Prawda starowieku/Wieść o Wielitach

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WIEŚĆ O WIELITACH

Wysoko ponad przełomem Czeremoszu, w Jasienowie jest góra, wielka połonina Pisany Kamień. Z daleka już wygląda jak potężny kopiec zielony, w kształt ostrosłupa równomiernie usypany, płaszczem lasów czarnych u stóp okryty. A na szczycie połoniny jest wielka skała, niewidoczna z doliny Czeremoszu, znakami, czy też napisami dziwnymi pokryta, wzdłuż równomiernie pęknięta, czy rozcięta, jak sarkofag wiekiem przywalony, ze szczeliną w środku jakby z wejściem. U podstawy otacza skałę miękka, bujna trawa. Jak straż tulą się do sarkofagu, wyrosłe w zależności od prądów wichrowych, wielkie chojary lub małe skarłowaciałe smereki. Obok rosną liczne kwiaty: krwawniki i storczyki.
Wieść szeptana już tylko tamtędy podąża i tak powiada: Te mogiły kryją dzieje jeszcze dawniejsze, niepojęcie dawne. Z mroku nieprzebitego wstają widma. Jakby we mgle płyną, powoli, daleko. Stopniowo rzedną, rozjaśniają się mgły, a potem znów je zatapiają.
Kiedyś, może wonczas, gdy pierwsze wody już wypłynęły a góry dopiero zaczęły wyrastać, powstało tu z wód czy z łona ziemi, pokolenie olbrzymów-bojowników. Wielity, borcowie jasnowłosi, lud królów ziemi z pierwowieku. I rosło to plemię gazdowskie królów razem z górami i lasami, krzewiło się jak te jodły basztowe po szczytach. Nikt nic więcej o tym nie wie, słychać tylko, że ciągle rośli i potężnieli.
A potem, po wielkich rokach, jednej wiosny, gdy wody rozszumiały się a szyszki zaczerwieniły się pod szczytami, zjawił się ruch pośród nich, jakby wyrój w ulu pszczelim. Z połoniny jakiejś wyszedł wódz wieszczy, rzekł słowo tajemne, w trembitę zadął, dał znak — a zaraz pośród nich, jakby wśród ptaków wędrownych, wszczął się niepokój, jakby im skrzydła zaczęły rosnąć. Z góry na górę latali, wciąż szukając czegoś. W skałach poznajdowali kruszce, przekuli je na topory, zbroje skórzane ponabijali złotem i srebrem. Pościnali na szczytach cisy i kiedry wiekowe i spuścili je na wodę wiosenną. I potem — rzeką hen, ku Dunajom, ku morzom dalekim popłynęli. Tylko puszcze milczące były świadkami, tylko kiedry i cisy olbrzymy — szepcąc i kołysząc nad wodami — to widziały.
Wylecieli z Wierchowiny rojem niewielkim jak stado myśliwskie sokołów. I hulali — po morzach, na korabiach skrzydlatych, a nawet, jak mówią świadomi, ponad chmury się wdzierali. Zakładali dzierżawy, zdobywali królestwa, toporami prawa wielitów na skałach pisali i na stromiznach nadmorskich niedosięgłych. Był to ród tak mocny, tak nieugięty, że choć ich było niewielu, nigdy w boju nie ustępowali, choćby przed tysiącami luda. W swych księgach, na stronicach skalnych, każdy toporem pisał o ranach swoich. O ranach ojca i dziada uroczyście ogłaszał światu, mając to za cześć największą. A kto w boju zginął, tego synem boskim ogłaszali i przed mogiłą do ziemi się kłaniali. Główną wiarą ich była wiara w topór. Boga toporem wiecznym imionowali. I pieśni o toporze śpiewali, sunąc głębiami. Wierność prawu topora chowali. Pili miody z pozłacanych czerepów zabitych wrogów. Na cały świat dawali królów ze swego rodu. Choć nawet potem mówili różnymi językami, a nawet jakby różne wiary wyznawali, mieli jednak głęboko ukrytą wiedzę o Wierchowinie, o swym rodzie. Bo zawsze tajemnie mieli nad sobą jednego króla-wieszczuna, który im wiadomość o górach rodzicielskich przypominał, ze świata niebiańskiego głosy słyszał i nakazy otrzymywał.
Dużo świata powywracali, lecz także przemienili. Nabudowali miast, zamków w chmurach, nad chmurami, świątynie, jakby klejnoty z nieba spadłe. Poodkrywali bogactwa, skarby w niedostępnych górach, pustyniach i na dnie morskim.
I znów — po latach, czy po wiekach, coś się stało. Ruch wszedł w ich serca. Z ostrowu jakiegoś, na morzu dalekim dał znak wieszcz królewski, w trembitę hasło wierchowińskie wiosenne zatrąbił, przez posłów słowo tajemne rozesłał: i zaszumiały szeregi, a królowie wszyscy i starcy srebrnowłosi i mężowie jak tury, i pacholęta niebieskookie, w zbrojach, wszyscy przez morza, światami, ku Wierchowinie, ku macierzy królów pospieszyli. Porzucili wojowanie, porzucili królestwa, podążyli za królem-wieszczunem. A on, na złotych cymbałach przygrywając, wiódł ich pieśnią i przez morza, pustynie i szczyty przeprowadził.
Czy za wielcy byli dla tej ziemi? Czy też głosy do nich od bożych posłańców przyszły, że prawo topora odżyło swój wiek? Może już inaczej zrozumieli starą prawdę wierchowińską? Powrócili tutaj, pokłonili się gazdom. Sami gazdować przyszli, pracą z całym światem podniebiesnym się bratać.
Była znów wiosna jak niegdyś. Lody hukały i strzelały, wody szumiały. Puszcza wielka, jak okiem było zasięgnąć, zakwitła czerwonymi szyszkami. Kukułki radowały się i zawodziły, jak przed wiekami, nawołując się z połoniny na połoninę. Tam, wysoko, nad puszczą, na tych łąkach kwiecistych, modrych, białych i fioletowych od kwiatów, rozłożyło się, jak powrotne ptactwo, plemię Wielitów. Szumiał Czeremosz w dole i puszcze szumiały. A stary ojciec pokolenia, król Wielitów, z obliczem ranami pokrytym i bliznami wyrzeźbionym — jak skała tajemnymi rewaszami zapisana — dłonią wielikańską ujął cymbały złote i przygrywając, dumę starowieku śpiewał: witał śpiewem góry święte, po imieniu nazywając każdą, błogosławiąc, ale i sobie zaśpiewał — ostatnie śpiewanie, z górami się żegnał. Lody pękały, tajały śniegi po szczytach. I serce niezłomne tajało: od tchnienia świętej ojcowizny, od pocałunku wiosny, powracającej wiecznie. Umierał król, a z twarzy skalnej łzy spływały — na powitanie i pożegnanie szczytom, o których w pieśniach i podaniach, wiernie, na dalekim świecie wieść przechował.

Posłuchaj, ty Wierchowino,
Ty, rzeko święta, posłuchaj.
Dzieci królewskie, plemię
Wierchowińskie — słuchajcie.

Tak może śpiewał.
I któż by to mógł wiedzieć dzisiaj jeszcze, po tylu wiekach, o czym śpiewał wieszcz królewski, co, umierając, przekazywał w śpiewie wiernemu rodowi, braciom, synom, wnukom i prawnukom?
Tyle tylko na pewno mądrość wieszczunów nam zachowała, a z dziejów Wierchowiny to widać, że dzieciom i pacholętom królewskim wrócić na gazdostwa nakazał. I to jeszcze święcie nakazał, aby, głęboka, jak ta puszcza, tajemnica pokryła ich pochodzenie od wielitów i królów. Otaczając króla, pacholęta na tajemnicę tę przysięgą wielką się zaklęły — na topór jego królewski! Topór ten potem nakazał pochować wraz z sobą. Moc prastarą topora i ich przysięgę ze sobą zabrał: niech zaśnie, niech drzemie z nim przez wieki. To także głęboko w duszę im wpisał, aby na gazdostwach ze stworzeniem żywym, z ziołami, ze zwierzyną i dychaniem wszelkim się bratali. Może mówił, że wojowaniu koniec przyszedł, że topór — do pracy w puszczach przeznaczony, że większych Wielitów potrzeba do mocowania się z tą puszczą bezdenną, niż do rąbania ludzkich czerepów. Może już dziecię niebiańskie szeptało mu do ucha cichą wieść. A jeszcze zmagało się z nią bułatne serce, dusza skalna.
Leżał tak w zbroi złotej ojciec królów na łożu skalnym, tam wysoko, gdzie teraz Pisany Kamień. W zadumaniu słuchali Wielity-królowie, wsparci na toporach, w zbrojach, z narzuconymi na ramiona skórami niedźwiedzi. Słuchali jego przypowieści, niepomni królestw, które porzucili; i dzieci jasnookie, pacholęta wśród kwiatów na carynkach też słuchały.
Kiedy skonał wódz, usypali mu borcowie-wielity ten olbrzymi kopiec i murawą go obłożyli. Na zboczu kopca trumnisko skalne mu postawili, sarkofag tak wielki, że człowiek dzisiejszy, na nim stojący, wygląda jak mały ptaszek. I taniec zatańczyli na cześć tego, który odszedł, taniec mężów, koło potężne, poważny, groźny tan, topory wznosząc do góry w tańcu. A pieśń zaśpiewali, od której zaszlochały góry, pieśń-pamięć Wielitom i królowi wieszczunowi. Pieśń tę potem toporami tam na trumnisku skalnym wypisali. „Nie łzami kobiet, lecz krwią królewską, krwią wiernych mężów opłakać go przystoi“ — tak śpiewali. I to właśnie — powiadają — to na tych skałach starymi literami i rewaszami jest wypisane. Toteż sami królowie Wielity legli obok niego, uczcili go, przecinając sobie żyły.
Pacholęta i dzieci rozeszły się po górach, i praca wiekowa gazdów krzewić się miała, czekając na święte wezwanie.
Odtąd nie miały się już podnosić siły borców, jak wały morskie. Zadrzemać, zasnąć miały wierchowiny. Wieść o pochodzeniu od Wielitów tajemnie spoczywała i chowała się w głębiach serc, w tętnicach i we krwi, jak źródło podziemne, w pieczarze skalnej. Dopiero, umierając, niejeden gazda stary przekazywał to najstarszemu synowi, swemu dziedzicowi lub pobratymowi pod przysięgą. Bo, gdyby niewczas przypomniał sobie któryś z nich, to napadnie go ta siła, jak szał: świat będzie przewracać, góry przenosić, rzeki zatrzymywać — a nie będzie wiedział po co.
Zdążając do ojczystej dziedziny, Wielity pozostawili w komorach skalnych niezmierzone skarby ze świata przyniesione: dla pokoleń dalekich na dobre dzieło je przeznaczyli. A jako strażników naznaczyli starców zaprzysiężonych. Gdzieś w srebronośnych Czywczynach, w skałach Popadii, albo na Czarnohorze siedzi w komorze skalnej starzec potężny, przy stole brylantowym i ciężką księgę starowieku czyta: o przeszłości zamierzchłej i o przyszłości zorzy świtającej. I tak długo żyje i w skale przebywa, aż znajdzie się w świecie gazdów starzec taki, który tu przyjdzie, by go zmienić i zastąpić. Wtedy on do ojców Wielitów odchodzi, by im opowiedzieć, co się tu dzieje: czy chowa się wierność zaklęciom królewskim, czy żyje prawda starowieku, czy nie ma znaku, iż idzie nowe pokolenie, co porwie się na świat.
Spały tak wierchowiny, spały połoniny i puszcze wielkodrzewne na łonie świata wielkiego, jak dziecięta. Padały drzewa wiekowe, jawory, cisy, kiedry i sosny. Już nowe pokolenia, inne rody drzew zasiewały się na ich zmurszałych resztkach.
Czasem tylko zdarzyło się, że jakiś chłopczyna poczuł w sobie nagle siłę wielikańską. Uciekał przed siebie, niepewny czy za górami świat się nie kończy, szedł w ten świat nieznany, stawał się kozakiem, rycerzem, baszą lub hetmanem. Z nieznanego pastuszka górskiego wyrastał wojownik sławny, co zadziwiał i przerażał świat.
Inny znów, nie wiedząc co począć z tą siłą, szedł bratać się z żywym światem ziemskim, szedł w Czarnohorę. Tam z niaukami się kochał, z didem puszczowym się przyjaźnił i w pamięć tego z głazów pomniki stawiał. Albo czasem owczarz lub kozi pastuch, błądząc przez całe lato po wertepach, gdy go słuch doszedł o skarbach, lub w sercu poruszyła się siła, nie wracał już na gazdostwo.
Byli to tacy pustelnicy i wędrowcy, którzy nie wiadomo po co w pustkowiach siedzieli, bo jak się zdawało, nic nie robili. Tylko swą siłę chcieli utopić, żyli jak niedźwiedzie, rysie i orły. Oni to jeszcze lepiej zbratali się ze światem leśnym, a lasu nie ruszali toporem, mieli go za świętość. Wiele sił tajemnych od mocy leśnych, od drzew i ziół zaczerpnęli.
Tylko tacy, co posłusznie chowali w sercu nakazy świętych posłańców gazdowskich, nakazy pracy i budowania, najmniej wiedzieli od czego zaczynać. Bo jedną carynę przez całe życie karczowali, lub wypalali ją, biedząc się wraz z całą rodziną. Naokoło zaś stał jodłowy las, basztarnik odwieczny, rozpierał się bezkreśnie, ciągle się zasiewał, milczał jak przed tysiącami lat, lub grał i ryczał, pysznił się zwycięskim śpiewem. Każda gałąź miała starszą pamięć, niż rody ludzkie, niż pamięć ich dziadów i pradziadów. To ich uczyło, jak mały jest człowiek, jak niepewne jego przeznaczenie. Szli tedy szukać starców świętych, siedzących w komorach, by u nich zaczerpnąć otuchy.
Tak drzemota wiekowa i puszcze bez końca pokrywały stare dzieje. Góry spoczywały przez wieki, pokolenia gazdów krzewiły się jak drzewo, rozkwitały barwnym i bujnym kwieciem. A wszystko inne — puszcze, skały, przysięgi i zaklęcia zakryły.
We mgłach toną te opowieści, szukając ich błąka się w czarnohorskich mgłach szczytowych pamięć dziejowa Wierchowiny.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.