<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przed burzą
Podtytuł Sceny z Roku 1830
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1876
Druk J. I. Kraszewski
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przy ulicy Świętokrzyżkiéj, w domku murowanym niepozornym, o jedném pięterku z poddaszem, ze staroświecka wyglądającym, na dole mieszkał szewc Noiński, zwany kulawką z powodu, że mocno na lewą upadał nogę, z drugiéj strony stolarz Aramowicz, na górze całe niewielkie piętro zajmował pan Brenner. Na tyłach mieściła się Matusowa, która handlowała ogrodowiną i siadywała z nią na Starém mieście w straganie, a naprzeciwko Aramowicz miał skład drzewa i część warsztatu. Na poddaszu, które stanowiło małe kawalerskie mieszkanko o dwóch pokoikach nie wykwintnych ale czystych i zacisznych, od św. Jana roku zeszłego wkwaterował się był młodzieniec, służący w biurze komisyi skarbu, którego nazywano Kalikstem. Cała ludność małéj kamieniczki téj znała się i była z sobą, nie wyjmując stróża zajmującego in ultima Thule, na samym tyle ciupek parę — w niemal przyjacielskich stósunkach.
Stróża mianowano Dygasem i musiał się jakoś podobnie zwać w istocie, chociaż go poufale wabiono téż na pana Lasantego — co zapewne od Kalasantego pochodziło.
Jest jakiémś prawem téj poczciwéj natury, która wie, dla czego to robi — że ubogim rodzinom nigdy na dzieciach nie zbywa. Bogatym często się ich dochować trudno, biednym przychodzą niespodziewane i, choć się biedactwo na nie często skrzywi, późniéj Bóg to obraca na dobre.... Tak téż w kamieniczce, o któréj mowa, dzieci i wyrostków było jak bobu.... Ani panu Dygasowi, ani pierwszemu piętru dogodnie z tém nie było, bo dzieci mają swe prawa i wiele téż bezprawiów wybaczać im trzeba. Dobywały się po wschodach bez żadnéj dobréj racyi aż na strych, zalatywały na tył, gospodarzyły w małym dziedzińczyku, a krzyk i wrzawa na dole były nie do zniesienia. Szewc Noiński oprócz tego miał dwóch urwipołciów na nauce, u stolarza był jeden szaławiła okrutny; Matusowéj Józiek nie lepszy był od innych.... Starzy żyli z sobą dobrze i przykładnie, ale młoda ta ludność darła często koty i guzy sobie nabijała okrutne.
Jedyną władzę i policyą dzierzył w swych rękach Dygas, człek stary, powolny, głuchawy i nie mający dosyć energii, aby zuchwalstwa téj gawiedzi poskromić.
Właściciel kamieniczki, który ją po żonie otrzymał i w niéj nie mieszkał, rzadko tu zaglądał i dowiadywał się tylko, gdy, uchowaj Boże, trzeba było zweryfikować jakąś nieodzowną reparacyą, zameldowaną przez Dygasa, — poprawę rynny, okucie okiennicy, odnowienie bruku i tym podobne.
Dla mieszkańców pierwszego piętra ludność zajmująca niższe sfery byłaby nieznośną, bo i szewc cały dzień stukał i stolarz kołatał i w bramie było zawsze jak na Zarwanicy, gdyby to nie byli ludzie cierpliwi na podziw i spokojni. Pierwsze pięterko nizkie, nieładne, od dawna nie odświeżane, w którém i drzwi się nie domykały i okna odstawały i podłogi a piece wiele pozostawiały do życzenia — zajmował p. Brenner z familią. Rodzina jego składała się z bardzo pięknéj córki, panny Julii, już rozkwitłéj i dorosłéj, i ciotki jéj wdowy, pani Małuskiéj.... Kucharka i małe dziewczę do pomocy były całym dworem....
Brenner, którego, nie wiadomo dla czego, nazywano panem radzcą, był człowiekiem już około lat pięćdziesięciu mającym, małym, krępym, podobnym do mnóstwa ludzi średniego wzrostu chodzących po ulicach. Poznać go w tłumie było nie łatwo, a opisać, jak wyglądał, nie mniéj trudno. Zdawało się, że czy natura czy sztuka dały mu, jak niektórym zwierzętom, barwę jakąś startą, formę nie rażącą — aby się przesunąć mógł po świecie niepostrzeżony. Brenner nosił się téż jak wszyscy, nie odróżniał się niczém... i widujący go codziennie współmieszkańcy kamienicy często wracającego do domu nie od razu poznawali. Twarz miał bladą, ogoloną — oczy ciemne, biegające, niespokojne i najczęściéj spuszczone, mowę cichą, ruchy jakieś miękkie i wymykające się.... Zdawał się całe życie nie słuchać nic, na nic nie patrzeć, mało kogo znać i nie wiedzieć o niczém....
O nim téż tak mało kto wiedział, że ci, co z nim żyli w jednéj kamienicy, najrozmaitsze mieli przekonania o jego zatrudnieniach. Szewc Noiński nazywał go lichwiarzem, stolarz Aramowicz był pewny, że on zbożem handluje. Matusowa zbywała pytana tém, że — albo ja tam wiem — a mnie co do tego!!
Brenner nigdy nikogo u siebie nie przyjmował, całe dnie prawie spędzał za domem i na oko nie zdawał się wcale niczém zajęty. Pani Małuska, ciocia, odzywała się z tém, że ma pensyą i z niéj żyje, bo dawniéj był w służbie rządowéj, ale w województwie lubelskiém... Chodziły słuchy niewiadomego źródła, że Brenner służył w komisaryacie i na jakichś dostawach grosza uciułał.
Bądź co bądź przeszłość jego i teraźniejszość okrywały nieprzejrzane ciemności. Z rana — czasem już o siódméj widywano go wychodzącego na Nowy Świat i — ginącego tam wśród tłumów. Wśród dnia rzadko komu trafiało się go spotykać, ale parę razy jednak widywano go wychodzącego to z cukierni, to z jakiego traktjeru, to z kawiarni. Nigdy jednak mimo to nie spotkał go nikt ani pod dobrą datą ani nawet rozweselonego. — Twarz miał zawsze jedną, bladą, smutną i jakby wiecznie strwożoną.
Trafiało się, iż go dni kilka nie było w domu, bywało, że wracał nocami — zawsze jednak w jednym humorze i usposobieniu.
W domu całego dnia nigdy nie przesiedział. Słota, wicher, zimno, skwar, nic go od zwykłéj przechadzki nie wstrzymało. Nie skarżył się nawet na to. Zdrowie mimo lat pięćdziesięciu miał czerstwe i doskonałe, gusta niewybredne. Obchodził się lada czém, przyjmował, co mu dano.
Ludność całéj kamieniczki spoglądała nań i z pewnem uszanowaniem i z wielką ciekawością. Była to dla niéj chodząca zagadka. Życie na pierwszém piętrze było skromne ale dostatnie; nie dawała się tam nigdy czuć ani potrzeba kredytu ani ochota do występywania.
Brennera prawie nigdy, chyba wieczorem w domu znaleźć było można; rządziła więc ciocia Małuska i panna Julia.
Ciocia, bezdzietna, dobra, cicha, niemłoda niewiasta milcząca, posłuszna, albo się modliła na książce i robiła pończochę lub z założonemi rękami na piersiach opowiadała pannie Julii o domu książąt Sanguszków, u których za młodu nieboszczyk jéj mąż był oficyalistą. Ciocia kochała siostrzenicę jak własne dziecię, pomagała jéj, służyła, i, gdyby panna Julia nie była bardzo łagodną i dobrą, mogłaby ją była zawojować zupełnie. — Ojciec téż był przywiązanym do tego jedynego dziecięcia — bałwochwalczo. Wracając do domu, pierwszy jego krok był do Julci, pierwsze zapytanie o nią. Najmniejsze jéj niezdrowie odrywało go od zajęć, tak że po kilka razy przybiegał do domu dowiadywać się o nią. Dla Julci nie było rzeczy ani za drogiéj ani za trudnéj do nabycia, — szczęściem, że skromnych bardzo żądań córka rzadko czegoś zapragnęła.
Straciła ona matkę zawcześnie, sam więc ojciec z pomocą ciotki zajmował się jéj wychowaniem. Nie żałował na nie nic: najlepsza pensya, najdrożsi metrowie, wszystko, czego nauka wymagać mogła, miała Julcia na zawołanie. Stało się téż, iż na pensyi, przy lekcyach, w czasie dosyć długiéj nauki, córka pana Brennera znalazła się obok panienek daleko od niéj wyższéj sfery towarzyskiéj, nabrała ogłady a z nauk tak korzystała wiele, iż wróciwszy do domu, musiała się uczuć bardzo osamotnioną.
Pani Małuska, poczciwości kobiecina, złote serce, była, mimo zetknięcia się z dworem ks. Sanguszków, tak praktyką życia tylko nieco okrzesaną, tak naiwną i prostoduszną, iż z nią, prócz o upiorach, o odpustach, o kuchni i o pogodzie, mało o czém więcéj rozmawiać było można. Znała się téż nieco na medycynie popularnej; leczyła od bólu zębów, od róży (bardzo skutecznie), febry i reumatyzmów...
Sam Brenner w tych krótkich chwilach, które spędzał z córką w domu, nie okazywał téż wykształcenia zbyt wysokiego... Nie czytywał nigdy nic — wiadomości nie miał żadnych, oprócz Kuryerka Dmuszewskiego w domu nic innego nigdy nie było; ale żywego życia stósunki i sprężyny znał za to doskonale...
Z nim więc i z ciocią — nie wiele mogła panna Julia mieć przyjemności w rozmowie. — Natomiast zajmowała się bardzo wiele muzyką, któréj uczyła się od Elsnera, grała godzinami na fortepianie i niezmiernie wiele czytała.
W wyborze książek miała sobie zostawioną swobodę najzupełniejszą, tak jak w ogóle w całém życiu, bo ojciec i ciotka mieli nieograniczoną ufność w rozumie jéj i charakterze... Z pensyi rozmaite w mieście miała znajomości, do których wolno jéj było chodzić, przebywać, powracać, gdy się jéj podobało. Brała z sobą małą Agatkę, kazała jéj czasem przychodzić po siebie, a ciocia nawet nigdy jéj nie towarzyszyła...
Bardzo rzadko chyba któraś z towarzyszek odwiedzała ją i zabawiła godzin parę...
Panna Julia była dość słusznego wzrostu, postawy kształtnéj, rysów szlachetnych, miłą, ale może na swój wiek za poważną. Piękność jéj i świeżość w téj Warszawie, któréj na ślicznych twarzyczkach nigdy nie zbywało, mogła ujść oka, bo nie była narzucającą się i świetną — lecz zachwycała każdego, kto się do niéj zbliżył, kto ją poznał, posłyszał, komu się uśmiechnęła. Mimo powagi swéj i pewnego smutku, rozlanego na twarzy, miała niezmierny ów wdzięk, który pociąga nawet w niepięknych osobach, cóż dopiéro gdy się połączy ze szlachetnemi rysy, niemal klasycznych kształtów... Julia ubierała się z wielką prostotą i skromnością, ale ze smakiem nieporównanym, z dystynkcyą uderzającą. — Wyglądała w najprostszéj sukience na wielką panią...
Gawiedź domowa, dla któréj była uprzejmą i grzeczną, znajdowała ją mimo to — arystokratką i nie śmiała się z nią spoufalać, gdy z ciocią Małuską szewcowa Noińska, żona stolarza Aramowicza były w takiéj komitywie, że do niéj chodząc po lekarstwa i na gawędki siadywały godzinami.
Wszystkie te jejmoście zwały ją — wysoko edukowaną panną — i przepowiadały jéj bardzo świetne losy... Szczególnie Noińska, unosząca się nad grą na fortepianie panny Julii, była pewną, że puńdzie za obywatela, za urzędnika lub nawet może za jakiego jenerała... — Wszystko to było możliwém...
Chociaż jeneralska ranga naówczas, stawiąc na pozór wysoko tych, co nią zaszczyceni byli, otwierając wrota do dalszéj krescytywy, wcale nie dawała niezależności...
Było to bowiem za tego pamiętnego panowania, za téj osobliwéj dyktatury wielkiego księcia Konstantego, która w dziwny sposób godziła się jakoś z konstytucyą błogosławionéj pamięci cesarza Aleksandra.
Książę Konstanty, Nowosilców i cały Belweder były to korrektywa niedopuszczające, aby Królestwo wzięło ową konstytucyą na seryo. Na papierze stało prawo, w którém jakby na pośmiewisko zapisano: neminem captivabimus nisi iure victum, a co dzień niemal napełniały się kozy najrozmaitszego nazwiska: Dominikanie, Karmelici, Marcinkanki, pałac brühlowski, piwnice w Belwederze, mieszkanie Aksamitowskiego, ratusz, gdzie rządził Lubowidzki, stary zuchthaus, koszary artyleryi, ludźmi chwytanemi pod najmniejszym pozorem jakiéjś winy a raczéj cienia myśli lub usposobienia występnego.
Turkot kocza książęcego, przelatującego pędem ulice, wyludniał je i przerażał jak burza niosąca pioruny... Na widok jego drzało wszystko. Najwyżéj położone osoby, gdy je zawezwano do Belwederu, doznawały przerażenia, choćby się winnemi nie czuły.
Rzadko w dziejach daje się spotykać taki terroryzm posługujący się tak rozgałęzioném a tak, powiedzmy prawdę — niedołężném szpiegostwem. Rok 1826 i potem 1830 dały tego najlepsze dowody. Despotyzm Konstantego był tak dzielnym bodźcem do utrzymania i podsycenia patryotyzmu, iż mu niemal głównie rozbudzenie i utrzymanie ducha przyznać należy. Najsystematyczniéj w świecie zwracano oczy narodu na wszystko, co będąc zakazaném, stawało się przez to samo chciwie, żądaném i upragnioném. Najmniejszy objaw samoistności nielitościwie karcony, surowa karność posunięta do śmieszności, zwróciły ducha wewnątrz, spotęgowały go, podniosły, rozdraźniły niemal do szaleństwa. W. książę uwiadomiony w porę o drobnostkach i dzieciństwach, nie miał pomimo to najmniejszego pojęcia o rzeczywistym stanie umysłów. Łapano objawy zewnętrzne, ducha ująć nikt nie mógł. Przeczuwano go, domyślano się, goniono za nim — napróżno.
U drzwi Belwederu rozkwitał patryotyzm najgorętszy, niedostrzeżony dla téj całéj falangi szpiegowskiéj, która nigdy głębiéj w społeczność wejrzenia zapuścić nie mogła. Despotyzm w. księcia tak dobrze nauczył kłamać i salony i ulicę, że się oboje nigdy pochwycić na niczém nie dawało.
Raporta, które składał Lubowidzki, które przynosiły Makroty, Jurgaszki, Birnbaumy i ci, którymi się posługiwali, pełne były szczegółów... a puste.... Denuncyowano wykroczenia śmieszne; strasznego tego kipiątka, który wrzał na spodzie — ledwie miano jakieś ciemne przeczucie.
Księciu, palącemu na kominku dziełem Staszica, prześladującemu tych, co śmieli wziąć w rękę numer gazety francuzkiéj, co poklasnęli w teatrze dwuznacznemu wyrazowi... zdawało się, że stłumił ducha... odebrał odwagę, zabił wszelkie zachcianki swobody — gdy tymczasem on i jego pomocnicy krzewili idee liberalne i rewolucyjne.... Przesada nawet w despotyzmie jest niebezpieczną....
Drażliwość księcia czyniła go po prostu śmiesznym. Opowiadano sobie cicho po całéj Warszawie ów wypadek w Belwederze, gdy jednéj nocy książę, zbudzony hałasem w sąsiednim pokoju, ledwie szlafrok na siebie narzuciwszy, zbiegł na strych, a posłany na zwiady kamerdyner Kochanowski odkrył winowajców, buntowników w faworytalnych małpach księcia, które, wykradłszy się z klatki, bawić się zaczęły kulami działowemi, bombami i przyrządem wojskowym, którego pełno było zawsze po kątach.
Podobnych popłochów kilka było w Belwederze.... Raz przekradający przez wały za pałacem wódkę todreśnicy, na których straż napadła — wszystko, co żyło, powołali do broni....
Lękano się nie wiedząc czego, chociaż ogromna armia płatnych stróżów bezpieczeństwa powinna była ręczyć za nie, a górą stojący jenerałowie Żandr, Kruta i inni mieli oko na wyższe sfery. Wojsko trzymane było w surowości niesłychanéj — najmniejszy krok, słowo, wejrzenie kontrolowane, każda godzina czémś zajęta... nieustanne mustry nie dawały mu ani tchnąć, ani myśleć ani zrobić kroku.... Na młodzież mianą zawsze w podejrzeniu szczególne zwracano oko, objaw liberalizmu czytano czasem w niezapiętym guziku... w trochę dłuższych włosach — ale serce było tajemnicą. Uczono tylko kłamstwa i ostrożności. Cudownie téż prawie tam, gdzie szept każdy był podsłuchiwanym, książka najniewinniejsza zakazaną, rozmowa karaną, duch się rozwijał potężnie... olbrzymio.
Społeczeństwo przedstawiało obraz ciekawy, jedyny prawie w dziejach współczesnych. W wyższych sferach mocno sfrancuziałych, gdzie niemal polskiego języka usłyszeć nie było można, cichutko śmiano się i narzekano na w. księcia, ale jego ucisk nie wydawał się jednak do niezniesienia. Tam obawiano się może rewolucyi tak samo jak w Belwederze i wstręt do niéj miano równy. Pewien rodzaj apatyi owładnął wszystkimi.... Życie tam, gdzie się nie stykało z polityką, było im prawie wygodném. Zresztą mówiono sobie, że książę nie był nieśmiertelnym. Przez adjutantów księcia, do których liczby liczyły się najświetniejsze polskie imiona, przez stósunki wyrabiano sobie jakiś modus vivendi, z którym można się było pogodzić. Tu patryotyzm ograniczał się na westchnieniach, milczeniach, marzeniach tylko i gasnął co chwila. Znaczniejsza część wielbiła błogosławioną pamięć wskrzesiciela Polski. Tu nie przypuszczano nawet możności jakiegoś zuchwałego porywu. Nadto znano potęgę Rosyi.
Tacy ludzie nawet jak jenerał Chłopicki, grając wieczorami wista... wiodąc życie sybarytskie... strzegli się najmniejszego cienia patryotyzmu i chmurno przyjmowali jego objawy...
W średniéj klasie wspomnienia 1794 r. były jeszcze żywe... tu patryotyzm, nie zdając sobie sprawy ze środków, z sił, pełen był zawsze nadziei i pragnień. Po wsiach czytano z zajęciem największém gazety, z polityki europejskiéj wyciągając wnioski na przyszłość i wierząc, że odbudowanie Polski było Europie niezbędném, że pierwsza wojna musiała je wywołać nawet bez przyłożenia się Polski — sądzono, że odbudowanie jéj cudownie się jakoś dokonać miało.
We własne siły wierzyła ta tylko młodzież, którą książę Konstanty paraliżował, oniemiał, krępował i wyciskał z niéj rozpaczliwą odwagę... Tu żadna groza, żadne powieści o Łukasińskich, o innych więzionych i znikłych lub na Sybir wywiezionych nie zdołały zachwiać postanowieniem mężnego porywu... Ale tu téż rachowano dziwnie na żywioły, których nie znano, na liczby fantastyczne, na sympatye niedowiedzione, na tysiączne kombinacye, które się nigdy sprawdzić nie miały. Heroizm zaślepiał... Wierzył w to, że siłą swą upoi, pociągnie, uchwyci, rozżarzy — i w istocie udało mu się prądem potężnym unieść za sobą nawet tych, co najmniejszéj ufności nie mieli w przyszłość...
Nie miał jéj ani ks. Czartoryski, ani Chłopicki, zmuszony do przyjęcia dyktatury, ani całe wyższe grono wojskowych, ani wielu z tych, co potém rolę czynną grali w wypadkach. W chwili, gdy się powieść nasza zaczyna, nie było może nawet przeczucia, że się coś gotuje i wiąże...; nikt nie przypuszczał takiego zuchwalstwa...
Domyślano się spisków, ubolewano nad niemi i nad ofiarami, jakie one ściągały — nikt nie wierzył, aby pod czujném okiem policyi w. księcia mogło się coś uknuć i dojrzeć do wybuchu...
Ze wszystkiém w świecie oswoić się można... wyższe społeczeństwo nakoniec obyło się nawet z despotyzmem w. księcia; cichutko się śmiało z niego a w potrzebie miało drogi do księżnéj Łowickiéj, do Kruty, do Stasia Potockiego, do adjutantów, do faworytów, nawet do służby belwederskiéj, aby sobie wyrobić pozwolenie lub przebaczenie... Mieszczanie po kątach opowiadali sobie anegdotki zabawne, — siadywano pod Białym Orłem na odwachu... i — jakoś się żyło. Przybywający do Warszawy obywatel strzegł się nawet kapelusza księciu niemiłego włożyć na głowę — cichutko przemykał się przez ulicę, nie mówił nic, nasłuchał się półsłówek i szczęśliwy wracał pod spokojną strzechę do domu... Bawić się było czém, bo można było bezkarnie szydzić z olbrzymich projektów Lubeckiego, z Newachowicza i Spółki, z Doepler’a, po trosze z Dmuszewskiego, wywieść dowcip jaki starego Żółkowskiego... na ucho opowiadać o teatralnych intryżkach i peruce blond Rautenstraucha i t. p.
Na wsi czasem, nie śmiało, w polu, zabrzmiało — Jeszcze nie zginęła, Trzeci maj, lub inna jaka piosenka... ale, uchowaj Boże, na imieninach lub balu byle z czém głośniéj się odezwać, zarazby się to odbiło w Warszawie...
Bywały praktyki, że zajeżdżali żandarmi do spokojnych obywateli i — wieźli ich do Modlina lub Zamościa..






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.