Prawda starowieku/Opryszki w pieśni

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OPRYSZKI W PIEŚNI

Po wiekach zjawili się nowi ludzie puszczowi.
Któż to wie, różnie o tym mówią, skąd się wzięli, różnie może się wydawać. Czy krew Wielitów rozgorzała w sercach? Czy walka z najazdem ich zbudziła? Czy same lasy i wiosna wierchowińska ich wyczarowała?
Opryszki, rycerze, rozbójnicy szlachetni, byli to naprawdę ludzie lasowi: lasów nie karczowali, ścieżek nie wyrąbywali, gąszczy żerepu nie palili, połonin i carynek nie wyrabiali. Nie zakładali obejść, dróg i mostów nie budowali. Temu tylko radzi, tego tylko chcieli, by las pozostał lasem, nieprzystępnym, nienaruszonym, gęstwinami i łomami zatarasowanym.
Według słów pieśni starowieku na nutę opryszków śpiewanej, matka gazdyni błaga i przestrzega syna, który odchodzi pomiędzy lasowych chłopców: — Synku! woda cię zatopi, Dunaj bezdenny cię zaleje, las czarny cię pochłonie, zwierz rozszarpie, rozbój cię zarąbie.
A jej odpowiada junak kędzierzawy:

Matko! znają mnie Dunaje,
Gdy ja idę — fala staje.
Przejdę — wał się zamknie z grzmotem.
Rozbój wita mnie szczebiotem,
Bór hołubi pobratyma,
Zgraja wilcza straż mi trzyma.

Las czarny, wody-Dunaje, zwierzęta dzikie rozstępują się przed nim, kryją jego odwrót i ucieczkę. I są po przejściu, takie, jakby jeszcze nigdy człowiek tędy nie przeszedł, jakby tajemnicza drzemota bez przerwy puszcze i szczyty otulała.
Ale też nie ma dlań powrotu do ludzkich siedzib, do dziedzin gazdowskich. On już — człowiek lasowy.

Weź garść piasku moja neniu
I posiej go na kamieniu,
Kiedy na piasku modre zejdą kwiaty,
Wtedy powróci syn do ojców chaty.

Niejedne smutne, krwawe i rozdzierające serce dzieje ukryły skały i puszcze. Podobnie jak nie znane nikomu dzieje rannego orła lub sępa, ginącego samotnie, w zapomnieniu, gdzieś w schowkach skalnych lub w gęstwinie leśnej.
Gdy wiosna górska zacznie mrugać i uśmiechać się, gdy szepce do ucha, jakby podmawiała i obiecywała, wydaje się wtedy, że to nie opór przeciw uciskowi i przemocy, nie pomsta za krwawą obrazę, nie zawód miłosny, ani nawet zew krwi gnały tych junaków o złotych i ciemnych kędziorach na wędrówki i tułaczki, podobne do życia drapieżnego ptactwa.
To sprawił wybuch sił, co niezdolne do rozszerzenia ścian chaty gazdowskiej, a nie mogą się w niej pomieścić. To był wylot wiosenny.
Jak długo milczą oniemiałe, lodem zaklęte, śniegiem zasypane wody, jakby zstąpiły do podziemi, jak długo okutane kapturem śniegu smereki, niby stróżowie skrzydlaci, puchowymi piórami ośnieżonych gałęzi zagradzają dostęp do puszcz, jak długo śnieg notuje i zapisuje każdy ślad — cisza otula osiedla.
Ale nagle — jednej nocy, zadudnią, roztańczą się i zaśmieją wiatry wiosenne. Z otulonych miękkim bezkresem białych pagórków i szczytów zerwą się, zakipią potoki i tryumfują, grożąc zniszczeniem dołom, a w Czarnohorze pomrukują śnieżne wiszary. Przez jedną noc wybuchnie nagle wiosna górska, tak odmienna, a jeszcze wczoraj niespodziewana.
Wtedy — i w sercach junackich coś się dzieje. Tęsknota je ogarnia, odrzuca od małego światka ludzkiego. Dusza junacka zrywa się, miota, a potem modli się do wichru skrzydlatego, do mocarza wichrowego.
Weź mnie, wietrzyku, diedyku, bratczyku boży! Unieś stąd! Nie wiadomo dokąd, nie wiadomo po co: — w nowe krainy do jasnej zorzy.

Ach! gdyby się rozwił buczek,
Dwie brzózki bieleńkie,
Poszlibyśmy, pobratymie,
Do jasnej zoreńki —

Gazda wczoraj jeszcze pukał do ula i pytał: — Cóż tam, żyjecie? Macie pożytek? Mateńko i ty rodzie roboczy?
A chór pszczeli odpowiadał mu sennie, zwiędłe. Ale, gdy wiatr wiosenny powieje, gdy się roztętni i rozigra, gdy wierchy zahuczą, a puszcze zaczną trzaskać i grzechotać — ul jest gorący od dudnienia: Puść nas gazdo, zanieś nas na wolę wiosenną!
I wtedy nie tylko pszczoły wypuszcza gazda. Wszelkie stworzenie, nawet psa wypędza daleko od chaty, aby sam szukał sobie pożywy. Aby było tak, jak przed wiekami: kiedy nie było zimy, kiedy była wieczna wiosna.
Na stokach pokrytych bukami, w gąszczach leszczyny i w sadach, wśród gałązek pęczniejących, ptaki stroją wiosenne cymbały. Pierwszy ptaszek tak poćwierkuje, jak gdyby przekręcał małą śrubkę jakiejś struny przy strojeniu. Następny ciągle w ten sam wysoki ton uderza, jakby go stroił i ustalał. Inny już próbuje treli — po trzy, po cztery tony. Aż wreszcie kos przelatuje wyraźnie i pełnie całe kwinty i oktawy. W końcu zagrają wszystkie razem. A wtedy odzywają się, odpowiadają z góry na górę, z kieczery czubatej na kieczerę dźwięki fujarki. Wtórują ptakom i przyłączają się do ich chóru. Młodzieńcy nawołują się z góry na górę, z zagrody do zagrody. Huka i śpiewa junak do junaka.

Na wysokiej połoninie czerwienieją szyszki,
Cóż? pójdziemy pobratymie tej wiosny w opryszki?

A z drugiej kiczery dolatuje:

Wyrobimy toporczyki, bułatne topory!
Skarby sobie otworzymy, zamczyska i dwory —

Nim gospodarze i pastuchy powolutku, dokładnie, ostrożnie, statecznie zbiorą i przygotują trzody do chodu połonińskiego, zanim odezwie się trembita, wylatują z siół junacy. Obmyślają jakiś dziecinny lub sztubacki pomysł, snując chłopięce, zuchowate albo wręcz zbójeckie plany. Komu spłatać zbytka, kogo nabić, komu odemścić, kogo ograbić, kogo ściąć.
Czasem dziki płomień zemsty duszę zaleje — jakiś „hulawy“ furiat się zjawi, budząc przerażenie.

A powiem ci, pobratymie, jak skruszyć kajdany,
Pana w dworze my przybijem gwoździami do ściany.

To znów marzenie o złocie, o czerwonych, palących dukatach zawładnie nimi:

A czyjeż to — w Czarnohorze — rżą koniki wrone?
Słychać, bracia, że przenoszą dukaty czerwone.

Czasem rozpierają ich awanturnicze i bohaterskie rojenia o dalekich zamkach węgierskich, o wodach-Dunajach i morzach. O tym, jakich by to czynów można dokonać, które by wieść przekazała, pieśń opłakała.

Będą huczeć naszą sławę Dunaje głębokie,
Będą kądziel prząść i śpiewać prządki modrookie.

Wszystko to jednak wydaje się czasem jakby wymówką, pretekstem, okazją. Naprawdę to ona — młodziutka i prastara czarodziejka, wiecznie powracająca wiosna — wzywa i wabi ze szczytów.

Ach! gdyby się rozwił buczek i ta Czarnohora,
Niejedna by spustoszała bogacka komora!

Tak bywało w różnych czasach rozmaicie: że jakiś czyn wiosenny wybuchał. Czy napad na dwór, czy na karczmę, na zamek, na miasteczko, na urząd czy na straż bezpieczeństwa. I na zawsze zamykał junakowi powrót do rodzonej chaty.
Na próżno wołała go ku sobie miła dziewczyna:

Oj, ty chłopcze, łeginiku młodziutki a dumny,
Porzuć góry i opryszki i powracaj ku mnie.

Nie było odpowiedzi. Tylko z lasów szept płynął:

Jak porzucać mi, biedaszko, góry, połoniny,
Kiedy wpadnę panom w ręce, to marnie zaginę.

Stawał się wtedy człowiekiem lasowym. Jak ryś czujny, z wyostrzonymi zmysłami, gotów każdej chwili do ataku. Jak wilk wytrzymały, zdolen do przebywania wielkich przestrzeni. Jak niedźwiedź, zacierający własne ślady i umiejący przetrzymać, w norze śniegiem zasypanej, głód i zimno. Ślad nogi ludzkiej w lesie, wcięcie siekiery na drzewie były mu pismem puszczowym. Odczytywał z tych znaków wszystko. Błyskawicznie postanawiał: ucieczkę lub napad, uprzedzający pogoń.
Sioło już nieraz nie słyszało więcej o nim. Czy też usłyszało jakąś wieść, której nikt nie mógł sprawdzić. A dziewczyna miła nie wiedziała, co się z nim dzieje. Nie dowiedziała się nigdy:

Poczaruję ja, powróżę, zgadnę jego drogę,
A czy prawda, że pojmały go tam straże srogie.
Poczaruję ja, powróżę woskiem na pszenicy,
A czy prawda, że już ścięty mój miły w ciemnicy.
Czy już w ziemi śpi, czy w puszczach bieduje mój miły.
Czy mogiła go kołysze, czy puszcze zakryły.

W dziejach ludzi lasowych — las i drzewa puszczowe są wplątane jako żywe istoty, jako pobratymi, druhowie i przyjaciele serdeczni. Wieść opowiada, jak dał temu świadectwo stary weteran-opryszek, sterany wiekiem i życiem — Klam zwany Bojczukiem. Schwytano i sądzono go już wiele lat potem, kiedy rzucił zawód opryszka i osiadł na gazdostwie. Schwytany stary Klam, srożej karany i bardziej dziko torturowany, niż mogły być przed laty jego czyny, gdy chcą wymusić na nim zeznania co do reszty towarzyszy i pytają:
— Gadaj! kto był twoim spólnikiem! — po dłuższym milczeniu powtarza spokojnie, zapamiętale:
— Buk i smereka. Jawor i żerep. To moi pobratymy.
Zamiast ugiąć się wyzywa prześladowców:
— Ot kto! Wy pańskie pomiotła! Idźcie! drzewa męczcie, wiatr doganiajcie... Ano! zaczepcie się z lasem!
A któż by śmiał w owe czasy — zaczepić się z lasem. —
Jeszcze dawniej, kiedyś przed wiekami — tak wieść głosi — schwytano włóczęgę, widocznie opryszka, przeciw któremu nie było żadnych dowodów, ani nawet poszlak. Mimo to skazano go na śmierć.
Zaklinał się, że niewinny. Pytano o świadków. A któż tam mógł być pankowie mili, gdzie ja byłem — chyba kiedry i cisy.
— Jutro zawiśniesz na haku opryszku — chyba że drzewo które przemówi za tobą, za ciebie da porękę. Tak szydzono zeń i wrzucono go na powrót do lochu.
Gdy oczy przywykły do mroku, zobaczył w kącie swój stary posoch cisowy, który przyniósł ze sobą. Wyciął go wtedy, kiedy, przed laty, opuszczał chatę ojcowską i na grani żegnał się ze swą Mariczką-biedaszeczką. To jedyny ślad lasu — tu w tej ciemnicy.
„Ej, paliczko cisoweńka? może byś ty za mnie zaręczyła, stara towarzyszko, że niewinny jestem przed Bogiem i przed lasem! że krzywda pańska pognała mnie w góry. Może byś mnie wyratowała, wyrwała — klabuczko — od katuszy i szubienicy?“
Tak zaczął dumać i powoli jakimś gwoździem wydłubał fujarkę, a raczej długą jak kij fłojerę.
Kiedy o świcie przyszli sędziowie i siepacze, usłyszeli, jak drzewo cisowe śpiewa, jak żali się nad dolą junacką, jak płacze nad rodem zniewolonym, jak zaświadcza — niewinność. Wzruszeni tą nieuchwytną mową sędziowie zwolnili opryszka, który głos lasu serdeczny wydobył. Tak powstała fłojera.
Powiadają, że niejedna „moda“, tj. niejeden wynalazek lub pierwszy pomysł wynalazku, podsłuchany od głosów lasu, wymyślony w samotności puszczowej — od opryszków pochodzi.
I głos lasu — fłojera towarzyszy odtąd zawsze i wszędzie opryszkom. A także w ostatniej godzinie.
Gdy wiedziono na śmierć młodziutkiego towarzysza i następcę Dobosza, watażkę Bajoraka, wysoki, wyprostowany, zuchwały do szaleństwa opryszek, po odczytaniu mu strasznego i okrutnego wyroku, idąc ku miejscu kaźni, ze wzgardliwym uśmiechem, wśród tłumu przerażonych i współczujących chłopów, wyraził ostatnie życzenie, aby mu podano fłojerę.
Wybrano mu jedną.
Nie dla świadectwa niewinności... Może, by sobie samemu i ludziom uświadomić, po co żył, po co tylu ludzi zgładził, czemu tak zawzięcie walczył do końca. I po co tułał się po tym świecie.
Fłojera gra jak wiatr połoniński na palikach woryni, jak wiatr na cyplach Smotrycza wyśpiewuje. To bujnością dudni, to bezbrzeżny smętek rozlewa. Czasem trzepoce się jakiś cichy dźwięk, jak mały motyl w wichrze. Wyławia z duszy drgnienia nieuchwytne, zwiewne.
Tak to idąc ku śmierci Bajorak młody wygrywał:
„Hoj, hooja — wichrowa tęsknoto — bezlitosna tuho —
Ej, tuho, tuho — wełyka nieduho.
Nic tu nie ma na całym tym świecie — jedno ta tęsknota.
Kwitniesz tęsknoto! zielenisz się jak drzewo. Ba i liście ronisz. —
Świat z tobą przeszedłem, jak z lubą słodką.
I dalej mnie wiedziesz za rękę: — jak matka rodniusieńka — ot tamtędy“... —
Tak las — żegnał dzieci swoje, tak one się z nim żegnały, przez usta fłojery. —
To są najbliższe naszym czasom echa powtykane w księgi lasów, gór i połonin. Dzieje ludzi lasowych.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.