Prawda starowieku/Tradycja o opryszkach

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TRADYCJA O OPRYSZKACH
(Intermezzo)

Nowsze czasy na różnych płaszczyznach i poetycko i uczenie starają się odcyfrować niejasne przebąkiwania baśni, interpretują legendy, pogłoski i fakty.
Uczoność etnograficzna i historyczna zaczęła szperać po górach, po aktach i wałkując swoje, chroni, co może przed zanikiem lub zmieszaniem się pokładów w bezdziejowej umysłowości Hucułów. Co prawda i te naukowe próby przychodziły czasem z uprzedzeniami narodowymi i społecznymi, z nieuzasadnionymi założeniami, czasem z gotowymi mitami.
Opowieść i pieśń nie daje za wygraną, nie chce być tylko ciastem dla różnych kuchtów. Snuła i nadal snuje mity i dumy, łączy je, kojarzy, wzrusza się nimi. Tęskni do wielkości, do swobody.
Opowiem tu jedno niewinne, może zabawne wspomnienie.
W początkach naszego stulecia błogosławieństwa teorii ras zjawiały się na razie w formie nieszkodliwej, a nawet zapraszającej i miłej. I tedy niektórzy „badacze“, wywołując wrażenie, że łamią sobie głowę także nad zagadnieniem o rasowym pochodzeniu Hucułów, postawili między wieloma innymi i takie twierdzenie: że to resztki plemienia Gotów, uchodzących z doliny węgierskiej przed pościgiem cesarza Justyniana, osiadły w Karpatach, że oni to są praojcami naszych Hucułów, że do nich odnoszą się owe opowieści o borcach i wielitach. Wszystko, co możliwe, zostało tu powołane dla poparcia prawdziwości tej „hipotezy“. I obyczaje i zwyczaje, zwłaszcza zwyczaje pogrzebowe. I pieśni i tańce, a najwięcej pląsy samych mężczyzn z podnoszeniem toporów do góry. I typy ludzkie, zwłaszcza długogłowy, jasnowłosy, modrooki typ z jastrzębim, czy orlim wyrazem twarzy. Wreszcie nazwa samego plemienia: godas, oznacza człowiek lasowy[1].
A inni znów przebąkiwali o Dakach, Alanach, o Obotrytach, Guzach, o Kaukazcach, o Bizantyjczykach i wreszcie o Połowcach czarnomorskich.
W nasze czasy z powodu zbudzenia się pewnych modnych a powierzchownych zainteresowań, fale a nawet potężne bałwany nonsensu przelewają się przez brzegi zdrowego rozsądku. Dla odmiany, czy dla kompletu wprowadzono jeszcze Norwegów i Tybetańczyków. Plotka niedouczonych „badaczy“, których kompetencji nikt nie zbadał, ani nie zbada, o ile znajdzie się w druku, idzie na konto pięknej dziedziny, zwanej popularyzacją i znajduje natychmiast popyt.
Dawniej takie „hipotezy“ były jakoś bardziej nieszkodliwe, a nawet powiedzmy, w sensie gawędziarskim, miłe, bo rozszerzały nasz światek zabity deskami. W swej naiwności miały tę słabą stronę, że im bardziej niegotowy, pośpieszny i natchniony z powietrza pomysł, tym bardziej stroił się w cyfry, reguły i nawet powoływał się na jakieś „prawa“, obowiązujące dla przyrody lub historii. A to wydawało się ludziom młodym i naiwnym przekonywające. Nasłuchawszy się w wieku chłopięcym tego, albo rozczytując się tu i ówdzie w podobnych rzeczach, dałem się uwieść, nie spostrzegając kiedy, i fantazji pomysłów iluzorycznie jakoby rozszerzającej widnokręgi dziejowe, i ich „cyfrowemu uzasadnieniu“. I jak to bywa, chciałem sprawdzić, a może jeszcze bardziej rozpowszechnić te „odkrycia“ wśród moich górskich przyjaciół.
Mój piastun i stary przyjaciel Petro Iwanijczuk zwany Kuzykiem, o którym w dalszym ciągu więcej opowiemy, mimo młody wiek znał, jak nikt, przeszłość i dzieje swego kraju. Z początku cierpliwie wysłuchiwał moich relacyj, nawet z zaciekawieniem rozpytywał o szczegóły. W końcu jednak rozczarowany kręcił na to głową. A gdy nawet byłem jakby trochę urażony, tak mi tłomaczył swój punkt widzenia:
„To nie jest sposób żaden! Głowy mierzyć centymetrem, w oczy zaglądać, a kto wie, jeszcze gdzie. Nazwy kręcić, choćby nawet pieśni zapisywać... A potem jeszcze mówić, że coś się wie.“
„E, dobre by to było, bardzo dobre! Ale tak: Gdyby miał Pan, ten książkowy, tę główną wiedzę, gdyby w nim krew Wielitów czy tych Gotyczów płynęła. To tak by go ta krew sama niosła, jak woda wiosenna ku morzu. Już wiadomość miałby, krew by mu sama mówiła. Zaraz by już wiedział, co ma fotografować, kogo mierzyć i po co. A tak? Toż on biedak ślepy i głuchy równocześnie. Po omacku tylko, to co o pół metra może wiedzieć.“
Dodał w końcu z uśmiechem:
„No, niechby i tak. Daj mu Boże szczęście! Niech sobie bez przerwy dwie setki lat wszędzie tak zagląda, mierzy wszystkich! Ale niech nie taksuje jak ten gminny taksator po pijanemu.“
Tenże Petro, wymijając ostrożnie, moje zbyt natarczywe pytania co do krwi Wielitów i kto właściwie od nich pochodzi, czuł się jednak, co zawsze podkreślał, na tyle spokrewniony z opryszkami, że wszystko o nich wiedział. Chętnie o nich informował. A w szczególności starał się mnie oświecić, skąd się wzięli opryszki. Zgodnie z tym, co mówił stary gajowy Ihnat, który może znał osobiście jeszcze różnych opryszków, Petro tłomaczył przekonywająco, jak oburzające jest gadanie i „brechanie“ różnych podpanków, że Huculi-gazdowie od opryszków i rozbójników się wywodzą.
— Nigdy tu z pierwowieku nie było żadnych opryszków, ani tym bardziej rozboju żadnego! Dopóki panowie byli honorowi i prawi, dopóki honorowo żyli z gazdami jak starszy brat z młodszym — mówił Petro.
Cóż? zbóje, rabuśnicy wszędzie są na świecie, a w pańskich miastach i krajach chyba ich niemało. Mogli i tutaj zachodzić. Ale to wiadomo, że łagodni i spokojni byli dziadowie nasi, rachmanny naród. Pracowali sami, nikogo nie bali się na ziemi, nikomu się nie kłaniali, tylko świętości niebieskiej. Wędrowali połoninami, królowali nad puszczami i wierchami jak te orły czarnohorskie. Panowie do nich w gościnę przyjeżdżali, prosząc grzecznie o pomoc w polowaniach, o przewodnictwo. Żyli z panami grzecznie, po przyjacielsku, a nawet dobrowolnie jakieś niewielkie daniny i podarki zanosili. Tym panom, co to na dołach i na podgórzu zamki utrzymywali, niby że to od Tatarów nas chronili. Płacili ot, aby nigdy do wojny się nie mieszać. A zresztą, panowie ci to była ta sama krew co i my. To wiadomo, dokumenty pisane na to są starodawne.
Ale co prawda! Coś nie bardzo na dobre wyszła im ta rachmanność, gościnność.
Bo się potem panowie rozpanoszyli na państwie, wyrodzili, zhardzieli, zgłupieli już zanadto. A przytem „wnadzili“ się w góry. Zaczęli tedy posyłać podpanków, jakichś różnych hajduków, swoich przydupników. A ci gwałcili, deptali prawdę starowieku i prawo słobodne. Chcieli nas mieć za poddanych, za rabów, zaprowadzać pańszczyznę i czort wie, co wymyślali. Gazdowie z początku spokojnie tłomaczyli, na prawa odwieczne się powoływali, do tych starszych panów-hetmanów, czy jakich tam, chodzili, posłów posyłali. To nie na długo pomogło. Wtedy to i zaczęli opryszkowie się wywodzić. Bywało, że się uczepią hajduki, podpanki jakiegoś takiego gazdy albo młodziaka, co to właśnie od wielitów-bojowników pochodził. (Takie rodziny są jednej krwi z królami, z rycerzami najstarszymi). A w nim, gdy bronił honoru i chaty swej lub ojcowizny od napaści, jak wybuchnie w sercu krew wielikańska! To tak, jakby się jaka krynica bezdenna, obfita otworzyła, której zatkać nie można. Oho! Jak rąbnie takiego psa bardką, albo i cały ich zastęp do nogi powycina sam jeden! To już i koniec gazdowaniu! Rzucał gazdostwo, uciekał w puszczę, w Czarnohory, w Czywczyny, jak ryba do morza. Tam go nikt już nie mógł dogonić, znaleźć ani dojrzeć.
Bo tu twierdze były, „festunki“ niezdobyte: te szczyty, puszcze i wertepy! Potem zaś zaczęli się zbiegać do nich jeszcze nasi pobratymi Huculi od Turka, z Bukowiny i z Węgier, gdzie ucisk pański był bardzo srogi. Nasi chłopcy to już nieraz byli tylko watażkami, hersztami, komandyrami tych wojsk rozbójnickich. Bo naród się zbierał z całego świata. A ten kąt tutaj na naszej wierchowinie był najlepszy. W trzech krajach można było robić napady, w trzy kraje uciekać, a w żadnym z nich nie było porządku.
Jednak opryszki dawni prawa i sądy starowieku uznawali. Przed sądkami sędziwymi schylali głowy.
Potem za dużo już się tego napłodziło i zewsząd się tu ściągali różne „zawołoki“. W późniejszych czasach nawet niektórzy gazdowie zasmakowali w łatwym chlebie. Na noc przebierali się za opryszków. Byli i tacy, co samych opryszków napadali lub skarby ich wykradali.
Tak się przez lata ciągnęło, przez setki lat. Odeszło z gór życie polubowne, beznasilne, wolne, zaczęła się bieda. Przekazywali ludzie starowieku, że to właśnie nieszczęście się stało, iż wzburzyła się ta krew Wielitów. Coraz więcej się jej przelewało po próżnicy, pusto-durno. A była może przeznaczona na co innego, na dobre dzieło... —
Tak opowiadał Kuzyk dawne mniemania o pochodzeniu opryszków.





  1. W języku litewskim względnie staropruskim.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.