienawistnych namiętności, do idyotycznych wyobrażeń z roku tysiącznego, potrzebujemy więc działacza przyszłości, siewcy zdrowego żniwa jutra, aby przywrócił pomyślność naszej szkole i uczynił z niej to, czem być powinna: wychowawczynię, oswobodzicielkę i twórczynię wolnego i sprawiedliwego ludu Francyi... Pomyślano zatem o panu.
— Czy jest to — przerwał znowu Marek — pragnienie pana, czy też polecono panu uprzedzić mię o tem?
Salvan się uśmiechnął.
— Niestety, jestem sobie skromnym urzędnikiem, nie mogę marzyć o tem, żeby się spełniały wszystkie moje życzenia. Słusznie pan się domyślasz, polecono mi wybadać pana. Wiedzą, że jestem pańskim przyjacielem... W poniedziałek Le Barazor, nasz inspektor, zawezwał mię do prefektury i z rozmowy, jaką mieliśmy, zrodziła się myśl ofiarowania panu miejsca w Maillebois.
Marek mimowoli wzruszył ramionami.
— Zapewne — ciągnął dalej Salvan — Le Barazer nie okazał wielkiej odwagi w sprawie Simona. Mógł był działać. Trzeba jednak przyjmować ludzi jakimi są. Na przyszłość przecież, mogę pana zapewnić, że gdybyś nawet nie widział go przy sobie, będzie niemniej tajemną podporą, skrytym a twardym gruntem, na którym bez obawy będziesz się pan mógł opierać. Zwycięża zawsze prefekta Hennebise’a, który tak się obawia awantur; poczciwy zaś rektor, Forbes, zadawalnia się panowaniem, ale nie rządzi. Jedynie niebezpiecznym jest ten jezuita Mauraisin, przyjaciel ojca Crabota; Le Barazer, chociaż zwierzchnik, musi go, przez politykę, oszczędzać... No i cóż, walka chyba nie przeraża pana?
Marek milczał. Z oczyma w ziemię wlepionemi, pogrążył się w niepokojące rozmyślania, opanowany zwątpieniem i niepewnością. Salvan, znający dramat jego domowego pożycia, zgadywał jego myśli, ze wzruszeniem więc uścisnął mu obie ręce.
— Wiem, czego żądam od pana... Wielka przyjaźń łączyła mię z ojcem Genowefy, był to człowiek o umyśle jasnym i wolnym, ale tak sentymentalny, że koniec końców dał się zaprowadzić żonie do kościoła. Potem byłem jednym z opiekunów jego córki a pańskiej żony i często bywałem jako dobry przyjaciel, prawie jako krewny, w domku przy placu Kapucyńskim, gdzie babka, pani Duparque, rozpościerała rządy dewocyi, naginając do swej woli córkę, smutną i uległą panią Berthèreau i wnuczkę, pańską śliczną, ukochaną Genowefę. Powinienem był może ostrzedz pana, gdy się miałeś żenić, bo dla takiego, jak pan, człowieka jest to w każdym razie niebezpiecznie wchodzić w rodzinę dewocyjną, łączyć się z dziewczyną, przenikniętą od dzieciństwa najbardziej bałwochwalczą religią. Dotychczas, co prawda, nie mam powodu do robienia sobie wyrzutów, bo jesteś pan szczęśliwy... W istocie, jeżeli przyjmiesz pan miejsce w Maillebois, wywoła to ciągle niesnaski w domu. O tem to właśnie pan myślisz, prawda?
Marek podniósł głowę.
— Tak, wyznaję, że lękam się o moje szczęście... Pan wie, że nie jestem ambitnym, chociaż więc nominacya w Maillebois byłaby dla mnie pożądanym awansem, mam jednak zupełne zadowolenie z mego stanowiska w Jonville, gdzie mi się powiodło tak szczęśliwie, bo mogłem oddać usługi naszej sprawie... Żąda pan, abym porzucił stanowisko pewne i gdzieindziej narażał spokój mego życia!
Po chwili milczenia, Salvan zapytał zcicha:
— Czy wątpisz pan o uczuciach Genowefy?
— O, nie! — zawołał Marek.
Znowu nastało milczenie, nareszcie po krótkiem zakłopotaniu, nieświadomie zawstydzony Marek zaczął:
— Jakżebym mógł o niej wątpić? jest tak kochająca, tak czuła dla mnie... Ale nie może pan sobie wyobrazić, co za życie pędziliśmy u babki, w czasie wakacyj, gdy się zajmowałem sprawą Simona. Stawało się nieznośnem, uważano mię za obcego, nawet służąca nie odzywała się do mnie. Czuć było, że pod słowami, które zrzadka zamienialiśmy z sobą, wrzała nienawiść, gotowa co chwila wybuchnąć wściekłą kłótnią. Słowem, miałem wrażenie, jakgdybym się znajdował o tysiąc mil od świata, wśród ludzi z innej planety, z którymi nie miałem nic wspólnego. Było to zupełne, brutalne zerwanie... W dodatku zaczęły mi psuć Genowefę, która znowu stawała się pensyonarką od Wizytek. To też i ona w końcu się zlękła i z radością powróciła do Jonville, do naszego ciasnego gniazdka, gdzie nam tak dobrze we dwoje.
Przerwał, potem zawołał z drżeniem:
— Nie, nie! zostawcie mnie na miejscu! Spełniam moje obowiązki, pracuję pomyślnie nad sprawą, którą uważam za dobrą. Każdy robotnik może jedną tylko cegiełkę dołożyć do budowy.
Salvan zwolna przechadzał się po gabinecie. Poczem, zatrzymawszy się przed Markiem, rzekł:
— Nie chciałbym cię, mój przyjacielu, popychać do ofiary. Gdybyś miał narazić swoje szczęście, gdyby zewnętrzne przykrości miały zatruć domowe pożycie pana, miałbym śmiertelne wyrzuty sumienia. Wiem jednak, że jesteś pan z metalu, z którego wykuwa się bohaterów... Nie dawaj mi pan natychmiastowej odpowiedzi. Pomyśl przez tydzień, przyjedź do mnie w przyszły czwartek. Pogadamy jeszcze i poweźmiemy postanowienie.
Marek powrócił wieczorem do domu z szumem w głowie, w walce z sumieniem. Czy powinien stłumić obawy, do których nie śmiał się przyznać przed sobą, wdać się z babką i matką żony w niezawodną walkę i może zatracić w niej szczęście swego życia? Postanowił zrazu rozmówić się szczerze z Genowefą, ale nie śmiał, czuł bowiem dobrze, iż odpowie mu poprostu, aby postąpił podług swego obowiązku i przekonania. Nie powiedział jej nawet o propozycyi Salvana, opanowany coraz większym niepokojem i niezadowolony z siebie. Dwa dni przeżył w wahaniu i wątpliwości, aż zaczął rozważać położenie, rozbierać powody, które mogły go skłonić do przyjęcia lub odrzucenia miejsca w Maillebois.
Najpierw więc przedstawiło mu się miasteczko takie, jakiem je znał od czasu sprawy Simona. Przesunął mu się w myśli mer Darras, który był człowiekiem dobrym, postępowym, a nie śmiał być otwarcie nawet sprawiedliwym, z obawy utracenia urzędu i narażenia majątku, zebranego w wielkich przedsiębiorstwach. Potem uprzytomniał sobie Bongardów, Doloirów, Savinów, Milhomme’ów — istoty o inteligencyi i moralności miernej, przypomniał sobie ich opowiadania, w których okrucieństwo walczyło o lepsze z niedorzecznością. Po za nimi był cały tłum, wydany na pastwę jeszcze dzikszych bajek, zdolny do natychmiastowych okrucieństw. Panowały tam dzikie przesądy, stan umysłów był stanem ludu barbarzyńskiego, wierzącego w fetysze, zasadzającego swą chwałę na rzezi i rabunku, ludu bez wyrozumiałości, bez rozumu i dobroci. Wówczas zagadnienie stanęło przed nim wyraźnie: dlaczego brnęli i pozostawali chętnie w tem bagnie kłamstw i fałszów? Dlaczego odrzucali logikę, proste rozumowanie, z instynktowną nienawiścią, jakgdyby czuli strach przed czystością, prostotą i jasnością? Dlaczego zamykali oczy na widoczny blask słońca i woleli raczej zaprzeczyć światłu, niż je uznać? — dlaczego, nakoniec, w sprawie Simona, dali z siebie nadzwyczajne a opłakane widowisko ludu o sparaliżowanym rozumie i uczuciach, który nie chce widzieć ani rozumieć, zaprzecza faktom pewnym, gromadzi w duszy i wokoło siebie najgrubsze ciemności, aby nie widzieć jasno i wrzeszczeć śród nocy przesądów i zabobonów? Niezawodnie lud ten zatruto- — takie dzienniki, jak „La Croix de Beaumont“ i „Le Petit Beaumontais“, sączyły codziennie wstrętny napój, co sprowadza zgniliznę i wprawia w malignę. Zatrucie nie wystarczało przecież do wytłómaczenia tej ospałości sumienia, tej nicości, w jaką wpadła inteligencya ogółu. Jeżeli lud mógł się tak łatwo poddać zatruciu, to dlatego, że nie miał żadnej siły odporu. Trucizna działa przedewszystkiem na nieświadomych, na tych, co nic nie umieją, co są niezdolni do krytyki, do badania i rozumowania. Podstawą zatem tylu nieszczęść, niesprawiedliwości i ohydy, była ciemnota, pierwotna i jedyna przyczyna długiej, krzyżowej drogi postępującej ludzkości, trudnego wspinania się ku światłu po przez wszystkie brudy i zbrodnie historyi. U tej zatem podstawy przedsięwziąć należało pracę, oświatę ciemnych tłumów, gdyż nastręczył się jeden dowód więcej, iż nieoświecony lud niezdolnym jest do zdrowego sądu a prawda jedynie prowadzi do sprawiedliwości.
Gdy Marek doszedł do tego punktu rozmyślań, zdjęło go zdumienie. Jakim sposobem we Francyi cały lud, szerokie masy, zamieszkujące wsie i miasta fabryczne mogły pozostawać na poziomie umysłowości barbarzyńców, czcicieli fetyszów? Czyż republika nie trwa już od ćwierci wieku, czyż założyciele nowego porządku nie zrozumieli jasno nowych potrzeb, dając za podstawę wolnemu państwu prawa szkolne, otwierając przymusowe, bezpłatne i świeckie szkoły elementarne? Mogli byli wierzyć, że w ten sposób spełnili swoje zadanie, że rzucili posiew republikański, że na gruncie francuzkim wyrośnie świadoma siebie ludność, wyzwolona nareszcie z odwiecznych kłamstw i błędów. Po dziesięciu lub dwudziestu latach, pokolenia, wychowane w szkole, wykarmione prawdą, wyrwać się miały ze starych ciemnic i utworzyć lud coraz wolniejszy, hołdujący rozumowi i logice, zdolny czuć prawdę i sprawiedliwość. A tymczasem trzydzieści już lat minęło od tego czasu a krok, zrobiony naprzód, zdawał się niknąć wobec najlżejszej zamieszki ogólnej; lud dzisiejszy, pod nagłym naporem fali odwiecznych ciemności, wracał do ogłupienia i szału przodków. Co się stało? Jaki głuchy opór, jaka siła podziemna paraliżowała ogromny wysiłek, i uczyniony dla wydobycia cierpiących prostaczków z ciemnej niewoli? W odpowiedzi ujrzał Marek przed sobą wroga, siewcę ciemnoty — papieztwo. Skrycie, cierpliwie, jak wytrwały robotnik, pozagradzało drogi i pojednemu zabierało biedne, ciemne umysły, które starano się wydrzeć z pod jego władzy. Watykan rozumiał zawsze, że winien być panem kształcenia, to jest dowolnego rozsiewania ciemności i kłamstwa w celu utrzymania w niewoli dusz i ciał. Teraz znowu przeniósł walkę na grunt szkoły i z godną, podziwu obłudną giętkością, udawał republikanizm, aby, korzystając z wolnych praw, trzymać w więzieniu swych zasad tysiące dzieci, które właśnie owe prawa wyswobodzić miały. Im więcej młodych umysłów spętanych kłamstwem, tem więcej przyszłych rycerzy okrutnego, zaborczego bóstwa, panującego nad ohydnem społeczeństwem dzisiejszem. Papież polityk, prowadził kampanię, aby wypędzić z Francyi swobodę a zdobycze jej, w imię wolności, przywłaszczyć sobie. Założyciele zaś republiki, wobec rzekomego złożenia broni ze strony kościoła, uznali się naiwnie za zwycięzców. Uspokoili się i przez zbytek tolerancyi wyciągnęli doń rękę, święcąc nadejście nowego ducha zgody, pokoju i zjednoczenia wszystkich wierzeń w jedną religię patryotyzmu. Skoro republika tryumfowała, dlaczegóżby nie miała przygarnąć wszystkich swych dzieci, nawet opornych, które ją zawsze pragnęły zdusić? Dzięki jednak tej pięknej szlachetności, robota dalej ryła się pod ziemią, wygnane zakony wracały jeden za drugim, odwieczne dzieło podboju i zaboru postępowało bez wytchnienia, kolegia jezuitów, dominikanów i innych zakonów, zajmujących się nauczaniem, zaludniały powoli swymi wychowańcami, lub zwolennikami urzędy, sądownictwo, armię a szkółki braciszków i siostrzyczek wywłaszczały bezpłatne, przymusowe, świeckie szkoły elementarne. Szło wszystko tak dobrze, że przebudzony nagle kraj ujrzał się całkiem w rękach papieża, mającego swoich ludzi na najlepszych stanowiskach organizmu państwowego a przyszły swój lud, chłopów, robotników i żołnierzy pod władzą zakonników.
W niedzielę Marek był właśnie świadkiem widowiska, które uderzająco potwierdzało jego wnioski. Ciągle jeszcze się wahał, czy przyjąć propozycyę Salvana a gdy w niedzielę udał się do Maillebois, aby u Lehmanów zobaczyć się z Dawidem, natrafił na uroczysty obchód religijny i przez ciekawość chciał mu się przypatrzyć. Od dwóch już tygodni „La Croix de Beaumont“ i „Le Petit Beaurnontais“, zapowiadały w płomiennych artykułach tę ceremonię, wprawiając w gorączkę całą okolicę. Chodziło o to, że kaplica kapucynów otrzymała w darze przepyszny relikwiarz, zawierający kawałek kości świętego Antoniego Padewskiego, skarb nieoszacowany, zakupiony, jak mówiono, ze składek wiernych za dziesięć tysięcy franków. Na inauguracyę tej relikwii urządzono u stóp świętego uroczystość, którą biskup Bergerot przyrzekł uświetnić swoją obecnością. Łaskawość biskupa zaciekawiała głównie wszystkich i wywoływała plotki, nie zapomniano bowiem, jak odważnie popierał zawsze księdza proboszcza Quandieu, przeciw zbijaczom grosza, kapucynom, którzy starali się przeciągnąć na swoją stronę i dusze i pieniądze. Przypomniano sobie, jak w czasie objazdu dyecezyi, ostro mówił o kupczących w świątyni, których Chrystus na nowo musiałby wypędzać. Uchodził przytem zawsze za zdecydowanego simonistę. I oto teraz zgadza się dać kapucynom publiczny dowód przychylności, prezydując w ich sklepiku, podczas ceremonii? Uległ zatem, ustąpił wobec jakichś potężnych względów, skoro w przeciągu kilku zaledwie miesięcy zadawał sobie kłam, który dużo musiał kosztować tego rozsądnego i wykształconego człowieka?
Historya była prostą, Marek odgadywał ją z łatwością: obłąkańczy, niepowstrzymany pęd wiernych uniósł za sobą biskupa i proboszcza. Przez jakiś czas ksiądz Quandieu opierał się umieszczeniu w parafialnym kościele skarbonki świętego Antoniego, nie chcąc przyczynić się do tego, co nazywał bałwochwalstwem, spaczeniem ducha religii. Potem, wobec oburzenia, którego stał się przyczyną, wobec osamotnienia, w które codzień bardziej popadał, uległ obawie, zawahał się, czy religia nie ucierpi z powodu jego bezwzględności i zmuszony był pokryć nową ranę świętym płaszczem kapłaństwa. A gdy raz poszedł do pałacu biskupiego, aby wyznać swoje wątpliwości, walkę i porażkę, biskup Bergerot, równie zwyciężony, lękający się poniżenia dla, władzy Kościoła, gdyby ujawnił szaleństwa i plamy, z płaczem go uściskał i przypieczętował zgodę. Ile jednak goryczy, ile tajemnego bólu odczuwali ci dwaj duchowni, prałat i prosty proboszcz, złączeni jedną wiarą! Cierpieli nad swoją bezsilnością, nad swem przymusowem tchórzostwem, nad porażką, której się poddawali, potępiając jej nędzę i hańbę; najbardziej jednak cierpieli nad swoim ideałem zbrukanym, rzuconym na pastwę głupocie i chciwości ludzkiej, nad skrwawioną, konającą w nich wiarą, którą handlowano. Chrystyanizm, tak czysty przy urodzeniu, jedno z najpiękniejszych haseł braterstwa i swobody a nawet katolicyzm, tak śmiałego lotu, taki potężny czynnik cywilizacyi — jakżeż się przedstawi!
Przejęty gniewem i wstrętem, Marek nie mógł dłużej wytrzymać. Widział, jak ojciec Crabot doczekał się uprzejmego uśmiechu biskupa Bergerota, z którym wiódł przyjacielską pogawędkę, ogólnie zauważoną, podczas, gdy ksiądz Quandieu uśmiechał się również, ale z wyrazem goryczy na ustach. Stało się więc, zwyciężyli braciszkowie i zakonnicy. Marka dusiło w kaplicy, wyszedł więc, czując potrzebę jasnego słońca i świeżego powietrza.
Potrzebował odludnych ulic, wolnej przestrzeni. Tej niedzieli Genowefa przyjechała z nim do Maillebois, chcąc spędzić popołudnie u babki i matki. Pani Duparque cierpiała na podagrę, która ją przykuła do łóżka i dlatego jedynie nie mogła być w kaplicy kapucynów na uroczystości świętego Antoniego. Ponieważ zaś Marek przestał bywać u krewnych żony, umówili się zatem, że będzie jej oczekiwał na dworcu, na pociąg, odchodzący o czwartej. Była dopiero trzecia, więc zwolna, machinalnie poszedł aż do zadrzewionego placu przed dworcem i usiadł na ławce, stojącej na uboczu. Rozmyślał dalej, prowadząc wewnętrznie walkę, która go pochłaniała całkowicie.
Nagle zajaśniało mu w głowie. Nadzwyczajne widowisko, którego był świadkiem, wszystko, co widział i słyszał, napełniło go oślepiającą pewnością. Jeżeli naród cierpiał, przebywał straszne przesilenie, jeżeli Francya rozpadała się na dwie Francye wrogie, coraz bardziej sobie obce, gotowe pożerać się wzajemnie — to działo się tak dlatego, że Rzym na jej grunt przeniósł pole walki. Francya była ostatniem wielkiem państwem katolickiem; ona jedynie posiadała ludzi i pieniądze — siłę, zdolną narzucić swą wolę światu; logicznem więc było, że Rzym ją wybrał do wydania ostatecznej walki z gorącem pragnieniem odzyskania władzy doczesnej, któraby mogła ziścić odwieczne marzenia wszechświatowego panowania. Francya zatem była teraz niby owe pograniczne równiny, pola, winnice, żyzne ogrody, gdzie dwa wojska się schodzą i potykają dla załatwienia jakiegoś wielkiego sporu: żniwa zniszczone przez ataki konnicy, winnice i ogrody spustoszone przejściem dział w galopie, wsie zburzone bombami, drzewa zdruzgotane postarzałemi, równina cała zamieniona w pustynię śmierci. Tak samo Francyę dzisiejszą pustoszy i rujnuje wojna Watykanu przeciw duchowi sprawiedliwości, śmiertelna wojna, bez wytchnienia i litości, Rzym bowiem rozumiał dobrze, iż musi zwyciężyć, lub sam polegnie. Ztąd ta zajadła walka na wszystkich polach, we wszystkich sferach, walka, co zatruwa wszystkie sprawy, wywołuje wojnę domową, zamienia kraj cały na pole rzezi, gdzie wkrótce pozostaną tylko trupy i zgliszcza. W tem tkwiło śmiertelne niebezpieczeństwo, pewna śmierć, jeżeliby Watykan zwycięzki pchnął Francyę w ciemnotę i nędzę przeszłości, czyniąc z niej naród upadły i konający w nicości.
Wówczas wszystkie spostrzeżenia, które go nękały, napłynęły wielką falą, nowem oblaną światłem. Widział całą podziemną robotę, dokonywaną od pół wieku; najprzód mądre zabiegi wychowania zakonnego — podbój przyszłości przez dzieci, potem polityka papieża, który uznał Republikę, aby ją opanować i zwyciężyć. Jeżeli Francya republikańska stała się obecnie biednym krajem wykolejonym, szarpanym niezgodą i niepewnością, blizkim cofania się, zamiast postępu — zawdzięczać to należało jezuitom i innym zakonom, które schwyciły w garść dzieci, potroiły w ciągu trzydziestu lat liczbę swoich wychowańców, rozsiewając po całym kraju swoje możne zakłady. I nagle, pod naporem faktów, jezuityzm pewny zwycięztwa a zmuszony do kroków stanowczych, wystąpił jawnie ze swą robotą, głosił ją, podtrzymywał, licząc na panowanie nad krajem. Przed przerażonym wzrokiem powstał cały, już dokonany podbój: wysokie stanowiska w armii, w sądownictwie, w rządzie, w polityce — zostawały w rękach ludzi, wychowanych, wytresowanych przez jezuitów; mieszczaństwo, niegdyś, liberalne, niewierzące, teraz skłaniało się do wstecznictwa a kongregacye otwierały swoje szkoły naprzeciw szkół świeckich a nawet opanowywały te ostatnie, osadzając w nich nauczycielki i nauczycieli, którzy byli jego stronnikami i, przez tchórzostwo lub chciwość, pracowali dla ich dobra. Stanął wobec społeczeństwa na stopie otwartej wojny. Dla podtrzymania tej wojny zbijał pieniądze; zakony stały się przemysłowemi i handlowemi; sam zakon Dobitego Pasterza zarabiał rocznie około dwunastu milionów, zatrudniając czterdzieści siedem tysięcy robotnic w dwustu dziesięciu swoich zakładach. Sprzedawał wszystko: likiery i obuwie, lekarstwa i meble. Wyciągał pieniądze ze wszystkiego, zbierał ciężki podatek od głupoty i łatwowierności ludzkiej fałszywemi cudami. Klerykalizm stawał się milionerem, panem ogromnych włości, miał w kasie dość pieniędzy, aby przekupywać partye, rzucać je wzajem na siebie i tryumfować wśród krwi i ruin wojny domowej. Przed oczami Marka stanął obraz walki strasznej, nieuniknionej i nigdy jeszcze nie odczuł z taką siłą, jak niezbędnem jest, aby Francya widziała jasno, jeżeli sama nie ma zginąć.
Znowu przypomniał sobie Bongardów, Doloirów, Savinów, Milhomme’ów, słabe rozumowania ich tchórzliwych serc i zatrutych umysłów, ich zasklepienie w grubej ciemnocie, niby w puchu bojaźliwego samolubstwa. Ten tłum zahukany, ogłupiały, pełen przesądów, utrzymywany w bezrozumnym klerykalizmie — to była Francya. Aby ją prędzej doprowadzić do zgnilizny, wymyślono wstrętny antisemityzm, tę pobudkę do nienawiści religijnej. Na początek trzeba lud rzucić na żydów, wyzyskać odwieczną nienawiść a w końcu zagarnąć znów w jarzmo, zepchnąć w ciemności. Jutro zaś Francya upadnie jeszcze niżej a Bongardowie, Doloirowie Savinowie i Milhomme’owie bardziej jeszcze zidyocieją, opanowani ciemnotą i kłamstwem, jeżeli dzieci ich pozostawi się w rękach braciszków i jezuitów, na ławkach szkół zakonnych. Nawet zamknięcie tych szkół nie było dostatecznem, trzeba było oczyścić, doprowadzić do właściwej godności szkoły gminne. Na jednego Férou, inteligentnego i odważnego, chociaż szalejącego z nędzy, na jedną pannę Mazeline, wyborną kierowniczkę serc i umysłów, ileż marności, ile umysłów złych, zaprzedanych nieprzyjacielowi, zbłąkanych, najgorszy wpływ wywierających: taka panna Rouzaire, ambitna, zacięta klerykałka dla korzyści; tuki Mignot niezdecydowany, idący w kierunku, w którym go popycha otoczenie; taki Doutrequin, człowiek uczciwy, dziś z fałszywego patryotyzmu antisemita i wstecznik — a po za tymi, wielu innych, cały personel nauczania początkowego zepsuty, wykolejony z prawej drogi, ciągnący w przepaść powierzone sobie dzieci — pokolenia przyszłości. Marka zimny dreszcz przeszedł; niebezpieczeństwo, grożące krajowi, nigdy jeszcze nie wydało mu się tak naglącem i tak strasznem: stanęło przed nim jak ostateczna, nieubłagana konieczność.
Walka wybuchnie z pewnością na gruncie szkół początkowych, gdyż zasadniczą kwestyą było, jakie wychowanie dać ludowi.
Marek całą nadzieję pokładał w dzieciach powierzonych jego opiece, uczących się w początkowych szkołach całej Francyi. Przedstawiały one surowy materyał, z którego miał powstać naród przyszłości, trzeba było je wykształcić na obywateli.
Nagle więc postanowił, że przyjmie propozycję Salvana, zamieszka w Maillebois, jako nauczyciel elementarny, będzie walczył przeciw zatruwaniu ludu przesądami. Będzie pracował nad wyzwoleniem prostaczków, postara się zrobić z nich obywateli przyszłości. Ludność tę, pogrążoną w ciemnocie i kłamstwie, niezdolną do sprawiedliwości, odrodzić należało w dzieciach i wnukach, kształcić je, aby stworzyć powoli naród świadomy prawdy a przez to jedynie zdolny do sprawiedliwości. Byt to najwyższy obowiązek, najpilniejszy dobry uczynek, od którego zależało zbawienie kraju, jego sława i siła w misyi oswobodziciela i siewcy sprawiedliwości po przez wieki i narody. Jeżeli jednej chwili starczyło, aby go zdecydować, podczas, kiedy przez trzy dni wahał się w obawie utraty szczęścia, jakiego doznawał w objęciach Genowefy, to dlatego, iż przed nim również stanęła kwestya kobiety, niewolnicy ogłupianej, narzędzia zepsutego i szerzącego zepsucie. Jakie żony, jakie matki wyrosną kiedyś z tych dziewcząt, które panna Rouzaire prowadzi? Dopóki kobieta, walcząc z mężczyzną o niesprawiedliwe prawa i nikczemne obyczaje będzie własnością i bronią jezuitów, dopóty niemożliwem jest szczęście społeczne a wojna między dwiema wrogiemi płciami trwać będzie wiecznie. Kobieta zaś stanie się istotą swobodną, towarzyszką mężczyzny, stanowiącą o sobie i swojem szczęściu dla szczęścia męża i dzieci — wtedy dopiero, gdy przestanie zależeć od jezuity, który dziś jest władcą, co ją psuje i gubi. Czy nie mimowolne przerażenie, dreszcz niepokoju przed możliwym i blizkim dramatem, rujnującym jego pożycie, zniewalał jego samego do uchylania się od obowiązku? Postanowienie jego mogło być podjęciem walki u domowego ogniska, wypełnieniem obowiązku względem bliźnich z narażeniem własnego serca na krwawy ból. Uświadomi! to sobie obecnie i z niejakiem bohaterstwem a zarazem prostotą spełniał czyn, do którego się zapalił, jako do przedsięwziętej dobrej sprawy. Powołaniem najwyższem, najszlachetniejszem w nowem społeczeństwie jest powołanie biednego, pogardzonego nauczyciela początkowego, obowiązanego uczyć prostaczków, zrobić z nich przyszłych szczęśliwych obywateli, budowniczych państwa sprawiedliwości i pokoju. Widział teraz jasno swoją misyę, apostolstwo prawdy, której zawsze namiętnie poszukiwał, pragnąc ją poznać i głosić wszystkim.
Podniósłszy oczy, zobaczył Marek na zegarze dworca, że było już po czwartej. Pociąg odszedł i trzeba było czekać do szóstej. W tejże samej prawie chwili ujrzał Genowefę, która zmartwiona, dla pośpiechu niosła Ludwikę na ręku.
— Przepraszam cię, mój drogi — zawołała — zapomniałam zupełnie o godzinie... Babka mię zatrzymywała, rozgniewana, że się do ciebie spieszę tak, że w końcu straciłam świadomość czasu.
Usiadła przy nim na ławce, trzymając córeczkę na kolanach. Marek pochylił się z uśmiechem i ucałował dziewczynkę, która wyciągnęła rączyny, aby go chwycić za brodę. Potem rzekł spokojnie:
— Poczekamy do szóstej, kochanie. Nikt nam nie przeszkadza, zostaniemy tutaj... Tembardziej, że mam ci coś powiedzieć.
Ludwika, nie zważając na nic, wskoczyła na kolana ojca i chciała się bawić.
— Czy była grzeczna? — spytał Marek.
— U babki zawsze jest grzeczna, bo się lęka... Teraz zato, widzisz, jak używa.
Zdoławszy zabrać dziecko, zapytała:
— Co masz mi powiedzieć?
— Coś, o czem nie mówiłem ci dotąd, bo nie byłem zdecydowany... Ofiarowano mi miejsce nauczyciela tu, w Maillebois i przyjmę je. Co myślisz o tem?
Spojrzała na niego zdziwiona, nie mogąc się zdobyć na odpowiedź. Widział jasno w jej oczach najprzód błysk radości a potem rosnący niepokój.
— No, cóż myślisz?
— Myślę, mój drogi, że to awans, na który nie liczyłeś tak prędko... Tylko położenie nie będzie łatwem tu, wśród podnieconych namiętności, przy twoich znanych wszystkim zasadach.
— Zapewne, myślałem o tem, ale byłoby tchórzostwem cofać się przed walką.
— Zresztą, jeżeli mam ci powiedzieć szczerze, co myślę, boję się, że gdy przyjmiesz, to nas ostatecznie poróżni z babką. Z matką można się jeszcze uładzić. Ale wiesz, że babka jest nieubłagana; będzie myślała, że przyjeżdżasz popierać sprawę antychrysta. To pewne zerwanie.
— Radzisz mi zatem odmówić; miałabyś mi także za złe, nie byłabyś zadowolona, gdybym przyjął?
Spojrzała na niego z blaskiem prawdziwej szczerości.
Ja miałabym ci brać za złe! — zawołała — robisz mi przykrość, mój drogi; dlaczego tak mówisz? Trzeba, żebyś postępował według sumienia, żebyś pełnił obowiązek, jak go rozumiesz. Sam najlepiej możesz sądzić a wszystko, co zrobisz, będzie dobre.
Słyszał jednak w jej głosie drżenie, jakby obawę niewyznanego niebezpieczeństwa, którego dotknięcie już czuła.
Znowu nastała chwila milczenia, w czasie której ujął jej ręce z pieszczotą.
— Więc jesteś zupełnie zdecydowany? — spytała Genowefa.
— Zupełnie. Uważałbym za złe, gdybym postąpił inaczej.
— W takim razie, ponieważ mamy blizko półtorej godziny do odejścia pociągu, sądzę, że powinnibyśmy pójść do babki i zawiadomić ją o twojem postanowieniu... Chciałabym, żebyś z nią postępował otwarcie, niech nie myśli, że się ukrywasz.
Patrzała na niego a on wyczytał w jej oczach wielką prawość i trochę smutku.
— Masz słuszność, kochanie, chodźmy do babki.
Skierowali się zwolna ku placowi Kapucyńskiemu; Ludwika, którą matka prowadziła za rękę, opóźniała ich, drepcąc małemi nóżkami. Kwietniowy wieczór był prześliczny, szli w milczeniu, pogrążeni w poważną zadumę. Na opustoszałym placu domek babki zdawał się, jak zwykle, uśpionym. Zastali panią Duparque, siedzącą w ciasnym saloniku na dole, z nogą wyciągniętą na krześle; robiła pończochy dla jakiegoś zakładu religijnego; pod oknem, pani Bertherau również zajęta była robotą.
Mocno zdziwiona powrotem Genowefy, a szczególniej obecnością Marka, odłożyła babka pończochę, oczekując wyjaśnienia; nie poprosiła ich nawet siedzieć. Kiedy Marek opowiedział jej o propozycyi, jaką mu zrobiono o postanowieniu przyjęcia miejsca nauczyciela w Maillebois i dodał, że przyszedł uprzedzić ją o tem, żachnęła się i ruszyła ramionami.
— Ależ to szaleństwo, mój chłopcze! Nie posiedzisz tu ani miesiąca.
— Dlaczego? Dlaczego? Bo nie takiego, jak ty nauczyciela nam potrzeba. Znasz ducha okolicy, wiesz, jakie tu ojcowie święcą tryumfy. Nie mógłbyć wytrzymać z twemi wyobrażeniami, musiałbyś wojować z całą ludnością.
— To będę wojował. Trzeba, niestety, walczyć, chcąc kiedyś zwyciężyć.
Wtedy rozgniewała się na dobre.
— Nie mówże głupstw! Zawsze pełen pychy i buntu przeciw Bogu! Ależ ty jesteś ziarnkiem piasku, mój biedaku i doprawdy, litość we mnie budzisz, sądząc, że masz dość siły, aby zwyciężyć w walce, w której Niebo i ludzie cię zgniotą.
— Nie ja jestem silny, lecz rozum i prawda.
— Tak, tak, wiem... Mniejsza o to. Słuchaj: nie chcę, żebyś tu przybył jako nauczyciel, bo idzie mi o mój spokój, o moją opinię, bo zanadto bolałoby mię i upokarzało, widzieć tu zblizka naszą Genowefę, żyjącą z człowiekiem bez Boga i ojczyzny, gorszycielem dusz pobożnych... Mówię ci, że to szaleństwo. Odmówisz.
Zrozpaczona pani Berthereau spuściła głowę nad robotą, żeby uniknąć udziału w sporze. Genowefa wyprostowana i bardzo blada, trzymała za rękę przerażoną Ludwikę, która się kryła w fałdy jej sukni. Marek zaś, postanowiwszy zachować spokój, odpowiadał łagodnie, nie podnosząc głosu:
— Nie — odrzekł — nie mogę odmówić. Postanowienie moje jest, niezachwiane i przyszedłem poprostu oznajmić o tem.
Wówczas pani Duparque straciła wszelką miarę, zniecierpliwiona nieruchomością, w jaką ją wprawiała podagra. Nigdy nikt się jej nie opierał, wpadła więc we wściekłość, łamiąc się o tę spokojną wolę. To, czego nie chciałaby powiedzieć, o czem nie mówiono u niej wcale, wyrwało się jej w wybuchu strasznego gniewu.
— Pozwól sobie — wołała — powiedz wszystko, wyznaj, że chcesz tu na miejscu zajmować się tą obrzydłą sprawą Simona. Tak, trzymasz z tymi ohydnymi żydami, marzysz o tem, aby znowu poruszyć te brudy, znaleźć jaką niewinną ofiarę i posłać ją do ciężkich robót w miejsce waszego plugawego, słusznie skazanego mordercy... Przyznaj się, przyznaj!
Marek nie mógł powstrzymać uśmiechu, bo czuł doskonale, że na dnie gniewu, który obudzał, tkwiła sprawa Simona, strach, że ją podniesie, że doścignie nakoniec prawdziwego winowajcę. Po za panią Duparque odgadywał jej spowiednika, ojca Crabota, opór przeciw temu, żeby rozpoczął walkę w Maillebois pochodził ztamtąd, z mocnej woli niedopuszczenia nauczyciela, nie będącego w rękach zakonu.
— Naturalnie — odpowiedział z miną spokojną zawsze jestem przekonany o niewinności mego towarzysza, Simona i zrobię wszystko, co będzie możliwem, aby jej dowieść.
Pan Duparque zwróciła się gwałtownie do pani Berthereau i do Genowefy.
— A wy słuchacie i nic nie mówicie! Nasze imię będzie wmieszane w tę haniebną historyę. Nasze dziecko będzie w obozie nieprzyjaciół ludzkości i religii... Ty, matka, powiedz jej, że to niepodobieństwo, że powinna przeszkodzić tej ohydzie dla swego, dla naszego honoru!
Mówiła do pani Berthereau, która wypuściła z drżących rąk robotę, przerażona kłótnią. Milczała chwilę, z trudnością wydobywając się ze zwykłego stanu ponurej lękliwości. Zdecydowała się nareszcie:
— Babka ma słuszność — rzekła — obowiązkiem twoim, moja córko, jest nie pozwolić na czyny, za które spadnie na ciebie w części odpowiedzialność przed Bogiem. Jeżeli mąż cię kocha, to cię posłucha, ty jedna zresztą możesz przemówić do jego serca. Twój ojciec nigdy nie postępował przeciw moim życzeniom w kwestyach sumienia.
Genowefa, silnie wzruszona, zwróciła się ku Markowi, tuląc do siebie nieodstępną Ludwinię. Poruszona była do głębi swej istoty: cała jej przeszłość, jako pensyonarki u Wizytek, jej nabożne wychowanie budziło się i sprawiało jej zawrót głowy a jednak odpowiedziała to samo, co już mówiła mężowi:
— Marek sam najlepiej może sądzić; zrobi to, co będzie uważał za swój obowiązek.
Przejęta zgrozą, pani Duparque znalazła dość siły, by powstać mimo chorej nogi.
— Tak to odpowiadasz! Ty, którą wychowałyśmy po chrześciańsku, co byłaś ukochanem dzieckiem, doszłaś do tego, że się wyrzekasz, że żyjesz bez religii, jak bydlęta! Hołdujesz szatanowi, zamiast starać się go zgnębić. Tem większą jest wina twego męża i będzie za nią ukarany, będziecie ukarani oboje a przekleństwo dotknie nawet wasze dziecko!
Wyciągnęła ręce, wyprostowana i groźna tak, że Ludwinia, zdjęta strachem, głośno zapłakała. Marek szybko wziął ją na ręce i przytulił do siebie a dziewczynka, jakby chcąc się schronić na jego łonie, zarzuciła mu ręce na szyję. Genowefa zbliżyła się również i oparła się na ramieniu człowieka, któremu powierzyła swe życie.
— Wynoście się, wynoście się wszyscy troje! — wołała pani Duparque. — Idźcie za swoją pychą i szaleństwem, które będzie waszą zgubą... Słyszysz, Genowefo, wszystko skończone między nami, dopóki sama nie powrócisz, a powrócić musisz; zanadto długo żyłaś z Bogiem, zdobędzie cię napowrót, ubłagam to u niego... A teraz idźcie, idźcie, nie chce was znać!
We łzach, zbolała, spojrzała Genowefa na matkę, która zmieszana płakała pocichu. Zdawało się, że młoda kobieta waha się wobec tej okrutnej sceny, ale Marek wziął ją łagodnie i wyprowadził. Pani Duparque upadła na fotel a domek pogrążył się znowu w chłodny cień i ponure milczenie.
Następnego czwartku Marek udał się do Beaumontu, aby powiedzieć Salvanowi, że przyjmuje miejsce. Zaraz też w pierwszych dniach maja został mianowany, opuścił Jonville i osiedlił się jako głowny nauczyciel szkoły elementarnej w Maillebois.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.